Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Platerówki? Boże broń! - ebook

Data wydania:
25 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Platerówki? Boże broń! - ebook

– Żeby tylko wrócić. Czy to dzięki diabłu, czy Stalinowi, nieważne, żeby tylko wrócić, powtarzałam w myślach. I dodawałam: żeby się najeść, żeby mnie już pluskwy nie gryzły – wspomina Ada, żołnierka Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater, jedynej takiej formacji w historii polskiego wojska.

Ada, jak tysiące innych dziewcząt wywiezionych podczas II wojny światowej na Syberię, żeby wrócić do domu, zgłosiła się do tworzonej od 1943 roku w ZSRR armii Berlinga. Kobiety w tym „ludowym” Wojsku Polskim nosiły moździerze, obsługiwały cekaemy, dowodziły męskimi oddziałami liniowymi, były spadochroniarkami, snajperkami i zwiadowczyniami. Po wojnie, zapomniane i uciszane, miały „kupić sobie fartuszek” i „rodzić wspaniałych synów”. W PRL-u ich przeżycia dopasowano do propagandowej wizji historii, a współcześnie zmanipulowano je w ramach obowiązującej polityki historycznej.

– Platerówki pod każdym względem nie spełniają oczekiwań wobec tego, co powinna robić kobieta – mówi historyczka Dobrochna Kałwa. – Platerówki rozwalają system.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67551-18-2
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kresy Wschod­nie

W Sę­pól­nie Kra­jeń­skim, pol­skim mie­ście przy gra­nicy z III Rze­szą, jest bar­dzo wcze­sny po­ra­nek. Te­le­fo­nistka Kry­styna Za­rzycka koń­czy wła­śnie nocną zmianę, gdy koło czwar­tej od­biera te­le­fon z urzędu pocz­to­wego w od­da­lo­nych o trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów Choj­ni­cach. Po­łą­cze­nie jest złe, sły­szy szum, ja­kieś ha­łasy. I krzyk:

– Halo! Woj­ska nie­miec­kie wdzie­rają się do Choj­nic. Na dworcu ko­le­jo­wym trwają walki... Jak u was?

W Sę­pól­nie jest ci­cho, spo­koj­nie, słońce do­piero wstaje. Kry­styna pod­nosi słu­chawkę. Dzwoni do Byd­gosz­czy. Wieść o nie­miec­kich czoł­gach roz­nosi się szybko. Dwie go­dziny póź­niej wi­dać je już przez okno sę­po­leń­skiej poczty.

Wy­buch wojny ni­kogo nie za­ska­kuje.

Wy­buch wojny za­ska­kuje wszyst­kich.

Za­nim nie­miec­kie czołgi do­trą do Li­powca pod Dro­ho­by­czem, Ada Mu­cha zdąży już stra­cić dwa domy. Ką­ko­lówka, stara wieś na Rze­szowsz­czyź­nie, to kra­ina jej dzie­ciń­stwa. W jej wspo­mnie­niach lu­dzie i zwie­rzęta żyją tu zgod­nie w jed­nej izbie (ko­ścielne ubra­nia wie­sza się na żer­dzi pod po­wałą, żeby krowy i kury ich nie za­bru­dziły), więk­szość ro­dzin jada po­siłki z jed­nej mi­ski (się­gają do niej dłu­gimi drew­nia­nymi łyż­kami), lipa za­wsze ob­fi­cie kwit­nie, a łąki są pełne ziół i kwia­tów. Mama Adeli, Ma­ria z Sa­pe­tów, jest ko­bietą świa­tłą – to wszak po­tom­kini fran­cu­skich hu­ge­no­tów – pre­nu­me­ruje ka­to­licki ty­go­dnik i wie­czo­rami czyta go przy aba­żu­rze z ga­zety, dzieci bar­dzo to śmie­szy. A dzieci ma sporo. Uro­dzona w 1923 roku Ada jest szó­sta z sied­miorga. Ro­dzina matki jest dość bo­gata, je­den wu­jek zo­stał księ­dzem, drugi, po stu­diach rol­ni­czych, za­ło­żył fol­wark. Do Lwowa wozi wa­gony tru­ska­wek, a do Ką­ko­lówki wraca z wor­kami cu­kier­ków.

