- W empik go
Plan Kiszczaka - ebook
Plan Kiszczaka - ebook
Zaskakująca, pełna humoru i wartkiej akcji powieść Wojciecha Czabanowskiego przenosi Czytelnika do czasów PRL-u. Generał Jaruzelski 13 grudnia 1981 roku wypowiada wojnę Związkowi Radzieckiemu, a Ludowe Wojsko Polskie robi błyskawiczne postępy, zdobywając Lwów i Kijów.
Gdy możliwe staje się schwytanie osób odpowiedzialnych za mordy w Katyniu, tłumiony przez dekady historyczny rewanżyzm budzi się ze zdwojoną siłą. Za frontem zaczynają działać specjalne oddziały milicji, które ścigają winnych zbrodni z przeszłości, przez co zyskują miano mścicieli. Działania funkcjonariuszy przykuwają uwagę nie tylko rzecznika rządu, Jerzego Urbana, lecz także banderowców i… żołnierzy wyklętych. Jak ci ostatni zareagują na operację oddziału mścicieli, skoro do niedawna traktowali funkcjonariuszy MO jak zdrajców ojczyzny?
Gierek przyssał się do szklanki z herbatą.
– Ludzie będą wiedzieli.
– Co będą wiedzieli, Wojtek? Że ulegliśmy? Że wpuściliśmy Sowietów? A co mieliśmy zrobić? (…)
– Wygraliśmy wojnę, Edwardzie, zbudowaliśmy socjalizm, wznieśliśmy wspaniałe zakłady przemysłowe i osiedla, które pomieściły miliony ludzi. To jest Polska Ludowa! Na jej straży stoją zastępy dobrze uzbrojonych żołnierzy i gotowe w każdej chwili wyruszyć zagony pancerne. Po co to wszystko? Żeby wpuścić teraz Sowietów i mieć radziecki zabór? Nie mogę się na to zgodzić, Edwardzie.
– Wojtek, co ty w ogóle pierdolisz? (…) Już jest zdecydowanie zbyt późno na negocjacje. Chcesz ich zatrzymać na granicy i powiedzieć, żeby zawrócili, czy może usunąć znaki drogowe i skierować ich do Puszczy Białowieskiej?
– Chcę ich zatrzymać na granicy – odpowiedział ciszej.
– Ty oszalałeś. Niby jak chcesz ich zatrzymać?
– Czesław ma plan.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-125-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TELEGRAM
– Słucham.
– Tu Chlebda. Czy jesteście już gotowi?
– Jak najbardziej, towarzyszu majorze. Wszystko jest w najlepszym porządku.
– Znakomicie. Proszę oczekiwać na telegram.
Wozy opancerzone jechały jeden za drugim, pozostawiając w śniegu głębokie koleiny. Ciemnobrunatne płaty ze śladami opon osuwały się na boki, ustępując miejsca kolejnym. Zapowiadała się niespokojna zima. Chorąży Majewski odłożył drżącą dłonią telefon i założył grubą zamszową rękawicę, po czym wyszedł ze strażnicy. Tuż obok trasy przejazdu sierżant milicji zawiadywał ruchem, rozmawiając ze stojącym obok mężczyzną w rdzawopomarańczowym kożuchu. Podenerwowany mężczyzna energicznie gestykulował, wskazując lewą ręką na północ.
– Przepraszam, nie poczęstuje pan papierosem? – zapytał Majewski.
– Ależ proszę uprzejmie – odpowiedział mężczyzna w rdzawym kożuchu, wyciągając z niego paczkę papierosów. W paczce znajdowała się także grawerowana benzynowa zapalniczka.
– Ładne cacko, idealne na mrozy – wycedził przez zęby Majewski, zapalając papierosa.
– A owszem, ładne.
– Amerykańska?
– Próbujcie dalej.
– Radziecka?
– Polska, towarzyszu. Dostałem ją jako prezent od wojewody tarnobrzeskiego, to jest produkt tamtejszych zakładów.
– Ładnie.
– A owszem, ładnie. Nie było nam jeszcze dane się przedstawić. Gruca.
– Majewski, miło mi.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Stojący obok sierżant kaszlnął.
– Coś ci, Wiesiu, zima nie służy. – Poklepał go po ramieniu Majewski.
– Daj, kurwa, spokój. Szóstą godzinę na mrozie zawiaduję, nikt mi nawet nie tłumaczył, o co tu, kurwa, chodzi, a ja marznę jak ten frajer, błotem obesrany.
– Co to za język do starszego stopniem, sierżancie? – wtrącił się oburzony Gruca.
– Spokojnie, to mój brat – powiedział pojednawczo Majewski.
– A, to żadna różnica – ciągnął Gruca – tutaj jest służba. Bracia to jesteście w domu.
– Daj pan młodemu spokój, sami jesteśmy. Można zapytać, o czym żeście rozmawiali?
Majewski doskonale wiedział, kim jest Gruca. Został uprzedzony o jego przyjeździe. Od wczoraj spodziewał się wysokiego mężczyzny w rdzawym kożuchu, nienagannie uczesanego, ciemnowłosego, starannie ogolonego. Majewski nie wiedział, jaki był cel wizyty mężczyzny, ani czy Gruca to jego prawdziwe nazwisko. Dostał jednak od przełożonych wyraźne polecenie, by zwracać baczną uwagę na wszystko, co robi i mówi. Majewski nie był zadowolony, Gruca pojawił się dokładnie wtedy, kiedy on poszedł odebrać telefon.
– O strajkach, towarzyszu chorąży.
– O strajkach? To chyba nie jest nasze największe zmartwienie w tym momencie.
