- W empik go
Plaga - ebook
Plaga - ebook
„Plaga” to dystopia o niekończącym się lockdownie. Opowiada o naszej najbliższej przyszłości, takiej jaka może się wydarzyć. A może ta wizja już zaczyna się urzeczywistniać, tylko jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy? Bartłomiej Świderski, z wykształcenia socjolog, z zawodu scenarzysta i pisarz, ma nam coś ciekawego do powiedzenia na ten temat.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958610-6-2 |
Rozmiar pliku: | 631 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osiemset dwunastego dnia lockdownu spotkałem się z Łukaszem.
— Wyłysiałeś — zauważył i przeczesał palcami swoją bujną czuprynę. Nie widzieliśmy się od wybuchu epidemii, a nie znaliśmy się tak dobrze, żeby utrzymywać kontakt telefoniczny czy mailowy. Po powitalnych „słyszysz mnie?”, „widzisz mnie?”, „halo!” zapadła niezręczna cisza. Jeśli uwaga o mojej fryzurze miała być początkiem pogawędki, Łukasz nie mógł trafić gorzej.
— A to czerwone, na skroni?
— Zaciąłem się przy goleniu — powiedziałem zgodnie z prawdą, bo wcale nie wyłysiałem, tylko łysieję, tryb mocno niedokonany. Dlatego zacząłem golić głowę. Pochyliłem się do kamerki, by mógł dokładnie obejrzeć moje skaleczenie.
— Przepraszam — mruknął.
Jeszcze rok temu brzmiałoby to jak niewinny dialog dalekich znajomych, którzy dawno się nie widzieli i nieporadnie podtrzymują rwącą się rozmowę. Ale teraz, gdy media trąbiły o wtórnych objawach zakażenia — wypadaniu włosów i wrzodach, które doszły do pierwotnych — gorączki i kaszlu, takie pytania zastępowały nietaktowne: „Jesteś zdrowy?”.
— Jestem zdrowy — powiedziałem.
— Ja też — odparł szybko.
Przyjrzałem mu się uważniej. Rozparty w niedbałej pozie za biurkiem. Niebieska koszula, srebrne spinki. Jego sylwetka niemal wychodziła z ekranu odcięta wyraźnym konturem od bursztynowej poświaty tła. Musiał mieć najnowszą kamerę wysokiej rozdzielczości z automatyczną korektą barwną. Temu specjaliście od kręcenia wesel i kinderbali najwyraźniej pandemia wychodziła na zdrowie.
— Naprawdę chcesz nakręcić „Dżumę” Camusa? — spytałem. Napisał mi to w mailu, ale nie uwierzyłem.
— Tak! — przytaknął energicznie.
— Przy zakazie zgromadzeń?!
— Napiszesz mi scenariusz, Michał. Podczas lockdownu. Zdjęcia zrobię później.
— Ja? — Nie ukrywałem zaskoczenia.
— Jesteś najlepszy.
Tym razem milczałem. Rozmowność Łukasza i to przeszarżowane pochlebstwo pasowały do niedbałej pozy, którą przybrał, kłóciły się jednak z tym, co pamiętałem. Dawniej był skromnym, nieco zgorzkniałym introwertykiem ważącym każde słowo. Przez dziesięć lat od ukończenia wydziału operatorskiego szkoły filmowej nie nakręcił nic godnego uwagi. Wątpię, by ostatnio zrobił karierę, o której nic nie wiedziałem. Nie chodzi o to, że byłem na bieżąco z branżowymi nowinkami. Po prostu branża praktycznie nie istniała. Większość scenarzystów utrzymywała się jak ja — z pisania youtube’owych wystąpień dla e-biznesu, a operatorzy — z ich kręcenia
— Wszyscy chcą ekranizować „Dżumę”, ale to my opowiemy tę historię. W odjechanych dekoracjach, z perspektywy zmutowanego szczura — ciągnął Łukasz.
— Takiego, który umie mówić? — spytałem automatycznie.
— Zwariowałeś? — prychnął. — To nie będzie „Ratatuj 2”! Szczura odpornego na zarazę!
Z każdą chwilą upewniałem się, że akcje mojego kolegi poszły w górę. Sukces często wywołuje schamienie, zwłaszcza u ludzi przewrażliwionych na własnym punkcie, a taki był Łukasz.
— Wyobraź sobie… Walka o życie, rozważania o Bogu, poświęcenie… — Nakręcał się.
— Ktoś z nas nazywa się Luis Puenzo1? — przerwałem mu.
Łukasz powoli przeniósł wzrok z rogu ekranu na mnie, czyli idiotę, który zamiast chwytać swoją wielką szansę, właśnie bezmyślnie ją odpychał. Skrzywił się, machnął ręką i położył nogi na biurku.
