Plastikowy mag. Mag. Tom 4 - ebook
Plastikowy mag. Mag. Tom 4 - ebook
Alvie Brechenmacher jest młoda, ambitna i gotowa na sukces. Ze Stanów Zjednoczonych trafia do Anglii i nie może uwierzyć w swoje szczęście. Nie tylko zacznie zgłębiać najbardziej pożądaną dziedzinę magiczną, jaką jest politwórstwo, czyli magia plastiku, ale będzie też pobierać nauki od wybitnego maga. Marion Praff to prawdziwa legenda!
Dziewczyna rzuca się w wir nauki i nowych obowiązków. Jest zdeterminowana, aby stworzyć jak najwięcej wynalazków. Niestety ktoś bacznie przygląda się jej poczynaniom.
Rywale nie śpią i nie zamierzają grać uczciwie. Okazuje się, że w magicznym świecie wszystkie chwyty są dozwolone, a niektórzy posuną się nawet do kradzieży cudzych patentów, byle tylko zapewnić sobie sławę i bogactwo…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67069-76-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć uzyskanie dyplomu przepełniało Alvie prawdziwą ekscytacją, dziewczyna przyłapała się na tym, że wpatruje się w wąsy maga Jeffersona. Nie miał ich podczas ostatniego spotkania, zaledwie dwa miesiące temu. Co sprawiało, że mężczyzna, zwłaszcza mężczyzna w wieku maga Jeffersona, postanowił zapuścić wąsy?
Wąsy były gęste, ciemne i wypielęgnowane. Porządne niemieckie wąsiska, jak by orzekł jej papa. No właśnie, ciekawe, czy mag Jefferson ma niemieckie korzenie. Czy gdyby zapytała go o to podczas rozmowy kończącej naukę, zostałaby uznana za dziwaczkę?
Dwa miesiące. Te wąsy mierzyły co najmniej centymetr. Dziesięć milimetrów. Rosły przez około sześćdziesiąt dni, zakładając, że nie były w międzyczasie podcinane… co oznacza sto sześćdziesiąt siedem mikrometrów na dobę…
Mag Jefferson dość głośno odchrząknął, przez co rozsypały się słupki liczb w głowie Alvie. Zamrugała i przeniosła spojrzenie z wąsów swego towarzysza na jego oczy.
– Słucha mnie pani, panno Brechenmacher? – zapytał.
Wyprostowała się i szybko założyła pasmo falistych kasztanowych włosów za uszko okularów.
– Tak, proszę pana. To znaczy prawie przez cały czas.
_Skup się, Alvie._ Rocznik kończący naukę w 1905 roku okazał się jak na razie najliczniejszy, co oznaczało, że grafik maga Jeffersona zapełniony był spotkaniami z absolwentami i Alvie nie powinna zajmować mu więcej czasu niż to absolutnie niezbędne. Za chwilę pozna szczegóły dotyczące praktyki – dowie się, gdzie spędzi od dwóch do sześciu kolejnych lat swego życia i, co ważniejsze, z kim.
Mag Jefferson odetchnął głęboko przez nos i splótł palce na biurku przed sobą.
– Jak już mówiłem, zaintrygowało mnie, że na pierwszym miejscu preferowanych dyscyplin magii wymieniła pani Politwórstwo. Dlaczego właśnie plastik?
Alvie się uśmiechnęła.
– To coś nowego i bardzo ekscytującego, prawda?
Bardzo nowego. Był to najmłodszy z siedmiu materiałów stworzonych przez człowieka, które można wykorzystywać jako medium dla magii. Legalnych było sześć rodzajów magii. Politwórstwo, czyli magię plastiku, odkryto zaledwie trzydzieści lat temu. Taki był cel dwóch ostatnich lat intensywnej nauki w Szkole Techniki Materiałów Jeffersona: Alvie liczyła, że uda jej się załapać na praktykę u maga, a po dwóch do sześciu lat także zostać magiem – Politwórcą. Szkoła Jeffersona miała napięty plan nauki, a do tego była bardzo kosztowna. Ci, którym nie udało się przez trzy lata nauczyć wszystkiego, czego potrzeba, aby stać się odpowiedzialnymi, etycznymi i gruntownie wykształconymi praktykantami, byli skreślani z listy studentów.
– Tak wiele jest do odkrycia i tak wiele do nauczenia się – kontynuowała. – Pragnę poznać sekrety Politwórstwa.
Następne w kolejności było Sklejanie, czyli magia oparta na gumie. Bądź co bądź to Sklejacz odkrył plastik. Wybór Sklejania był więc rozsądny.
Mag Jefferson kiwnął głową i zerknął na leżące na biurku papiery – może to jej oceny?
– Zdecydowanie ma pani predyspozycje. W szkole średniej wyróżniała się pani w przedmiotach ścisłych, no a tutaj widzę bardzo dobre oceny z zajęć z podstaw magii i zagadnień finansowych. Trudno się zresztą spodziewać czegoś innego po córce Guntera Brechenmachera.
Gunter Brechenmacher, wynalazca, współtwórca żarówki. To właśnie dzięki temu małemu połączeniu żarnika i szkła rodzinę Alvie stać było na wygórowane czesne w Szkole Jeffersona. Lwia część sławy – i pieniędzy – trafiła oczywiście do pana Edisona, niemniej jej ojciec otrzymał sporą sumkę za wyrażenie zgody, aby wynalazek opatentował jego bardziej doświadczony wspólnik.
Mag Jefferson odwrócił kartkę, po czym pogładził palcem wąs. Alvie nakazała sobie w myślach odwrócić wzrok.
– Wymaga się ode mnie, abym przedstawił pani zalety Składania.
