- promocja
- W empik go
Plaga samobójców. Część 1 - ebook
Plaga samobójców. Część 1 - ebook
Nastolatki masowo popełniają samobójstwa. W niektórych szkołach władze wprowadzają więc pilotażowy program przeciwdziałania tej epidemii. Wszelkie objawy depresji są skrupulatnie notowane, a ci, którzy się załamują, są poddawani leczeniu w odizolowanych klinikach. Leczenie wydaje się skuteczne, ale każdy, kto brał udział w programie, wraca do zwykłego życia kompletnie pozbawiony wspomnień. Rodzice Sloane stracili już jedno dziecko i są gotowi na wszystko, by tylko ją uratować. Dziewczyna tłumi więc swoje prawdziwe uczucia. Jedyną osobą, przy której czuje się swobodnie, jest James, jej chłopak. Obiecał jej, że ich dwojgu nic się nie stanie, a Sloane jest pewna, że ich miłość przetrwa wszystko. Lecz z tygodnia na tydzień oboje stają się coraz słabsi. Coraz trudniej im zachowywać twarz, bo dopada ich depresja. A później Program.
Mroczna, dystopijna powieść z romansem w tle.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7641-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powietrze wypełniające pomieszczenie miało sterylny zapach. Woń wybielacza mieszała się w nim z aromatem białej farby, którą niedawno pomalowano ściany. Marzyłam o tym, żeby nauczycielka otworzyła okno i przewietrzyła salę, ale nic z tego – zajęcia odbywały się na trzecim piętrze i okno w klasie było na stałe zamknięte na wypadek, gdyby ktoś chciał przez nie wyskoczyć.
W pewnym momencie, kiedy wpatrywałam się bezmyślnie w zeszyt, odwróciła się do mnie Kendra Phillips i przyjrzała mi się badawczo. Tego dnia miała liliowe soczewki kontaktowe.
– Skończyłaś już? – spytała.
Zerknęłam w stronę biurka, żeby sprawdzić, czy pani Portman nie patrzy w naszą stronę, po czym posłałam Kendrze uśmiech.
– Jeszcze śpię – odparłam szeptem. – Jak dla mnie jest o wiele za wcześnie na psychoanalizę. Już chyba wolałabym zgłębiać fizykę.
– Mała kawka z paroma kroplami killera wyostrzyłaby ci zmysły.
Moja twarz momentalnie stężała. Wystarczyła drobna wzmianka o truciźnie, by wprawić serce w szaleńczą galopadę. Kendra wpatrywała się we mnie pustym wzrokiem, martwoty tego spojrzenia nie mogły przesłonić nawet fioletowe soczewki. Jej oczy były podkrążone z braku snu, a rysy twarzy wyostrzone. Powinnam wystrzegać się takich osób, ale nie umiałam tak po prostu odwrócić wzroku.
Znałyśmy się od lat, nie byłyśmy jednak przyjaciółkami. I nic nie wskazywało, by mogło się to zmienić, na pewno nie teraz. Od niemal miesiąca Kendra wydawała się przygnębiona. Starałam się jej unikać, lecz tego dnia mnie przyciągała, emanując jakąś dziwną desperacją. Miałam wrażenie, że mimo swojej nieruchomej postawy drży na całym ciele.
– Boże, nie rób takiej poważnej miny – odezwała się, unosząc kościste ramię. – Żartuję sobie tylko, Sloane. Słuchaj – dodała po chwili takim tonem, jakby właśnie przypomniała sobie, co tak naprawdę ma mi do powiedzenia – zgadnij, kogo spotkałam wczoraj w Centrum Odnowy. Lacey Klamath!
Przy tych słowach nachyliła się do mnie i spojrzała wyczekująco, ale nie zareagowałam. Nie miałam pojęcia, że Lacey wróciła.
I wtedy niespodziewanie z głośnym trzaskiem otworzyły się drzwi. Zamarłam, a oddech uwiązł mi w gardle. Wydawało się, jakby świat nagle stracił barwy.
W progu sali stanęło dwóch agentów. Mieli nieskazitelnie białe kurtki i przylizane włosy. Ich twarze nie wyrażały żadnych emocji. Lustrowali klasę w poszukiwaniu tej jednej osoby, po którą przyszli. Kiedy ruszyli, poczułam, jak zapada się pode mną ziemia.
