PL-BOY do kwadratu - ebook
PL-BOY do kwadratu - ebook
PL-BOY, czyli dziewięć i pół tygodnia z życia pewnej redakcji to debiut i równocześnie ogromny sukces autora. Sensacyjno-satyryczna książka opisuje kulisy działania ludzi mediów widzianych z perspektywy dwudziestoparolatka zatrudnionego w luksusowym miesięczniku dla mężczyzn. Książka bawi, wywołując u czytelnika paroksyzmy śmiechu, ale i przeraża w chwilach, gdy uświadamiamy sobie, że to nie groteska, lecz świetnie podpatrzona i brawurowo opisana rzeczywistość. Marcin Szczygielski przez kilka lat był dyrektorem artystycznym polskiej edycji „Playboya”, dzięki czemu swoim obserwacjom nadał piekący walor śmiechu, uderzającego niczym gogolowskie: „Z czego się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie!”. Zygmunt Kałużyński po lekturze PL-BOYA napisał: „Powieść Szczygielskiego jest triumfem humoru, obserwacji i złośliwości. Ale nie tylko: przynosi sensacyjny demaskatorski obraz kulisów redakcji współczesnego miesięcznika dla panów. Moja najbardziej pikantna lektura od lat!”.
Sukces książki zachęcił Szczygielskiego do napisania kontynuacji – w ten sposób powstała Wiosna PL-BOYA, czyli Życie seksualne oswojonych.
Śledzimy w niej losy znanych już bohaterów: idącej po trupach, niedouczonej PR-ówki Zeni, bezdusznej i kabotyńskiej pani prezes Bety oraz buntujących się – wewnętrznie – pracowników redakcji, którzy na co dzień wybierają konformizm. Pojawiają się nowe postacie: Alicja, prawa ręka nowego, zagranicznego prezesa firmy, specjalistka od human resources oraz wiecznie głodny nowych seksualnych podbojów ojciec narratora. I znowu jest śmiesznie i strasznie zarazem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63841-09-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisarz, dziennikarz i grafik. Jest Autorem powieści PL-BOY, Wiosna PL-BOYA, Nasturcje i ćwoki oraz Farfocle namiętności. W październiku 2007 roku wydał swoją piątą powieść zatytułowaną Berek, która w ciągu kilku tygodni osiągnęła status bestsellera. Rok później Autor dokonał jej adaptacji teatralnej. Premiera sztuki zatytułowanej Berek, czyli upiór w moherze, z Ewą Kasprzyk i Pawłem Małaszyńskim w rolach głównych, odbyła się 28 lutego 2009 roku w warszawskim Kwadracie, a sztuka weszła na stałe do repertuaru tego teatru. Od kwietnia 2009 roku ruszyły przygotowania do ekranizacji Berka. Szczygielski jest także autorem sztuki Wydmuszka, której premiera przewidywana jest na luty 2010 roku. Jesienią 2009 roku ukazała się jego szósta powieść Omega - pierwsza w dorobku Autora skierowana do młodszego czytelnika.
Marcin Szczygielski w swojej zawodowej karierze związany był z miesięcznikiem Playboy Edycja Polska (dyrektor artystyczny), tygodnikiem Wprost (dziennikarz), portalem internetowym Ahoj.pl (dyrektor kreatywny), wydawnictwem Gruner+Jahr Polska (dyrektor kreatywny), miesięcznikiem Moje Mieszkanie (redaktor naczelny). Jego ilustracje publikowały magazyny Newsweek, Pani, Olivia, Auto Plus, Playboy, VoYAgE, Rodzice i Nowa Fantastyka. Na przełomie lat 2006 i 2007 Szczygielski współprowadził w telewizji TVN program Pokojowe rewolucje, a w 2009 został gospodarzem programu Chłopaki z taśmy w TV 4.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jeżozwierz Królewski nigdy niczego nie zostawił w spokoju.
Margaret Atwood „Pani Wyrocznia”
Fizyczna degeneracja Iwony i jak temu zaradzić • O dojrzewaniu Bety i moim awansie • Przerażające przypadki Cesi • Kim jest Justysia? • Frankenstein forever • Straszliwa moc uzależnienia od internetu
– Całkiem sflaczałam! Zobacz mój brzuch.
Iwona podciąga T-shirt i zgina się wpół. Nie widzę nic sflaczałego. Ostatnio ma obsesję wieku – skończyła właśnie dwadzieścia cztery lata i uważa, że zaczęła się rozlatywać w ekspresowym tempie. Postanawiam być bezlitosny.
– Cóż, dobiegasz trzydziestki – okres najlepszej formy masz już za sobą.
O dziwo, wydaje się usatysfakcjonowana.
– Chyba zacznę biegać, ale nie wiem gdzie. Mam już discmana – dodaje. Spoglądam na nią i przez chwilę nie pojmuję, co ma jedno do drugiego.
– Czyli chcesz słuchać, biegając?
– Przecież bym się nudziła. No, ale gdzie mam biegać? Obok mnie nie ma nic zielonego…
Iwona mieszka przy Żelaznej. Rzeczywiście nie ma tam zieleni.
– Możesz biegać po Anielewicza – tam na środku rośnie parę drzewek.
– Eeee, no wiesz, muszę mieć jakiś cel. Jak nie, to się znudzę.
– No to biegaj do Hali Mirowskiej i z powrotem.
– Nieeee, za dużo ludzi – psy mi się poplączą.
Nie spodziewałem się, że zechce biegać ze swoimi psami. Ma cztery basenji – tępawe, choć pełne wdzięku afrykańskie pieski. Systematycznie pożerają jej czas oraz dobytek.
– To biegaj przy Okopowej do Klifa – tam jest szeroki chodnik i nie ma ludzi.
– Eeee, spaliny. Co to za przyjemność? Pylicy dostanę.
Tak jest zawsze. Generalnie mam wrażenie, że ona nigdy nie chce mojej rady, tylko dyskusji. Jest świetna w konwersacyjne dwa ognie, to jej muszę przyznać. Biorę byka za rogi:
– Możesz biegać po Powązkach – blisko masz.
– No, co ty, wyrzucą mnie! I z psami…
– O rany, zawsze możesz udawać rozpacz – wiesz, czarna woalka, cichy szloch – automatyczny przy zadyszce. Biegniesz z rozpaczy, nikt się nie przyczepi.
Iwona patrzy na mnie przez chwilę bez mrugnięcia.
– Ja ci radzę – mówi – ty to zapisuj…
•
Iwona i ja pracujemy w redakcji PL-BOYA, jednego z najsilniejszych miesięczników dla facetów w Polsce. Ja jestem dyrektorem artystycznym, a Iwona moją podwładną, choć ona nie do końca akceptuje ten fakt. Udajemy więc, że nie jest.