Składanie, czyli magia papieru. Najmniej popularna dyscyplina. Na tyle, że Alvie niemal na palcach obu dłoni mogła policzyć aktywnych Składaczy. Słyszała, że za oceanem, w Anglii, wręcz _zmuszano_ studentów do praktykowania tej akurat magii.
Na tę myśl zadrżała. Składanie plasowało się na jej liście na przedostatnim miejscu, tuż przed Rozpalaniem, czyli magią ognia, która napawała ją zbyt dużym przerażeniem.
– Wolałabym nie. – Poprawiła okulary, bo zaczęły zsuwać jej się z nosa. Odruchowo potarła czubki uszu. Oprawki były tak potwornie ciężkie, że już w połowie dnia bolały ją od nich uszy.
– Nie dziwi mnie to – przyznał z cieniem uśmiechu mag Jefferson. Był Wytapiaczem, czyli magiem wykorzystującym stopy metali. Numer trzy na liście Alvie. – Cóż, z przyjemnością informuję panią, że pani zgłoszenie zostało zaakceptowane przez Radę. Wyraziła pani chęć nauki za granicą…
Wzdłuż pleców dziewczyny przebiegł dreszczyk ekscytacji. Za granicą? Czy rzeczywiście wysyłano ją za granicę?
– Ja… ta-tak, proszę pana.
– Ciąg dalszy dobrych wieści. Wie pani o naszej siostrzanej szkole w Anglii, Szkole Magów Tagis Praff, prawda?
Alvie kiwnęła głową, przez co okulary znowu jej się zsunęły na czubek nosa.
– Tak się akurat składa, że ostatni praktykant bratanka założyciela tej szkoły właśnie się usamodzielnił. Ten bratanek to mag Marion Praff i zgodził się przyjąć panią pod swoje skrzydła.
Alvie opadła szczęka.
– _Ten_ Marion Praff? Twórca Imagidomu?
– Właśnie ten.
Dziewczyna siedziała jak na szpilkach. Przepełniało ją tak wielkie podekscytowanie, że była zdziwiona, iż nie wylewa się ono z niej niczym woda. Mag Marion Praff był jednym z najznamienitszych i najbardziej uznanych Politwórców na świecie. Bez przerwy pojawiał się na łamach prenumerowanych przez jej ojca magazynów „Najwyższa Technologia” i „Współcześni Magowie”.
– Panno Brechenmacher?
Wzięła się w garść.
– To… fantastycznie. Wspaniale. To najlepsza możliwa propozycja.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Doskonale. Wszystko zostało już zaplanowane.
Spod leżących na biurku papierów wyjął grubą kopertę z nagryzmolonym na niej nazwiskiem Alvie. Ujęła ją w drżące palce. Jej dyplom, lista tego, co będzie potrzebne podczas praktyk, oraz rezerwacja na transport lustrzany do Dover w stanie Delaware.
– Dover? – zapytała.
– Jeśli zaakceptuje pani taki plan podróży, dokonamy zakupu biletów. – Mag Jefferson splótł dłonie na biurku. – Wyjazd za trzy dni. Z Dover transport lustrzany do Hamburga w Niemczech, następnie rejs statkiem do Anglii, a na koniec pociąg do Londynu. Proszę wybaczyć tę okrężną trasę, ale zna pani nastawienie Zjednoczonego Królestwa względem magicznego transportu publicznego, no a Francja wymaga specjalnego paszportu. Nawet gdyby od razu złożyła pani wniosek, przy dobrych wiatrach dokument byłby gotowy na Boże Narodzenie.
Alvie kiwnęła głową. Prawo transportowe w Zjednoczonym Królestwie znane było z surowości. Za pomocą luster wolno było się przemieszczać tylko Szklarzom, czyli szklanym magom. Oczywiście rozumiała takie prawo – podróżujący tą metodą mag mógł na wieczne czasy utkwić w środku porysowanego lub pękniętego lustra. Ale gdyby Amerykanie nie podejmowali takiego ryzyka, mogliby zapomnieć o osadnictwie na Zachodzie.
Tym sposobem uda jej się przynajmniej zawitać do Niemiec, nawet jeśli tylko na krótko. Ostatni raz w ojczyźnie rodziców była trzy lata temu, jako siedemnastolatka.
Ściskając kopertę w dłoniach, powiedziała:
– Dziękuję panu, magu Jefferson. Naprawdę. To dla mnie spełnienie marzeń.
Jego wąsy się uśmiechnęły.
– Miło mi to słyszeć. – Wyciągnął nad biurkiem rękę, a Alvie uścisnęła ją w sposób zdecydowany, tak jak nauczył ją papa. – Po dotarciu na miejsce proszę przysłać telegram, abyśmy wiedzieli, że jest pani cała i zdrowa. Będziemy się dowiadywać, co u pani, panno Brechenmacher. Proszę sprawić, abyśmy byli z pani dumni.
– Mamo! – zawołała Alvie, wpadając do skromnego rodzinnego domu. – Mamo, udało się!
Jej matka wybiegła z kuchni.
– Z Politwórstwem?
Wypowiadane przez nią słowa naznaczał silny niemiecki akcent, który w jakiś sposób także je wygładzał. Alvie potrafiła go perfekcyjnie naśladować – bądź co bądź towarzyszył jej od zawsze – ale urodziła się w Ohio i po latach publicznej edukacji mówiła tak, jak każda inna Amerykanka ze Środkowego Zachodu.
Alvie potknęła się, próbując ściągnąć buty. Podbiegła do mamy i chwyciła ją za łokcie.
– Z magiem Marionem Praffem!
– Kim?
Dziewczyna zrobiła krok w tył i nasunęła wyżej okulary.
