Planeta LEMa - ebook
Planeta LEMa - ebook
Pierwsze wydanie najlepszych felietonów Stanisława Lema
Planeta LEMa. Wszystkie ziemskie sprawy genialnego pisarza. Przenikliwie, krytycznie, ale jak zawsze z poczuciem humoru.
Klasyk literatury fantastycznej, myśliciel, futurolog. Powieściopisarz, autor dyktand i w pewnym stopniu także rysownik. Kim jeszcze był Stanisław Lem? Ta książka dowodzi, że krakowski pisarz mistrzostwo osiągnął w jeszcze jednej dziedzinie – w pisaniu felietonów.
Planeta LEMa to wybór najlepszych felietonów wybitnego twórcy. Imponuje w nich przede wszystkim skala podejmowanych tematów – znajdziemy tu teksty, które dotyczą socjologii, informatyki, rozwoju cywilizacji, polityki, historii, literatury… Zaskakujące, idące pod prąd komentarze Lema zaintrygują czytelników zainteresowanych polityką i historią. Z kolei miłośnicy literatury odnajdą wiele arcyciekawych interpretacji. I wreszcie to, z czym kojarzymy pisarza – futurologia. Prorokował komputeryzację mózgu, autonomiczne samochody, pisał o przewidywaniach dotyczących rozwoju nauki i cywilizacji, ale również o powstaniu warszawskim, politycznych zmianach w Rosji, czy wreszcie o własnym stylu i poetyce. Jak wiele z prognoz Lema się sprawdziło?
Czy w takim razie, biorąc pod uwagę jego sceptycyzm i brak wiary w moralny postęp ludzkości, to nie powód do niepokoju?
Dlatego właśnie są to felietony najlepsze i ponadczasowe – wciąż aktualne, fascynujące i prowokujące do myślenia. Dodatkowo błyskotliwie napisane. Czytane dziś skłaniają do odpowiedzi na postawione przez Lema pytania i prognozy. Są podsumowaniem dorobku autora i uporządkowaniem wiedzy o jego twórczości.
Książkę tworzą starannie wybrane felietony z wcześniej wydanych zbiorów Krótkie zwarcia, Moloch, Rasa drapieżców, Dylematy i Sex Wars.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05925-8 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
1. Rozziew między oboma członami podtytułu jest oczywiście ogromny. Sama liczebność nie decyduje wprawdzie o roli, jaką państwo odgrywa na świecie, niemniej związek dodatni istnieje. Aktualnie stanowimy z grubsza jedną stuczterdziestą cząstkę ludności ziemskiej. Ma być wnet czterdzieści milionów Polaków i jest już pięć i pół miliarda ludzi na Ziemi. Jest rzeczą nieprzypadkową, że całoziemskimi, np. demograficznymi zagadnieniami w tym wieku zajmują się głównie astronomowie: zapewne dlatego, że bliskie obcowanie z potwornością rozmiarów Kosmosu lepiej ich przygotowuje do względnie flegmatycznego obiektywizmu. W przedostatnim dniu 1991 roku jeden z nich wyliczył następujący bieg przyrostu ludności ziemskiej:
2. Stopa przyrostu jest globalnie wysoka, a liczni politycy, także przedstawiciele wiar oraz ekonomiści uważają ten stan rzeczy za pożądany i niewątpliwie – w ich mniemaniu – za „naturalny”. Jakoż, w samej rzeczy, przyrost ludności może wspomagać wzrost ekonomiczny i gdy liczyć w latach, do kilku lub kilkunastu, albo patrzeć wedle czasowych rozmiarów politycznych, czyli udziału w rządach, korzyści ze wzrostu bywają spore. Jednak społeczeństwa nie żyją jedynie „kilkanaście lat”, a kadencje rządów, a nawet form ustrojowych, są znikome w zestawieniu z wiekiem ludzkości. Nadto wiek ten, rzędu miliona lub dwu milionów lat, jest malutką cząsteczką prawie czteromiliardowego trwania życia na Ziemi. W tej skali skok wzrostów ludzkości na przestrzeni ostatnich stu lat nie jest już całkiem „naturalny”, przeciwnie, jest wyjątkiem od reguły planetarnej. Nasz astronom obliczył, że gdyby aktualny przyrost roczny – 2 procent – trwał do roku 3400, to każdy żyjący dziś człowiek miałby jeden t r y l i o n potomków, ziemska populacja wyniosłaby dziesięć s e k s t y l i o n ó w, a rozmiary lądu na jednostkę wyniosłyby ok. dwóch centymetrów kwadratowych. W roku 2100 Ziemia liczyłaby (przy tym założeniu) pięćdziesiąt miliardów ludzi, a w roku 2200 – pięćset miliardów. Gdyby przyjąć za dobrą monetę szansę „masowej astronautyki” i jakichś kolonii pozaziemskich, należałoby obecnie, dla ustabilizowania liczby żywych, wysyłać w Kosmos dziesięć tysięcy ludzi na godzinę! Tymczasem Ameryce, przodującej kosmonautycznie, trudno wysłać więcej niż kilkanaście osób r o c z n i e na okołoziemską przejażdżkę. Podług badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Kalifornijskim wiek XXI będzie stuleciem zagłady biologicznej na skalę nie znaną w dziejach Ziemi. Co najmniej p o ł o w a z trzydziestu milionów żyjących dziś gatunków ulegnie wymarciu. Już dziś co dzień giną trzy gatunki na godzinę (roślin i zwierząt).