Siedzimy na podłodze w kącie pracowni, symulując segregowanie prenumerowanych dla naszego działu czasopism.
– Już są! – wykrzykuje Cesia z fotoserwisu, która wpada do naszego studia, niosąc przed sobą karton ze zdjęciami. Zdjęcia są spóźnione, prawie cały numer już został zamknięty, a sesja Gabrysi ma być gwoździem miesiąca. Podobno jest wcieloną rewelacją, ale to opinia działu foto – dotyczy każdej sesji, którą organizują, a nie dotyczy zaś żadnej, którą kupujemy na zewnątrz.
Nasze studio nie jest duże – trzy biurka, skaner, drukarka, szafa na oryginały ilustracji. Ponieważ pokój jest narożny, mamy całe mnóstwo okien. Jeden kąt pracowni, mniej więcej trzy na trzy metry, jest wydzielony przeszkloną ścianą – to gabinet dyrektora artystycznego PL-BOYA. Czyli mój. Są chwile, kiedy nie mogę w to uwierzyć, że udało mi się zrobić taką karierę – mam w końcu dopiero 25 lat. Ale czasami myślę, że po prostu dałem się wrobić.
Mój gabinet ma zielone ściany obwieszone obrazkami i dwa okna. Kiedy w nim siedzę, czuję się jak Murphy Brown. Albo jak kioskarz – to przez tę przeszkloną ścianę, która oddziela mnie od mojego zespołu. Mój zespół to dwie osoby. Pierwsza to Maria, która jest swojego rodzaju instytucją, bo pracuje w PL-BOYU od samego początku i pamięta jeszcze pionierskie czasy pisma, kiedy redakcja mieściła się w niedużej wynajętej willi na Żoliborzu. To była złota era, coś jakby eden, tak to przynajmniej przedstawia. Wszyscy byli szczęśliwi, owieczki pasły się z wilkami w pełnej zgodzie i generalnie zawsze się chciało. Maria jest trochę grafikiem, trochę maszynistką, a trochę operatorem DTP, ale przede wszystkim jest aniołem. Drugą osobą jest Iwona. Przyjąłem ją do pracy zaraz po mojej nominacji, przyszła do nas z agencji reklamowej – jesteśmy więc wyrozumiali. Iwoncia jest grafikiem.
Rozkładam zdjęcia Gabrysi na podłodze. Rzeczywiście są całkiem niezłe. Bardzo sprytnie podświetlili ją od dołu, dzięki czemu na fotkach ma ogromne bufory – cenna i unikalna rzecz jak na nasze sesje. Ale poza nimi nic nie pokazuje. Beta będzie zła. Beta to nasza caryca – jest prezesem PL-BOYA. To piękna, pozornie delikatna kobieta, która kocha nowoczesny design, feudalizm i pozory. Z większością ludzi w firmie jest na ty, ale to się zmienia. Ochrzciliśmy ją Betą, ponieważ trudno określić ją mianem alfy i omegi.
– Fajne – orzekam, patrząc na zdjęcia.
– Fajne? Są z a j e b i s t e! – wykrzykuje Cesia entuzjastycznie. Pełni funkcję fotoedytora i bardzo się tym przejmuje, ale ogólnie jest w porządku. Zdecydowanie nabrałem dla niej szacunku po tym, gdy padła ofiarą napadu we własnym mieszkaniu. Dwóch gości włamało się przez balkon, przywiązało ją do kaloryfera i dokładnie obrobiło mieszkanie. A na drugi dzień, po uwolnieniu, ta biedaczka przyszła do pracy jakby nigdy nic. Na dobrą sprawę nie za bardzo wiem, jak powinna się zachować – załamać nerwowo, spektakularnie nawrócić lub, czy ja wiem, rzucić wszystko i wyjechać w Tybet… Nie mam pojęcia, ale to, że po prostu pojawiła się w redakcji, jest dla mnie niesamowite.
– Nic nie widać – zaznaczam. Wzrusza ramionami.
– Wiesz, jakie z nią były kłopoty?! Na nic nie chciała się zgodzić, cały czas był na planie jej facet i wszystko chciał kontrolować. A poza tym strasznie wstydziła się blizny, którą ma na udzie.
Maria z zainteresowaniem pochyla się nad zdjęciami.
– Ależ ja tu nie widzę żadnej blizny!
– Moja droga! – do mojego pokoju wkracza Justyna, dyrektor foto, która usłyszała końcówkę naszej rozmowy, ale niezbyt wyraźnie. – To jest GWIAZDA! Ona ci pizdy nie pokaże!
Zapada milczenie, a Maria oblewa się rumieńcem. Zaciskam zęby, żeby nie parsknąć śmiechem, ale jest za późno. Po chwili, zapłakani, dochodzimy do siebie. Justysia nie rozumie, o co chodzi, ale śmieje się razem z nami.
•
Dyrektorem artystycznym PL-BOYA zostałem właściwie z przypadku. Przede mną był Jędrzej, który stworzył makietę pisma i doprowadził do tego, że wśród naszych ilustratorów zaczęli pojawiać się najsławniejsi polscy graficy i malarze. Ponieważ jednak jego osoba zaczęła za bardzo wybijać się na pierwszy plan, Beta doszła do wniosku, że jest to dla niej niewygodne. Pewnie czuła się przy nim mała i głupia, a ona na pewno nie lubi tak się czuć, bo choć w pierwszych latach istnienia pisma była tylko uroczą i sprytną panienką z prowincji, to w miarę upływu czasu zaczęła dojrzewać. Pomalutku rosły jej wiedza na temat redagowania miesięcznika, znajomość języków obcych oraz ego. Ego wygrało, Jędrzej przegrał. Po długotrwałych poszukiwaniach jego następcy i kilku nieudanych próbach wybór padł na mnie. Byłem wystarczająco młody, by być dozgonnie wdzięczny Becie za nieocenioną szansę, wystarczająco niedoświadczony, by dać sobą powodować, i wystarczająco zdolny, by zapewnić jakość, której oczekiwała. Dostałem więc ogromną kiełbachę, czyli stanowisko dyrektora artystycznego pisma. Ponieważ jednak Beta po namyśle uznała, że to za dużo jak na mnie, podzieliła funkcję na dwie osoby. Ja miałem być odpowiedzialny za grafikę, a opiekę nad zdjęciami Beta powierzyła nowo przyjętej osobie. Osobą tą okazała się Justyna.