— Słuchałeś mnie? My ze swoim zmutowanym szczurem pójdziemy na całość! My…
Urwał, przeprosił gestem i wyciągnął z kieszeni dzwoniący telefon. Usiadł prosto. Jego pozornie niedbałe „taaak?” wydało mi się sztuczne.
— Zaczekaj chwilę — rzucił do kamerki i zawiesił nasze połączenie. Pomyślałem, że przed osobą, przy której zdejmował nogi z biurka, musiał czuć respekt, na pewno większy niż przede mną. Może to jej zawdzięczał swój sukces? Warto ustalić jej tożsamość. Korzystając z przerwy, przeciągnąłem się i podszedłem do okna.
Trwające już drugi miesiąc upały wysuszyły do cna miejską zieleń. W oślepiającym słońcu kamienica vis-à-vis wyglądała jak swoja wyblakła fotografia. Codziennie ślizgałem się wzrokiem po oknach z zaciągniętymi zasłonami i po odrapanej elewacji. Znałem na pamięć wszystkie jej skazy, od smug na parterze, przez płaty odłupanego tynku pośrodku, aż po szczerbaty gzyms. Gdyby ktoś spytał o kształt, jakiego nabrało dla mnie abstrakcyjne pojęcie plagi, wskazałbym ten zniszczony budynek.
— Jedziemy nad Zalew Zegrzyński! — huknęło raptem z głośników.
Wróciłem przed komputer.
— A jak wydostaniemy się z miasta? — zadałem pierwsze z szeregu pytań, które mi się nasunęły. Łukasz w międzyczasie zdążył odzyskać pewność siebie. Machnął ręką i uśmiechnął się.
— Załatwię przepustki.
— Jakim cudem? — prychnąłem, porzucając grzeczny ton.
— Nikomu o tym nie mów — szepnął konspiracyjnie i mrugnął. — Pracuję dla rządu.
Rozciągnął usta od ucha do ucha i znowu położył nogi na biurku.
— Już rozumiesz, że to na pewno my nakręcimy „Dżumę”?
Po namyśle stwierdziłem, że ryzyko tej wyprawy nie robi na mnie wrażenia. Że nie mam wcale ochoty na tworzenie scenariusza do powieści Camusa. A tym bardziej nie marzę o srebrnych spinkach ani o złotych statuetkach. Odczuwałem wyłącznie zaciekawienie.
— Kto do ciebie dzwonił? — spytałem po chwili. — Premier? Prezydent?
Łukasz roześmiał się i pokręcił głową.
— Moja nowa dziewczyna — odparł z nutą triumfu. — Ma barkę wyposażoną w hamaki, barek i kabinę odkażającą. Zacumowaną w cichej zatoce zalewu. Idealne miejsce do pisania. Co ty na to?
Z namysłem zacząłem powiększać obraz na ekranie. W podeszwach poznaczonych smugami zieleni trampek Łukasza tkwiły grudki ziemi. To było jeszcze dziwniejsze niż jego propozycja. Która od razu przestała brzmieć abstrakcyjnie.
— Zastanowię się — odparłem ostrożnie.
Wieczorem nasypałem trochę kaszy i pestek dyni do spodka, postawiłem go na podłodze i usiadłem w fotelu. Kwadrans minął niepostrzeżenie. Szary kształt śmignął spod łóżka przez dywan jak cień ptaka za oknem. Na środku pokoju znieruchomiał, a potem ujawnił swój trzeci wymiar. Mysz stanęła na tylnych łapkach, rozejrzała się, a potem podbiegła do spodka i zaczęła jeść.
— Smacznego, Mini — powiedziałem. Wziąłem parę pestek i wyciągnąłem dłoń, a moja współlokatorka podbiegła do mnie. — Jak minął ci dzień?
Pokiwała łebkiem na znak, że świetnie, i połaskotała moje palce wąsami.
— Uwierzysz, że kisimy się tu razem już jedenaście miesięcy? — westchnąłem. — We wrześniu stuknie nam rocznica.
Zamrugała ze zdziwieniem czarnymi oczami.
— Może z tej okazji zamówię szampana i puścimy sobie tego twojego „Dziadka do orzechów”?
— Świetnie! — odparła, kiwając łebkiem, i raźno wróciła do jedzenia. Delikatnie pogłaskałem ją po grzbiecie.
— No to jesteśmy umówieni — powiedziałem i dodałem z wahaniem: — A tymczasem pilnuj naszego domu.
Gdy wróciła do dziury w ścianie, nasypałem w różne zakamarki mieszkania kaszy i ziaren. Tyle, żeby wystarczyło jej na dwa tygodnie.