Ro­dzina ojca nie wy­róż­nia się ani ma­jąt­kiem, ani wy­kształ­ce­niem. Żeby to nad­ro­bić, oj­ciec je­dzie do Ame­ryki, do pracy w hu­cie. Zo­sta­wia żonę z czwórką dzieci (An­to­nina, Jan, To­masz i Aniela przy­cho­dzą na świat jesz­cze przed Wielką Wojną), a po po­wro­cie pło­dzi ko­lejną trójkę. Ste­fa­nia, zwana Fu­nią, Adela i Le­onia, na­zy­wana w ro­dzi­nie Oloś – ro­dzą się już w II Rzecz­po­spo­li­tej. Am­bi­cja i za­ro­bione pie­nią­dze pchają ojca na Kresy – w Ja­ro­sła­wi­cach na Po­dolu ku­puje trzy­dzie­ści hek­ta­rów ziemi z par­ce­la­cji. Prze­nosi ro­dzinę, za­kłada nowe go­spo­dar­stwo. I po kilku la­tach umiera. Ada ma wtedy sześć lat. W Ką­ko­lówce miesz­kali sami Po­lacy, tu­taj to­wa­rzy­stwo jest mie­szane, z prze­wagą Ukra­iń­ców. Ada bawi się z ukra­iń­skimi dziećmi, szybko uczy się ich ję­zyka. Mama do­gląda dzieci i go­spo­dar­stwa. Na czy­ta­nie nie ma już czasu, po­dob­nie jak na za­dba­nie o swoje zdro­wie. W domu albo w obej­ściu za­wsze jest coś pil­nego do zro­bie­nia. Umiera, kiedy Ada ma czter­na­ście lat. Fu­nią, Oloś i Adą zaj­mie się te­raz wu­jek ksiądz – ich nowy dom to ple­ba­nia w Li­powcu pod Dro­ho­by­czem. A ple­ba­nia to nie byle jaka, ksiądz za­trud­nia go­spo­się i trzy słu­żące, ho­duje krowy rasy nie byle ja­kiej, bo ho­len­der­skiej, ma ogród pe­łen róż i pa­siekę pełną psz­czół, jest wielki sad z ja­błon­kami, jest pole pełne zboża. Oloś idzie do szkoły po­wszech­nej, Ada do gim­na­zjum, a Stef­cia, jako naj­star­sza, musi prze­rwać na­ukę i iść do pracy – do pie­karni, w któ­rej pie­cze chleb z księ­żow­skiej mąki.

Na ple­ba­nię naj­pierw przy­cho­dzą Niemcy. Biorą kilka in­dy­ków i idą da­lej (wu­jek zna nie­miecki). Po­tem przy­cho­dzą So­wieci. Biorą, co chcą, i od­jeż­dżają (wu­jek ukrywa się w ko­ściele). Któ­rejś nocy na ple­ba­nię przy­biega hra­bina Tar­now­ska, w bie­liź­nie, z pie­skiem na ręku ucie­kła z pa­łacu (splą­dro­wa­nego przez ukra­iń­skich są­sia­dów). Po­tem przy­cho­dzi za­przy­jaź­niony Ukra­iniec – ostrzega, że na­stępna bę­dzie ple­ba­nia, pro­po­nuje, że za­wie­zie księ­dza i dziew­czynki w bez­pieczne miej­sce. Ru­szają. Ze wzgó­rza wi­dzą zbli­ża­ją­cych się do ple­ba­nii lu­dzi.

Za­nim nie­miec­kie czołgi do­jadą do fol­warku Jó­ze­fin pod Bia­łym­sto­kiem, Hanka Paw­ło­wicz zdąży zdać eg­za­min do gim­na­zjum. Jej tata, nad­le­śni­czy w pry­wat­nych la­sach księż­nej Mir­skiej, zdąży z tej oka­zji za­brać ją do mia­sta na obiad w re­stau­ra­cji i na lody. Za­czy­nają się wa­ka­cje. Z War­szawy, skąd po­cho­dzi tata Hanki, do Jó­ze­fina przy­jeż­dża bab­cia, daje jej w pre­zen­cie pier­ścio­nek z zie­lo­nym oczkiem – w końcu Hanka ma już czter­na­ście lat. W domu jest też brat Zby­szek i sio­stry: star­sza Ma­ry­sia i ma­lut­kie El­żu­nia i Te­re­ska. I jesz­cze ku­zynka Rena, która ra­zem z bab­cią przy­je­chała na wa­ka­cje. W sa­dzie doj­rze­wają cze­re­śnie, a w ra­diu co­raz czę­ściej mó­wią o woj­nie. Że je­ste­śmy silni, zwarci i go­towi, że nie ma się czym mar­twić. Więc się nie mar­twią. A kiedy mama prosi o za­kle­je­nie szyb w oknach (tak na wszelki wy­pa­dek, w ra­zie wy­bu­chu), trak­tują to jak za­bawę.