Justyna jest dziwna – raz fajna, a raz nie. Kiedy pojawiła się w redakcji, wywołała sensację i żywiołową niechęć naszej ówczesnej stylistki Zuzanny, której miała być bezpośrednią przełożoną. Swoją drogą Justysia sama nieco jej się bała – zdaje się, że jeszcze nigdy w życiu nie była czyjąś przełożoną. Pierwszego dnia w kuchni udała nawet przed Zuzanną, która jej jeszcze nie poznała, że ona to nie ona. Sensacja spowodowana była natomiast faktem, że Justysia do pracy przyszła w czymś wściekle turkusowym, co było skrzyżowaniem kombinezonu narciarskiego ze strojem do aerobiku, a na wierzch założyła wełnianą minispódniczkę w kolorze brązowym, osiągając w ten sposób wygląd egzotycznego hot doga.
Fajność Justyny polega na tym, że jest inteligentna i zabawna. Jej niefajność polega na tym, że potrafi być wredna. Generalnie jednak nie jest szkodliwa, a czasami wręcz pożyteczna, bo ma pecha. Pech objawia się tym, że Justysia potrafi zogniskować na sobie uwagę otoczenia w sytuacjach, gdy takiej uwagi powinna się wystrzegać. Tym samym jednak pozwala innym, czyli mnie, takiego zogniskowania uwagi na sobie uniknąć. Na przykład trwa redakcyjne kolegium. Beta wdzięcznie upozowana u szczytu stołu usiłuje przeforsować swój kolejny, genialny wręcz pomysł. Wydymając usteczka i kokieteryjnie bawiąc się różowym guziczkiem spinającym jej różowy dekolcik, usiłuje wyłuskać z naszego grona ofiarę – prometejskiego posłańca, który dźwignie na swych barkach ciężar jej złotej idei i poniesie – hej ho – ku świetlanej przyszłości pisma i naszemu bólowi dupy. I kiedy Beta już, już ma przeszyć mnie sztyletem swego błękitnego spojrzenia i swym różowym paluszkiem zesłać na mnie klątwę, odzywa się Justysia. Prawdopodobnie napięcie przekroczyło poziom jej odporności lub po prostu się zagapiła i nie bardzo wie, o co chodzi. I Justysia mówi, lekko nadętym i obrażonym tonem: „Eee, to nieeeemożliweeee” albo: „To się nie uda” i wtedy sytuacja diametralnie się zmienia. Zebrane grono wyraźnie się odpręża, skamieniałe powietrze powolutku odnawia swoją cyrkulację, a Beta niczym budowlany żuraw, wolniutko, niesłychanie powoli zwraca swoją kształtną blond główkę i nieco mniej kształtny, krogulczy nosek w stronę Justyny. Justysia nie wie jeszcze tego, co już wiedzą wszyscy inni – wpadła – i już za chwileczkę, już za momencik zostanie rozsmarowana po stole, krzesłach i ścianach sali konferencyjnej. I właśnie za to lubimy Justynę.
•
Teoretycznie moim zadaniem jako dyrarta jest projektowanie pisma. Ale tylko teoretycznie. Tak naprawdę praca nad układem graficznym miesięcznika, czyli łamanie pisma, to najwyżej 20 procent czasu pracy. Moim podstawowym zadaniem jest obrabianie lasek – jakkolwiek pikantnie by to brzmiało.
Kiedy patrzysz na nasze dziewczyny, zastanawiasz się, jak to możliwe, że co miesiąc udaje nam się dotrzeć do tak cudownych istot i dlaczego ty nigdy nie spotykasz, choćby na ulicy, podobnych aniołów. Odpowiedź jest prosta – nie masz dość dobrego komputera i nie żyjesz w wirtualnym świecie.
Nie ma idealnych dziewczyn. Każda ma większe lub mniejsze wady. Tej zwisają cycki, tamta nie ma ich wcale. Ta ma rozstępy jak Rów Mariański, inna krótkie nogi. Ale każda, nawet najgorszy pasztet, może wyglądać rewelacyjnie. Wystarczy odrobina wprawy i pojemny RAM.
Generalnie nie było chyba jeszcze sesji zdjęciowej, nad którą nie musiałbym popracować. Wygładzanie zmarszczek, usuwanie plam, poprawki makijażu, usuwanie blizn po implantach – rutyna, trudno to nawet nazwać skomplikowanym retuszem. Ale zdarzają się rzeczy włos jeżące na głowie.
Kiedyś trafiła się nam sesja dziewczyny po prostu anielskiej. Figurę miała boską, prześliczną buzię i wspaniałe włosy. Problem w tym, że nieuważna mama w zamierzchłych latach wylała na dziecko garnek wrzątku. Dziewczyna wyrosła na piękność, oporów nie miała i chętnie objawiała światu swoje wdzięki. W redakcji zyskała przydomek „orzech włoski”, gdyż od biustu po kolana przypominała monstrualną skorupkę włoskiego orzecha. Albo odsłonięty mózg. Istna narzeczona Freddy’ego Krügera. Praca była katorżnicza – musiałem stworzyć jej brzuch, przeszczepiając skórę z innych, podobnie oświetlonych partii ciała. Najbardziej przydatne było przedramię. Problemem okazał się pępek – odszukanie go między bliznami i szramami było wręcz niemożliwe – zrezygnowałem z rekonstrukcji i po prostu gwizdnąłem odpowiednią część anatomii jakiejś innej dziewczynie miesiąca.
Takie komputerowe „przeszczepy” zdarzały się częściej. Kiedyś w dwóch kolejnych numerach ukazały się te same piersi, dolepione trzem różnym dziewczynom. Innym razem pewna panna, mocno owłosiona, została tak nieszczęśliwie oświetlona na sesji, że jej podbrzusze wyglądało jak idealnie gładki czarny trójkąt. Zachodziło wręcz podejrzenie, że sfotografowano ją w galotach. Chcąc nie chcąc, musiałem spreparować jej mufkę. Stanęło na tym, że panna poszła do druku z doklejoną anatomią koleżanki. Zresztą nie był to majstersztyk i element okazał się nieco przyduży, za co oberwałem od Bety.
Generalnie nawet lubię taką dłubaninę, dobrze się przy niej myśli, bo jedyne, co mam zajęte, to ręce. Od czasu do czasu, gdy bardzo mi się nudzi, zmieniam coś ot tak sobie. Na przykład wstawiam gdzieś swoje zdjęcie – jedna z naszych gwiazd kiedyś miała na szyi medalion z moją gębą.
Czasami zmieniamy z Marią i Iwoną dla rozrywki jakieś szczegóły w innych zdjęciach niż rozbierane. Przez pewien czas robiliśmy to tak nagminnie, że potem, nawet gdy zdjęcie nie było przerabiane, nikt w redakcji nie chciał w to uwierzyć. Doprowadziło to do tego, że kiedy raz dobieraliśmy fotki, które miały znaleźć się w drukowanej prezentacji pracowników PL-BOYA, wszystkie dziewczyny z działu reklamy obraziły się na nas śmiertelnie, twierdząc, że złośliwie zniekształciliśmy im twarze.