Kendra błyskawicznie odwróciła się na krześle. Widziałam teraz tylko jej sztywne, wyprostowane plecy.
– Tylko nie ja. Błagam – mamrotała. Ręce złożyła przed sobą, jak do modlitwy.
Tymczasem pani Portman zajęła się prowadzeniem zajęć, jak gdyby nic się nie stało i widok ludzi w białych uniformach defilujących po sali w czasie, gdy ona opowiada o kinetycznej teorii materii, był czymś zupełnie naturalnym. Już drugi raz w tym tygodniu agenci pojawili się w środku lekcji.
Mężczyźni rozdzielili się i teraz każdy szedł po przeciwległej stronie sali. Słychać było ich kroki na linoleum. Odwróciłam się do okna i wbiłam wzrok w liście spadające z drzew. Był październik, ale lato nie dawało za wygraną i nad Oregonem nadal świeciło piękne słońce. Ile bym dała, żeby być teraz gdzie indziej.
Kroki ucichły, ja jednak celowo pozostałam w dotychczasowej pozie, jakbym nie zwracała uwagi na to, co się dzieje. Wyczuwałam woń agentów, stanęli tuż obok mnie, pachnieli jak jakiś preparat antyseptyczny, jak alkoholowy środek do dezynfekcji albo plaster z opatrunkiem. Ze strachu zamarłam.
– Kendro Phillips – rozległ się łagodny męski głos – pójdziesz z nami.
Z trudem powstrzymałam jęk – równocześnie ulgi i współczucia. Nie patrzyłam na Kendrę z obawy, że agenci skupią się na mnie. Proszę, nie zwracajcie na mnie uwagi, błagałam po cichu.
– Nie – wydusiła z siebie Kendra. – Nie jestem chora.
– Panno Phillips – rozbrzmiał ten sam głos i wtedy odważyłam się spojrzeć. Ciemnowłosy agent pochylił się nad Kendrą i chwycił ją za łokieć, żeby podnieść z krzesła. Dziewczyna natychmiast zaczęła się bronić. Wyrwała się i rozkrzyczała na całe gardło.
Po chwili stali już przy niej obaj mężczyźni. Kendra przeklinała i wrzeszczała, kiedy próbowali ją obezwładnić. Była niziutka – mierzyła niespełna metr pięćdziesiąt – ale dzielnie walczyła. Stawiała silniejszy opór niż inni. Wyczuwałam narastające w klasie napięcie. Marzyliśmy już tylko o tym, żeby wszystko wróciło do normy i żeby bezpiecznie dobrnąć do końca dnia.
– Nic mi nie dolega! – wrzasnęła Kendra, gdy na moment udało jej się uwolnić.
Pani Portman w końcu przerwała wykład i teraz tylko przypatrywała się scenie, a jej twarz wykrzywiał bolesny grymas. Spokój, który próbowała przenieść na uczniów, miał swoje granice. Dziewczyna siedząca obok mnie zaczęła płakać. Miałam ochotę powiedzieć jej, żeby się zamknęła, ale obawiałam się, że ściągnęłabym na siebie uwagę agentów. Będzie musiała sama sobie poradzić.
Ciemnowłosy agent chwycił Kendrę w talii i uniósł nad ziemię. Dziewczyna wściekle kopała w powietrzu, wywrzaskiwała różne plugastwa, a w kącikach jej ust zbierała się ślina. Twarz miała czerwoną, dziką. Nagle zaczęło do mnie docierać, że jest bardziej chora, niż ktokolwiek podejrzewał, że tej prawdziwej Kendry już z nami nie ma. Być może od chwili, kiedy umarła jej siostra.
Na myśl o tym zaczęło mi się zbierać na płacz, ale siłą woli powstrzymałam łzy, tak jak tłumiłam w sobie wszystkie inne emocje. Przyjdzie na nie czas – pomyślałam – kiedy zostanę sama i nikt nie będzie mnie widział.
Agent zatkał Kendrze usta dłonią i szeptał jej coś uspokajającego do ucha, równocześnie kierując się z nią w stronę wyjścia. Drugi mężczyzna ruszył przodem i otworzył im drzwi.
