- promocja
Platerówki? Boże broń! - ebook
Platerówki? Boże broń! - ebook
– Żeby tylko wrócić. Czy to dzięki diabłu, czy Stalinowi, nieważne, żeby tylko wrócić, powtarzałam w myślach. I dodawałam: żeby się najeść, żeby mnie już pluskwy nie gryzły – wspomina Ada, żołnierka Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater, jedynej takiej formacji w historii polskiego wojska.
Ada, jak tysiące innych dziewcząt wywiezionych podczas II wojny światowej na Syberię, żeby wrócić do domu, zgłosiła się do tworzonej od 1943 roku w ZSRR armii Berlinga. Kobiety w tym „ludowym” Wojsku Polskim nosiły moździerze, obsługiwały cekaemy, dowodziły męskimi oddziałami liniowymi, były spadochroniarkami, snajperkami i zwiadowczyniami. Po wojnie, zapomniane i uciszane, miały „kupić sobie fartuszek” i „rodzić wspaniałych synów”. W PRL-u ich przeżycia dopasowano do propagandowej wizji historii, a współcześnie zmanipulowano je w ramach obowiązującej polityki historycznej.
– Platerówki pod każdym względem nie spełniają oczekiwań wobec tego, co powinna robić kobieta – mówi historyczka Dobrochna Kałwa. – Platerówki rozwalają system.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-18-2 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Sępólnie Krajeńskim, polskim mieście przy granicy z III Rzeszą, jest bardzo wczesny poranek. Telefonistka Krystyna Zarzycka kończy właśnie nocną zmianę, gdy koło czwartej odbiera telefon z urzędu pocztowego w oddalonych o trzydzieści kilometrów Chojnicach. Połączenie jest złe, słyszy szum, jakieś hałasy. I krzyk:
– Halo! Wojska niemieckie wdzierają się do Chojnic. Na dworcu kolejowym trwają walki... Jak u was?
W Sępólnie jest cicho, spokojnie, słońce dopiero wstaje. Krystyna podnosi słuchawkę. Dzwoni do Bydgoszczy. Wieść o niemieckich czołgach roznosi się szybko. Dwie godziny później widać je już przez okno sępoleńskiej poczty.
Wybuch wojny nikogo nie zaskakuje.
Wybuch wojny zaskakuje wszystkich.
Zanim niemieckie czołgi dotrą do Lipowca pod Drohobyczem, Ada Mucha zdąży już stracić dwa domy. Kąkolówka, stara wieś na Rzeszowszczyźnie, to kraina jej dzieciństwa. W jej wspomnieniach ludzie i zwierzęta żyją tu zgodnie w jednej izbie (kościelne ubrania wiesza się na żerdzi pod powałą, żeby krowy i kury ich nie zabrudziły), większość rodzin jada posiłki z jednej miski (sięgają do niej długimi drewnianymi łyżkami), lipa zawsze obficie kwitnie, a łąki są pełne ziół i kwiatów. Mama Adeli, Maria z Sapetów, jest kobietą światłą – to wszak potomkini francuskich hugenotów – prenumeruje katolicki tygodnik i wieczorami czyta go przy abażurze z gazety, dzieci bardzo to śmieszy. A dzieci ma sporo. Urodzona w 1923 roku Ada jest szósta z siedmiorga. Rodzina matki jest dość bogata, jeden wujek został księdzem, drugi, po studiach rolniczych, założył folwark. Do Lwowa wozi wagony truskawek, a do Kąkolówki wraca z workami cukierków.