Cze­re­śnie doj­rzały, o woj­nie mó­wią już wszy­scy. Przez wieś prze­jeż­dża co­raz wię­cej wo­zów, idą lu­dzie z to­bo­łami, któ­re­goś dnia jedna z prze­cho­dzą­cych ko­biet za­czyna ro­dzić, mama od­biera po­ród w ro­wie koło domu. Wresz­cie coś się dzieje, my­śli pod­eks­cy­to­wana Hanka. No i można się spóź­niać na obiad i nikt już z tego po­wodu nie krzy­czy. Któ­re­goś wie­czora Hanka wcho­dzi do po­koju, a tam mama i tata sie­dzą bli­sko sie­bie, przy­tu­leni, jak nie oni, bo tata jest cho­le­ryk i na co dzień nie jest miło. Coś do sie­bie szep­czą, Hanka znowu sły­szy słowo „wojna”. Jed­nak przy­szła i do nich.

2 wrze­śnia po­goda jest piękna, na po­bli­skie Łapy spa­dają pierw­sze bomby, a szyby w oknach się trzęsą, ale nie wy­pa­dają. Do­brze je za­kle­ili.

Męż­czyźni ucie­kają. Męż­czy­zną od te­raz jest już rów­nież pięt­na­sto­letni Zby­szek. Ko­biety zo­stają same. W pole wy­cho­dzą jesz­cze przed świ­tem, bo póź­niej nie­miec­kie sa­mo­loty la­tają ni­sko i strze­lają cel­nie. Ale ziem­niaki same się nie oko­pią, w pole iść trzeba. Hance prze­staje się ta za­bawa po­do­bać.

Oj­ciec jed­nak wraca. Po­sta­na­wiają uciec wszy­scy ra­zem. Pa­kują wóz: po­ściel, pie­rzyny, be­czułkę ma­sła, mar­twe kur­czaki, świeży chleb (taki dziw­nie słodki, za­pa­mięta Hanka). I dzieci: pół­to­ra­roczną Te­re­skę, trzy­ipół­let­nią El­żu­nię, Hankę, Renę, Ma­ry­się. Na wóz wsiada też Zby­szek, bab­cia, mama, tata i go­spo­sia. Jadą. Ko­nie le­dwo ru­szyły, ale idą. Prze­szły tylko kilka ki­lo­me­trów, kiedy koło młyna za­trzy­muje ich ko­men­dant Drza­zga z po­li­cji z Po­święt­nego. Prze­ka­zuje im naj­now­sze wie­ści: Niemcy do­stali od na­szych łup­nia, wszystko bę­dzie do­brze, pro­szę wra­cać do domu. No to wra­cają. W ta­kie no­winy bar­dzo chce się wie­rzyć. Kładą się spać w ubra­niach, bo wszystko jesz­cze na wo­zie. Rano przez okno wi­dzą nie­miec­kie czołgi.

Za­nim czołgi po­ja­wią się we wsi Pło­ska pod Tar­no­po­lem, zdąży tam sta­nąć sie­dem­dzie­siąt pol­skich go­spo­darstw. Ro­dzice Gieni Au­gu­styn po­cho­dzą spod Łań­cuta. Zie­mia tam bar­dzo roz­drob­niona, oj­ciec miał nie­wielki za­gon, matka drugi. Za mało, żeby zo­stać, wy­star­cza­jąco, żeby wy­je­chać. Na wscho­dzie ziemi dużo, i to ja­kiej! Biorą po­życzkę w banku rol­nym we Lwo­wie i ku­pują je­de­na­ście mórg. Przy­jeż­dżają na Świę­tego Mi­chała, 29 wrze­śnia 1922 roku. Wo­kół osad­nicy z róż­nych stron Pol­ski za­czy­nają nowe ży­cie w nowo po­wsta­ją­cym pań­stwie. Ze sobą przy­wieźli tro­chę kar­to­fli, żyta i ro­ze­braną stu­let­nią cha­łupę. Sta­wiają stare ściany na no­wej ziemi. Je­sie­nią i zimą to­pią śnieg na wodę, bo nie mają studni, i su­szą pio­łun na opał, bo w po­bliżu nie ma lasu. A na wio­snę 1923 roku ro­dzi się Gie­nia. Wtedy do­łą­czają też do nich dziad­ko­wie – ro­dzice mamy. Mama jest ich naj­star­szym dziec­kiem, oprócz niej mają jesz­cze piątkę, jedna z cioć Gieni bę­dzie od niej młod­sza o rok. Kiedy trzeba iść w pole, ro­dzice za­bie­rają Gie­nię ze sobą, leży wtedy pod snop­kiem, prze­su­wają ją ra­zem z wę­dru­ją­cym po ziemi cie­niem. Do pi­cia dają go­to­wa­nej ma­kówki, po opium dziecko świet­nie śpi.