– A owszem, Majewski. Grozi nam zatrzymanie produkcji w kilku największych zakładach przemysłowych. Czy zdajecie sobie sprawę, jakiego rzędu straty powodują te strajki? Proszę sobie wyobrazić, że w tym czasie, kiedy nasze zakłady stoją, cały świat wytapia stal, wydobywa węgiel, produkuje statki i sprzęt ciężki. O, taki jak i ten tu. Nie możemy sobie pozwolić na przestoje, ale mniejsza z tym. Zrozumiecie to jutro. Tymczasem chciałem was poprosić o drobną przysługę.
– Oczywiście, towarzyszu. Najpierw jednak jedna sprawa. Skoro zostaliście wpuszczeni na teren jednostki, rozumiem, że jesteście…
– Uprawnieni. Ma się rozumieć. Pułkownik Ryszard Gruca, Ludowe Wojsko Polskie.
– Zgadza się. Wejdźmy zatem do strażnicy, jest tam przynajmniej odrobinę cieplej.
– A ja? – zapytał zawiedziony Wiesiek.
– A ty sobie jeszcze tutaj postoisz. Na razie nie ma cię kto zmienić – zignorował brata Majewski.
Mężczyźni skierowali się w stronę biało-niebieskiej strażnicy. Drzwi były otwarte, najwyraźniej się nie domykały. Prawdopodobnie w środku nie było ani trochę cieplej.
– Proszę spocząć – zaproponował Majewski, wskazując dłonią na jedno z trzech drewnianych krzeseł. Na krześle leżał koc w żółto-brązową kratę.
– Dziękuję uprzejmie. Przejdźmy więc do rzeczy…
– Sekundę, towarzyszu pułkowniku, może się pan czegoś napije?
– A owszem – przytaknął skwapliwie Gruca. – Co tu macie w tej przemarzniętej strażnicy?
– Łącką. Strażnica przemarznięta, bo przemarznięta, ale przynajmniej nie przeszkadza, że nie mamy lodówki.
– Łącką? Ale prawdziwą czy banderolowaną?
– Prawdziwą. Jest w jednostce taki jeden, Szczepaniak, co zawsze śliwowicę od babki przywozi. Najprawdziwsza, spod księżyca.
– Oj, Majewski, dobrego przykładu to wy społeczeństwu nie dajecie – zaśmiał się Gruca. – Polejcie!
– Towarzyszu pułkowniku, jakiego przykładu? To domowy wyrób jest. Produkowana na użytek własny i znajomych. Do czego tu się przyczepiać? Producent żywności ma sad owocowy i z tych owoców pędzi sobie śliwowicę. Ani na tym nie zarabia, ani nic. Nie po to walczyliśmy o socjalizm, żeby się teraz drobnego producenta czepiać.
– Widzę, że jesteście politycznie uświadomieni. Dobrze, takich milicjantów nam potrzeba. No, ale gadać to by można długo, a tutaj procenty się ulatniają. Chlup!
– Chlup!
– Mocne.
– Mocne, mocne. Polska jakość.
– A więc do rzeczy. Kiedy widzicie się z Wojtkiem? – spytał Graca, przybierając poważniejszy ton.
– Z jakim Wojtkiem?
– Z majorem Chlebdą.
– Pojutrze, w Przemyślu.
– To bardzo źle. Zadzwońcie do Chlebdy, że ma jechać do Krosna.
– Towarzyszu pułkowniku, ale siedziba sztabu jest w Przemyślu. Ja się nie widzę z towarzyszem majorem prywatnie, tylko melduję się służbowo.
– No to, Majewski, służbowo się zameldujecie w Krośnie. Dzwońcie do Chlebdy.
Majewski ociągając się, chwycił za słuchawkę i powoli wykręcał numer. Po kilku sygnałach odezwał się głos.
– Chorąży Majewski. Chciałem rozmawiać z majorem Chlebdą. Tak. Sprawa pilna. Ja rozumiem, proszę przekazać, że dzwonię na polecenie towarzysza pułkownika. Tak, jest koło mnie.
Po chwili do aparatu zgłosił się major.
– Towarzyszu majorze, przybyły do jednostki pułkownik Ludowego Wojska Polskiego Ryszard Gruca prosił, by towarzyszowi majorowi zasugerować, że lepiej, bym zameldował się towarzyszowi majorowi w Krośnie. Oczywiście. Mam odłączyć się od konwoju? Jadę natychmiast. Nie? Rozumiem, po telegramie.
Zdziwiony Majewski zakończył rozmowę. Zastanawiał się, kim był tajemniczy Ryszard Gruca, który w jednej chwili doprowadził Chlebdę do zmiany rozkazów.
– Może jeszcze jednego, towarzyszu pułkowniku?
– Dziękuję uprzejmie, muszę się już zbierać.
– W takim razie strzemiennego!
– No dobrze, dam się skusić.
Majewski wyciągnął butelkę z wiaderka ze śniegiem. I, nie ściągając rękawicy, polał do szklanek.
– Chlup!
– Chlup!
– Towarzyszu pułkowniku, można zapytać, skąd ta nagła zmiana planów?
– Towarzyszu Majewski, pytać możecie zawsze, ale nie zawsze otrzymacie odpowiedź. Zaczniecie rozumieć, gdy dostaniecie telegram, a całkiem zrozumiecie już parę dni później. Ja tymczasem się żegnam!
– Czołem, towarzyszu pułkowniku!
Pułkownik Gruca wyszedł zamaszystym krokiem, trzaskając za sobą drzwiami. Drzwi odskoczyły, Gruca zawrócił i delikatnie je domknął.
Zerknął jeszcze przez okienko, uśmiechając się do Majewskiego, i odszedł. Majewski odwzajemnił uśmiech, po czym nalał sobie pół szklanki śliwowicy i usiadł, spoglądając wyczekująco na telegraf. Po kilku minutach sięgnął po szklankę. Wypił wszystko jednym haustem i solidnie odchrząknął. W tej samej chwili nadszedł telegram.