Rodzina ojca nie wyróżnia się ani majątkiem, ani wykształceniem. Żeby to nadrobić, ojciec jedzie do Ameryki, do pracy w hucie. Zostawia żonę z czwórką dzieci (Antonina, Jan, Tomasz i Aniela przychodzą na świat jeszcze przed Wielką Wojną), a po powrocie płodzi kolejną trójkę. Stefania, zwana Funią, Adela i Leonia, nazywana w rodzinie Oloś – rodzą się już w II Rzeczpospolitej. Ambicja i zarobione pieniądze pchają ojca na Kresy – w Jarosławicach na Podolu kupuje trzydzieści hektarów ziemi z parcelacji. Przenosi rodzinę, zakłada nowe gospodarstwo. I po kilku latach umiera. Ada ma wtedy sześć lat. W Kąkolówce mieszkali sami Polacy, tutaj towarzystwo jest mieszane, z przewagą Ukraińców. Ada bawi się z ukraińskimi dziećmi, szybko uczy się ich języka. Mama dogląda dzieci i gospodarstwa. Na czytanie nie ma już czasu, podobnie jak na zadbanie o swoje zdrowie. W domu albo w obejściu zawsze jest coś pilnego do zrobienia. Umiera, kiedy Ada ma czternaście lat. Funią, Oloś i Adą zajmie się teraz wujek ksiądz – ich nowy dom to plebania w Lipowcu pod Drohobyczem. A plebania to nie byle jaka, ksiądz zatrudnia gosposię i trzy służące, hoduje krowy rasy nie byle jakiej, bo holenderskiej, ma ogród pełen róż i pasiekę pełną pszczół, jest wielki sad z jabłonkami, jest pole pełne zboża. Oloś idzie do szkoły powszechnej, Ada do gimnazjum, a Stefcia, jako najstarsza, musi przerwać naukę i iść do pracy – do piekarni, w której piecze chleb z księżowskiej mąki.
Na plebanię najpierw przychodzą Niemcy. Biorą kilka indyków i idą dalej (wujek zna niemiecki). Potem przychodzą Sowieci. Biorą, co chcą, i odjeżdżają (wujek ukrywa się w kościele). Którejś nocy na plebanię przybiega hrabina Tarnowska, w bieliźnie, z pieskiem na ręku uciekła z pałacu (splądrowanego przez ukraińskich sąsiadów). Potem przychodzi zaprzyjaźniony Ukrainiec – ostrzega, że następna będzie plebania, proponuje, że zawiezie księdza i dziewczynki w bezpieczne miejsce. Ruszają. Ze wzgórza widzą zbliżających się do plebanii ludzi.
Zanim niemieckie czołgi dojadą do folwarku Józefin pod Białymstokiem, Hanka Pawłowicz zdąży zdać egzamin do gimnazjum. Jej tata, nadleśniczy w prywatnych lasach księżnej Mirskiej, zdąży z tej okazji zabrać ją do miasta na obiad w restauracji i na lody. Zaczynają się wakacje. Z Warszawy, skąd pochodzi tata Hanki, do Józefina przyjeżdża babcia, daje jej w prezencie pierścionek z zielonym oczkiem – w końcu Hanka ma już czternaście lat. W domu jest też brat Zbyszek i siostry: starsza Marysia i malutkie Elżunia i Tereska. I jeszcze kuzynka Rena, która razem z babcią przyjechała na wakacje. W sadzie dojrzewają czereśnie, a w radiu coraz częściej mówią o wojnie. Że jesteśmy silni, zwarci i gotowi, że nie ma się czym martwić. Więc się nie martwią. A kiedy mama prosi o zaklejenie szyb w oknach (tak na wszelki wypadek, w razie wybuchu), traktują to jak zabawę.
Czereśnie dojrzały, o wojnie mówią już wszyscy. Przez wieś przejeżdża coraz więcej wozów, idą ludzie z tobołami, któregoś dnia jedna z przechodzących kobiet zaczyna rodzić, mama odbiera poród w rowie koło domu. Wreszcie coś się dzieje, myśli podekscytowana Hanka. No i można się spóźniać na obiad i nikt już z tego powodu nie krzyczy. Któregoś wieczora Hanka wchodzi do pokoju, a tam mama i tata siedzą blisko siebie, przytuleni, jak nie oni, bo tata jest choleryk i na co dzień nie jest miło. Coś do siebie szepczą, Hanka znowu słyszy słowo „wojna”. Jednak przyszła i do nich.