Zero wzrostu populacji zakłada dwoje, a dokładnie 2,1 statystycznych dzieci na jedną rodzicielską parę. Załamanie bytu ludzkości jest nieuchronne, choć dostrzeganie go jest bardzo źle widziane przez Kościół katolicki, przez ogromną większość polityków i ekonomistów. Walka z antykoncepcją jest nie tylko sojuszem z wirusami powodującymi w stu procentach śmiertelne zejście (bo nic nie zapowiada leku zapobiegającego czy leczącego immunologiczną zapaść wywołaną przez HIV, a zwaną AIDS). Walka ta przyspiesza wybuch „bomby demograficznej”, nawet gdyby wirusa w ogóle nie było. Optymiści spośród demografów liczą na to, że przyrost ludności wyhamuje się sam. Istotnie widać to w krajach bogatych (np. w Niemczech). Jednak globalnie wzrost ludności idzie w parze z ubóstwem i nędzą. Jak niedawno rzekł nowy sekretarz ONZ, miliard ludzi, czyli jedna piąta żyjących, egzystuje w biedzie i głoduje. W Trzecim Świecie dziennie umiera z głodu czterdzieści tysięcy dzieci. Śmierć ta zajmuje mało miejsca w mediach, ponieważ można ukazać kilkadziesiąt półtrupków, po których szkieletowatych ciałkach łażą muchy, ale nie pokazuje się dziesiątków tysięcy naraz. To jest obraz poza granicami ludzkiej wyobraźni, a to, co jest poza granicami wyobraźni, właściwie jako bodziec zniewalający do działania nie istnieje. Tendencja zdaje się zgubna nieodwracalnie – i już rychło. Dlaczego?
3. Człowiek (Homo sapiens) powstał około dwu milionów lat temu jako gatunek o przeciętnej długości życia nie przekraczającej okresu płodności. Przeciętnie ludzie nawet i tego kresu (kobiety) nie dożywali. Obecnie liczba ludzi starych, niezdolnych do pracy rośnie we wszystkich zamożnych państwach. Tylko biedacy umierają raczej przed wyczerpaniem sił prokreacyjnych. Postępy medycyny i biologii sprzyjają starzeniu się populacji państw zamożnych. Ten trend nie może trwać dowolnie długo, ponieważ nawet przy niewielkim ujemnym przyroście, tj. gdy więcej ludzi umiera, niż się rodzi, społeczeństwo musi zginąć. Niemcy przy obecnej stopie swojego przyrostu, a jest ujemna, nie przeżyliby XXI wieku. Dziwne, jak mało o tym sami mówią i jak wyraźnie przeciwstawiają się dopływowi imigrantów (to problem zawiły i osobny, którego tu nie poruszam).
4. Skoro nieosiągalnym życzeniem stabilizacji ludnościowej zajmują się niestety utopiści – należy się liczyć w XXI wieku z koszmarem, który w skrócie nazywam, przez analogię do STAR WARS – SEX WARS. „Wojny gwiezdne” nie są ani wojnami wśród gwiazd, ani przeciw gwiazdom. To metafora i taką samą są moje SEX WARS. Ludzkość (oczywiście na pewno nie cała) zmuszona zostanie do poszukiwania środków hamujących eksplozję demograficznej bomby. Podobnie, a nawet a fortiori bardziej skrycie niż działa wirus, przyczyny i skutki płodności rozdziela duży interwał czasu. Przecież nie padają wokół całe legiony ludzi po prostu od przeludnienia. Owo powolne i rozciągnięte w czasie umieranie ma więcej przyczyn, niż chcę i mogę tu wyliczyć. Mówiąc bez ogródek: trzeba będzie wyhamować płodność gatunkową Homo sapiens. Powstała ona w swojej do dziś aktywnej i nawet postępami biomedycyny wspieranej postaci, bo takie warunki ukształtowały w zaraniu antropogenezy nasz gatunek i śmiertelność noworodków była w owym zaraniu wysoka. Obecnie wiemy, że prawie 40 procent wszystkich jajeczek, zapłodnionych w organizmie kobiecym post coitum, ulega fizjologicznie naturalnemu wydaleniu z ciała. Gdy doliczyć śmiertelność przyporodową, średnia wynosi już 41 procent dla Homo sapiens. Rzecz w tym, że samo zapłodnienie, czyli połączenie główki plemnika z jądrem jajeczka, to proces wielostopniowy i zawiły. Błona okalająca jajeczko ma przepuścić j e d e n z plemników i żadnego więcej, bo ulega post conceptionem natychmiast „zamknięciu” (nie piszę dla biologów, więc posługuję się niebiologicznym terminem). Krótko ująwszy rzecz, owe 40 procent (z grubsza) wydalonych, a już zapłodnionych jajeczek to „błędne, kiepskie” zygoty, które gatunek winien usunąć jak najwcześniej ze swojego obrębu. Musi, inaczej by zginął. To jest tak zwana selekcja oczyszczająca. Mimo to pozostaje dość zygot z „błędami”, aby istniało około dwu tysięcy ułomności, z jakimi dzieci na świat przychodzą, a ich ogromna większość nie podlega skutecznemu „wyprostowaniu” terapeutycznemu. Kiedy postępy medycyny umożliwią procentowo znaczniejsze odwracanie dziedzicznych ułomności, sytuacja upodobni się do panującej już na szerszym terenie neomedycyny: to jest sytuacja „krótkiej kołdry”. Albowiem istnieje pozytywna korelacja między skutecznością najnowszych zabiegów leczniczych a ich kosztem. Wybuch kosztów zdaje się przerażać lecznictwo także najbogatszych krajów, bo czyni ludzi nierównymi wobec medycyny. Niewielu ludzi stać na osobiste opłacenie nowych terapii, nawet w najbogatszych państwach. To nie ma wprost żadnego związku z zagadnieniami natalistycznymi, to jest problem szerszy i osobny. Można rzec, już dla globu jako całości, że mniej lub bardziej wspaniałych owoców rozpędzonych modernizacyjnie i rewolucyjnie technologii wszyscy żyjący spożywać nie mogą i że nierówność ta, wbudowana (jako nieuchronna składowa) w postęp, razem z postępem wszystkich umiejętności opanowywanych przez gatunek nasz rośnie w sposób (niestety) wykładniczy. Spaść z bryczki lub konia to nie jest konieczny i nieuchronny powód śmierci. Spaść samolotem to śmierć (statystycznie) pewna.