Taki retusz to prosta sprawa – zdjęcie w komputerze traktujesz trochę jak olejny obraz, na którym farba jest jeszcze bardzo świeża. Oczywiście nie posługuję się pędzlem. Podstawowym narzędziem jest stempelek do klonowania. Dzięki niemu mogę przenosić gładkie fragmenty skóry i zastępować nimi inne, mniej piękne. W ten sam sposób dodaję włosy tam, gdzie jest ich za mało, a usuwam z takich miejsc, gdzie ich być nie powinno.
Piersi najprościej jest powiększać pinchem – taką jakby soczewką, która powiększa stopniowo elementy od brzegu wybranego obszaru zdjęcia aż do środka. Skóra trochę się zniekształca, ale to można wygładzić. Od czasu do czasu zdarzają się oczywiście sytuacje, w których żaden pinch nie pomoże – wtedy albo dolepiam obce balony, albo sam je preparuję. Nogi wyciągam narzędziem do skalowania, drobne zmarszczki i odbarwienia filtrem blur, czyli rozmiękczaczem. Fałdy tłuszczu się stempluje i odkrawa po bokach, to samo dotyczy różnych obwisów. Powiększam oczy, usta, zmieniam i wyrównuję kolor skóry, zagęszczam włosy, wybielam zęby.
Bardzo ważnym elementem fotek publikowanych w naszym magazynie jest szczegółowość i ilość bobrów. To zależy od Bety, która ma w tej kwestii różne nastawienie – wychyla się jak wskazówka metronomu raz w stronę czytelników: „Więcej pokaż! I żeby były włosy łonowe! I szczegóły!”, a raz w stronę reklamodawców: „Mniej pokaż! Mniej porno! Zlikwiduj wargi sromowe! Rozmiękcz to, rozmiękcz!”. Generalnie takie okresy trwają około dwóch, trzech miesięcy w jedną i trochę krócej w drugą stronę, choć bywają nieco gwałtowniejsze wahnięcia – kiedyś jedna panienka bardzo odważnie pozowała ze środkowym palcem wsuniętym w pewien szczegół własnej anatomii i dla wyjaśnienia dodam, że nie był to nos. Przez dwa tygodnie dzień po dniu zdanie Bety na ten temat się zmieniało – w poniedziałek paluszek mógł być wewnątrz, ale we wtorek dzwoniła skoro świt, około 10.00, w lekkiej histerii, krzycząc w słuchawkę: „Wyciągnij go, wyciągnij, tak?”.
To „tak?” jest bardzo charakterystyczną odzywką Bety – kończy nim większość swoich wypowiedzi, na przykład:
– Wczoraj tego nie wiedziałam, tak? – przy czym zdanie jest stwierdzeniem faktu, a nie pytaniem. Albo:
– Wyjechałam na dwa tygodnie, tak?
Nie należy wtedy odpowiadać „TAK!”, bo się zdenerwuje – trzeba natomiast się uśmiechnąć. Generalnie Beta lubi, gdy się uśmiechasz i nie przysparzasz kłopotów posiadaniem swojego zdania. Oczywiście posiadanie własnego zdania jest punktowane, byle tylko było to zdanie zbieżne z jej punktem widzenia. W sumie z Betą da się żyć, tym bardziej że w redakcji pojawia się mniej więcej dwa razy w tygodniu. Resztę swego pastelowego życia wiedzie w rodzinnym mieście na prowincji, będąc niekoronowaną królową okolicznej elity butikowo-fitnessowo-smażalnianej.
•
Dziś mamy spokój. Jest poniedziałek, Bety można spodziewać się około środy. Numer jest prawie skończony, zresztą i tak wytężona praca związana z łamaniem miesięcznika zajmuje z grubsza tydzień w ciągu miesiąca. Reszta to życie towarzyskie, a ostatnio – internet, którego rozrywkowy charakter właśnie odkryliśmy.
Internet powoli staje się naszym nałogiem. Iwona i Maria pod dziesiątkami pseudonimów nawiązują pieprzną korespondencję z jakimiś facetami. Wypisują do nich istne epistoły – nie mam pojęcia o czym.
– Popatrzcie, jak łatwo wyrwać faceta przez internet – popada w zadumę Maria – i pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu nie wiedziałam, że mogę mieć jakąś inną skrzynkę mailową niż ta, którą założył mi w pracy nasz administrator. A tu proszę. Ile radości może nieść chęć poznania nowoczesnej technologii.
– Powiedziałabym raczej: nuda czyni cuda – oświadcza Iwona.
Maria z wypiekami wczytuje się w ogłoszenia.
– Posłuchajcie tego: „Delikatna i spragniona miłości chętnie cię w sercu ugości. Lubię spacer, kino i literaturę oraz twoje oczy i muskulaturę. Czekam, tęsknię, wypatruję. Poznaj mnie – nie pożałujesz”. A tu chyba jakieś dane czy wymiary… No, nie wiem… 13/99/2000?
– Sądząc z treści, pierwsze to wiek, drugie IQ, a trzecie waga – objaśniam uczynnie.
Nie bardzo mnie te ogłoszenia i czaty pociągają, szczególnie od chwili, gdy uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie mam najmniejszej gwarancji, czy po drugiej stronie jest dziewczyna, facet, czy powiedzmy moja profesorka z liceum. A ludzie miewają najdziwniejsze pomysły – wiem o tym, odkąd raz na czat wszedłem jako Dominująca Xenia. Miałem gigantyczne powodzenie.
– Może coś złamiemy? – pytam dla czystego sumienia.
– Ale co? Prawie wszystko gotowe. Zostało parę rzeczy, ale do tego nie ma tekstu, do tamtego nie ma zdjęć. Może babę…
– Baba złamana, czekamy na tekst. Nic nie ma… – Maria wzdycha teatralnie.
– Ewentualnie przegląd sekscytacji roku – mówię niepewnie.
– Tekst jest?
– Nie ma….
– A zdjęcia?
– Zwariowałaś?!
– No to jak mamy łamać? – Maria szeroko otwiera oczy.
– Można by poszukać w sieci – spoglądam niewinnie i zaczyna się. Przez godzinę buszujemy w internecie, trafiając na coraz bardziej świńskie strony. Maria szerokim łukiem obchodzi stereotypowe „sex”, „hardcore” i „fuck” – zaczyna szukać po nazwiskach.
– Moja droga, w ten sposób nic nie znajdziesz – Iwona wydyma wargi. – Wpisz „pussy”.