2 września pogoda jest piękna, na pobliskie Łapy spadają pierwsze bomby, a szyby w oknach się trzęsą, ale nie wypadają. Dobrze je zakleili.
Mężczyźni uciekają. Mężczyzną od teraz jest już również piętnastoletni Zbyszek. Kobiety zostają same. W pole wychodzą jeszcze przed świtem, bo później niemieckie samoloty latają nisko i strzelają celnie. Ale ziemniaki same się nie okopią, w pole iść trzeba. Hance przestaje się ta zabawa podobać.
Ojciec jednak wraca. Postanawiają uciec wszyscy razem. Pakują wóz: pościel, pierzyny, beczułkę masła, martwe kurczaki, świeży chleb (taki dziwnie słodki, zapamięta Hanka). I dzieci: półtoraroczną Tereskę, trzyipółletnią Elżunię, Hankę, Renę, Marysię. Na wóz wsiada też Zbyszek, babcia, mama, tata i gosposia. Jadą. Konie ledwo ruszyły, ale idą. Przeszły tylko kilka kilometrów, kiedy koło młyna zatrzymuje ich komendant Drzazga z policji z Poświętnego. Przekazuje im najnowsze wieści: Niemcy dostali od naszych łupnia, wszystko będzie dobrze, proszę wracać do domu. No to wracają. W takie nowiny bardzo chce się wierzyć. Kładą się spać w ubraniach, bo wszystko jeszcze na wozie. Rano przez okno widzą niemieckie czołgi.
Zanim czołgi pojawią się we wsi Płoska pod Tarnopolem, zdąży tam stanąć siedemdziesiąt polskich gospodarstw. Rodzice Gieni Augustyn pochodzą spod Łańcuta. Ziemia tam bardzo rozdrobniona, ojciec miał niewielki zagon, matka drugi. Za mało, żeby zostać, wystarczająco, żeby wyjechać. Na wschodzie ziemi dużo, i to jakiej! Biorą pożyczkę w banku rolnym we Lwowie i kupują jedenaście mórg. Przyjeżdżają na Świętego Michała, 29 września 1922 roku. Wokół osadnicy z różnych stron Polski zaczynają nowe życie w nowo powstającym państwie. Ze sobą przywieźli trochę kartofli, żyta i rozebraną stuletnią chałupę. Stawiają stare ściany na nowej ziemi. Jesienią i zimą topią śnieg na wodę, bo nie mają studni, i suszą piołun na opał, bo w pobliżu nie ma lasu. A na wiosnę 1923 roku rodzi się Gienia. Wtedy dołączają też do nich dziadkowie – rodzice mamy. Mama jest ich najstarszym dzieckiem, oprócz niej mają jeszcze piątkę, jedna z cioć Gieni będzie od niej młodsza o rok. Kiedy trzeba iść w pole, rodzice zabierają Gienię ze sobą, leży wtedy pod snopkiem, przesuwają ją razem z wędrującym po ziemi cieniem. Do picia dają gotowanej makówki, po opium dziecko świetnie śpi.
Kiedy po trzech latach rodzi się Gieni siostra, rodzice postanawiają zbudować porządny dom. W jednym roku łupią kamień na fundamenty, w drugim kupują trochę drewna, w kolejnym przywożą dachówkę z rodzinnych stron. I zaczynają budować. Zgodzili majstra, pomaga sąsiad.
Żyje im się coraz lepiej. Rośnie żyto, pszenica, owies, jęczmień. Mają dynie i słoneczniki, ojciec przywozi skądś dzikie czereśnie, w ziemię wsadza też trzy papierówki, z własnych moreli mama robi marmoladę. Gienia bawi się z siostrą i ciociami piłką zrobioną z końskiej sierści przez dwunastoletniego wujka Stacha.
Kiedy Gienia ma sześć lat, idzie do szkoły oddalonej o trzy kilometry. Zimą, drobna i wątła, brnie przez zaspy. Nauczycielka sadza dzieci wokół pieca, żeby odtajały. Na szczęście Gienia chodzi tam tylko rok – w Płosce osadnicy zdążyli już wybudować własną szkołę.