5. Jakkolwiek nieraz zajmowałem się etycznymi aspektami ewolucji naszych (ludzkich) sprawności działania, tu, w sferze centralnej, życia dla przeżycia, o etycznej stronie raczej pomilczę. Niewojenna operacja, którą nazwałem SEX WAR, będzie nieuchronnie konieczna, o ile gatunek Homo ma przeżyć, chociaż nie wiadomo j a k ani k i e d y, ani w j a k i s p o s ó b zostanie przeprowadzona (czy tylko wszczęta). Operacja taka jako zupełnie jawna raczej nie mogłaby być prowadzona dziś, ponieważ jest drastycznie sprzeczna z moralno-politycznym kanonem świata współczesnego. Prawdopodobnie więc strona zdolna technologicznie do rozpoczęcia SEX WAR uczynić by takiego kroku nie śmiała ze względu na opory moralne, na społeczną reperkusję nie tylko strony „zaatakowanej”, ale i strony „własnej”. Na razie byłoby to więc niemożliwe, niezależnie od tego, iż skuteczniejszych a niemorderczych środków dekompresyjnych nie posiadamy. Jest to jednak kwestia dalszych „postępów” zachodzących obecnie w akceleracji. Środki znajdą się na pewno. Oczywiście „bolesność moralna” ich stosowania będzie uzależniona od charakterystyki działania, od zmiany zachodzącej stopniowo w opinii powszechnej, jak też od stopnia przynaglania demograficznym stanem rzeczy. Na statku spacerowym wykrytych pasażerów na gapę nie wrzuca się do morza. Na statku fizycznie mogącym wziąć na pokład jakichś (dryfujących łodziami) uciekinierów (por. boat people) można podjąć decyzję o pozostawieniu ich własnemu losowi (czyli śmierci). Na statku tonącym może dojść do gwałtownych walk o środki ratownicze. Na łodzi ratunkowej może już dojść do obcinania rąk tonących, uczepionych burty. Taka stopniowalność jest typowa w ludzkim świecie. Matki wyrzekały się dzieci przed progiem komory gazowej. Ludzkość nie będzie chciała SEX WARS. Nikt ich nie zechce, ale okażą się konieczne, chyba że inna ludobójcza masakra lub katastrofa, której szansami tu się nie zajmuję, sprawę SEX WARS zdejmie z wokandy, nim dojdzie do jej rozpatrywania.
6. Nie zajmuję się tu ani science fiction, ani zabawą w futurologa. Kto głosi, że każdy człowiek umrze na pewno, nie może być, logicznie biorąc, nazwany „badaczem przyszłości”. To byłoby niepoważne, a rzecz jest poważna. Aż nadto. Łańcuch procesów wiodących od kopulacji do porodu może być przerwany, a może być tylko „nadłamany”, „ściśnięty”, nadwątlony w bardzo wielu miejscach i można wymyślać hipotetycznie, gdzie i jak dałoby się to uczynić sposobem „najbardziej humanitarnym”. Najbardziej humanitarny (i raczej cyniczny) sposób to kryptobiologiczne SEX WARS, np. prowadzone przez dodanie do pokarmu substancji hamujących płodność. Najprościej hormonalnie, aby np. kobieta, do kopulacji jako samica zdolna trwale – w przeciwieństwie do samic ssaków, zdolnych dopuszczać samców do kopulacji tylko w okresie dość krótkiej rui (oestrus) – została doprowadzona oddziaływaniem zespołu substancji chemicznych do stanu permanentnej niepłodności (jakby stale zażywała pigułki antykoncepcyjne) albo do krótkich okresów płodności rozdzielonych periodami bezpłodności. To jest możliwe i to zostanie zrealizowane w dziedzinie biologicznej.
Stronę kosztów pomijam. Wycena po jednej stronie licząca, ile kosztuje podtrzymanie życia mas głodujących, a po drugiej, ile trzeba zainwestować w efektywne ubezpłodnienie (naturalnie nie zabójcze ani chorobotwórcze), jest sprawą silnie uwikłaną w etykę, a konkretnie w moralne intuicje i przekonania decydentów, od których by operacja SEX WARS zależała. Optymalne byłoby biologiczne skrócenie okresu płodności kobiet – np. do dekady między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, ani przedtem, ani potem, z jednoczesnym wprowadzeniem odpowiednika fizjologicznej rui. To nie ma znaczyć, by tak potraktowane hormonalnie niewiasty miały się „gonić”. Można z drugiej strony redukować stopę przyrostu, działając na mężczyzn, aby plemnikotwórcza potencja zmalała albo ustała, ale to będzie trudniejsze i bardziej niebezpieczne jako grożące uczynieniem z tak porażonych samców ludzkiego rodzaju – rodzicieli np. jakichś potworków albo potworniaków, bo łatwiej jest plemniki w nowym organizmie u s z k o d z i ć, niż p o w s t r z y m a ć i c h p r o d u k c j ę t o t a l n i e.