Kiedy po trzech la­tach ro­dzi się Gieni sio­stra, ro­dzice po­sta­na­wiają zbu­do­wać po­rządny dom. W jed­nym roku łu­pią ka­mień na fun­da­menty, w dru­gim ku­pują tro­chę drewna, w ko­lej­nym przy­wożą da­chówkę z ro­dzin­nych stron. I za­czy­nają bu­do­wać. Zgo­dzili maj­stra, po­maga są­siad.

Żyje im się co­raz le­piej. Ro­śnie żyto, psze­nica, owies, jęcz­mień. Mają dy­nie i sło­necz­niki, oj­ciec przy­wozi skądś dzi­kie cze­re­śnie, w zie­mię wsa­dza też trzy pa­pie­rówki, z wła­snych mo­reli mama robi mar­mo­ladę. Gie­nia bawi się z sio­strą i cio­ciami piłką zro­bioną z koń­skiej sier­ści przez dwu­na­sto­let­niego wujka Sta­cha.

Kiedy Gie­nia ma sześć lat, idzie do szkoły od­da­lo­nej o trzy ki­lo­me­try. Zimą, drobna i wą­tła, brnie przez za­spy. Na­uczy­cielka sa­dza dzieci wo­kół pieca, żeby od­ta­jały. Na szczę­ście Gie­nia cho­dzi tam tylko rok – w Pło­sce osad­nicy zdą­żyli już wy­bu­do­wać wła­sną szkołę.

Dom też zdą­żyli już ro­dzice Gieni po­sta­wić: jedna izba z kuch­nią, trzy okna, szyby po­dwójne. Jedną na lato zdej­mują i wy­no­szą na strych. Pod su­fi­tem wisi lampa naf­towa, w zi­mowe wie­czory oj­ciec sta­wia ją na stole, robi aba­żur z ga­zety i czyta – a jakże – Sien­kie­wi­cza, po­ży­czo­nego ze szkol­nej bi­blio­teki. Przy­cho­dzą cio­cie, te star­sze już z mę­żami, przędą ko­no­pie i len. Dzieci trze­pią mak z głó­wek ma­ko­wych, mama go po­tem sprze­daje do pie­karni. Łu­skają fa­solę, sku­bią piórka. Gdy ktoś się prze­ziębi, pije her­batę z kwiatu lipy, na ból żo­łądka – na­par z pio­łunu. Kiedy boli ząb – płatki róży za­lewa się spi­ry­tu­sem, za­pałkę za­wija w watę, watę ma­cza w spi­ry­tu­sie i wsa­dza w dziurę w zę­bie. Ma­mie ta ku­ra­cja nie po­maga, po roku ob­wią­zy­wa­nia brody chustką idzie do są­siada, są­siad wy­rywa ząb ob­cę­gami. Bie­rze tylko zło­tówkę.

W oko­licz­nych wsiach miesz­kają Ukra­ińcy. Nie bar­dzo się ze swo­imi pol­skimi są­sia­dami lu­bią. Pol­skie wła­dze nie chcą im sprze­da­wać ziemi, ogró­dek przy cha­cie nie jest w sta­nie ich wy­ży­wić, cho­dzą więc do pracy do fol­warku w Teo­fi­pólce. Gie­nia nie pa­mięta na­zwi­ska wła­ści­ciela, pa­mięta za to jego czer­wone buty i bryczkę, którą jeź­dził po oko­licy. I ko­biety, po­chy­lone jedna przy dru­giej, ob­ra­bia­jące fol­warczne pola od rana do nocy, śpie­wa­jące ukra­iń­skie pie­śni, pil­no­wane przez za­rządcę z na­hajką.