Dom też zdążyli już rodzice Gieni postawić: jedna izba z kuchnią, trzy okna, szyby podwójne. Jedną na lato zdejmują i wynoszą na strych. Pod sufitem wisi lampa naftowa, w zimowe wieczory ojciec stawia ją na stole, robi abażur z gazety i czyta – a jakże – Sienkiewicza, pożyczonego ze szkolnej biblioteki. Przychodzą ciocie, te starsze już z mężami, przędą konopie i len. Dzieci trzepią mak z główek makowych, mama go potem sprzedaje do piekarni. Łuskają fasolę, skubią piórka. Gdy ktoś się przeziębi, pije herbatę z kwiatu lipy, na ból żołądka – napar z piołunu. Kiedy boli ząb – płatki róży zalewa się spirytusem, zapałkę zawija w watę, watę macza w spirytusie i wsadza w dziurę w zębie. Mamie ta kuracja nie pomaga, po roku obwiązywania brody chustką idzie do sąsiada, sąsiad wyrywa ząb obcęgami. Bierze tylko złotówkę.
W okolicznych wsiach mieszkają Ukraińcy. Nie bardzo się ze swoimi polskimi sąsiadami lubią. Polskie władze nie chcą im sprzedawać ziemi, ogródek przy chacie nie jest w stanie ich wyżywić, chodzą więc do pracy do folwarku w Teofipólce. Gienia nie pamięta nazwiska właściciela, pamięta za to jego czerwone buty i bryczkę, którą jeździł po okolicy. I kobiety, pochylone jedna przy drugiej, obrabiające folwarczne pola od rana do nocy, śpiewające ukraińskie pieśni, pilnowane przez zarządcę z nahajką.
Zanim do Teofipólki dojadą niemieckie czołgi, Gienia zdąży skończyć siedmioklasową szkołę powszechną. Nauczyciel mówi rodzicom, że jest zdolna, powinna uczyć się dalej. Ale do gimnazjum w Kozowie jest osiem kilometrów, to za daleko na jej drobne nogi. Zresztą, w domu każde ręce do pracy potrzebne.
Zdążą jeszcze postawić murowany budynek dla koni, krów i kur, zdążą pokryć go dachówką. Każdej niedzieli polscy osadnicy zbierają się w szkolnej sali i debatują nad sprawami wsi. O postawieniu piorunochronu jakoś wyjątkowo długo radzą, powoli zbierają pieniądze. Kupić go już nie zdążą.
Wujek Stach zdąży się za to jeszcze w lipcu ożenić, zanim pod koniec sierpnia dostanie powołanie. Do wojska idzie też tata Gieni. A to przecież czas siać oziminy, pole trzeba zaorać. Pod oziminy orze się głębiej, ciężej. Bryły suchej ziemi ranią bose stopy, spod paznokci idzie krew. Gienia robi przerwę, wyjmuje koniom wędzidła, wyrywa kilka buraków, żeby sobie pochrupały, odpoczęły. Na horyzoncie widzi kłęby czarnego dymu.
W ich wspomnieniach przedwojenne kresowe dzieciństwo jest zawsze sielskie. Ich domy, a raczej ziemia, na której te domy niedawno stanęły, to nagroda – od samego Marszałka Piłsudskiego. Ich ojcowie to legioniści, wojskowi, urzędnicy państwowi zasłużeni w walce o niepodległość polskiego państwa w dopiero co zakończonej wojnie. Teraz są mieszkańcami pogranicza, żyjącymi wśród „tutejszych”, Ukraińców, Białorusinów, Żydów.
Ukraińscy sąsiedzi Ady i Gieni polskimi obywatelami zostali wbrew własnej woli, w wyniku przegranej wojny. Wciąż wielu z nich ma nadzieję na stworzenie własnego państwa, tak jak udało się to właśnie Finom czy Estończykom. Ale wolnej Ukrainy nie będzie, odrodzona Polska przystępuje do „umacniania polskości” na swoich wschodnich terenach. Polonizuje urzędy, likwiduje ukraińskie katedry na Uniwersytecie Lwowskim, nazwę „Galicja Wschodnia” zmienia na „Małopolska Wschodnia”, ziemię z reformy rolnej przekazuje Polakom, którzy sprowadzają się z rodzinami i zakładają oddzielne osady.