Zresztą sprawa jest (jak zaznaczyłem) biologicznie zawiła i odnalezienie drogi mniejszych czy najmniejszych szkód będzie kłopotliwe także dlatego, że do kłopotów dorzuci swój wkład panująca religia. Jestem przekonany, że Kościół łatwiej by się zgodził na poważne osłabienie popędu seksualnego aniżeli na zasugerowane powyżej działania hormonalne, które czynności kopulacyjnych w ogóle nie tykają. Kościół uważa seks za zło, bo sprawia uciechę, a nie dlatego, że z jałowego seksu dzieci się nie rodzą. Wielu katolików utrzymuje, iż powodem postawy Kościoła jest po prostu zawiść wywołana celibatem. Tą stroną rzeczy nie chcę się jednak zajmować, bo idzie nie tyle o dowodne dociekanie, ile o insynuacyjne traktowanie sprawy, dla kontynuacji gatunku zbyt poważnej, aby wolno było się w ogóle zajmować jakimikolwiek pomówieniami i domysłami. Kościół w zakresie natalizmu i badań prenatalnych będzie w każdym razie musiał stanowisko swe zmienić: nie w tym sęk c z y, ale k i e d y.
To, co powiedziałem dotąd, jest wstępem do dalszych rozważań, które mam ochotę i nadzieję rozwinąć, ponieważ XXI wiek będzie największym historycznym wyzwaniem dla człowieka rozumnego, odkąd powstał. Tak się stało, że samoczynna, niejako pozaludzka aktywność ziemskiej biosfery nas nie uratuje. Albo uratujemy się sami, albo nic nas z matni nie wydobędzie: tertium, niestety, non datur.
7. Wypada jednak zająć się jeszcze dwiema rzeczami, dopóki nie uznamy, iż jakaś forma antynatalistycznej polityki, którą ochrzciłem mianem SEX WARS, okaże się zniewalająco konieczna. Primo, czy nie mylę się wraz z tymi demografami, którzy przewidują wykładniczy wzrost ludzkości: czy jednak jakiś efekt hamowania wzrostu nie nastąpi samoczynnie? Oczywiście jest to życzenie powszechne. Nic jednak (poza naszymi życzeniami) za takim automatyzmem nie przemawia. Prognozy sprzed 30–40 lat przewidywały sześciomiliardową ludzkość na rok 2000 w wariantach pesymistycznych. Nic nie wskazuje teraz, w roku 1992, aby pesymistyczne prognozy demograficzne się nie sprawdziły. Secundo, do wzrostu ludności dołączył (nie mogę bezustannie powtarzać słowa „niestety”) wyraźny, uniwersalny na Ziemi proces przyspieszenia niekorzystnych zmian środowiska naturalnego oraz tego środowiska sztucznego, które człowiek działalnością własną tworzy. Mamy wszak oznaki zmiany na gorsze klimatu, składu atmosfery (np. „dziury ozonowe”), składu wód oceanicznych (zanieczyszczenia, umieranie wielkich połaci biotopów morskich), powierzchni lądów (zatrucia, wyjałowienia ziemi, śmierci szaty zielonej na nieznaną skalę, np. w pasach przytropikalnych i tropikalnych); mamy oznaki nowych groźnych schorzeń (wywołanych albo zmianami wymienionymi, albo mutacjami istniejących pasożytów oraz pojawianiem się zarazków wirusowych historycznie nie znanych: n i e m a p o w o d u, aby wirus HIV uznać za jedyny casus tak nieprzewidywalnej epidemii). Mamy rozwój technologiczny prowadzący pośrednio do zmian obu już wymienionych rodzajów („zawał” motoryzacyjny metropolii światowych, „zawał” powietrzny lotnictwa już zagrażający, „zawał” okołoziemskiej przestrzeni, stającej się rozwirowanym, gigantycznym śmietnikiem postastronautycznych odpadów, groźnym już dla wszelkich nowych lotów itd.). Listę można by przedłużyć. Z deszczu często przechodzimy pod rynny. Katalizatory dla aut powodują tylko odwlekanie i spowolnienie zatruć. Nieszkodliwej i stuprocentowo bezpiecznej energetyki atomowej lub wodorowej być nie może. „Informacyjna gęstość” satelitarnych telewizji jest wyraźnie czynnikiem ogłupiania, bo im doskonalsze systemy transmisji i emisji, tym bardziej monotonnie głupie, sadystycznie rozpasane i otępiające umysł programy. To nie jest wartościowanie czysto subiektywne, ponieważ np. utrata słuchu powiązana z nagłośnieniem muzyki (walkmany i koncerty masowe) jest zjawiskiem czysto biologicznym i całkowicie pozaestetycznym. Tak zatem odporność biosfery ulega naruszeniu przez przeciążenie. Ani wody stoków powierzchniowych, ani atmosfera, ani oceany, ani lądy, ani zieleń „same” już się w pełni (obecnie) odnawiać i odżywiać nie są w stanie, a co dopiero nastąpi, gdy wzrost ludności będzie nadal trwał? Tym samym widać, z jednej strony, zasadność nawoływania do „zerowego wzrostu”, o jaki zabiegał kilkanaście lat temu Klub Rzymski, z drugiej, widoczna jest powszechna daremność takich programów, bo mnożąca się ludzkość utrzymać nawet swego stanu nierówności bytowej przy niewzrostowej (zero growth) ekonomii n i e może.