Rozpoczęto operację Z.ROZDZIAŁ II.
EDWARD
– Kogo diabli niosą? – Edward wstał z fotela i, odkładając szklankę z herbatą, spojrzał z niepokojem na sekretarkę.
– Generał Jaruzelski wraz z kilkoma wojskowymi.
– Nie mam już na nich siły…
– Poprosić?
– Tak, tak, niech wejdą.
Długonoga dwudziestokilkuletnia sekretarka opuściła gabinet, nie zamykając za sobą drzwi. Pierwszy Sekretarz usłyszał kroki kilku osób. Jaruzelski powiedział do pozostałych, aby zaczekali, po czym wszedł do gabinetu. Stał wyprostowany, w mundurze. Był pod bronią.
– Słucham cię, Wojtek.
– Edwardzie, sytuacja wygląda coraz bardziej niepokojąco. Nie ukrywam, że znajduje to również odzwierciedlenie w nastrojach żołnierzy.
Gierek podniósł w górę brwi i objął prawą dłonią kryształową szklankę z herbatą.
– Cóż ja ci na to poradzę? Strajki, długi, kryzys. Służba Bezpieczeństwa też nie daje rady. Solidarność miała już dawno zostać rozpracowana. Niepoważna inicjatywa, mówili. A teraz słyszałem, że mamy w MO nawet podwójnych agentów. Wysokiego szczebla. I nikt nie wie, o kogo chodzi. Wywiad amerykański działa, jak działał, sabotuje. My nie możemy nic z tym zrobić. Nie ma wyjścia.
Gdy skończył, skosztował herbaty. Była mocna i gorzka. Ukrywając grymas na twarzy, sięgnął po cukier.
– Pracujemy nad tym. Niedługo wejdę w posiadanie nowych informacji dotyczących działalności obcego wywiadu na terenie Polski. Zastanów się, trzydziestosześciomilionowy potężny kraj europejski nie może w ten sposób ulec. Mamy jeszcze mnóstwo możliwości.
– Jakie mamy możliwości? – Pierwszy Sekretarz nerwowo mieszał herbatę. – Sowieci postawili sprawę na ostrzu noża. Jeżeli sytuacji nie opanujemy sami, to wchodzą. A sytuacji sami nie opanujemy. W zasadzie co ci to przeszkadza? Przejadą się czołgami tam i z powrotem, rozwiążą za nas kilka problemów, a Polska będzie się nadal rozwijać. Będziemy budowali osiedla, autostrady, fabryki, a ludziom będzie żyło się lepiej. – Nie przestawał mieszać, stukając coraz głośniej o kryształ. – Czy nie właśnie tak powinna wyglądać nasza służba? Jeżeli wraz z czołgami wejdzie KGB, a mam wiedzę, że aktywność agentów radzieckich w Polsce w przeciągu ostatnich dwóch lat znacznie wzrosła, to również zdemontują przyczółki, jakie wypracował sobie przez dwadzieścia lat wywiad amerykański, ty wiesz, o czym ja mówię. My będziemy mogli się zająć prawdziwą polityką. Opanowane zbrojnie społeczeństwo będzie żywiło niechęć do obcego najeźdźcy, my zafundujemy ludziom milion nowych mieszkań i ekspresówkę od Medyki do Zgorzelca. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że jeżeli nie będziemy wobec Sowietów ulegli, to w tym gabinecie za parę miesięcy będzie siedział Moczar. To jest ważne również dla ciebie. Współpraca z Moczarem wyglądałaby zupełnie inaczej.
Skończywszy mówić, Gierek przyssał się do szklanki z herbatą.
– Ludzie będą wiedzieli.
– Co będą wiedzieli, Wojtek? Że ulegliśmy? Że wpuściliśmy Sowietów? A co mieliśmy zrobić? Każdy doskonale wie, a ty już sam najlepiej, że zgodnie ze strategią Układu Warszawskiego wszystkie wojska krajów satelickich, jak również infrastruktura wojskowa rozmieszczone są w taki sposób, by umożliwić inwazję na Zachód. My nie mamy możliwości stawiać oporu. Poza tym wszystkim doskonale zajmie się Jurek.
– Kraj satelicki. To są dwa kluczowe słowa w twojej wypowiedzi i w twoim myśleniu. – Generał usiadł spokojnie na krześle po drugiej stronie biurka i spoglądał zza ciemnych okularów na Gierka. – Polska Ludowa nie jest i nie będzie żadnym krajem satelickim, Edwardzie. Polska Ludowa dumnie przegląda się w stali bagnetów, ryczy hukiem dział i oddycha kominami hut – powiedział i wziął głęboki oddech. – Wygraliśmy wojnę, Edwardzie, zbudowaliśmy socjalizm, wznieśliśmy wspaniałe zakłady przemysłowe i osiedla, które pomieściły miliony ludzi. To jest Polska Ludowa! Na jej straży stoją zastępy dobrze uzbrojonych żołnierzy i gotowe w każdej chwili wyruszyć zagony pancerne. Po co to wszystko? Żeby wpuścić teraz Sowietów i mieć radziecki zabór? Nie mogę się na to zgodzić, Edwardzie.
– Wojtek, co ty w ogóle pierdolisz? Jakie bagnety? Chcesz doprowadzić do tragedii? Nie ma tutaj miejsca na dyskusję, musimy się podporządkować i siedzieć cicho. Zbyt wielu już w tym kraju myślało tak jak ty. Machanie szabelką zawsze kończy się źle. I nie mam na myśli tylko tego, że zmieni się ekipa. Co ty sobie wyobrażasz? Chcesz jechać do Moskwy, negocjować? Już jest zdecydowanie zbyt późno na negocjacje.