– Ale sekscytacje mają przedstawiać znane osoby w sytuacjach erotycznych, a „pussy” doprowadzi mnie do osób nieznanych w sytuacjach pornograficznych.
– Trudno odmówić racji – przyznaję.
– Kto jest na topie?
– Julia Roberts albo Zeta-Jones.
– Wpiszę Ryan Phillippe.
– E?! Kto to jest?
– Zaufaj mi, bożyszcze tłumów, kuzynka mi mówiła. Chyba grał w Koszmarze minionego lata.
Rzeczywiście, pod hasłem „Ryan Phillippe” wyświetla się całe mnóstwo site’ów.
– Eeee – mówi Iwona pełnym zwątpienia głosem. – No, pokaż…
Chłopak, a właściwie facet, bo na oko dobiega trzydziestki, okazuje się odętoustym cherubinkiem z chorobliwie błyszczącymi oczkami i łysą jak tyłek słonia klatką piersiową. O dziwo, galerie z jego fotkami nadzwyczaj często łączą się z Pokemonami i Kubusiem Puchatkiem.
– To dopiero dziecięca pornografia…
– Zobaczmy tę.
Maria klika w link. Pojawia się żałośnie uboga strona – nagłówek, cztery odsyłacze do podstron oraz histerycznie podskakujący, zielonożółty Puchatek.
– Uuuu, widzę, majstersztyk… A gdzie ten goguś?
– Jest tu.
Po kliknięciu na ekranie pojawia się wcale pokaźna kolekcja lekko roznegliżowanych zdjęć cherlawego amanta.
– Ty, właścicielka tej strony ma czternaście lat!
– Zajrzyj do księgi gości.
– Jest księga gości?
– No, ma nawet 2457 wpisów.
– Na Boga!
Rzeczywiście, prawie dwa i pół tysiąca osób, głównie nastolatek, wpisało się niejakiej Ani, gratulując jej strony i przecudownych fotek…
– O, tu jakaś równolatka – Maria przesuwa stronę.
– Przeczytaj!
– Monia pisze, lat trzynaście. Czytam: „Chciałam ci bardzo mocno podziękować za tę stronę, bo jest wyjebana w kosmos.”.
– Rany boskie…
Śmiejemy się w najlepsze, gdy wchodzi Krzycho, nasz redaktor naczelny.
– A cóż tu tak wesoło?
– Maria coś znalazła w sieci.
– A Maria nie ma nic do roboty?
– Wiedziałam – jęczy Maria.
– Jedna dziewczynka napisała drugiej dziewczynce, że mocno jej dziękuje za stronę internetową, bo jest „wyjebana w kosmos”.
– No, ładnie – mówi Krzycho, odwraca się na pięcie i wychodzi.
– Oj, czuję, że wkrótce ja też taka będę – wzdycha Maria.
– To znaczy, jaka?
– Wyjebana w kosmos.ROZDZIAŁ TRZECI
Pani się rozgniewała, uderzyła linijką w stół (…) i zagroziła, że pierwszego, który się odezwie, każe wyrzucić ze szkoły.
Więc nikt już nic nie mówił, oprócz Pani.
Sempé i Goscinny „Mikołajek i inne chłopaki”
Zagrożenia miniaturyzacji • Rzut oka na budownictwo komunalne • Subliminal a sens istnienia gatunku ludzkiego • Wpływ Bety na higienę osobistą • Siła perswazji • Dziennikarstwo to trudny fach
Uciekam przed gigantycznym komarem, przeskakuję z jednej zielonej tafli na drugą. Zaraz, to chyba liście. To nie komar jest wielki, tylko ja malutki. Cienkie przenikliwe brzęczenie jest coraz bliżej. Głęboko zaciągam się dymem z trzymanego w garści gigantycznego papierosa i wydmuchuję dym za siebie. Jeszcze raz. Ale brzęczenie jest coraz bliżej. Bliżej, bliżej… Budzę się, obok mojego ucha jak wściekła podskakuje komórka.
– Jezu, halo.
– No, co tam? Wstałeś? – to Iwona. Jestem nieprzytomny, nie mam pojęcia, która jest godzina, głowa mi pęka. – Mogę się z tobą zabrać?
– Nie wiem. Która godzina?
– Prawie 10.00.
– Cholera.
– To co, zabierzesz mnie, plis?
– No.
– To po angielsku czy po polsku?
– Zabiorę.
– OK, to za czterdzieści minut na placu Zawiszy, papa.
O Boże, wypiłem całe martini i chyba jakieś piwo. Albo dwa, sądząc po butelkach. Może ktoś u mnie był? Nic nie pamiętam.
Sczołguję się z materaca i wlokę do kuchni. Nie mam zbyt daleko, bo całe moje mieszkanie liczy 30 metrów kwadratowych. Przed wojną był to jeden pokój ogromnego apartamentu, który zajmował całe piętro. W latach czterdziestych podzielono go na trzy mieszkania, na szczęście każde ma niezależne wyjście na klatkę schodową. Robię sobie herbatę, połykam trzy magiczne tabletki z krzyżykiem i wychodzę na balkon – największy luksus tego lokum. Moje okna wychodzą na podwórko między Chmielną a Widok. To samo, na które wychodzą widzowie z kina Atlantic po zakończeniu seansu filmowego. Mieszkanie dostałem psim swędem – poprzedni lokator miał tu zarejestrowaną jakąś działalność i kiedy zmarł, gmina wystawiła kawalerkę na przetarg jako lokal użytkowy. Dowiedziałem się o tym przypadkiem i przetarg wygrałem bez trudu, bo jakoś nikt się nie kwapił, aby założyć sklep czy kafejkę na trzecim piętrze bez windy. Czynsz jest bardzo niski i generalnie jest OK, poza tym że podłoga lekko się zarywa. Drewniane stropy o dziwo przetrzymały wojnę i nie były wymieniane od około stu lat. Nie należy zatem stawiać nic ciężkiego na środku pokoju i nie należy zapraszać naraz więcej niż troje gości. Wiem o tym od czasu, kiedy raz przyszły cztery osoby i u sąsiadki piętro niżej odpadł z sufitu stiuk wraz żyrandolem.
O dziwo, szybko udaje mi się dojść do siebie i wychodzę po półgodzinie. Iwona czeka pod hotelem Sobieski.
– Mój drogi, ja tu CZEKAM! Spóźniłeś się dwadzieścia minut. Portier dziwnie mi się przyglądał.
– O! Podobno za mundurem panny sznurem?
– Nie wiem, żadnych tam nie widziałam.