Nagle agent niosący Kendrę głośno zawył i upuścił ją na ziemię. Zauważyłam, że strzepuje rękę – najwyraźniej Kendra go ugryzła. Zaraz potem rzuciła się do ucieczki. Wówczas agent błyskawicznie się do niej odwrócił i uderzył pięścią w twarz. Siła ciosu powaliła ofiarę u stóp nauczycielki. Na widok bezwładnego ciała uczennicy pani Portman wydała stłumiony okrzyk, ale posłusznie odstąpiła na bok, robiąc miejsce agentom.
Z rozbitej górnej wargi Kendry ciekła krew, brudząc jej szary sweterek i kapiąc na białą podłogę. Zanim zorientowała się, co właściwie się stało, agent złapał ją za kostkę i zaczął ciągnąć do drzwi, jak jaskiniowiec upolowaną zwierzynę. Dziewczyna przeraźliwie krzyczała i błagała o litość. Starała się czegoś uchwycić, bezskutecznie. Zamiast tego zostawiała tylko krwawe ślady na podłodze.
Kiedy wreszcie dotarli do wyjścia, podniosła na mnie swoje fioletowe oczy i wyciągnęła zakrwawioną rękę.
– Sloane! – zawołała, a ja poczułam, jak oddech zamiera w piersi.
Agent przystanął i zerknął przez ramię w moim kierunku. Nigdy wcześniej go nie widziałam, ale pod jego spojrzeniem po plecach przeszły mi ciarki. Spuściłam wzrok.
Odważyłam się podnieść głowę dopiero, gdy usłyszałam, jak zamykają się drzwi. Krzyki Kendry dobiegające z korytarza gwałtownie ucichły. Ciekawe, czy użyto paralizatora, czy może wstrzyknięto jej jakiś środek na uspokojenie? W każdym razie byłam wdzięczna, że już po wszystkim.
W sali słychać było pojedyncze pociągnięcia nosem, ale poza tym panowała cisza. Podłogę na środku pokrywały szkarłatne smugi rozmazanej krwi.
– Sloane – odezwała się niespodziewanie nauczycielka – nie oddałaś jeszcze swojej ankiety.
Pani Portman skierowała się w stronę szafki, gdzie trzymała wiadro i mop. Z wyjątkiem nieco wyższego niż zwykle głosu nic w jej zachowaniu nie wskazywało, że przed chwilą jedna z jej uczennic została wywleczona z klasy.
Przełknęłam głośno ślinę, przeprosiłam i sięgnęłam do plecaka po ołówek. Gdy nauczycielka zajęła się spryskiwaniem podłogi wybielaczem, a po klasie rozszedł się znowu duszący smród środka czyszczącego, skupiłam się na zaznaczaniu właściwych pól.
_Czy w ciągu ostatniego dnia czułaś się samotna albo przytłoczona?_
Spoglądałam na białą kartkę, taką samą jak każdego ranka. Miałam wielką ochotę zgnieść ją w kulkę, rzucić w kogoś i nawrzeszczeć na swoich kolegów i koleżanki z klasy, zmusić ich, by jakoś zareagowali na to, co przed chwilą spotkało Kendrę. Zamiast tego wzięłam tylko głęboki oddech i zaznaczyłam odpowiedź w formularzu.
NIE.
Było to kłamstwo. Wszyscy czuliśmy się samotni i przytłoczeni. Czasami zapominałam, że w ogóle można doświadczać innych uczuć. Wiedziałam jednak, co trzeba robić i czym grozi podanie niewłaściwej odpowiedzi. Skupiłam się na następnym pytaniu.
Zaznaczyłam odpowiedzi pod kolejnymi punktami, aż wreszcie doszłam do ostatniego. Zawahałam się przy nim, jak co dzień.
_Czy ktoś ci bliski popełnił kiedyś samobójstwo?_
TAK.
Przyznawanie się w kółko do tego było ponad moje siły, jednak w tym jednym przypadku musiałam udzielić odpowiedzi zgodnie z prawdą, ponieważ oni i tak wiedzieli, co się stało.