– To on wynalazł Imagidom! Bratanek Tagisa Praffa, pamiętasz?
Jej mamie zrzedła mina.
– _Du gehst nach_ Anglia? – zapytała po niemiecku. – _Jedziesz do Anglii?_
Alvie posłała jej szeroki uśmiech.
– Ciesz się razem ze mną, mamo. Po drodze zajadę do Hamburga. I jestem pewna, że na święta dostanę wolne. Kupimy do domu lustro do komunikacji i będziemy co tydzień rozmawiać.
Mama westchnęła, ale na jej twarz powrócił uśmiech.
– Wiedziałam, że ci się uda, Alvie. Wkrótce wróci twój papa. Bardzo go ucieszy ta wiadomość.
Rozpromieniona Alvie pobiegła na górę do swojego pokoju. W jednym kącie stały dwa wielkie regały z książkami, nad łóżkiem zaś wisiał przerobiony przez nią i papę zegar – przednią część zastąpiono szkłem, aby widać było obracające się mechanizmy. Szafa była nieduża i zniszczona – antyk, który dwadzieścia dwa lata temu przebył ocean razem z matką Alvie. Podłogę zaścielał tkany dywan, a na łóżku leżał wypełniony puchem materac, który otrzymała na gwiazdkę dwa lata temu. Choć firanki przepuszczały mnóstwo światła, Alvie nacisnęła umieszczony na ścianie włącznik, dzięki czemu prąd popłynął do czterech zwisających z sufitu żarówek stanowiących przypomnienie o największym osiągnięciu jej papy. Ją także czekała świetlana przyszłość, zarówno w trakcie praktyk, jak i później.
Alvie rozpięła spódnicę i podeszła do szafy, gdzie pozwoliła, aby materiał opadł na dywan. Nie znosiła spódnic i tego, jak się plątały między nogami i pozwalały, aby unosił się między nimi kurz czy zimny wiatr. W spódnicy można było siedzieć tylko w określonych pozycjach, a Alvie nie cierpiała ograniczeń. Niestety ważni ludzie preferowali kobiety w spódnicach. Właściwie to nie tylko ci ważni, ale niemal wszyscy.
Z mieszczącej się na dnie szafy szuflady wyjęła spodnie i założyła je z westchnieniem ulgi. Spodnie stawały się coraz bardziej popularne – o ile jednorazowe ujrzenie w nich kobiety w zeszłym roku można uznać za coraz większą popularność. To jednak Ohio. Być może na wybrzeżu cieszą się większym uznaniem. W sklepach niełatwo dostać spodnie dla kobiet – te akurat uszyła jej mama, dodając nieco więcej materiału, aby choć trochę wyglądały jak spódnica. Alvie była posiadaczką dwóch spódnic – w stanie idealnym, bo tak rzadko w nich chodziła.
Odwróciła się, nie mogąc się doczekać przejrzenia zawartości otrzymanej od maga Jeffersona koperty, i dostrzegła leżącą w nogach łóżka paczkę. Z szafki nocnej wzięła scyzoryk i jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki, kiedy ujrzała czerwony fartuch i czarny cylinder, czyli strój praktykanta. Wcześniej sądziła, że taki uniform otrzyma od maga Praffa po przybyciu do Londynu, ucieszyła się jednak, że może go przywdziać już teraz.
Założyła fartuch, mocno ściągając sznureczki, a na puszących się włosach umieściła cylinder. Spojrzała w nieduże, wiszące na ścianie lustro. Cylinder nadawał jej nieco wygląd klauna, a włosy sterczały niczym włosie szczotki. Zdjęła okulary – pokój od razu się zamazał – i skrajem fartucha przetarła grube szkła. Ponownie je założyła. Tak, lepiej byłoby bez kapelusza. Na szczęście będzie go musiała zakładać tylko podczas oficjalnych okazji. Niemniej kapelusz i fartuch stanowią symbol praktykanta magii materialnej – to uniform rozpoznawany na całym świecie. Alvie jeszcze przez chwilę podziwiała ten symbol swoich osiągnięć, po czym zdjęła kapelusz i rozwiązała paski fartucha, który następnie z namaszczeniem złożyła i umieściła w nogach łóżka. _Politwórca_. Ona. To rzeczywiście się dzieje, prawda?
Oderwawszy wzrok od fartucha, dziewczyna odwróciła się i rozejrzała po pokoju. Tak mało czasu na przygotowanie się, spakowanie. Jutro powinna odwiedzić Abigail i Lucy, swoje najlepsze przyjaciółki, i przekazać im nowiny. Mieszkały niemalże po sąsiedzku, więc zbędne było używanie zaczarowanego ptaka pocztowego. Czy mama będzie się chciała skontaktować za pomocą lustra z omą? Nim nadany tradycyjną pocztą list dotarłby do Niemiec, Alvie byłaby już w Anglii.
Przygryzając wargę, z najwyższej półki w szafie zdjęła walizki. Co ze sobą zabrać, co zabrać? Stworzyła w myślach listę rzeczy, po czym zaczęła obliczać wagę bagażu. W przypadku dwóch walizek najlepiej zapakować je tak, aby ważyły tyle samo. Inna opcja nie miałaby sensu.
Rozległ się trzask drzwi wejściowych, a chwilę później Alvie usłyszała ciężkie kroki papy i jego pytanie o to, co jest na obiad. Porzuciwszy walizki, wybiegła, aby przekazać mu dobrą wiadomość, a żarówki dalej bzyczały pod jej nieobecność.