Za­nim do Teo­fi­pólki do­jadą nie­miec­kie czołgi, Gie­nia zdąży skoń­czyć sied­mio­kla­sową szkołę po­wszechną. Na­uczy­ciel mówi ro­dzi­com, że jest zdolna, po­winna uczyć się da­lej. Ale do gim­na­zjum w Ko­zo­wie jest osiem ki­lo­me­trów, to za da­leko na jej drobne nogi. Zresztą, w domu każde ręce do pracy po­trzebne.

Zdążą jesz­cze po­sta­wić mu­ro­wany bu­dy­nek dla koni, krów i kur, zdążą po­kryć go da­chówką. Każ­dej nie­dzieli pol­scy osad­nicy zbie­rają się w szkol­nej sali i de­ba­tują nad spra­wami wsi. O po­sta­wie­niu pio­ru­no­chronu ja­koś wy­jąt­kowo długo ra­dzą, po­woli zbie­rają pie­nią­dze. Ku­pić go już nie zdążą.

Wu­jek Stach zdąży się za to jesz­cze w lipcu oże­nić, za­nim pod ko­niec sierp­nia do­sta­nie po­wo­ła­nie. Do woj­ska idzie też tata Gieni. A to prze­cież czas siać ozi­miny, pole trzeba za­orać. Pod ozi­miny orze się głę­biej, cię­żej. Bryły su­chej ziemi ra­nią bose stopy, spod pa­znokci idzie krew. Gie­nia robi prze­rwę, wyj­muje ko­niom wę­dzi­dła, wy­rywa kilka bu­ra­ków, żeby so­bie po­chru­pały, od­po­częły. Na ho­ry­zon­cie wi­dzi kłęby czar­nego dymu.

W ich wspo­mnie­niach przed­wo­jenne kre­sowe dzie­ciń­stwo jest za­wsze siel­skie. Ich domy, a ra­czej zie­mia, na któ­rej te domy nie­dawno sta­nęły, to na­groda – od sa­mego Mar­szałka Pił­sud­skiego. Ich oj­co­wie to le­gio­ni­ści, woj­skowi, urzęd­nicy pań­stwowi za­słu­żeni w walce o nie­pod­le­głość pol­skiego pań­stwa w do­piero co za­koń­czo­nej woj­nie. Te­raz są miesz­kań­cami po­gra­ni­cza, ży­ją­cymi wśród „tu­tej­szych”, Ukra­iń­ców, Bia­ło­ru­si­nów, Ży­dów.

Ukra­iń­scy są­sie­dzi Ady i Gieni pol­skimi oby­wa­te­lami zo­stali wbrew wła­snej woli, w wy­niku prze­gra­nej wojny. Wciąż wielu z nich ma na­dzieję na stwo­rze­nie wła­snego pań­stwa, tak jak udało się to wła­śnie Fi­nom czy Es­toń­czy­kom. Ale wol­nej Ukra­iny nie bę­dzie, od­ro­dzona Pol­ska przy­stę­puje do „umac­nia­nia pol­sko­ści” na swo­ich wschod­nich te­re­nach. Po­lo­ni­zuje urzędy, li­kwi­duje ukra­iń­skie ka­te­dry na Uni­wer­sy­te­cie Lwow­skim, na­zwę „Ga­li­cja Wschod­nia” zmie­nia na „Ma­ło­pol­ska Wschod­nia”, zie­mię z re­formy rol­nej prze­ka­zuje Po­la­kom, któ­rzy spro­wa­dzają się z ro­dzi­nami i za­kła­dają od­dzielne osady.

Wielu pol­skich oby­wa­teli ukra­iń­skiego po­cho­dze­nia, jak się od te­raz de­fi­niuje tu­tej­szych, w od­po­wie­dzi boj­ko­tuje spis po­wszechny, po­bór do woj­ska, wy­bory do sejmu. Nie­któ­rzy wy­raź­nie sy­gna­li­zują swoje nie­za­do­wo­le­nie: palą pol­skie zboże, pod­kła­dają bomby na po­ste­run­kach po­li­cji, or­ga­ni­zują za­mach na ukra­iń­skich po­li­ty­ków o pro­pol­skim na­sta­wie­niu.