Podpisałam formularz u dołu strony, podniosłam go drżącą ręką i zaniosłam do biurka pani Portman. Zatrzymałam się w miejscu, gdzie podłoga nadal była wilgotna, i czekałam, aż nauczycielka przestanie sprzątać i zwróci na mnie uwagę.
– Przepraszam – powiedziałam, gdy wyciągnęła rękę po kwestionariusz. Na rękawie jej jasnoróżowej koszuli dostrzegłam rozmazaną krew, ale w żaden sposób na to nie zareagowałam.
Przez chwilę przyglądała się zaznaczonym przeze mnie odpowiedziom, następnie skinęła głową i wsunęła kartkę do dziennika. Szybko wróciłam do ławki, nasłuchując napiętej ciszy i spodziewając się, że za moment znów usłyszę szczęk otwieranych drzwi i zbliżające się kroki. Po minucie jednak nauczycielka odchrząknęła i jak gdyby nigdy nic wróciła do prowadzenia lekcji. Tematem było tarcie, jedno z pojęć fizycznych. Czując ulgę, natychmiast zamknęłam oczy.
Masowe samobójstwa wśród nastolatków zaczęły się nagle, niespełna cztery lata temu, i wkrótce uznano je za epidemię. W tamtym czasie jeden nastolatek na troje odbierał sobie życie. Jasne, samo zjawisko istniało już wcześniej, ale w pewnym momencie, z dnia na dzień, moi rówieśnicy niemal zespołowo zaczęli skakać z okien albo podcinać sobie żyły. W większości przypadków nie dało się ustalić żadnej sensownej przyczyny stojącej za tymi aktami. Jakby tego było mało, wskaźnik samobójstw wśród dorosłych się nie zmienił.
Wraz ze wzrostem nagłych zgonów pojawiały się też kolejne hipotezy dotyczące źródeł tej sytuacji. Jako przyczynę fali samobójstw wskazywano szkodliwe szczepionki dla dzieci albo pestycydy w żywności. Ludzie gotowi byli uwierzyć we wszystko. Z czasem największą popularność zdobyło wyjaśnienie związane z nadmierną podażą antydepresantów. Ich stosowanie miało rzekomo prowadzić do zmian w składzie chemicznym mózgu, a to z kolei zwiększało naszą podatność na depresję.
Sama nie wiedziałam już, w co wierzyć. Starałam się po prostu o tym wszystkim nie myśleć. Psychologowie twierdzili, że samobójstwo rozprzestrzenia się wśród ludzi jak zaraźliwa choroba. Co byś zrobił, gdyby wszyscy twoi przyjaciele rzucili się z mostu? Ostatnie wypadki wskazywały, że poszedłbyś za ich przykładem.
W ramach przeciwdziałania epidemii nasz okręg szkolny przystąpił do pilotażowej akcji, tak zwanego Programu, który stanowił nowatorskie podejście do zapobiegania samobójstwom. W pięciu szkołach prowadzono przesiewowe badania pod kątem zaburzeń nastroju i zachowania. Uczeń, u którego wykryto dolegliwości, był natychmiast odłączany od grupy. Osoba ze skłonnościami samobójczymi nie trafiała, jak niegdyś, do psychologa, tylko od razu wzywani byli agenci.
Przychodzili i zabierali delikwenta.
Kendra Phillips miała zniknąć na co najmniej sześć tygodni. Spędzi je w klinice, gdzie w ramach Programu będą jej mieszać w głowie i wymazywać z pamięci niektóre wspomnienia. Będzie musiała zażywać przepisane leki i brać udział w terapii, aż w pewnym momencie zapomni, jak się nazywa. Potem trafi do niewielkiej prywatnej szkoły, gdzie zostanie aż do ukończenia nauki. Spotka tam inne dzieciaki, które poddano leczeniu, tak samo wydrążone jak ona.
Takie jak Lacey.
Nagle w mojej kieszeni zawibrował telefon. Z ulgą wypuściłam wstrzymywane w płucach powietrze. Nie musiałam nawet patrzyć – doskonale wiedziałam, kto dzwoni. To James chciał się ze mną spotkać. Właśnie tego potrzebowałam, żeby dotrwać do końca lekcji – świadomości, że na mnie czeka. Tak jak zawsze.