Alvie i jej rodzice stali w ozdobionym tapetą holu lustrzanej stacji w Columbus, w terminalu czwartym, czekając, aż Szklarz wywoła jej nazwisko. Najprawdopodobniej był praktykantem, który nie zdał egzaminu na maga, a może odpadł przed dokończeniem praktyki, bo przecież nikt nie poświęciłby dziewięciu lat nauki tylko po to, aby transportować ludzi przez lustra. Szklarstwo było jedną z nielicznych dziedzin magii zapewniającą pracę osobom bez licencji maga. Według wiedzy Alvie z Politwórstwem sprawy się miały inaczej, tak samo ze Składaniem, aczkolwiek wielu strażaków było związanych z ogniem. W zamyśleniu przyglądała się konduktorowi. Wyglądał na starszego od niej o sześć, może siedem lat. Od jak dawna pracuje na tym stanowisku? Czy jest szczęśliwy?
Co w razie porażki stałoby się z nią? Nie przychodziła jej do głowy żadna praca dla Politwórców, którzy oblali egzamin na maga. Wzięła głęboki oddech i wysunęła do przodu brodę. Nie szkodzi, powiedziała sobie w myślach. Zdam i już.
Trudno ponieść porażkę w czymś, co się kocha. To znaczy miała niemal pewność, że pokocha tę magię. W szkole średniej uczyła się o wszystkich sześciu standardowych dyscyplinach i Politwórstwo było zdecydowanie bardziej interesujące od pozostałych.
– Nie jest jeszcze za późno, aby poprosić o coś bliżej domu – mruknął stojący obok niej papa i zacisnął dłoń na jej ramieniu.
Alvie nachyliła się ku niemu.
– Z tego, co wiem, najbliższy wakat jest w Marylandzie. Na tyle daleko, że nieważne, czy byłaby tam, czy w Anglii.
W głowie jej wirowało. Jeśli dobrze pamięta z lekcji geografii, Ocean Atlantycki liczy wszerz niemal sześć tysięcy kilometrów. Stąd do Nowego Jorku było osiemset sześćdziesiąt kilometrów – taką właśnie trasą jej rodzina podróżowała ostatnim razem do Niemiec. Przy założeniu, że Londyn od zachodniego wybrzeża Anglii dzieli, och, może ze sto pięćdziesiąt kilometrów, stąd jest do niego jakieś siedem tysięcy kilometrów, czyli osiem razy dalej niż do Marylandu.
Otworzyła usta, aby przyznać się papie do błędu, szybko je jednak zamknęła. Osiem razy dalej niż do Marylandu? Rzeczywiście znajdzie się daleko od domu. Ile z tej odległości mogły wypełnić magia i technologia?
Alvie poczuła bolesne ukłucie w sercu, a jeszcze nawet nie opuściła dworca. Nakazała sobie myśleć o przygodzie. Nie była sobie nawet w stanie wyobrazić podróży, która czekała na nią po drugiej stronie tego lustra.
– Alvie Bre… – zawołał konduktor i raz jeszcze spojrzał na trzymaną w ręce podkładkę z listą nazwisk. – Breckenmatcher?
Podejrzewała, że jeśli nie poślubi kogoś z prostym nazwiskiem, do końca życia będzie słuchała, jak inni kaleczą jej obecne. Uściskała oboje rodziców i szybko zamrugała, powstrzymując napływające do oczu łzy. Raz-dwa wróci do domu i nie ma potrzeby z tego powodu brudzić okularów mokrymi rzęsami.
– Kocham was – szepnęła.
– _Gute Reise_ – odszepnęła mama.
Tata pocałował ją w czubek głowy.
Alvie wzięła głęboki oddech, wyprostowała się i wygładziła fartuch praktykantki. Wcale nie musiała go jeszcze zakładać, ale dodawał jej odwagi, no i przypominał o celach. Uśmiechając się do rodziców, podniosła z ziemi walizki i zawołała:
– Tutaj!
– Proszę tędy. – Konduktor machnął ręką, popędzając ją w stronę wielkiej mosiężnej ramy, w której osadzono srebrne, pozbawione skaz lustro.
Jeśli wykonano je z tego samego szkła, co lustro w jej pokoju, musiało ważyć…
Alvie odsunęła od siebie wyliczenia. Jakie to ma znaczenie?
Konduktor przyłożył dłoń do tafli i odbicie Alvie rozmyło się w srebrnym wirze. Dziewczyna wręczyła mu swój bilet, który ten oznaczył piórem i jej zwrócił.
– Do Dover. Proszę szybko przejść. – Swoje słowa poparł odpowiednim gestem.
Alvie po raz ostatni obejrzała się na rodziców, pomachała na tyle, na ile to było możliwe z dwiema walizkami w rękach, po czym przeszła przez lustro do swojej przyszłości.ROZDZIAŁ 2
Choć Alvie mnóstwo razy miała okazję przemieszczać się za pomocą luster, towarzyszący tej magii chłód niezmiennie ją szokował. Miała wrażenie, że przebija się przez lodowato zimną rtęć i że żadna część niej nie jest w stanie uchronić się przed jęzorem zimna, które przesączało się przez ubranie i szeptało we włosach, przyprawiając o gęsią skórę.
Jej spojrzenie napotkało coś nowego: bladą, pomarańczową poświatę zamkniętego w szkle ognia Rozpalaczy oraz białe światło elektrycznych żarówek. Otaczały ją dźwięki zbyt wielu ciał i rozmów, mieszały się z dobiegającym zza ścian dworca trąbieniem i rykiem automobili oraz dzwonkiem trolejbusu. Alvie zamrugała, a gęsia skóra powoli znikała z jej pleców i rąk. Nigdy dotąd nie była w Dover. Tutejszy dworzec lustrzanych podróży okazał się większy niż ten w Columbus i o wiele bardziej ruchliwy.