Wśród pol­skich władz pa­nuje zgod­ność: wschod­nie te­reny II RP na­leży trwale zwią­zać z Pol­ską, choćby w wielu miej­scach Ukra­ińcy sta­no­wili przy­tła­cza­jącą więk­szość miesz­kań­ców. Nie­zgod­ność pa­nuje jed­nak co do me­tod osią­gnię­cia tego celu. Asy­mi­la­cja na­ro­dowa, jak chcą en­decy, czy asy­mi­la­cja pań­stwowa, jak wolą pił­sud­czycy? Le­piej spo­lo­ni­zo­wać, zmie­nić Ukra­iń­ców w Po­la­ków, nie prze­bie­ra­jąc spe­cjal­nie w środ­kach, czy – za­pew­nia­jąc po­sza­no­wa­nie praw mniej­szo­ści i od­ręb­no­ści kul­tury – zbu­do­wać w nich po­czu­cie więzi z pol­skim pań­stwem? Osta­tecz­nie, po śmierci Pił­sud­skiego, wy­grywa pierw­sze po­dej­ście. Aku­rat wtedy, gdy an­ty­pol­skie na­stroje w ukra­iń­skim spo­łe­czeń­stwie za­częły opa­dać, do­stają nowe pa­liwo: na Lu­belsz­czyź­nie pol­skie wła­dze nisz­czą „nie­po­trzebne” cer­kwie, na Wo­ły­niu na­wra­cają na ka­to­li­cyzm, w szko­łach ogra­ni­czają ję­zyk ukra­iń­ski. Ra­dy­ka­li­zu­jąca się w tej at­mos­fe­rze grupa ukra­iń­skiej mło­dzieży, która nie za­ła­pała się na I wojnę świa­tową, w wy­bu­chu ko­lej­nej wi­dzi swoją szansę.

Czar­nego dymu, który Gie­nia Au­gu­styn wi­dzi na ho­ry­zon­cie, orząc pod ozi­miny, nie przy­wio­zły nie­miec­kie czołgi. Jest 17 wrze­śnia 1939 roku, czołgi są ro­syj­skie. Gie­nia bie­gnie do domu, za­staje mamę w sto­dole. Cała mo­kra, spo­cona, ko­pie dół w ziemi.

– Po co nam ten dół, mamo?

– Cio­cia Ha­nia mówi, że Ukra­ińcy Po­la­ków mor­dują, lu­dzie w ro­wach leżą – od­po­wiada mama, nie prze­ry­wa­jąc ko­pa­nia.

– Ale po co ten dół? – da­lej nie ro­zu­mie Gie­nia.

– Na zboże, scho­wamy tro­chę, na chleb bę­dzie, jak spalą wszystko inne – od­po­wiada rze­czowo mama. Hanka, żeby za­głu­szyć strach, też bie­rze się do pracy. Karmi ko­nie, doi krowy. Gdy pod­nosi głowę znad wia­dra, wi­dzi żoł­nie­rza. W pierw­szej chwili nie po­znaje wła­snego ojca. Oczy za­pad­nięte, brudny, zmę­czony. Drogą przez wieś cią­gną fur­manki z dziećmi, z pie­rzy­nami, lu­dzie ucie­kają do mia­sta, może tam bę­dzie bez­piecz­niej, mu­ro­wane trud­niej spa­lić.

– Tato, my też uciek­niemy? – pyta Gie­nia.

– Daj spo­kój, le­dwo do domu do­sze­dłem, ni­g­dzie już nie idę – od­po­wiada Jó­zef Au­gu­styn.

Do tej wy­ko­pa­nej przez matkę dziury w ziemi wsta­wiają skrzy­nię, do skrzyni wsa­dzają zboże i lep­sze ubra­nia. Oj­ciec zbiera jesz­cze siły, pa­kuje wo­rek zia­ren i je­dzie do Ko­zowy, może soli kupi, może nafty. Do­staje tylko wę­giel, ale do­bre i to. Gdy wraca, w go­spo­dar­stwie za­staje już tylko jedną krowę. Przy­szli Ukra­ińcy z sie­kie­rami w dło­niach, chło­paczki po czter­na­ście lat, nie­któ­rzy młodsi od Gieni, i za­brali, co chcieli. Całą wieś okra­dli. Po­gnali zwie­rzęta na fol­wark, z fol­warku nocą cho­dzą po wsiach już nie tylko po to, żeby kraść. Dom Au­gu­sty­nów stoi na ubo­czu, no­cami scho­dzą się do nich są­sie­dzi. Noce już chłodne, matki z ma­łymi dziećmi śpią w sto­dole, star­sze dzieci na po­dwó­rzu w sło­mie, męż­czyźni nie śpią, bo trzy­mają kosy, wi­dły w sztorc i czu­wają. Do­brze, że ten bu­dy­nek mu­ro­wany dla zwie­rząt zdą­żyli po­sta­wić, da­chówką po­kryć. Gie­nia i cała jej ro­dzina wie­czo­rami wcho­dzą tam na strych, wcią­gają dra­binę i pró­bują za­snąć. Ale jak tu spać, gdy każ­dego dnia do­cho­dzą nowe wie­ści: tu spa­lili, tam po­mor­do­wali.