Wielu polskich obywateli ukraińskiego pochodzenia, jak się od teraz definiuje tutejszych, w odpowiedzi bojkotuje spis powszechny, pobór do wojska, wybory do sejmu. Niektórzy wyraźnie sygnalizują swoje niezadowolenie: palą polskie zboże, podkładają bomby na posterunkach policji, organizują zamach na ukraińskich polityków o propolskim nastawieniu.
Wśród polskich władz panuje zgodność: wschodnie tereny II RP należy trwale związać z Polską, choćby w wielu miejscach Ukraińcy stanowili przytłaczającą większość mieszkańców. Niezgodność panuje jednak co do metod osiągnięcia tego celu. Asymilacja narodowa, jak chcą endecy, czy asymilacja państwowa, jak wolą piłsudczycy? Lepiej spolonizować, zmienić Ukraińców w Polaków, nie przebierając specjalnie w środkach, czy – zapewniając poszanowanie praw mniejszości i odrębności kultury – zbudować w nich poczucie więzi z polskim państwem? Ostatecznie, po śmierci Piłsudskiego, wygrywa pierwsze podejście. Akurat wtedy, gdy antypolskie nastroje w ukraińskim społeczeństwie zaczęły opadać, dostają nowe paliwo: na Lubelszczyźnie polskie władze niszczą „niepotrzebne” cerkwie, na Wołyniu nawracają na katolicyzm, w szkołach ograniczają język ukraiński. Radykalizująca się w tej atmosferze grupa ukraińskiej młodzieży, która nie załapała się na I wojnę światową, w wybuchu kolejnej widzi swoją szansę.
Czarnego dymu, który Gienia Augustyn widzi na horyzoncie, orząc pod oziminy, nie przywiozły niemieckie czołgi. Jest 17 września 1939 roku, czołgi są rosyjskie. Gienia biegnie do domu, zastaje mamę w stodole. Cała mokra, spocona, kopie dół w ziemi.
– Po co nam ten dół, mamo?
– Ciocia Hania mówi, że Ukraińcy Polaków mordują, ludzie w rowach leżą – odpowiada mama, nie przerywając kopania.
– Ale po co ten dół? – dalej nie rozumie Gienia.
– Na zboże, schowamy trochę, na chleb będzie, jak spalą wszystko inne – odpowiada rzeczowo mama. Hanka, żeby zagłuszyć strach, też bierze się do pracy. Karmi konie, doi krowy. Gdy podnosi głowę znad wiadra, widzi żołnierza. W pierwszej chwili nie poznaje własnego ojca. Oczy zapadnięte, brudny, zmęczony. Drogą przez wieś ciągną furmanki z dziećmi, z pierzynami, ludzie uciekają do miasta, może tam będzie bezpieczniej, murowane trudniej spalić.
– Tato, my też uciekniemy? – pyta Gienia.
– Daj spokój, ledwo do domu doszedłem, nigdzie już nie idę – odpowiada Józef Augustyn.
Do tej wykopanej przez matkę dziury w ziemi wstawiają skrzynię, do skrzyni wsadzają zboże i lepsze ubrania. Ojciec zbiera jeszcze siły, pakuje worek ziaren i jedzie do Kozowy, może soli kupi, może nafty. Dostaje tylko węgiel, ale dobre i to. Gdy wraca, w gospodarstwie zastaje już tylko jedną krowę. Przyszli Ukraińcy z siekierami w dłoniach, chłopaczki po czternaście lat, niektórzy młodsi od Gieni, i zabrali, co chcieli. Całą wieś okradli. Pognali zwierzęta na folwark, z folwarku nocą chodzą po wsiach już nie tylko po to, żeby kraść. Dom Augustynów stoi na uboczu, nocami schodzą się do nich sąsiedzi. Noce już chłodne, matki z małymi dziećmi śpią w stodole, starsze dzieci na podwórzu w słomie, mężczyźni nie śpią, bo trzymają kosy, widły w sztorc i czuwają. Dobrze, że ten budynek murowany dla zwierząt zdążyli postawić, dachówką pokryć. Gienia i cała jej rodzina wieczorami wchodzą tam na strych, wciągają drabinę i próbują zasnąć. Ale jak tu spać, gdy każdego dnia dochodzą nowe wieści: tu spalili, tam pomordowali.