– Owszem, na negocjacje jest już zbyt późno.
– Więc co? Chcesz ich zatrzymać na granicy i powiedzieć, żeby zawrócili, czy może usunąć znaki drogowe i skierować ich do Puszczy Białowieskiej?
– Chcę ich zatrzymać na granicy – odpowiedział ciszej.
– Ty oszalałeś. Niby jak chcesz ich zatrzymać?
– Czesław ma plan.
– Wiesz co, Wojtek, nie chcę nawet tego słuchać. Nie ma nic gorszego niż wojskowi na wysokich stanowiskach w państwie. Wy w ogóle nie rozumiecie, na czym polega rządzenie krajem, nie macie poszanowania dla ludności, a o dyplomacji to już chyba w ogóle nie słyszeliście. Przedwojenne panisko z ciebie wychodzi, a tu jest Polska Rzeczpospolita Ludowa, która służy obywatelom, dba o klasę robotniczą, stawia fabryki i osiedla. Polską Ludową, Wojtek, nie rządzi Beck i pomyleńcy z powstania warszawskiego, tylko ludzie odpowiedzialni, którzy na sercu mają los swoich współobywateli.
– Edwardzie, posłuchaj. To ty straciłeś z oczu dobro tej Polski, Polski Ludowej. Możemy godzić się na wiele w imię rozwoju, w imię wzrostu gospodarczego, nowych mieszkań czy nowych miejsc pracy, ale nie za cenę honoru.
– Co ty pierdolisz?! A Czechosłowacja? A Węgry? Zapłacili za ten honor krwią i upokorzeniem. My byliśmy po właściwej stronie. Teraz też musimy zachować się mądrze.
– Czesi i Węgrzy to nie Polacy. Z nami Rosjanie muszą się liczyć.
– Nie muszą. _Nec Hercules contra plures_. Zrobią z nami, co zechcą. Sowieci to liczyć się muszą tylko z Ameryką. Z nikim innym. Na pewno nie z nami.
– Wysłuchaj mnie po raz ostatni, potem sam zdecydujesz. Daj mi jednak dokończyć. Jeżeli nie dasz się przekonać, to trudno, zostanie po tobie wstyd potomnych, ja jednak będę się czuł dobrze ze swoim sumieniem, że przedstawiłem plan do końca.
– Proszę, mów – Gierek skinął ręką zrezygnowany i, westchnąwszy, dodał: – ale nie licz na wiele.
– Musimy wykazać się skutecznością i opanować sytuację samodzielnie. Mamy trzy priorytety: opanować sytuację w gospodarce (w tej kwestii naród nadal liczy na ciebie), rozpracować Solidarność i dowiedzieć się wreszcie, skąd takie natężenie działań amerykańskiej agentury na terenie PRL-u w ostatnich dwóch latach. Tym zajmiemy się ja i Czesław. Tak jak mówiłem na początku, jesteśmy o krok od wejścia w posiadanie kluczowych informacji, które wiele rozwiążą. Solidarnością zajmiemy się szybko. Nasi agenci od dawna penetrują środowisko, z wyprzedzeniem znamy każdy ich ruch, to w większości prości robotnicy i naiwna młodzież. Robotnikom trzeba dać chleba, a młodzież nastraszyć. Dlatego proponuję wprowadzić stan wojenny, przeprowadzić częściową mobilizację wojsk i internować wszystkich wichrzycieli. Jak się rozejdzie wśród młodzieży, że wszyscy ich przyjaciele zostali aresztowani jednego dnia, to zmiękną i poczują siłę i organizację państwa.
– A Rosjanie? – zapytał z kpiącym wyrazem twarzy Gierek.
– Wtedy Rosjanie nie wejdą.
– Bo? Uznają, że jak weźmiesz młodych w kamasze, to rozwiążemy problemy wewnętrzne?
– Nie. Przestraszą się.
– Ja chyba śnię! Piłeś od rana, czy cię do reszty pomyliło? To jest niepoważna rozmowa, pogadamy jutro. Proszę cię, żebyś wyszedł.
– Czyli mówisz „nie”?
– Oczywiście, że nie. To jakieś bzdury. – Gierek zaśmiał się nerwowo.
– Rozumiem. Panowie! – Jaruzelski odwrócił się w stronę drzwi i do pokoju weszło czterech wojskowych. – Towarzyszu Pierwszy Sekretarzu, jesteście aresztowani.ROZDZIAŁ III.
DYMEK
Majewski odłożył butelkę do wiaderka ze śniegiem i poszedł pospiesznym krokiem w stronę zaparkowanego niedaleko strażnicy milicyjnego fiata. Przetarł energicznie szyby, zdjął czapkę i usiadł za kierownicą. Samochód zapalił za trzecim razem. Chorąży przygazował kilkukrotnie, aby rozgrzać silnik. Przemarznięty Wiesiek usłyszawszy odgłos auta, podbiegł do fiata i zaczął walić w szybę.
– Gdzie ty, kurwa, jedziesz? Beze mnie?
– Przyszedł telegram. Jadę.
– No ale jak? Przecież wszyscy jedziemy!
– Ale ja muszę jechać już.
– I tak nie będziesz w Przemyślu przed nami, nie wyprzedzisz kolumny, a to jest najkrótsza droga – upierał się Wiesiek.
– Ja nie jadę do Przemyśla.
– Jak nie do Przemyśla? To dokąd jedziesz? – krzyczał, ale brat odjechał, wciskając gaz do dechy.