Dojeżdżamy do Żwirek – korek zaczyna się już przed pomnikiem Lotnika. Iwona przerywa milczenie:
– Wczoraj oglądałam bardzo fajny film o reklamie subliminalnej. Wiesz, co to jest?
Wiem oczywiście i święcie w nią wierzę, szczególnie po doświadczeniach z preparowaniem zdjęć w PL-BOYU.
– Wiesz, to bardzo ciekawe, ale jednego nie rozumiem – Iwona marszczy czoło – jeżeli chodzi o subliminal, jak to jest możliwe, że najczęściej wykorzystywanym symbolem jest męski członek?
Spoglądam na nią nieco rozkojarzony.
– To znaczy?
– No, potrafię zrozumieć, że zadziała on na kobiety, choć nie na mnie – zaznacza – ale w jaki sposób może wpłynąć na faceta?
– Hm, to tylko symbol. Kiedy patrzysz na reklamę podświadomą, nie widzisz przecież na pierwszy rzut oka ukrytych treści. – Usiłuję zebrać myśli. – Pierś, członek, trupia czaszka czy powiedzmy, wagina są ukryte w rysunku lub kompozycji i trafiają bezpośrednio do mózgu. Tak jak ukryte słowa.
– To rozumiem, ale jak kutas może być atrakcyjny dla faceta?
– O rany, nie chodzi o atrakcyjność – chodzi o przekaz. Trupia czacha nie jest przecież atrakcyjna – to symbol śmierci, podświadomego lęku i tak dalej – działa na podświadomość. Takie czerwone światło.
– Trupia czacha – zgoda. Trafia do każdego, bo każdy jakoś tam myśli o śmierci, ale prącie?
– No, członek jest symbolem władzy, męskości, hmmm, siły. Każdy o nim myśli, a mężczyźni chyba nawet częściej niż kobiety. Rozmiar, duży samochód i tak dalej.
– Ale dlaczego?
Zaczynam się niecierpliwić. Nie jestem pewny, czy nie rozumie naprawdę, czy tylko mnie podpuszcza, a poza tym mozolnie usiłuję przepchnąć się na sąsiedni pas.
– Moja droga, męski członek jest jednym z najważniejszych symboli na świecie. – Iwona grzecznie wyczekuje, teraz już wiem, że mnie podpuszcza. – Posłuchaj, ujmę to tak: męski kutas jest osią, na której wiruje dupa, wokół której kręci się cały świat, OK?
– Wiesz – Iwona spogląda na mnie z nieukrywanym uznaniem – ty to masz…
Jedziemy przez chwilę w milczeniu, trawiąc nieoczekiwaną głębię spostrzeżenia Iwony. Wreszcie pytam:
– A cóż tam Bartosz?
– Nie gadam z nim.
– Co się stało?
– Osłabia mnie.
– Hm?
– Przylazł do mnie w nocy, a kiedy nie chciałam go wpuścić, powiedział, że przyszedł po swoją mikrofalówkę.
– I wpuściłaś go… – oczywiście wiem, co było dalej.
– Nie gadam z nim.
– OK, ale… – gryzę się w język. Obiecałem sobie, że nie będę nic mówił na temat Bartosza. Początkowo jasno wyrażałem swoje zdanie na temat kolejnych jego pomysłów i sposobu, w jaki traktuje Iwonę. Zaowocowało to tym, że kiedyś jeździł za mną przez cały wieczór, a na drugi dzień pociął mi opony pod pracą. Przysłowie: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, nie ma nic wspólnego z prawdą w sytuacji, gdy tamci dwoje się pogodzą. Wręcz przeciwnie.
Parkuję pod pracą. Rzecz niełatwa, bo po pierwsze, parking ma za mało miejsc, a po drugie, mam strasznie wielki amerykański samochód. Jest wspaniały, ale raczej należy go oglądać, niż nim jeździć. Pali 16 litrów na setkę, a wymiana klocków hamulcowych to wydatek równy niemal kupnu nowego malucha. W końcu udaje mi się stanąć pod śmietnikiem – blokuję dojazd, ale co tam.
W redakcji wielkie ożywienie. Beta będzie tu lada moment. Wszyscy wyszorowani do czysta i wystrojeni jak stróże w Boże Ciało. Zenia oczywiście już grzeje krzesło pod drzwiami pokoju Bety. Ale to w sumie dobrze – zanim skończy lizać szefowski tyłek, minie przynajmniej godzina. Może kolegium się opóźni.
– Cześć – do naszego studia wchodzi naczelny – jak tam? Wszystko gotowe?
– To znaczy? – pytam zimno.
– Numer i tak dalej. Beta będzie chciała oglądać.
Wiem o tym doskonale od tygodnia, wszyscy wiedzą. Krzycho ma wyjątkowo irytujący dar wygłaszania oczywistości w taki sposób, jakby oznajmiał najświeższą nowinkę. Budzi to we mnie takie uczucia, jak dostawienie dużego znaku zapytania na końcu zdania „inteligencja Marcina” – lekkie wkurwienie.
Krzycho został mianowany przez Betę zaraz po odejściu Staszka, twórcy PL-BOYA, który podobnie jak Jędrzej w pewnym momencie stał się dla Bety niewygodny. Krzycho to naprawdę fajny facet, bardzo inteligentny, wrażliwy itd. Jednak ta sytuacja po pierwsze przerosła nieco próg jego kompetencji (o czym świadczą do krwi obgryzione paznokcie), jak również obnażyła pewną słabość charakteru. Beta wykorzystuje to bez pardonu – powolutku go przeżuwa i połyka. Zaczęła od głowy i na razie chyba nie posunęła się niżej, bo Krzycho wciąż jeszcze nie przepuści żadnej nowej dziewczynie miesiąca.
– Hej, ty, no jak ci tam…
– Maria – mówi Maria.
– A tak, Maria – idę o zakład, że doskonale wiedział, jak jej na imię – przynieś tu jakieś krzesło, OK?
Alleluja, wreszcie jest. Kroczy korytarzem, łaskawie rozdzielając uśmiechy i kiwając łebkiem jak pluszowy spaniel za szybą samochodu. Po prawej sunie przygarbiona Zenia, zacierając plamiaste łapki. Przypomina mi nieco Igora – asystenta doktora Frankensteina z filmu Brooksa Młody Frankenstein. Po lewej Krzycho. Kiedyś chodził po prawej.
– Dzień dobry – mówi Beta i elegancko sadowi się obok mnie. Po tym, jak bardzo blisko siada, mogę oceniać, jak wysoko stoją moje akcje. Nie jest źle, choć kiedyś, w apogeum zachwytu moją osobą, przesiedziała całe oglądanie numeru z rączką na moim udzie. Dziwne doznanie. Kiedy wyszła, poleciałem do kibla ściągnąć portki i sprawdzić, czy nie pozostawiła na mojej skórze wypalonego piętna.