8. Pozostaje mi jeszcze ostatnia część tego artykułu, mianowicie nazwanie istniejącego potencjalnie „trzeciego wariantu”. Byłby to czysty leseferyzm bogatych egoistów prowadzący do ulubionej, katastroficznej wizji pewnych pisarczyków science fiction: wymarła Ziemia z konającymi od wszelkich zatruć ostatkami Trzeciego Świata i z pancernymi, szklanymi kopułami „wysp” mniejszej, najzamożniejszej cząstki ludzkości. Bogacze samouwięzieni mogliby się tak od konających miliardów nędzarzy odizolować, ale wydaje mi się, że cokolwiek będzie z jakąkolwiek quasi-hormonalną wersją SEX WARS, okaże się ona złem na koniec mniejszym od dwuczęściowego świata ogromnych cmentarzysk i „wysypki” szklanych bąbli – przetrwalników milionerskich. Jak można sądzić, istnienie pojęć większego i mniejszego zła to nie jest żadna fanaberia etykofilów. Tendencje do budowania zamkniętej przed nędzarzami twierdzy bogatych j u ż są widoczne w Roku Pańskim 1992. Problem azylantów jest zapowiedzią, znamieniem czasu, a nie tylko racją stanu. Państwa wyzwolone spod sowieckiego totalitaryzmu pragną uczestniczyć w pogoni za uciekającą przed nimi, zresztą raczej z rozpędu „panprogresywnego” niż z rozmysłu, światową czołówką. Warto tedy rozważyć: a) czy w ogóle można dogonić czołówkę? b) czy wszyscy będą zdolni ją dogonić, a jeżeli nie, to kto okaże się w tych biegach pokonany? Czy Polska? Na tym urwę część rozważań wstępnych...
II
1. Sugerowane przeze mnie w poprzedniej części artykułu SEX WARS były wynikiem różnozakresowych przemyśleń. Najpierw zastanawiało mnie to, iż większość luminarzy tak zwanej futurologii uznawała wybuch ludnościowy („bombę demograficzną”) za zjawisko przejściowe, bardzo krótkotrwałe, które – tak sądzono w latach 1965–1975 (z grubsza biorąc) – samo wygaśnie, albowiem ponaddwuprocentowa stopa globalnego przyrostu pocznie u progu XXI wieku dość rychło spadać. Już trzydziestomiliardową ludzkość uznawano na ogół za fantastyczną niemożliwość i na próżno szukałem (u owych futurologów z Rand Corporation i z Hudson Institute, powiedzmy) innego demoskopijnego hamulca niż zakładana jako pewnik nieustająca poprawa warunków życiowych dzięki wzrostom dochodów narodowych. O samej dynamice demograficznej było tam z reguły nieporównywalnie m n i e j aniżeli o tym, iż już w t y m stuleciu państwa Układu Warszawskiego prześcigną ekonomicznym tempem przyrostu Europę Zachodnią, że rej będzie wodzić NRD, że tuż za rokiem 2000 dochód narodowy ZSRR okaże się drugi co do wielkości za amerykańskim itd. Nadzwyczajne wysiłki rozpędzenia pomysłowości doprowadziły do tego, że nieboszczyk H. Kahn w The Year 2000: A Frame for Speculations za jakoś jeszcze prawdopodobny uznał w prognozach k o n t a k t z pozaziemskimi cywilizacjami! Natomiast antagonizm centralnie planetarny na osi Wschód (komunistyczny) – Zachód (kapitalistyczny) uznawał za stałą, za constans, za stan rzeczy wmrożony nieodwołalnie i bezapelacyjnie w obręb naszego świata, jak gdyby na zawsze. Ponieważ post factum bardzo łatwo jest stawiać „uargumentowane retrogenezy”, podkreślę, iż nie chcę się wcale znęcać nad padlinami futurologii – i nie nawiązuję do rozchodzącego się dosyć szeroko u nas powiedzenia generała Dubynina (że i małpa może zdechłego lwa za ogon ciągnąć). Zajmuje mnie strona czysto rzeczowa: r o z m i a r y popełnianego regularnie błędu. Owszem, Kahn miał przeciwników, którzy z kolei zapowiadali katastrofę ekologiczną, ale nikt nie przewidział tego, co zaszło w latach 1989–1990. Nikt z liczących się ekspertów. Francis Fukuyama z pilnością godną lepszej sprawy głosi na lewo i prawo „koniec historii”. Być może jako zbyt młody nie wie, że Raymond Aron już czterdzieści lat temu napisał był Koniec wieku ideologii, a Fukuyamowe orzeczenie jest w pewnej mierze kontynuacją tego tematu: skoro marksizm zawiódł, to liberalizm rynkowy zwyciężył. Jakże miła jest taka prostota. Niestety, ani świat badany przez nauki ścisłe, ani tym bardziej świat badany przez politologów proste być nie chcą. Ponieważ n i e n a s t ą p i ł w większości krajów Trzeciego Świata wzrost gospodarczy, ponieważ sytuacja bytowa w Azji i w Afryce oraz w Ameryce Południowej raczej się pogorszyła, do przepowiadanego uporczywie spadku stopy przyrostu ludności n i e d o s z ł o.