Nie było jeszcze bardzo późno. Majewski lubił jeździć po województwie nowosądeckim. Odkąd został przeniesiony tutaj z rodzinnego Zgierza, miał w zwyczaju – korzystając z milicyjnego paliwa – udawać się radiowozem na przejażdżki. Bawiło go, że samochody zwalniają na widok radiowozu, lecz postanowił sobie, że podczas takich przejażdżek nie jest na służbie i nie będzie wręczał mandatów, chyba że ktoś prowadziłby samochód, powodując rzeczywiste zagrożenie życia dla innych. Do tej pory jednak jeździł jedynie po zachodniej części województwa, w Grybowie znajdował się po raz pierwszy. Ulubioną trasą Majewskiego była mało uczęszczana droga, wiodąca z Niedzicy do Zakopanego przez Łapsze, Czarną Górę i Bukowinę. Lubił także zahaczyć o Szczawnicę, gdzie miał znajomego, z którym zawsze spotykał się w Halce na jedno piwo. Tędy nie jechał jeszcze nigdy. Ponieważ wciąż było widno, chorąży podziwiał zimowe krajobrazy i małe galicyjskie wioski, które mijał po drodze. Najbardziej przypadł mu do gustu sam Grybów ze swoim uroczym ryneczkiem. Teraz nie mógł się doczekać Gorlic. Nie tylko dlatego, że jako większe miasto miały być może coś więcej do zaoferowania, ale również dlatego, że prawdopodobnie dało się tam kupić papierosy. Majewski chciał pozbyć się z ust smaku wódki, a sklepy w małych miejscowościach były już pozamykane. Dodał gazu. Do Gorlic dojechał w niecały kwadrans.
Ulice w mieście były słabo odśnieżone i marnie oświetlone. Ponieważ nie było także specjalnego ruchu, Majewski uznał, że przejedzie przez miasto na długich światłach. W końcu jedzie radiowozem, a przynajmniej więcej zobaczy. Kiedy zbliżał się do centrum miasta, zobaczył wreszcie kilku przechodniów. Podjechał do nich. Przerażeni ludzie zaczęli nerwowo szperać po kieszeniach.
– Przepraszam uprzejmie, nie wiedzą państwo, gdzie o tej porze mógłbym kupić papierosy?
– Ależ proszę się częstować! – sięgnął do kieszeni drżącą ręką jeden z cywilów.
– Nie, nie, dziękuję – uśmiechnął się Majewski. – Chciałem kupić całą paczkę.
– Proszę. – Cywil szybkim ruchem ręki podał Majewskiemu papierosy.
– Chyba się nie rozumiemy. Pytam po prostu o sklep – ciągnął z uśmiechem.
Jeden z mężczyzn spojrzał z zaniepokojeniem na tego z papierosami i powiedział cicho: „Irena”.
– Prawdopodobnie wszystkie sklepy już zamknięte – odparł palacz.
– Mówi pan: „prawdopodobnie”, możliwe w takim razie, że któryś otwarty.
– Naprawdę nie sądzę. – Cywil spojrzał nieufnie na Majewskiego.
– Nalegam! – odpowiedział sympatycznie.
– Niewykluczone, że czynny jest jeszcze kiosk na dworcu, ale raczej nie.
Cywil z papierosami wyjaśnił chorążemu, jak dojechać na dworzec. Majewski pośpiesznie dodał gazu i udał się w tamtą stronę. Tuż przy dworcu znajdował się niewielki kiosk. Był otwarty. Chorąży opuścił już nieco rozgrzany samochód i, założywszy czapkę, podszedł do kiosku. Zapukał. Gdy ekspedientka przetarła szybkę, ujrzał przez nią nieco niewyraźną twarz dziewczyny. Była młoda. Miała na sobie gruby wełniany szalik i czapkę, a jej policzki były czerwone od mrozu. Była blondynką, a spod czapki wystawał jej figlarnie słodziutki loczek. Uśmiechnęła się szeroko, ruszając noskiem.
– I co, znaleźliście go?
– Kogo? – zapytał Majewski.
– No tego, coście go szukali. Księdza chyba.
– Nie no, ja nie szukałem. Ja papierosy chciałem kupić – uśmiechnął się Majewski.
– Nie, że wy, oficerze, tylko że wy: milicja – tłumaczyła zaaferowana kioskarka.
– Rozumiem. Ja nie szukałem, ja papierosów szukam. Pani… Irena? – zapytał nieśmiało, przechylając głowę.
Dziewczyna ponownie szeroko się uśmiechnęła i sięgnęła rękawiczką z jednym palcem po papierosy.
– Irena, a skąd wy tak wszystko wiecie?
– Wy: oficerze, czy wy: milicja? – kokietował Majewski.
– No wy: milicja!
– A to ja wiem nie jako milicja, tylko jako ja. Chorąży Majewski.
Irena rozsunęła szerzej szybkę i wystawiła drobną rączkę w grubej jednopalczastej rękawiczce. Majewski ucałował rękawiczkę.
– Irenka.
– Bogdan.
– Piękne ma pan imię. Bogdan to znaczy „dany przez Boga”. Teraz rozumiem, dlaczego pan tego księdza nie szuka – zaśmiała się Irena.
– Nie, żadnego księdza nie szukam, ale zaciekawiła mnie pani.
– Irenka.
– Zaciekawiłaś mnie. Co to za ksiądz, co go szukali?
– A nie wiem, dosłownie czterdzieści minut temu na dworcu księdza jakiegoś chyba szukali, czy coś. Mnie też pytali, czy ja nie widziałam, ale co ja mogę widzieć przez te szyby. Z jednej strony oszronione, z drugiej zaparowane… – powiedziała, wskazując kciukiem na szybę.
– Rozumiem. No nic, na mnie już czas.
– E tam, już czas! A gdzie to się pan oficer tak śpieszy?
– Boguś.
– Gdzie to się tak, Boguś, śpieszysz? – zapytała, kładąc nacisk na szumiące spółgłoski.