Oglądamy strona po stronie gotowe do druku materiały. Na razie bez komentarza. Dochodzimy do Gabrysi.
– No, nie wiem – Beta lekko marszczy nosek – mało coś widać… Pokaż dalej – przesuwam strony.
– Ona nic nie pokazała!
– O, tu jest – pokazuję kursorem jedną fotkę, na której widać kilka włosów łonowych naszej gwiazdy. Chyba to jednak za mało, bo Beta zaczyna posapywać.
– Zawołaj Justynę – rzuca przez ramię Zeni, która zwisa nad nami niczym sękata i pokręcona wierzba płacząca – zabrakło krzeseł, niedobra Maria… Muszę jej później podziękować.
Z szybkością światła Justysia zjawia się w moim gabinecie. Jest blada jak ściana – widać tylko liczne piegi i szeroko otwarte oczy – Zenia musiała nieźle ją nastraszyć.
– Wiesz, to w ogóle nie wchodziło w grę, ona za nic nie chciała pokazać cipy! – zaczyna bez wstępu. – No, w ogóle, jak się rozebrała, to cały czas chodziła przy ścianach, nie mogliśmy jej rozluźnić. I ten jej facet był cały czas na planie, ona nie pozwalała go wyrzucić, on wszystkiego pilnował – Justysia powolutku wspina się na spiralę histerii, a Zenia wpatruje się w nią jak sęp swoimi błyszczącymi oczkami. Widać, że magazynuje w zwojach mózgowych każdy szczególik tej chwili niczym nornica zapasy na długą i mroźną zimę.
– To w ogóle nie wchodziło w grę, za nic nie chciała nic pokazać. Ja jej mówię, że przecież się zgodziła, a ona nie i nie – Justysia nabiera tchu:
– NOZANICNIECHCIAŁAPOKAZAĆPIZDY!!!
Beta nie spuszcza nieruchomego wzroku z jej twarzy. Powolutku tylko zaczyna robić ustami coś takiego, jakby ssała dropsa, próbując jednocześnie przesłać komuś całusa. Być może sycylijski pocałunek śmierci. Zły znak, zawsze tak robi, kiedy zaczyna się wkurzać. Na wszelki wypadek próbuję niezauważalnie wciągnąć się w siebie jak teleskop i zmniejszyć – co tam krwiożercze komary.
– Justysiu – Beta uśmiecha się słodziutko – ta sesja nie pójdzie, jeżeli nie dorobisz rozbieranych zdjęć. ROZBIERANYCH zdjęć. I chcę na nich widzieć coś więcej niż tylko łokcie, tak?
– Tak, tak – jak echo dopowiada Zenia.
– Nieeee, to się nie uda – jęczy Justyna.
– Justysiu! – mówi Beta.
– Eeeeee – wije się Justysia.
– No wiecie państwo! – Zenia wie, kiedy dolać oliwy do ognia. Beta powoli wstaje, poprawia swój pastelowy bliźniaczek i mówi:
– Justysiu, proszę do mnie przyjść za pięć minut.
Wysuwa się pierwsza, a za nią jak cień Zenia – Jin i Jang. Nie wiem, po co jej to pięć minut. Albo chce ochłonąć, albo opracować z Zenią plan prania mózgu Justyny. A może chce po prostu skoczyć jeszcze do klopa, kto wie.
– Ale kurwa – mówi Justysia. – Daj mi papierosa.
Przyglądam się jej uważnie. W sumie jestem po jej stronie, ale jednocześnie odczuwam pewien rodzaj uciechy. Justyna pali z szybkością odkurzacza i oddala się, powłócząc nogami. Istna Maria Stuart.
Dwadzieścia minut później dzwoni telefon na moim biurku.
– Kolegium – krzyczy Bajeczka w słuchawkę. Zbieram materiały, zeszyt i ostatni numer PL-BOYA. OSTATNI NUMER PL-BOYA!!!
Nie przeczytałem! A może przeczytałem? No, nawet jeśli, to nic nie pamiętam przez to martini. Najważniejsze to usiąść gdzieś w środku, wtedy nie zacznie ode mnie.
Nasza sala konferencyjna to długa kicha z przeszkloną jedną ścianą. Latem można tu smażyć jaja sadzone wprost na czereśniowym blacie konferencyjnego stołu. Większość ludzi już jest, ale na szczęście udaje mi się zająć w miarę dogodne miejsce. Nie za blisko Bety, ale i nie za daleko. Częściowo nawet przesłania mnie filar.
Beta siada u szczytu stołu, po lewej Krzycho, po prawej Zenia. Justyny nie widać – może już poleciała ściągać gacie z Gabrysi. Nasza caryca w dobrym nastroju – wyluzowana i pogodna. Pewnie coś wzięła. W redakcji chodzą ploty, że bierze kokę w zestawie z signopamem. Jeden niuch koki dla energii i dobrego nastroju, a potem jedna tabletka signopamu, żeby nią nie telepało. Skuteczne.
Beta rozpoczyna pogadankę – coś dla pokrzepienia. Jesteśmy świetni, wszyscy nas czytają, sprzedaż rośnie, jest cudownie itp. Same bzdety, zero faktów – już ona to potrafi. Jak chce, potrafi z siebie wyprodukować więcej waty niż przeciętna owca wełny. Następnie euforyczne przemówienie na temat „plujboja 2000”, czyli genialnej reformy pisma, którą przeprowadzimy z okazji nowego tysiąclecia. Kryptonim PL-BOY 2000. Będzie to zupełnie nowy magazyn: nowoczesny, efektowny, efektywny, no i w ogóle super. My to zrobimy, a jak ładnie, to dostaniemy prezent. Może premię albo długopisy w barterze. W zeszłym roku były długopisy, bo pewna firma, która zabukowała u nas powierzchnie reklamowe, zbankrutowała. Produkowali długopisy, takie bardziej eleganckie, i Beta dostała ich z pół wagonu. Pewnie jeszcze je gdzieś tam opycha nad morzem. Każdy z nas dostał po dwa.
No, zaczyna się klasówka. Lecimy strona po stronie. Czytam leady, czyli kilkuzdaniowe „okołapki” na początkach artykułów, i uważnie słucham, co mówią ci przede mną. Okazało się, że prawie nikt poza Anką nie przeczytał wywiadu. Plotę, co mi ślina na język przyniesie, jakoś idzie. Najwięcej do powiedzenia ma Zenia, ale chyba też nie czytała, bo bredzi nie na temat. Dochodzimy do mody – pogrobowca Zuzanny, więc pewnie trzeba krytykować. Tak, miałem rację.