Zapowiedzią SEX WARS są koszmary np. w Chinach, gdzie się noworodki płci żeńskiej (jakoby nielegalnie) morduje, gdzie kobiety w zaawansowanej ciąży poddaje się przymusowemu jej przerwaniu. Nawiasem mówiąc, nie wiem też, skąd się wziął w polszczyźnie termin „aborcja”. Istnieje łaciński abortus, poronienie, czyli przedwczesne wydalenie płodu z ciała matki, tak jak partus (poród), morbus (choroba), ale nie istnieją odrzeczownikowe pochodne w rodzaju „morbia”, „parcja”. Obawiam się, iż tym, co termin ukuli, szło o skrótowość, w propagandzie bardziej skuteczną niż rozwlekłe, choć polskie „przerwanie ciąży”. Szło też o utożsamienie płodu z człowiekiem, nawet gdy idzie o zapłodnioną jajową komórkę p r z e d podziałem. Smutne, kiedy nieprawdą krzepi się określone postulaty Kościoła podawane za pewniki pozareligijne jakoby, albowiem wynikające z „praw natury”. Z „praw natury” nic nie wynika, przynajmniej w zakresie aksjologii, i pomieszanie to nie sprzyja spokojnemu namysłowi nad sprawami t e g o świata. Wszelako dobrze pojmuję całkowitą nieskuteczność i jałowość argumentacji na płaszczyźnie empirii, czyli faktów: kto ją w ten przestwór dyskursu wprowadza, zarobi szybko na miano chwalcy mordowania „nienarodzonych Polaków” (jak czytać można w barwnych ulotkach, którymi kraj jest zasypywany). Tymczasem mordercą takim, prowadzącym (prawda, że nieumyślnie) kampanię uszkadzania i zabijania płodów w łonach kobiet, jest w okręgach śląskich i na całym przyśląskim terenie przemysł (s z k o d l i w y i b e z u ż y t e c z n y na ogół) produkujący wydaliny i odpady. Śląsk jest obszarem największej ekologicznej katastrofy w Europie i już dziś należałoby wszcząć działania mające nieść ratunek zarówno „nienarodzonym Polakom”, jak i wszystkim żyjącym tam ludziom. Nic z tego: nie ma pieniędzy.
2. Tak zatem, rozmiarami i specyfiką błędów, systematycznie popełnianych przez jednych futurologów i powtarzanych pilnie niecałe trzydzieści lat temu przez drugich, zostałem niejako pchnięty w stronę najbardziej zaniedbaną. Mianowicie nie tyle ekologii nawet, ile diagnoz stawianych ziemskiej biosferze jako pewnej c a ł o ś c i. Rzecz w tym, że gdy (też nieomal trzydzieści lat temu) odbyło się w Biurakanie sowiecko-amerykańskie sympozjum CETI na temat komunikacji z pozaziemskimi cywilizacjami, włączono do książki prezentującej sympozjum także moją wypowiedź, w której zwróciłem uwagę na fakt następujący: Ziemia jest swoistym homeostatem, ustatecznionym w zakresach panujących temperatur, pór roku, ilości i składu atmosfery, wód powierzchniowych itp. Wielkości ustabilizowane w pewnych przedziałach zwie się parametrami. Ubocznym, niechcianym rezultatem działań ludzkości jest powolne wypychanie wartości parametrycznych z ich przedziałów o normie wielowiekowej, co czyni z tych „byłych parametrów” zmienne zależne od n a s z e j działalności. Dopóki sama biosfera czuwała nad stabilnością głównych parametrów, nic globalnie a raptownie zmienić się nie mogło. Im jawniej jednak parametry dane przez naturę człowiek obraca w zależne od swych poczynań zmienne, tym większą musi ponosić czysto praktyczną odpowiedzialność za zachowanie określonych stanów rzeczy sprzyjających życiu, a co najmniej życie umożliwiających.
Tylem rzekł wtedy. Potem dopiero spostrzegłem, jak fatalnie miałem rację i jak nieznacznie czy zgoła wcale ludzkość troszczy się o te procesy, które parametry obracają w zmienne. Fatalnie dlatego, ponieważ zadanie kontroli i niezbędnych przeciwdziałań z reguły jest ponadpaństwowe, a żadnego rządu światowego wszak nie mamy, gdyby zaś nawet był, toby go doraźne problemy zmuszały do doraźnego działania. Tak jest teraz i tak będzie nadal. Rozpad ZSRR zmienił dwubiegunowy świat komunizmu i demokracji w świat wielobiegunowy, szarpany konfliktami mniej lub bardziej lokalnymi. Świat ten, z innych trochę powodów niż były, dwubiegunowy, tak samo jak tamten „nie ma głowy”, a dokładniej „nie ma wolnych środków” dla ratowania ludzkości (czyli siebie). To, co leży poza horyzontem rządowych kadencji, jest po prostu nieistotne, tak samo jak to, co znajduje się poza horyzontem biologicznym aktualnie czynnej generacji. Après nous le déluge, i może to być potop właśnie ludnościowy. Zarazem problemy, które nękają świat, w lwiej części są wywołane przeludnieniem i znikłyby lub osłabły, jeśli stopę wzrostu ludności przynajmniej dałoby się zredukować globalnie z 2 procent do 1 procentu, a potem i do 0,3–0,4 procentu. Ponieważ na to się samoczynnie nie zanosi, coraz gorsza biosferyczna autoregulacja koliduje coraz mocniej z nadmiernym przyrostem naturalnym i wypada poszukiwać ogniwa, to jest tej zmiennej, nad którą n a m najłatwiej jeszcze przyjdzie zapanować. Zadanie polega więc na tym, aby wykładniczo rosnącą zmienną demograficzną niejako z powrotem obrócić w parametr, jakim była ustateczniona liczbowo ludzkość przez wczesne swe tysiąclecia (do wieku XVII, z grubsza biorąc). Co się tyczy n a s z y c h możliwości skutecznego działania, należy sobie uprzytomnić, że sto lat temu zaledwie poruszały się pierwsze prototypy śmieszących nas dziś „prasamochodów”, że pięćdziesiąt lat temu ludzkość liczyła d w a miliardy, i że nie tylko osiągnięcie, ale „przebicie” sześciomiliardowego pułapu w roku 2000 jest praktycznie pewne.