Przychodzi zima, śniegu pełno, Boże Narodzenie smutne. Ale sytuacja trochę się uspokaja. Na tyle, że Augustynowie wracają do swoich łóżek i postanawiają kupić od znajomej Ukrainki prosiaki. Tyle kartofli w piwnicy leży, kto to przeje. Szkoda, żeby się zmarnowało. Za dwa prosięta dają czterdzieści rubli, bo już ruble nastały. Ale po dwóch tygodniach sąsiadka wraca, rozgląda się nerwowo, kładzie na stole czterdzieści rubli.
– Tam, gdzie jedziecie, i tak prosiaków nie zabierzecie. A pieniądze wam się przydadzą – mówi i obok rubli kładzie bochenek chleba. Zabiera prosiaki i wychodzi, znów rozglądając się nerwowo. Biegnie przez te śniegi do pasa, przez pole, do siebie. Woli, żeby jej u Polaków nie zastali, jak przyjdą, bo i ją zabiorą. A przychodzą chwilę później. Oficer i trzech rosyjskich żołnierzy.
– Macie pół godziny, pakujcie się.
Jest 10 lutego 1940 roku. Świta.
Niektórzy, jak Gienia, mają szczęście. Cała rodzina w domu, nikt nie wpada w panikę. Ojcu wprawdzie trzęsą się ręce, gdy przesypuje mąkę do worka, ale za chwilę przytomnie nalewa żołnierzowi wódki i częstuje wędliną, więc żołnierz pozwala mu pobiec do stodoły, odkopać dziurę w ziemi, wyjąć lepsze ubrania i nawet trochę słoniny. Matka w tym czasie wyciąga skrzynię po swoim posagu, dzieci zdejmują ze ścian zdjęcia w ramkach, pakują je do tej skrzyni. Matka każe im zostawić zdjęcia i włożyć ubrania – ile dadzą radę na siebie naciągnąć.
Zdążą jeszcze kotom siemienia wysypać. Sanie czekają.
Inni mają mniej szczęścia. Od żołnierzy słyszą, że to tylko przesiedlenie do innego obwodu, nie biorą więc ze sobą prawie nic. Szczególnie, gdy enkawudzistom towarzyszą sąsiedzi, czy to polscy, czy ukraińscy. Sąsiedzi gorliwie pilnują, żeby wysiedlani nie wzięli za wiele. Czasem żołnierze są niecierpliwi, brutalni, przeprowadzają rewizję, szukając nie wiadomo czego. Wśród płaczu dzieci, krzyku intruzów, w chaosie kotłowanego domostwa niełatwo zdecydować, co zabrać, co zostawić. Jeśli w ogóle jest czas na decyzje. Żołnierze krzyczą, grożą bronią, wyganiają z domu sięgające jeszcze po słoik soli matki, wypychają pakujących jeszcze choć jedną łyżkę ojców.
– Dawaj, sobirajsia, poszli na dwór!