– Proszę przejść na bok i zrobić miejsce! – zawołał konduktor; ten był znacznie starszy i miał siwą brodę.
Zaciskając dłonie na rączkach walizek, Alvie wyszła szybko z lustra i poszukała wzrokiem ławki, na której mogłaby postawić swoje rzeczy, aby się na spokojnie rozejrzeć. Wszystkie miejsca siedzące okazały się zajęte: para z małym dzieckiem, grupka mężczyzn rozmawiających chyba po francusku, uczniowie w mundurkach w szkocką kratę. Gdy szła przez dworzec, przyciągnęła spojrzenia kilku osób – a raczej sprawił to czerwony fartuch praktykantki. A może spodnie, ale widziała, że jedna z kobiet ma na sobie coś podobnego, więc pod tym względem Alvie nie stanowiła anomalii.
Nerwowo przeczesała wzrokiem terminale – tak wiele luster! – i dokonała w myślach obliczeń. Jedna dziesiąta procent tutejszych kobiet nosiła spodnie. Kiedy Alvie chciała się dobrze zaprezentować, zazwyczaj zakładała spódnicę, ale nie cierpiała w nich podróżować, no a mag Praff wyraził już zgodę na jej praktykę, prawda? Poza tym założyła swoje najładniejsze spodnie.
Niedaleko centralnej części dworca rosło wielkie drzewo – architekci najwyraźniej postanowili obudować kolosa, zamiast go wycinać. Pień otaczał heksagon ławek i Alvie wypatrzyła wolne miejsce. Podeszła tam szybko, postawiła walizki i wyjęła kopertę z dokumentami, aby przyjrzeć się biletowi.
Odjazd miał nastąpić z terminala trzynaście B o godzinie dziewiątej. Była już ósma trzydzieści, więc nie miała dużo czasu na jego znalezienie.
Schowawszy bilet i paszport, Alvie ruszyła z walizkami w stronę kłębiącego się na dworcu tłumu – wypatrzyła nawet inny czerwony fartuch – aż w końcu znalazła miejsce odjazdu. Stanęła w długiej kolejce i postawiła walizki na ziemi, aby wytrzeć spocone dłonie. Jeszcze nigdy nie podróżowała sama tak daleko. To rzeczywiście przygoda.
Podszedł do niej pracownik dworca, który skontrolował bilet i wbił pieczątkę do paszportu.
– Czeka panią sześć przystanków: Nowa Szkocja, Nowa Fundlandia, Grenlandia, Islandia, Norwegia, Niemcy. Podróżowała już pani przez Atlantyk?
Alvie kiwnęła głową. Nawet największe lustra zaczarowane przez najpotężniejszych Szklarzy nie były w stanie transportować przez ocean w jednym rzucie.
Pracownik wręczył jej niebieską szarfę, którą przełożyła sobie przez szyję i ramię. Wszyscy w kolejce przed nią mieli identyczne szarfy, co oznaczało, że wybierali się w to samo miejsce. Korzystano z takiej pomocy, aby mieć pewność, że nikt zamiast do Hamburga nie trafi na przykład do Pragi.
Kolejka ruszyła się. Alvie chwyciła walizki i skupiając się na osobie przed sobą, wkroczyła w zimne objęcia zaczarowanego lustra, po raz kolejny, kolejny i kolejny.
Choć na promie udało jej się trochę przespać, była wykończona, kiedy dotarli do wybrzeży Anglii. To zmęczenie utrudniało ekscytowanie się miejscem, które wkrótce będzie nazywać domem. Wraz z innymi pasażerami wsiadła do autobusu, którego stacją docelową był dworzec kolejowy. Na szczęście pociąg przyjechał zaledwie kilka minut po tym, jak dziewczyna zjawiła się na peronie, i wkrótce znalazła się w jednym z długich wagonów.
Wypatrzyła wolne miejsce naprzeciwko mężczyzny po czterdziestce. Miał ciemne włosy i wysokie zakola. Nad górną wargą widniały cienkie wąsy, w żadnym razie nie tak imponujące, jak te na twarzy maga Jeffersona. Pasażer zajęty był czytaniem gazety. Alvie usiadła i postawiła walizki obok siebie, po czym skierowała kolana w drugą stronę, żeby nie przeszkadzać nieznajomemu.
Potarła oczy pod okularami i wzięła głęboki oddech. Spojrzała przez szybę na otulony zmierzchem krajobraz. Niewiele zdążyła zobaczyć, bo pociąg został połknięty przez tunel. Alvie ściągnęła brwi. Jutro z pewnością będzie mogła lepiej przyjrzeć się Anglii. Kusiło ją, aby się zdrzemnąć, bała się jednak, że przegapi swój przystanek. Kiedy pociąg wyłonił się z tunelu, przez jakiś czas patrzyła przez okno, ale bez światła dziennego nie miało to większego sensu.
Z torby wyjęła bilety, aby raz jeszcze sprawdzić, gdzie powinna wysiąść. Musiała zachować czujność.
– Praktykantka?
Odwróciła się i zobaczyła, że siedzący naprzeciwko niej mężczyzna przygląda się ponad gazetą jej fartuchowi. Uśmiechnęła się.
– Tak, ale dopiero zaczynam. Jeszcze nawet nie miałam związania.
– Naprawdę? I przybyła pani aż ze Stanów Zjednoczonych.
Alvie zamrugała.
– Pani akcent.
– Rzeczywiście. Wyjechałam dziś rano.
– Dziś rano? – powtórzył, unosząc grubą brew. – Ach, no tak, ten upiorny transport lustrzany.
– Jest znacznie szybszy niż statek.
– Bardzo niebezpieczny. No ale z drugiej strony z tego właśnie słyną Amerykanie, czyż nie?