Zespół zmienności zjawisk ulega ponadto szerokofalowemu przyspieszeniu. Poważna część owej akceleracji jest demopochodna, czyli wynika z samego przyrostu ludności, ponieważ wzmaga kryzysy ekonomiczne, kulturowe i last but not least nacjonalistyczno-religijne. Jednak przyspieszenie przemian dotyczy też postępów nauki i technologii, które przecież w p r o s t nie zależą od ekspansji demograficznej. A ponadto mamy coraz szybsze i ku gorszemu skierowane zmiany całej lądowej i oceanicznej powierzchni Ziemi. O przyspieszeniu paradygmatycznych przemian w kulturze pisałem w rozdziale pt. Granice wzrostu kultury nowego wydania Filozofii przypadku. Są to t e ż zmiany na gorsze, wprowadzające coraz większy chaos w przewodnie wzorce twórczości we wszystkich dziedzinach sztuki. Mamy więc paradoksalną opozycję: z j e d n e j s t r o n y, coraz świetniejsze, coraz bardziej precyzyjne, ciągle udoskonalane technologie, a z d r u g i e j, to, czemu owe technologie służą, zwłaszcza w dziedzinie kultury (ale nie tylko tam), staje się coraz bardziej tandetne, kiczowate, nasycone okrucieństwem, sadyzmem, bebechowatą i atawistyczną zwierzęcością w znaczeniu regresu: progres więc został koniem pociągowym zaprzęgniętym na rzecz regresu. Ale o kulturze dekadencko-schorzałej nie chcę tu mówić, bo i nie miejsce.
3. SEX WARS to oczywiście hasło wywoławcze, silnie przenośne. Chodzi o to, aby powstrzymać płodność, zarazem nie szkodząc nikomu żyjącemu (także jako płód). Substancje hormonalne zdolne do takiej akcji już znamy (preparaty antykoncepcyjne). Nie chodzi o koszt tylko, ponieważ w najmniejszych nawet dawkach nie mogą ich zażywać wszyscy ludzie. Hormony regulujące owulację np. nie powinny być podawane mężczyznom. Skutki byłyby groźne i tu upatruję najtrudniejszy problem. Zapewne, rządy takich państw, jak Indie i Chiny chętnie by (i to bezperswazyjnie) domieszały do wody pitnej np. preparaty redukujące ciśnienie prokreacyjne... I faktem jest zarazem, że przyrost naturalny przede wszystkim notuje Trzeci Świat. Podawanie dowolnych preparatów po prostu doustnie też nie jest żadnym wyjściem, bo wypadałoby podawać je wiecznie. W t a k i e przewidywania nie zamierzam się zagłębiać. Po prostu sądzę, że należy ustalić, w jakim okresie Polska będzie się jeszcze znajdowała w świecie dzisiejszym, nie uznającym żadnej dekompresji techno- czy chemopochodnej. Chodzi o to, że stosunek zamożnej czołówki państw demoeruptywnych zmieni się, może i okrutnie, a co najmniej zmieni się antyemigracyjnie, w dalszej konsekwencji izolacyjnie (splendid isolation) w przyszłości, za jakieś 50–60 lat, już do tego stopnia, że warunki gry o byt, o przetrwanie, o rozwój, ulegną perturbacjom i wyłonią nowe reguły gry. Tych nie przewidzimy: nie byłoby źle, gdybyśmy mogli przynajmniej orzec, n a c o P o l s k ę s t a ć i co z Polską być może w półwiekowej przyszłości! Sięga to na pewno poza granicę biologiczną dzisiaj nam panujących i wodzących nas często za nos, niestety, elit politycznych. To zresztą chyba szczęście, ponieważ trudno dać wiarę pesymizmowi sugerującemu, że następne pokolenia wydadzą jeszcze gorsze, jeszcze fatalniej w świecie nie orientujące się, głupio skłócone elity! To jednak, jaka będzie d r o g a d o j ś c i a do tych jakichś nowopokoleniowych elit, jest naszym, bardzo nas trapiącym zmartwieniem. W ten sposób już nie z wysokiej orbity ani z lotu ptaka trzeba rzucić spojrzenie na Polskę Anno 1992 i kilka lat dzielących nas od roku 2000. Nie z jakowejś pitagorejskiej wiary w magię liczb nazywam ten rok, ale dlatego, że ludzie takim liczbom przypisują wagę, której one w świecie pozaludzkim po prostu nie mają...