Hance, która miała iść do gimnazjum, ale już nie zdąży, trafia się ludzki żołnierz. Sam pakuje do wiklinowych koszy ubrania i bieliznę, sam ładuje materace na sanie. Może dlatego, że zastał w domu tylko dzieci. Ojca jeszcze przed świętami Rosjanie aresztowali, a matka wczoraj poszła mu zanieść paczkę i jeszcze nie wróciła. Mniej szczęścia ma Hanka, jak się okazuje, do polskich sąsiadów, którzy z czerwonymi opaskami na ramionach towarzyszą enkawudziście. Jednego z nich Hanka zna całkiem dobrze, to przecież Michał Pieczór, nie tak dawno trzymali razem dziecko do chrztu. A teraz Michał trzyma rękę na drabinie, zagradza Hance drogę na strych, nie pozwala niczego zabrać. Hanka ma na sobie jedwabne pończochy i lekką sukienkę do kolan, już jej każą wychodzić, a na zewnątrz trzydziestostopniowy mróz. Łapie kurtkę siostry i mamy mufkę z lisów, zakłada ojca oficerki i wybiega. Ale na sanie wsiadać bez mamy nie chce, staje pod płotem i płacze. Przekonuje ją karabin.
Kiedy kilka godzin później mama wróci i od sąsiadki dowie się, że jej pięciorga dzieci już nie ma, siwieje w oczach. Będzie pytać, w co były ubrane, czy chociaż zjadły coś, zanim je zabrali, przecież Tereska nie ma dwóch lat, Elżunia trzech nie skończyła, czy chociaż zjadły, zanim je zabrali? Nie dostanie odpowiedzi.
W tych domach, do których wcześniej zapukali ukraińscy sąsiedzi z ostrzeżeniem, enkawudziści często nie zastają mężczyzn. Uciekli, ukryli się, potem będą próbowali dołączyć do pakowanych na wagony żon, matek, dzieci. W głowie się przecież nie mieści, że wywozić będą całe rodziny, że nie tylko o mężczyzn im chodzi.
Niektórzy będą ściągać z sań załadowane przez żołnierza pakunki i odnosić je z powrotem do domu, żeby opóźnić odjazd, żeby mama zdążyła wrócić. W głowie się przecież nie mieści, że mogą wywozić dzieci bez rodziców.
Niektórzy swoje domy zostawiają otwarte, inni starannie je zamykają i zabierają ze sobą klucze. W głowie się przecież nie mieści, że już tu nie wrócą, że „wydaleni w trybie administracyjnym” swoich domów nie zobaczą już nigdy.
W ramach akcji wysiedleńczej, którą Rosjanie rozpoczęli 10 lutego 1940 roku o świcie, z domów wyrzucono 140 tysięcy ludzi. Ale to tylko w pierwszej deportacji, a będą jeszcze trzy kolejne: w kwietniu i czerwcu 1940 roku oraz w maju 1941 roku. W sumie około 370 tysięcy polskich obywateli, którzy zawinili „służeniem rządowi burżułazyjnej Polski” albo wrogim stosunkiem do władzy sowieckiej. Albo takich, którym może się po prostu nie spodobać, że ta Polska, co tu była przez chwilę, ma znowu zniknąć. Osadnicy wojskowi, którzy tę ziemię dostali w nagrodę od samego Marszałka, policjanci, leśnicy, urzędnicy państwowi – i ich rodziny – wywiezieni zostaną w pierwszej kolejności. Gienia, Hanka, Ada i trzysta siedemdziesiąt tysięcy innych: dziewcząt, chłopców, kobiet i mężczyzn, w kilka minut traci dom i niemal wszystko, co posiada. A to, co spotka ich później, będzie znacznie, znacznie gorsze.