– Nie tylko my podróżujemy w ten…
– Ma pani szczęście – przerwał jej. Złożył gazetę i położył ją sobie na kolanach. – Sam jestem magiem.
Wyprostowała się.
– Naprawdę? A jakim?
– Politwórcą. Wracam właśnie z Paryża z ważnej konferencji.
– Politwórcą! – powtórzyła. Jej entuzjazm zdawał się sprawiać mu przyjemność. – Ależ to także moja dyscyplina! To znaczy dopiero się nią stanie.
– No cóż, niełatwo się pracuje z tym materiałem. – Zlustrował ją bacznym wzrokiem. – Zwłaszcza kobiecie.
Entuzjazm Alvie opadł.
– Co ma pan na myśli? – Nie słyszała takich uwag od czasu, kiedy przyjęto ją do Szkoły Jeffersona.
Mężczyzna pokręcił głową i machnął ręką, zbywając jej pytanie.
– Mniejsza z tym. Ja sam nie mam praktykanta, zbyt jestem zajęty, zbyt zajęty. Jest tyle pracy dla uznanego Politwórcy. Czytuje pani wiadomości?
– Tak, proszę pana.
– To dobrze. Być może słyszała pani o mnie. Jestem mag Ezzell.
Łamała sobie głowę, ale nazwisko to nic jej nie mówiło.
– Przykro mi, ale nie.
Ściągnął brwi.
– A z jakiej części Stanów pani pochodzi?
– Z Ohio.
– To pewnie dlatego. – Skrzyżował ręce na piersi i pokiwał głową. – Gdyby to był Nowy Jork, z pewnością by pani o mnie słyszała. Gdzie jednak moje maniery? Dopiero co tu pani przybyła. Miała już pani okazję być w Anglii?
– Nie, proszę pana.
– A u kogo odbywać będzie pani praktykę?
Alvie znów się uśmiechnęła.
– U maga Mariona Praffa.
Wyraz twarzy maga Ezzella nie uległ zmianie, z wyjątkiem może oczu. Skóra wokół nich dziwnie się napięła, jakby zjadł coś niesmacznego, ale nie chciał urazić kucharza.
– Ach tak? – Także w jego głosie słychać było lekkie napięcie. Ciekawe dlaczego. Nie czuła żadnego brzydkiego zapachu…
– Z tego, co wiem, na stacji ma czekać na mnie kierowca. – Spojrzała za szybę. – O rety, mam nadzieję, że nie przegapiłam swojego przystanku.
– Proszę mi pokazać. – Mag się nachylił i wyjął bilet z jej ręki. Po chwili rzekł uspokajająco: – Ach, ma pani szczęście. To następna stacja.
– Dziękuję! – Schowała bilet do torby. – Nie mogę się doczekać, kiedy dotrę na miejsce i poznam maga Praffa.
Pociąg zaczął zwalniać. Kilkoro pasażerów wstało ze swoich miejsc i zaczęło się przemieszczać w stronę drzwi. Mag Ezzell rzekł jedynie:
– Obawiam się, że może się pani rozczarować.
Zamrugała kilka razy.
– Słucham?
Wskazał głową na wyjście.
– Czas na panią.
– Ale… – zaczęła, lecz w tym momencie pociąg się zatrzymał.
Nie było już czasu na pogawędki. Alvie szybko podziękowała towarzyszowi podróży i razem z walizkami udała się w stronę wyjścia. Panujący wokół chaos wypchnął z jej głowy dziwną uwagę mężczyzny.
Dzięki zaczarowanym przez Wytapiacza torom pociąg mógł jechać z niezwykłą prędkością. Alvie chętnie przyjrzałaby się im, aby się przekonać, gdzie kończyła się technologia, a zaczynała magia, ciekawość jednak ustąpiła miejsca obawie, że w czasie oględzin może nadjechać kolejny pociąg. Tym razem przynajmniej łatwiej było jej znaleźć wolną ławkę. Ze stacji miał ją odebrać kierowca maga Praffa, ale gdzie miała się z nim spotkać?
Rozejrzała się w poszukiwaniu zegara. Ósma. Już? Święci pańscy, jej umysł zafiksowany był na popołudniu. Na promie coś zjadła, ale nie miałaby nic przeciwko smacznej kiełbasce albo czemuś w tym rodzaju.
Obserwowała obecnych na peronie ludzi, rozmawiających albo wsiadających do pociągu. Wszyscy mówili tu w tak uładzony sposób, tak poprawnie, jakby rozmawiali z samą królową Anglii. Brzmiało to dość ładnie i tylko z lekka napawało ją konsternacją.
Z walizkami w rękach Alvie zeszła z peronu na dworzec, rozglądając się za… w sumie to nie miała pewności za kim. Na wysiadających z pociągu pasażerów czekało mnóstwo ludzi z tabliczkami, ale na żadnej nie napisano „Alvie”, „Brechenmacher” czy „Zagubiona praktykantka”.
Wróciła na peron i aż jej zawiało włosy na twarz, kiedy po torach śmignął pociąg, w ogóle nie zwalniając. Alvie raz jeszcze sprawdziła plan podróży w nadziei, że dostrzeże coś, co wcześniej przeoczyła. Informacje oczywiście pozostały niezmienione – miał po nią przyjechać kierowca i tyle. Nieco przyspieszyło jej tętno, przez co z kolei zaczęły jej się pocić dłonie. Ponownie wyszła na dworzec i odszukała jakiegoś pracownika, a potem jeszcze jednego, żaden jednak nie wiedział nic na temat panny Brechenmacher z Ameryki ani maga Praffa.