– Pilna sprawa, muszę jechać. – Mrugnął okiem. – My już tak w milicji mamy. Ale na pewno się jeszcze pojawię, niech Irenka na mnie czeka. – Majewski uśmiechnął się, gładząc swoje gęste wąsy.
– Nie wiem, czy poczekam. Mężczyźni z wąsem to tak opowiadają, a potem nic – kokietowała.
– Pamiętaj, jak mam na imię – powiedział chorąży, mrugnął jeszcze raz i odszedł z papierosami do fiata, zostawiając na ladzie Waryńskiego.
Majewski wiedział, że mało kto ma takie branie jak przystojny milicjant. Lubił od czasu do czasu poflirtować. Schlebiało mu to. Tym razem jednak poczuł, że krótka rozmowa nie wystarczy. Długo wyczekiwane papierosy z kiosku w Gorlicach pomogły pozbyć się z ust smaku wódki, ale stały się przyczyną wełnianych, jednopalczastych myśli, których nie mógł się pozbyć. Wyjechał z Gorlic w kierunku Dukli i, paląc jednego papierosa za drugim, wyobrażał sobie raz spotkanie z majorem Chlebdą, a raz z uroczą kioskareczką.
Kilka kilometrów za Gorlicami zaczął intensywnie padać śnieg. Tuż za Bednarką, w miejscu, w którym droga przechodzi przez las, oczy Majewskiego przykuło oddalone o mniej więcej sto metrów światło po prawej stronie drogi. Chorąży zwolnił. Zbliżając się do jego źródła, ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę, ubranego nieadekwatnie do pogody, który grzebał pod maską pomarańczowego poloneza. Majewski zatrzymał radiowóz i podszedł do mężczyzny. Tamten mrużył oczy oślepiony długimi światłami i – zobaczywszy sylwetkę milicjanta – krzyknął:
– Znaleźliście go?
– Kogo? – zapytał rozbawiony Majewski.
– No księdza tego! – krzyknął tamten.
– Ja tam nie szukam żadnego księdza, tylko pomóc chciałem! Co to się wam stało?
– A to chwała Bogu! Zepsuł mi się tutaj na tym pustkowiu, a pilnie potrzebuję jechać. A wy z Gorlic?
– Nie, z Nowego Sącza.
– To co wy tutaj? – zapytał podejrzliwie wysoki chudzielec z poloneza. Miał na sobie ledwo koszulę, której brakowało najwyższego guzika, i płowy sweter w jodełkę.
– Też pilnie muszę jechać – zaśmiał się, spoglądając na silnik. – Prędko pan raczej nie pojedzie. A dokąd to?
– A wy? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Ja służbowo, obywatelu! – zaśmiał się zdziwiony butą cywila Majewski.
– Do Krosna?
Majewski podniósł się zdziwiony znad silnika.
– Czyli do Krosna. Ja też. Sierżant sztabowy Dymek – powiedział, wyciągając legitymację. – Bóg mi pana sprowadził.
– Chorąży Bogdan Majewski. Coście tak lekko ubrani, podoficerze?
– Oj, podoficerze, długo by opowiadać – odparł rozluźniony Dymek. – Zostawmy tego grata tutaj i jedźmy. Nie mogę się spóźnić. To gorliccy mnie tak urządzili. Księdza szukają i prosili mnie, żebym się też rozglądał, jadąc, bo ponoć tędy parę minut wcześniej pojechał, i rzeczywiście widziałem przed sobą jakiś samochód. Gdy zobaczył, że za nim jadę, to zaczął uciekać, a szybszy był, zachodni. Dałem gaz do dechy i za nim, no i chyba silnik spaliłem.
– Pech, sierżancie Dymek. – Majewski uśmiechnął się, rozbawiony sytuacją.
– To może zanim pojedziemy, skoczymy sobie na dymka? A jak na dymka, chorąży Majewski, to i może na majoną! – Wyciągnął zawieszoną na łańcuszku na szyi piersióweczkę, która dyndała pod swetrem tuż obok sporego złotego krzyża.
– Jak najbardziej!ROZDZIAŁ IV.
KROSNO
Majewski i Dymek jechali drogą numer 993, kierując się przez Nowy Żmigród do Dukli. Już parę minut po tym, jak wyjechali z lasu, śnieg przestał padać, a widoczność zdecydowanie się poprawiła. Milicjanci byli w dobrym humorze, wódeczka szumiała im w głowach, a samochód elegancko sunął po białej szosie. Było ciepło, bo powietrze z rozgrzanego silnika buchało z wiatraków prosto na ich zarumienione od temperatury i alkoholu twarze. Mężczyźni rozmawiali, z początku żartobliwie, później zaś poważnie.
– Dymek, a powiedz ty mi, kurwa, co to za ksiądz, co go szukaliście?
– Ja? Ja nie szukałem – mówił już nie najwyraźniej Dymek. – Oni szukali. Księdza jakiegoś szukali, nie wiem, kurwa, kaznodzieja jakiś spierdalał, przyłapany pewnie z prasą czy z czymś, chuj go tam wie.
– Nie no, chyba jak ciebie poprosili o pomoc, to chyba grubsza jakaś akcja, nie? Dziewczynę w sklepie też ponoć szukali… pytali w sensie.
Usłyszawszy o dziewczynie, Dymek jakby na moment wytrzeźwiał, spojrzał na Majewskiego i powiedział:
– Nie w sklepie. W kiosku. Skąd wiesz, że pytali?