4. W tym miejscu muszę już dokonać wyraźnego zwrotu. SEX WARS, nazwane tak przeze mnie w sposób jawnie prowokacyjny, żadnej uczciwej prognozy w istocie nie stanowią. Nie jest tak, ażeby pewnego dnia państwa wyżu technicznego miały rzucić na Trzeci Świat jakieś bomby aerozoli deseksualizujących, czy też „abortyzujących” (per analogiam z preparatami – defoliantami, jakimi Amerykanie istotnie obsypywali dżunglę. Agent Orange, stosowany w celu pozbawienia liści drzew Wietnamu, to już nie fantazja). Jest tylko tak, że przybór ludzkości oblegającej twierdze dobrobytu i mrącej w tym tłoku z głodu, z m u s i w końcu uzbrojonych chemotechnicznie do j a k i e g o ś działania. Tu winienem być coraz ostrożniejszy, bo sęk w tym jedynie, iż przyszłość bliska a rozległa za grzbietem XXI wieku będzie bardzo odmienna od teraźniejszości. Tak więc, po pierwsze, czy w ogóle na tyle dogonimy syty świat, iż będziemy się mogli z nim choć w pewnej mierze utożsamiać (to oznacza wymianę materii i wymianę informacji plus, oczywiście, wymianę ludzi – a wszystko jako krążeniowe obiegi bez przeszkód, nieobecność zatem każdej postaci „muru chińskiego” albo „złotej kurtyny”, która by zastąpiła żelazną). Polacy, którzy ten świat dogonią, będą się zasadniczo różnić od współczesnych jako państwo, jako system gospodarczy, jako społeczny zespół motywacji, aktywności, pracy. To nie może być współczesna Polska po prostu przeniesiona w wiek XXI. Podobnie przedrewolucyjna Francja Burbonów nie mogłaby wcielić się ni z tego, ni z owego w wiek XX. A przyspieszenie zachodzących zmian jest faktem nieodpartym.
Po wtóre, skoro zmieni się wszystko, nie tylko technologie (o nich zaraz), erozji ulegnie część granic państwowych, pojawią się (bo muszą) nowe źródła energii, a inwazja technik w ludzkie ciała spotęguje się i może nawet przyjdzie dumać o genetycznym najeździe na podstawy funkcjonowania tych ciał: skoro to wszystko nastąpi, mimo woli trzeba, choć niechętnie, dodać, że ulegnie zmianie i miejsce Kościoła w świecie i przez to w Polsce. Neoewangelizacja i „nowe nawrócenie Europy” na pewno nie mogą być dokonane przez Polskę (mogą być co najwyżej karykaturalną próbą), a jawny wysiłek papieża, by podtrzymać już po jego pontyfikacie twardą linię przez mianowanie kardynałami i – szerzej – najwyższą elitą Kościoła głównie ortodoksów, jest czymś na kształt kierowania rzetelnej armii tam, gdzie oczekiwanego antagonisty już nie będzie.
Usiłuję wyjawić ten właściwie prosty fakt, iż świat się coraz szybciej zmienia w sposób taki, że to, czego chcemy, stając się, ubocznie produkuje mnóstwo tego, czego i n i e c h c e m y, i co nam, a nawet ziemskiej biosferze już życiowo zagraża. Ani ignorować, ani „zamówić” („odczynić”) tych efektów ubocznych nie sposób, bo one wtargnęły nam już zaczątkami w centra bytu. O dalekich konsekwencjach Human Genome Project eksperci wolą milczeć, a politycy sferę ignorują. A są to tylko forpoczty biotechnik XXI wieku. Ignorowanie jest polityką. Prezydent Bush musiał udawać, iż jego eksperci nie widzą związku przyczynowego między wydalinami potężnych enklaw przemysłu, także w USA, a wyraźną już zmianą klimatu, o której uparcie powtarzałem, że nie może dać efektów „statycznych” (podniesienie poziomu wód planetarnych, ocieplenie Syberii, przesunięcia strefy monsunów, zagrożenie Golfsztromu itp.), ale że zmiany będą najpierw d y n a m i c z n e. Mianowicie Ziemia j e s t już podgrzewana (Słońce) nierównomiernie, jak baniak z wodą samym brzegiem dna stojący na płomieniu, co musi wzmóc cyrkulację (stąd śnieżne zamiecie wśród pomarańczowych gajów Małej Azji i Kalifornii, nagłe huragany, ocieplone zimy europejskie, ruchy wielkich stref suszy i opadów). Dostrzeżenie nazwanego wyżej związku musiałoby spowodować zmianę ustaw, stanowić więc (mówię skrótowo) obciążenie finansowe dla bogatych pracodawców itd. Ale zmiana m u s i zostać dostrzeżona, prędzej przez całkiem docześnie reagującego prezydenta Stanów (ktokolwiek by nim był) aniżeli przez papieża (niezależnie od tego, kto by nim został).
5. SEX WARS jako nazwa pewnego zespołu działań nieperswazyjnych na rzecz antynatalizmu to tylko zbiorcze hasło, mające wskazać, gdzie najłatwiej o przeciwdziałanie ogólnemu załamaniu, ponieważ zmiany klimatu w XXI wieku j e s z c z e skutecznie dokonać nie zdołamy. (My, ludzie, a nie piszący te słowa, rzecz jasna: mówię głównie o zajściach poza moim biologicznym horyzontem, bo takie spojrzenie okazuje się potrzebne).
1992
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------