Godzina dziewiąta. Niespokojna Alvie podeszła do wiszącej na ścianie mapy Wielkiego Londynu. Znajdowały się na niej trzy dworce kolejowe – a przynajmniej na tej trasie. Czy wysiadła nie na tym, co trzeba? Ale mężczyzna w pociągu wydawał się taki pewny. Będzie musiała kupić nowy bilet? Nie wymieniła jeszcze żadnych amerykańskich pieniędzy…
Zbliżyła się jeszcze bardziej do mapy. Kiedy pociągi przestawały jeździć? W Stanach kursowały do późna, ale Anglicy są tacy zacofani w kwestii transportu… A jeśli będzie musiała spędzić noc na dworcu? A co, jeśli mag Praff uzna, że nie przyjechała? Co, jeśli…
Z jej lewym bokiem zderzyło się coś miękkiego i błyszczącego, przez co Alvie straciła równowagę i upadła. Walizki wyleciały jej z rąk, a łokieć uderzył w podłogę. Jej rękę przeszył ból, docierając aż do obojczyka. Siła upadku sprawiła, że z nosa spadły jej okulary, a kiedy Alvie podniosła wzrok, ujrzała oddalającą się bardzo dużą i bardzo fioletową plamę. Kobieta szybko szła w stronę jednego z peronów, a jej krokom towarzyszył nieprzerwany stukot obcasów. Alvie zacisnęła zęby, aby powstrzymać płacz. Czy zdążenie na pociąg było tak ważne, że ta kobieta nie mogła nawet zatrzymać się i przeprosić?
Sięgnęła po okulary, ale jej palce prześlizgnęły się jedynie po zakurzonej podłodze. Szybko uklękła i do poszukiwań zaangażowała drugą rękę. Nadal nic. Jeszcze mocniej zacisnęła zęby. Przesunęła się nieco w przód i wyciągnęła ręce. Natrafiła na uchwyt jednej z walizek.
Do jej uszu dobiegły kolejne kroki – cięższe i coraz cichsze.
– Wszystko w porządku? – rozległ się męski głos.
Alvie podniosła głowę i zobaczyła zamazanego mężczyznę. Widziała, że ma ciemne spodnie, białą koszulę i włosy jasne jak słońce. Kiepski wzrok nie pozwolił jej jednak dojrzeć rysów twarzy.
– Uhm. – Język kleił jej się do zębów. Przełknęła ślinę i wyrzuciła z siebie: – Zgubiłam okulary. Ja… nic bez nich nie widzę. – Zrobiła zamaszysty gest ręką, a wszechświat chyba chciał zaakcentować jej słowa, gdyż uderzyła się głową w ławkę.
– O rety. Jak wyglądają? – Plama z jasnymi włosami znalazła się na jej poziomie.
– Hm. – Myśli w jej głowie były niczym zsiadłe mleko. – Czarne oprawki. Duże szkła, trudno ich nie zauważyć.
– Widziałem, jak ta kobieta na panią wpada – rzekł, kiedy Alvie przycisnęła ucho do podłogi, aby przesunąć ręką pod ławką. Wzdrygnęła się, kiedy wyczuła coś lepkiego. – Strasznie to z jej strony niegrzeczne. Nie wszyscy tacy jesteśmy.
Alvie uniosła głowę i zmrużyła oczy, próbując dojrzeć lepiej swojego towarzysza. Udało jej się zobaczyć zarys jego oczu i ust.
– My?
– Anglicy… Akcent zdradza, że nie jest pani stąd. Ach, chyba je widzę! – Wstał i zrobił kilka kroków, po czym schylił się i podniósł coś z ziemi.
Alvie także wstała i otrzepała kolana. Zamrugała. Potwornie dezorientujące było przebywanie tak długo w tej zamazanej wersji świata.
Westchnęła z ulgą, kiedy jej wybawiciel położył na jej wyciągniętej dłoni ciężkie okulary. Dzięki Bogu szkła były zaczarowane przez Szklarza i się nie potłukły. Ignorując ból w łokciu, założyła okulary.
– Dziękuję panu…
Poczuła ściskanie w gardle, kiedy w końcu ujrzała swego towarzysza. Był młody, zaledwie kilka lat starszy od niej, no i tylko kilka centymetrów wyższy. Oczy miał ciemnobrązowe, jasne włosy proste i krótko obcięte. Dziwne, ale rzęsy miał ciemne. No a całości dopełniał idealny nos.
Alvie oblała się rumieńcem, co nie zdarzało się u niej zbyt często.
– Ja… eee… dziękuję, że je pan znalazł.
Wiedziała, że wygląda niemądrze w tych powiększających oczy okularach, ale lepiej być sprawnym niż ładnym, nawet jeśli było się przedmiotem bacznych oględzin przystojnego mężczyzny.
– Tak w ogóle to jestem Bennet – rzekł i wyciągnął rękę. Alvie ukradkiem wytarła swoją dłoń w spodnie, po czym mu ją podała. – Bennet Cooper. – Puścił jej rękę i zerknął na mapę. – Zgubiła się pani?
W tym momencie uszło z niej całe powietrze.
– I to bardzo.
Uśmiechnął się. Miał wyjątkowo proste zęby. Oparła się pokusie policzenia ich.
– No dobrze. Gdzie powinna się pani znajdować?
Z kieszeni wyjęła bilet i mu go podała.
– W Londynie…
– Cóż, to akurat się pani udało. – Spojrzał na bilet.
– Je-jestem Alvie – wydukała. – Alvie Brechenmacher.
Bennet podniósł wzrok znad biletu.
– Amerykańska Niemka w Londynie. Nic dziwnego, że się zgubiłaś.
Posłała mu nerwowy uśmiech.
– Ach. – Bennet oddał jej bilet. – Celem twojej podróży jest Fenchurch Street, czyli stacja w Euston.