– No, w kiosku w sensie. No wiem, kurwa, bo fajki tam chciałem kupić, i jak widziała, że milicjant – chrząknął, uśmiechając się rubasznie – to nie tylko, że chciała porozmawiać troszkę dłużej – bełkotał – ale i pytała, czy ja księdza szukam jakiegoś. Ja jej, że Bogdan jestem, a ona, że nie dziwi się, że nie szukam z takim imieniem…
– Kurwa, uważaj! – krzyknął Dymek, łapiąc jednocześnie za kierownicę, którą Majewski niebezpiecznie skręcił, wspominając uroczą kioskareczkę.
– Ty, Dymek! Weź mi kółka nie dotykaj, bo się w coś wpierdolimy!
– Wpierdolić to byśmy się właśnie wpierdolili. I mówiła coś?
– No mówiła, że Irenka jest, że pracuje w kiosku…
– Chuj z kioskiem! Czy księdza widziała? – zapytał stanowczo Dymek.
– Nie, nie widziała. Chuj z księdzem! Wiesz, jaka piękna dziewczyna, te łapeczki takie malutkie w tych rękawiczkach wielkich, ja to bym jej i w rękawiczce, i bez dał…
– Czyli nie widziała? Na pewno?
– Nie, kurwa, mówię przecież. A chuj cię ksiądz? Nie twoja broszka.
– No nie moja, nie moja. A powiedz mi ty, Majewski, tak à propos księdza, czy ty wierzysz w Boga?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo ja zabobonny nie jestem, rozum w głowie mam. Nikt Boga nigdy nie widział i nie zobaczy, a nauka też jego istnienia nie potwierdza. Poza tym jako milicjant przeszkolony politycznie – powiedział, ściągając brwi i podnosząc w górę palec wskazujący, niemal zupełnie puszczając kierownicę – rozumiem, że wiara w Boga to jedynie fałszywa świadomość sączona przez dawną klasę panującą prostym ludziom, żeby odwrócić ich uwagę od niesprawiedliwego podziału własności środków produkcji! Ot!
– Pierdolisz.
– Jak pierdolę? A ty co? W Boga wierzysz?
– Wierzę.
– Dlatego taki krzyż ci dynda jebutny!
– A co ma krzyż do tego?
– No jak co ma? Religijny symbol, widać, że wierzący jesteś, Dymek. Skąd ty pochodzisz? Czekaj… poznam po akcencie… Ty, kurwa, z Łodzi jesteś!
– No z Łodzi. Ty też – powiedział z uśmiechem Dymek.
– No ja prawie, ze Zgierza pochodzę.
– Jak możesz nie wierzyć w Boga? Taki piękny świat stworzył, tak cudowny mały wyjątek pośród milionów gwiazd. Ty myślisz, że to przypadek jest? Zatrzymaj samochód!
– Chuja zatrzymam, po co?
– Zatrzymaj, kurwa! Pokażę ci coś.
– Jutro mi, kurwa, pokażesz, na zgrupowanie się spieszymy.
– Zatrzymaj, kurwa, zobaczysz!
Majewski ustąpił. Zatrzymali się na środku drogi, przekonani, że nikt o tej porze już raczej nie będzie jechał, po czym Dymek kazał Majewskiemu wyjść z auta. Gdy otworzyli drzwi, uderzenie zimnego powietrza omiotło chłodem ich twarze. Zeszli na bok. Lodowate powietrze, wchodząc do nosa, zdawało się skrzypieć tak samo, jak biały śnieg pod ich milicyjnymi butami. Pachniało lasem. Zimowym lasem.
– Popatrz, Majewski, do góry! – powiedział Dymek z radością w oczach, wskazując na gwiazdy. – Widzisz to, kurwa? To są miliony, miliony pizdylionów, kurwa, gwiazd. Widzisz to? I pośród tego pizdyliona jedna jedyna Ziemia jest tu! Rozumiesz, Majewski, kurwa? Jedna, jedyna, tu, kurwa. Pod twoimi stopami – mówił, zaczynając tupać. – To nie jest przypadek. A dlaczego, myślisz, na jebanym Marsie, kurwa, nie ma nic? Bo tu, tu jest, proszę ciebie, ziemia obiecana i naród wybrany. A ty tę jebaną, obiecaną, buciorem swoim depcesz. Paniemajesz?
– Zaraz się wyleję na tę obiecaną – zakpił Majewski i, obróciwszy się w stronę lasu, rozpiął rozporek. Nieskrępowany obecnością Dymka zaczął lać. Mocz parował i intensywnie śmierdział kawą. Majewski lał raz po śniegu, zostawiając żółte ślady, raz po rękawiczce, na której stróżki rychło zamarzały, penetrując kryształkami brązowy zamsz. – Tyle mam o tej ziemi do powiedzenia.
– Czekaj. – Dymek klepnął go w plecy. – Myślisz, że cokolwiek innego ma sens? Tam – pokazał na gwiazdy – nic nie ma sensu. Hel, kurwa, wodór, węgiel jakiś. Chuj. Tam się nic nie dzieje, nic nie ma sensu. Tylko tutaj jest sens. W tym jebanym lesie nawet, że lejesz. Patrz! Tak ci powiem, nawet jakby nic nie było, tylko my dwaj i ten las, i że tu lejesz, to ta jedna sytuacja jest w chuj więcej warta niż cały wszechświat. Bo tylko to ma sens. Człowiek, że ma. I dlatego jest Bóg.
– Oj, Dymek, Dymek. Zapalmy sobie dymka, bo tak pierdolisz już! Jak ci to wynika, że z tego, że ja tu leję, to Bóg istnieje? A, się zrymowało! To i poleję!
Majewski pociągnął obszczaną rękawiczką za klamkę i wyciągnął rozgrzaną wódkę ze schowka.