Gdy po czterdziestu minutach zajęcia dobiegły końca i gęsiego opuściliśmy klasę, na korytarzu zauważyłam jednego z agentów. To był ten ciemnowłosy, stał nieopodal i uważnie nam się przypatrywał. Miałam wrażenie, że szczególnie bacznie przyglądał się mnie, choć starałam się w ogóle nie patrzeć w jego stronę. Schyliłam głowę i przyspieszyłam kroku – chciałam jak najszybciej dojść do sali gimnastycznej, gdzie spodziewałam się znaleźć Jamesa.
Zerknęłam przez ramię, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie śledzi, i dopiero wtedy skręciłam w wymalowany oślepiająco białą farbą korytarz wiodący do metalowych dwuskrzydłowych drzwi. Każde podejrzane zachowanie groziło donosem do dyrekcji. Nikomu nie można było zaufać. Nawet własnym rodzicom – oni szczególnie ochoczo zgłaszali wszystko, co odbiegało od normy.
W końcu w przypadku Lacey to sam ojciec zadzwonił do ludzi z Programu i przekazał, że z jego córką dzieje się coś złego. Wyciągnęliśmy wnioski z tej lekcji i teraz James, Miller i ja dokładaliśmy starań, by w domu zachowywać się wprost nienagannie. Sztuczne uśmiechy i pogaduszki to dowód, że jesteś osobą zrównoważoną i nic ci nie dolega. Nie znalazłabym w sobie odwagi, żeby pokazać moim rodzicom inną twarz. W każdym razie nie teraz.
Kiedy jednak skończę osiemnaście lat, Program utraci nade mną władzę. Przestanę być nieletnią i nikt nie będzie miał już prawa posłać mnie na przymusowe leczenie. Oczywiście sam fakt, że będę pełnoletnia, wcale nie zmniejszy ryzyka zachorowania, jednak Program musi funkcjonować w granicach wyznaczanych przez przepisy. Kiedy stanę się dorosła, automatycznie zyskam prawo odebrania sobie życia.
Chyba że epidemia wymknie się spod kontroli. W takim przypadku kto wie, do czego posuną się władze.
Jak tylko znalazłam się pod drzwiami sali gimnastycznej, naparłam ciałem na ich chłodną metalową powierzchnię, a gdy ustąpiły, wślizgnęłam się do środka. Od wielu lat nikt nie korzystał z tej części gmachu szkoły. Natychmiast po wprowadzeniu Programu zlikwidowano lekcje WF-u. Decyzję tę tłumaczono pokrętnie, mianowicie zajęcia fizyczne rzekomo przysparzały zbyt dużo stresu wrażliwym uczniom. Obecnie sala spełniała funkcję magazynu – w kątach piętrzyły się nieużywane ławki, na posadzce stały stosy zbędnych podręczników.
– Ktoś cię widział?
Ze strachu aż podskoczyłam, ale już w następnej sekundzie odzyskałam spokój, rozpoznając Jamesa. Stał w ciasnym schowku pod trybunami. To była nasza kryjówka. Poczułam natychmiast, jak wymuszana przez szkołę beznamiętność opada ze mnie niczym zbroja.
– Nie – odparłam szeptem.
James wyciągnął do mnie rękę i po chwili stałam już w zacienionej przestrzeni pod trybunami, tuląc się do niego.
– Mam zły dzień – stwierdziłam.
– Rzadko zdarzają się inne.
Byliśmy parą ponad dwa lata, odkąd skończyłam piętnaście lat. Ale tak naprawdę znałam Jamesa od zawsze. Był najlepszym kumplem mojego brata Brady’ego, zanim odebrał sobie życie.
To wspomnienie dławiło mnie, było jak głaz, który ciągnie w głębinę. Instynktownie odsunęłam się od Jamesa i w tej samej chwili przywaliłam mocno tyłem głowy o krawędź drewnianej ławki nad nami. Krzywiąc się, dotknęłam dłonią obolałego miejsca, ale wiedziałam, że nie mogę płakać. Płacz był w szkole wykluczony.
– Twoje włosy osłabiły pewnie siłę uderzenia – pocieszał z uśmiechem James, zanurzając dłoń w moich ciemnych lokach, a drugą ręką obejmując opiekuńczo za kark. Ponieważ wciąż nie odwzajemniałam jego uśmiechu, przyciągnął mnie całą do siebie. – Chodź tutaj.