– Sądzę – mówi Marek, zastępca Krzycha – że casual nie ma sensu w tak eleganckim piśmie jak PL-BOY. Casual nie.
– Zgroza – mówi Zenia.
– Ale dlaczego nie? Casual jest jak najbardziej OK, ale oczywiście sesja casual musi być piękna, a nie taka jak ta.
– Straszne, wstyd – mówi Zenia.
– Casual jak casual – wzdycha Jolka. Anita nachyla się w moją stronę i szepcze do mnie czule:
– Ja skażual tiebie.
Chicholimy cicho, jak dwie wiewióry Chip i Dale. W rewanżu rysuję dla niej karykaturę Zeni. Chicholimy dalej.
– Marcin, a ty, co o tym sądzisz? – głośno zwraca się do mnie Beta. Nie mam pojęcia, o co pyta, bo moda już chyba została zjechana. W popłochu rzucam okiem na numery sąsiadów, ale każdy ma pismo otwarte w innym miejscu.
– Tak – ryzykuję – nie jestem pewien, ale chyba w porządku. – Jezu, nie mam pojęcia, o co chodzi.
– W porządku? No to świetnie. Umów się z Zenią, to ją zabierzesz. – Spoglądam błyskawicznie na Zenię; rany boskie, dokąd? Może do prosektorium? – Jutro macie tam być o 11.00.
– Dobrze – uśmiecham się wazeliniarsko do Bety. Wypytam później Ankę, o co chodziło.
Kolegium ciągnie się jak zwulkanizowana guma do żucia. Przechodzimy do planu pięciu.
– Chciałabym wywiad z Tymem, tak? – mówi Beta.
– Ale kto go zrobi? To trudny rozmówca – Krzycho skubie krawat.
– Nie rozumiem – cedzi Zenia – przecież napisanie dobrego tekstu czy zrobienie dobrego wywiadu nie powinno przekroczyć możliwości zwykłego dziennikarza. Wystarczą studia wyższe i odrobina doświadczenia. Cóż w tym trudnego? Wśród moich znajomych mam dziesiątki dziennikarzy, którzy zrobią coś takiego z pocałowaniem w rękę. Wystarczy jeden telefon. Ale nie po to chyba trzymamy ludzi na etatach, żeby takie rzeczy zamawiać na zewnątrz, prawda? – uśmiecha się słodko do Kryśki, naszego najlepszego redaktora. Beta ma rozanieloną minę, jakby jej ktoś jeździł ryżową szczotą po kręgosłupie.
– Proszę teraz, aby każdy napisał na kartce cztery swoje propozycje znanych osób, które mogłyby pozować do naszych pictoriali. I bardzo proszę, bez żartów. Zeniu, rozdaj, proszę, kartki.
Zenia błyskawicznie kładzie przed każdym kartkę, na której widnieje jego nazwisko. Widzę, że idziemy na całość – to nie będzie już anonimowa ankieta. Zerkam na listę Anity, która pracowicie wypisuje pod numerem jeden „Marylia Rozrodowicz”. Z całej siły staram się nie śmiać. W końcu wyduszam z siebie cztery nazwiska – dwie aktorki, jedną piosenkarkę i prezenterkę telewizyjną. Wybieram je raczej pod kątem mniejszego wysiłku przy obróbce zdjęć niż większej popularności. W martwej ciszy oddajemy kartki i audiencja dobiega końca. Beta majestatycznie opuszcza salę, za nią ciągnie Zenia, jak markietanka za armią.
– Słuchaj, dokąd ja mam ją zabrać? – pytam Ankę.
– Zabierz ją nad Wisłę i zakop w łasze – radzi Anita.
– No jak to? Jutro jest druga sesja Gabrysi – macie tam być wszyscy, żeby się całkiem obnażyła.
– Myślisz, że obecność większej liczby osób ją do tego skłoni?
– Może chodzi o to, żeby ją przytrzymać, podczas gdy Justysia będzie z niej zdzierała majty?
– Mam dosyć. Krysiu, a ty masz dosyć?
– Ja to mam już dosyć. I ta Zenia! Tej larwy nikt nie przebije!
– Tak! – przytakuję i dodaję: – No, chyba żeby kołkiem.ROZDZIAŁ PIĄTY
Mieszkańcy domu lub goście, ukryci przed wzrokiem ciekawskich, mogli tutaj, pod osłoną (…) japońskiego parasola, popijać herbatę i podziwiać do woli (…) srebrne szkatułki.
John Galsworthy „Saga rodu Forsyte’ów”
Śniadanie ważna rzecz • Wojny śmietnikowych poszukiwaczy skarbów • Burzliwe życie Marzenki a relaks na balkonie • Blaski i cienie pracy w reklamie • Tajemnica szklanego symbolu • Czy samozapłon może być bulwersujący? • Tajemnica centrum patyczaków • Detektywistyczne zdolności pani J.
Budzę się wyjątkowo wcześnie, dochodzi dopiero dziewiąta. Leżę przez chwilę bez ruchu, patrzę w okno, za którym widać dachy kamienic przy Chmielnej zalane porannym słońcem. Czekam, aż włączy się mój pobudkowy kompakt. Zapomiałem, jaką wczoraj włożyłem płytę. Zresztą w ogóle niewiele pamiętam z wieczoru, głównie butelkę martini. O, już…
I say goodnight – night
I tuck him in tight.
But things are not right –
What is this? An infant kiss.
Aha, Kate Bush. Może być. Wyłażę z łóżka i wciskam się do mojej łazienki, która ma mniej więcej metr kwadratowy. Ale zanim cokolwiek z sobą robię, rozlega się natarczywy dzwonek komórki – muszę zmienić ten sygnał, można od niego umrzeć na serce.
– Helou! To ja, Iwoncia. Wstawaj!!!
– Wstałem.
– Oooo, jesteś chory?
– Nie bardziej niż zwykle.
– Zabierzesz mnie?
– Yhm. Ale mam lepszy pomysł. Przyjedź do mnie na śniadanie – na pewno jeszcze nic nie jadłaś.
– Nie, tylko red bulla. Ale nie wiem… spóźnimy się.
– Daj spokój. Czekam.
Odkładam słuchawkę i zaczynam się spieszyć. Składam łóżko – tak naprawdę to nie łóżko, tylko dwa materace sprężynowe, po położeniu jednego obok drugiego powstaje barłóg dwa na dwa metry. Bardzo przyjemnie się śpi, a poza tym skraca to dystans do łazienki, bo materace zajmują prawie całą powierzchnię pokoju i kończą się pół metra od drzwi. Upycham butelki po martini w kuble i nastawiam kawę. Iwona przyjeżdża w ciągu dwudziestu minut.