Alvie wpatrywała się w swój bilet.
– Ale ja myślałam… – Czyżby mag rozmyślnie ją okłamał? Niemożliwe. Z pewnością się pomylił.
– To nic trudnego. – Jego promienny uśmiech rozproszył jej niepokój. – Wróć po prostu na peron – wskazał – i poczekaj na następny pociąg jadący w kierunku wschodnim. No to idziemy. – Schylił się i podniósł jedną z przewróconych walizek, po czym sięgnął po tę, która stała u jej stóp.
– Eee, dam sobie radę – zapewniła go, odbierając swój bagaż. – Ale dziękuję. Bardzo. Na pewno uważasz, że czymś niemądrym jest pomylenie stacji.
– Wszyscy to przerabialiśmy. – Ruszył w stronę peronu, a Alvie za nim. – Jaką dyscyplinę będziesz studiować?
– Hm?
Wskazał na jej czerwony fartuch.
– Och. Politwórstwo.
– Naprawdę? – Odwrócił się i mało nie uderzył walizką w tę niesioną przez Alvie. Cały się rozpromienił i nie potrafiła wyrzucić z głowy myśli, że ładnie mu z tym. Oczywiście na chłopięcy sposób. – Sam chciałem pójść w Politwórstwo – kontynuował Bennet. – Fascynująca dziedzina.
– Chciałeś zostać Politwórcą? – zapytała, kiedy zeszli na peron. Zmierzyła go wzrokiem. – Jesteś magiem?
– Przy odrobinie szczęścia niedługo nim będę – odparł i postawił walizkę obok ławki. Gestem wskazał, aby Alvie usiadła. Tak uczyniła, niezdarnie uderzając walizką o kolana. Zacisnęła zęby, żeby nie krzyknąć z bólu. – Muszę zdać jeszcze test. Ze Składania.
– Zostałeś do tego zmuszony? – zapytała, po czym zasłoniła usta dłonią. – Przepraszam, to nie było miłe z mojej strony.
Bennet wzruszył ramionami i zajął miejsce obok niej.
– Nie przejmuj się. Rzeczywiście tak było. Ale ostatecznie jestem zadowolony. Całkiem mi się to teraz podoba.
– W Stanach istnieje przepis, który mówi, że nie można nikogo zmusić do studiowania jakiejś dyscypliny wbrew jego woli.
Uśmiechnął się blado.
– Cieszę się, że ty możesz robić to, czego pragnęłaś.
Alvie ściągnęła brwi.
– Przepraszam. Zachowałam się nieuprzejmie. Znowu.
– Wcale nie.
Przyjrzała się jego jasnym jak słońce włosom i brązowym oczom. Na stację wjechał pociąg, więc Alvie wstała. Powstrzymały ją słowa Benneta:
– To pociąg w kierunku zachodnim. Ty musisz jechać w przeciwną stronę.
– Och. – Ponownie usiadła. – Dziękuję ci. – Westchnęła z ulgą, kiedy się przekonała, że nowy znajomy zamierza poczekać razem z nią. Zerknęła na niego. – Nie masz żadnych toreb. Jesteś stąd?
– Mieszkam ze swoim nauczycielem tuż pod Londynem. Przyjechałem w odwiedziny do siostry.
– Ona także jest magiem?
– Ach, nie. Przebywa w tutejszym szpitalu.
– Och. Przykro mi. – Alvie potarła dłonie. Nasunęła wyżej okulary. – Jest chora?
– Coś w tym rodzaju.
Do czasu przyjazdu pociągu ograniczali się do bardziej błahych, grzecznych tematów. Bennet pomógł jej wsiąść do wagonu, opowiadał trochę przy tym o swoim opiekunie, magu Baileyu. Był pod wrażeniem, kiedy Alvie wspomniała o magu Praffie. Po dziwnej reakcji maga Ezzella stanowiło to dla niej ulgę. Kiedy wysiedli z pociągu, jej oczom ukazał się wyraźnie znużony mężczyzna z tabliczką z jej nazwiskiem. Zalała ją fala ulgi chłodnej niczym dotyk zaczarowanego lustra.
– Oto i on! Bardzo ci dziękuję. – Wzięła od Benneta swoją walizkę. – Gdyby nie ty, spędziłabym noc na dworcu.
Bennet uśmiechnął się.
– Jestem przekonany, że dałabyś sobie radę. Dobranoc, Alvie.
Przyglądała się, jak praktykant Składania się oddala. Pełna nowej energii chwyciła walizki i szybkim krokiem podeszła do mężczyzny trzymającego tabliczkę z jej nazwiskiem.
– To ja! – zawołała. – Jestem Alvie! Strasznie przepraszam, zgubiłam się i…
– Dzięki Bogu. – Kierowca odetchnął z ulgą i opuścił tabliczkę. – Już myślałem, że panią przegapiłem i że stracę posadę. No to chodźmy. – Wziął od Alvie obie walizki i przyjrzał się z konsternacją jej spodniom. – Auto już na panią czeka.
– Co czeka?
– Automobil.
– Och. Dziękuję.
Mężczyzna szedł szybkim krokiem, co akurat Alvie cieszyło, bo nie mogła się doczekać, kiedy zostawi za sobą ten dworcowy chaos i zobaczy swój nowy dom. Kierowca nie należał do osób rozmownych, za to sprawnie przymocował walizki z tyłu pozbawionego szyb pojazdu. Otworzył jej nawet drzwi. Londyn skrył się w mrokach nocy, ale po krótkiej jeździe jasność magii przecięła ciemność.
To miejsce wyglądało zupełnie inaczej, niż Alvie sobie wyobrażała.