W jego głosie wyczuwałam wyczerpanie. Przytuliłam go, starając się przegnać z pamięci Brady’ego oraz wspomnienie Lacey, wywlekanej przez agentów z domu. Wsunęłam dłoń pod rękaw koszulki Jamesa i dotknęłam jego bicepsa – miejsca, gdzie znajdowały się tatuaże.
Program pozbawiał nas tożsamości, odzierał z prawa do opłakiwania umarłych. Jeśli pozwalaliśmy sobie na przeżywanie żałoby, momentalnie ściągaliśmy na siebie uwagę i zyskiwaliśmy miano osobowości depresyjnej, byliśmy znakowani. Naszym grzechem było przygnębienie. James znalazł sposób, by upamiętnić tych, którzy odeszli – na prawym ramieniu wytatuował sobie listę naszych zmarłych. Otwierał ją Brady.
– Dręczą mnie złe myśli – powiedziałam.
– Więc przestań myśleć.
– Na ostatniej lekcji zabrali Kendrę. To było takie straszne. I Lacey…
– Przestań myśleć – powtórzył z naciskiem.
Podniosłam wzrok i z ciężkim sercem spojrzałam mu w oczy. W ciemności tego nie widać, ale oczy Jamesa są jasnobłękitne. Z daleka lśnią niczym kryształy. Wystarczy, że popatrzy na dziewczynę, i ta zatrzymuje się oniemiała. To jego męski urok.
– Pocałuj mnie – poprosił szeptem.
Posłusznie nachyliłam się i pozwoliłam jego ustom odnaleźć moje. Tylko jemu dawałam do siebie dostęp. W takich chwilach przepełniał mnie smutek i równocześnie nadzieja, a między nami tworzyła się tajemnicza więź kryjąca w sobie obietnice na wieczność.
Minęły już dwa lata od czasu, gdy umarł mój brat. Nasze życie zmieniło się wtedy praktycznie z dnia na dzień. Nie wiedzieliśmy, dlaczego popełnił samobójstwo, dlaczego nas porzucił. Tak samo jak nikt nie rozumiał, co wywołało epidemię. Wiedzy takiej nie posiedli nawet twórcy Programu.
Wtem nad naszymi głowami rozbrzmiał dzwonek wzywający na lekcję, zignorowaliśmy jednak jego nawoływanie. James dotknął swoim językiem mojego i przygarnął mnie do siebie, łącząc się ze mną w namiętnym pocałunku. Co prawda chodzenie na randki było dozwolone, jednak staraliśmy się nie afiszować w szkole z naszym związkiem. Według Programu tworzenie zdrowych relacji sprzyjało utrzymywaniu emocjonalnej równowagi. Gdyby jednak związek z drugim człowiekiem okazał się całkowicie nieudany, Program mógł sprawić, że o nim zapomnimy. Program mógł wymazać z naszej pamięci dosłownie wszystko.
– Gwizdnąłem tacie kluczyki do samochodu – wyszeptał James prosto do moich ust. – Może po szkole pojedziemy nad rzekę i popływamy nago?
– Mam lepszy pomysł. Ty się rozbierzesz, a ja będę ci się przyglądać. Co ty na to?
– Dobra.
Roześmiałam się, a James uścisnął mnie jeszcze raz, po czym wypuścił z ramion. Przez chwilę udawał, że poprawia mi fryzurę, ale tak naprawdę zrobił mi na głowie jeszcze większy bałagan.
– Lepiej chodźmy na lekcję – stwierdził na koniec. – I przekaż Millerowi, że może wybrać się z nami, żeby podziwiać, jak pływam na golasa.
Odsunęłam się, musnęłam ustami swoje palce i uniosłam dłoń w geście pożegnania. Na twarz Jamesa zakradł się uśmiech. Zawsze umiał rozładować napięcie. Byłam prawie pewna, że gdyby nie on, nie przeżyłabym utraty Brady’ego. Właściwie to wiedziałam o tym doskonale.
Przecież samobójstwa rozprzestrzeniały się między ludźmi jak zaraźliwa choroba.