Ada Mucha też jedzie bez mamy, sierotą jest już przecież od kilku lat. Żołnierzy to nie obchodzi. 10 lutego budzi ją łomot do drzwi domu jej siostry w Jarosławicach, dokąd z młodszym rodzeństwem trafiła po ucieczce z plebanii. Kilkanaście minut na spakowanie, dawaj na sanie i jazda na stację. Pociąg już czeka. Wagony towarowe ciągną się jeden za drugim. Ktoś daje żołnierzowi papierosa, ten w zamian pokazuje na mapie, gdzie ich zawiozą. Terytorium wielkiej II Rzeczpospolitej, którego Hanka, Gienia i Ada są dumnymi obywatelkami, to przy obszarze należącym do ZSRR drobny skrawek ziemi. Jak przydomowy ogródek wobec pańskiego folwarku. Ada, która trochę się już w życiu napodróżowała (w końcu z Kąkolówki, gdzie się urodziła, do Zborowa, gdzie czeka teraz na pociąg, jest aż dwieście pięćdziesiąt kilometrów) nie umie sobie wyobrazić podróży do oddalonego o trzy tysiące sto trzydzieści sześć kilometrów Krasnouralska. A co dopiero Gienia, której najdalsza dotychczasowa podróż to dwanaście kilometrów z Płoski do Kozowej. A teraz przed nią pięć tysięcy osiemset dziewięć kilometrów do posiołka Pit-Gorodok. Posiołek, czyli osiedle dla zesłańców, to jedno z wielu nowych słów, których się wkrótce nauczą. Tak jak specosiedlenie, operacja, której są właśnie poddawane. Czternastoletnia Hanka w ramach tej operacji przejedzie pięć tysięcy sześćset osiemdziesiąt trzy kilometry. Bez rodziców, za to z rodzeństwem, m.in. niespełna czteroletnią Elżunią i prawie dwuletnią Tereską. I babcią z Warszawy, na którą w rodzinie mówi się „arystokratka”, bo taka niezaradna, nic w domu sama zrobić nie potrafi.
Na razie czekają. Bo to, że pociągi już stoją na stacji, nie znaczy, że zaraz ruszą. Upchnięci noga przy nodze ludzie czekają w zamkniętych wagonach nawet i po kilka dni. Z Adą jedzie cała rodzina. Są młodsze siostry: Funia i Leosia, jest kuzynka Stefcia Jacheć, jest starsza siostra Antka z mężem i dziećmi: Staszkiem, Poldzią i Lusią, druga siostra Aniela, w ciąży, z mężem Jankiem, teściami Franciszkiem i Teklą, z ich drugim synem Józefem z żoną Hanią i córeczką Izą. Jest też wujenka Wanda z czwórką dzieci, jest brat wujenki. Uzbierało się pięćdziesiąt dziewięć osób w jednym wagonie. W niektórych wagonach są też zwierzęta, jeśli ktoś miał na tyle szczęścia, że udało mu się zabrać krowę czy kurę. Ale największym szczęściem okaże się koza – taka opalana drewnem albo czymkolwiek. W końcu to środek zimy, okien w wagonach przeważnie nie ma, ale gdy już pociąg rusza, przez dziurę wyciętą w podłodze, służącą za toaletę, porządnie wieje mrozem (ale już chyba lepsza ta dziura, w niektórych wagonach jest tylko miska, która szybko się przepełnia i podczas jazdy wywraca). A gdy już pociąg ruszy, nieprędko się zatrzyma. Kiedy na postoju strażnik ze zgrzytem otwiera zaryglowane drzwi, ludzie wysypują mu się na głowę na peron jak piłeczki z rozprutego worka. Wszyscy załatwiają się naraz, nikt już nie czuje wstydu. Hanka po ilości zamarzniętych na peronie odchodów próbuje się zorientować, jak wielu ludzi przejechało tą trasą przed nimi. Na postojach dostają kipiatok – kolejne nowe ważne słowo w ich słowniku – czyli wrzątek. Jeśli mają co w nim ugotować, robią to na paleniskach z cegieł ustawionych na peronach albo – jeśli mają wagon pierwszej klasy – na kozie. Czasem pociąg rusza, zanim garść kaszy zdąży się dogotować. Czasem dostają wiadro zupy, najczęściej z podgniłej kapusty. Podróż trwa tygodniami. Ci, którzy zdążyli spakować więcej jedzenia, dojadą żywi. Ci, którym kończą się zapasy i szczęście do sąsiadów, zostaną na jednym z peronów. Na każdym niemal postoju z wagonów wynosi się zmarłych – z głodu, z zimna, z wycieńczenia, z chorób takich jak czerwonka, które roznoszą się po podróżnych, podobnie jak wszy. W wagonach dzieci rodzą się i umierają. Martwe niemowlęta owinięte w kocyki zostają na śniegu, ich matki wsiadają do wagonów, pociąg odjeżdża, muszą żyć dalej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------