– Tak wynika, Boguś, że to ma sens! Człowiek ma sens, nie jak ten hel, kurwa, co sobie fruwa tam w, kurwa, mgławicy pierdolonej. Ma sens, człowiek! I to świadczy, że Bóg go stworzył, bo chciał, żeby w tej pustce, w tym helu pierdolonym, jedna rzecz chociaż się mu mogła postawić.
Ostatnie słowa Dymek wypowiedział ciszej. Obaj panowie wypili po bani i, czując, jak rozgrzewa ich na mrozie, zamyślili się. Po chwili popatrzyli na siebie, wytrzymali chwilę wzajemne spojrzenia i wsiedli do samochodu. Dwadzieścia minut później, kawałek za Duklą, Majewski przerwał milczenie.
– Modlisz się, Dymek?
– Modlę.
– Też się dawniej modliłem. Jako dzieciak. „Aniele Boży”. Modliłeś się tak?
– Nie.
Znowu zapadła cisza, a obaj panowie popadli w zadumę. Byli coraz bliżej Krosna. Kiedy dojeżdżali do miasta, zaskoczył ich zadziwiający jak na tę porę dnia i roku ruch. Wzdłuż Bieszczadzkiej stało pełno wozów opancerzonych i transporterów wojskowych, a ulicą w tę i we w tę jeździły radiowozy i samochody terenowe. Majewski doskonale pamiętał, gdzie się udać. Na rozwidleniu koło cmentarza skręcił w lewo, w Podkarpacką, a potem znowu w lewo, w kierunku cmentarza. Naprzeciwko cmentarza postawiony był tymczasowy barak. Mężczyźni zaparkowali milicyjnego fiata i udali się do baraku.
Wewnątrz przy stole siedzieli major Chlebda, Gruca i kilku innych wojskowych oraz milicjantów.
– Chorąży Majewski, melduję się, towarzyszu majorze! – Zasalutował, chwiejąc się lekko.
– Sierżant sztabowy, Damian Dymek! – przedstawił się Dymek, a Majewski, usłyszawszy, jak ma na imię, ledwo powstrzymał się od śmiechu.
– Bardzo dobrze, że już jesteście!
Chlebda był człowiekiem otyłym, średniego wzrostu. Szyja wylewała mu się z munduru, pozostawiając na kołnierzu mokre plamy. Nie nosił zarostu, a jego policzki zdobiła sieć pękniętych żyłek. Wydawało się, że do takiej twarzy pasowałaby błyszcząca łysina, lecz major cieszył się bujną blond czupryną. W gąszczu kręconych grubych włosów w zasadzie nie dało się dojrzeć kilku siwych, których jednak – z racji wieku – ciągle przybywało.
– Muszę was jednak niestety, a może na szczęście, na razie odprawić. – Chlebda nie sapał, mówił mocnym i wyraźnym męskim głosem, którego trudno oczekiwać po człowieku jego aparycji. – Jesteśmy tutaj w ciągłym ruchu i wasze zadania mogą jeszcze poczekać.
– Nie znaczy to jednak, że się pospieszyłem – wtrącił się Gruca, który w świetle lamp znajdujących się w baraku wyglądał ponuro i poważnie. Cień padał na jego nos w taki sposób, że wydawał się jeszcze większy niż w rzeczywistości. – Jesteście już potrzebni, tylko nie tutaj. Idźcie rozejrzeć się po mieście – mrugnął do Dymka.
Majewski z Dymkiem chwiejnym krokiem wyszli z baraku. Dymek zatrzymał się, położył rękę na ramieniu Majewskiego, otworzył szeroko oczy tak, jakby właśnie sobie coś przypomniał. I powiedział:
– Idziemy do Sokoła!
– Co to jest Sokół?
– Do Sokoła, do kina!
– Jak do kina? O tej porze?
– Tak! Mam tam znajomego, on w nocy na lewo organizuje… prywatne seanse.
– Aaaa! – stęknął z aprobatą Majewski. – A skąd ty znasz takie miejsca, Dymek?
– Taka firma. – Uśmiechnął się, pokazując zęby.
Mężczyźni udali się do kina Sokół, które z pozoru wyglądało na zupełnie zamknięte. Dymek podszedł jednak do zewnętrznego kranu z wodą, otworzył drzwiczki i, macając, czegoś szukał. Po chwili coś pstryknęło, a on tryumfalnie szepnął:
– O, jest!
Po dwóch minutach drzwi lekko się rozsunęły, a w drzwiach – mniej więcej na wysokości pępka – ukazała się twarz wąsacza o bardzo bujnych brwiach.
– Pokaż no się! – wychrapał.
Dymek podniósł ręce i, szczerząc zęby, wyszedł do miejsca, w którym wąsacz mógł go zobaczyć.
– Dymuś, Dymeczek! – ucieszył się wąsacz.
Powitanie wyglądało komicznie. Wysoki i szczupły Dymek, ubrany zdecydowanie zbyt lekko jak na tę pogodę, zaczął przytulać i obcałowywać się z wąsatym karłem, którego brwi były chyba jeszcze gęstsze niż wąsy. Karzeł sięgał Dymkowi niewiele ponad pas.
– Chodźcie na seansik – rzucił rubasznie, wpuszczając milicjantów do kina.
Otrzymawszy wypisane na maszynie do pisania bilety z napisem: „Seans erotyczny”, udali się na salę kinową, a następnie zajęli miejsca w czwartym rzędzie. Na sali było kilkanaście osób, a film ewidentnie zaczął się już jakiś czas temu. Była to produkcja zachodnioniemiecka. Usiadłszy, mężczyźni zawiesili wzrok na ekranie, wsłuchując się w pomieszaną z mlaskami niemczyznę. Po kilku minutach, nie odrywając wzroku od filmu, Majewski zapytał:
– Jak się, kurwa, mogłeś nie modlić „Aniele Boży”?
–Jestem Żydem.