Przy­cho­dzi zima, śniegu pełno, Boże Na­ro­dze­nie smutne. Ale sy­tu­acja tro­chę się uspo­kaja. Na tyle, że Au­gu­sty­no­wie wra­cają do swo­ich łó­żek i po­sta­na­wiają ku­pić od zna­jo­mej Ukra­inki pro­siaki. Tyle kar­to­fli w piw­nicy leży, kto to przeje. Szkoda, żeby się zmar­no­wało. Za dwa pro­sięta dają czter­dzie­ści ru­bli, bo już ru­ble na­stały. Ale po dwóch ty­go­dniach są­siadka wraca, roz­gląda się ner­wowo, kła­dzie na stole czter­dzie­ści ru­bli.

– Tam, gdzie je­dzie­cie, i tak pro­sia­ków nie za­bie­rze­cie. A pie­nią­dze wam się przy­da­dzą – mówi i obok ru­bli kła­dzie bo­che­nek chleba. Za­biera pro­siaki i wy­cho­dzi, znów roz­glą­da­jąc się ner­wowo. Bie­gnie przez te śniegi do pasa, przez pole, do sie­bie. Woli, żeby jej u Po­la­ków nie za­stali, jak przyjdą, bo i ją za­biorą. A przy­cho­dzą chwilę póź­niej. Ofi­cer i trzech ro­syj­skich żoł­nie­rzy.

– Ma­cie pół go­dziny, pa­kuj­cie się.

Jest 10 lu­tego 1940 roku. Świta.

Nie­któ­rzy, jak Gie­nia, mają szczę­ście. Cała ro­dzina w domu, nikt nie wpada w pa­nikę. Ojcu wpraw­dzie trzęsą się ręce, gdy prze­sy­puje mąkę do worka, ale za chwilę przy­tom­nie na­lewa żoł­nie­rzowi wódki i czę­stuje wę­dliną, więc żoł­nierz po­zwala mu po­biec do sto­doły, od­ko­pać dziurę w ziemi, wy­jąć lep­sze ubra­nia i na­wet tro­chę sło­niny. Matka w tym cza­sie wy­ciąga skrzy­nię po swoim po­sagu, dzieci zdej­mują ze ścian zdję­cia w ram­kach, pa­kują je do tej skrzyni. Matka każe im zo­sta­wić zdję­cia i wło­żyć ubra­nia – ile da­dzą radę na sie­bie na­cią­gnąć.

Zdążą jesz­cze ko­tom sie­mie­nia wy­sy­pać. Sa­nie cze­kają.

Inni mają mniej szczę­ścia. Od żoł­nie­rzy sły­szą, że to tylko prze­sie­dle­nie do in­nego ob­wodu, nie biorą więc ze sobą pra­wie nic. Szcze­gól­nie, gdy en­ka­wu­dzi­stom to­wa­rzy­szą są­sie­dzi, czy to pol­scy, czy ukra­iń­scy. Są­sie­dzi gor­li­wie pil­nują, żeby wy­sie­dlani nie wzięli za wiele. Cza­sem żoł­nie­rze są nie­cier­pliwi, bru­talni, prze­pro­wa­dzają re­wi­zję, szu­ka­jąc nie wia­domo czego. Wśród pła­czu dzieci, krzyku in­tru­zów, w cha­osie ko­tło­wa­nego do­mo­stwa nie­ła­two zde­cy­do­wać, co za­brać, co zo­sta­wić. Je­śli w ogóle jest czas na de­cy­zje. Żoł­nie­rze krzy­czą, grożą bro­nią, wy­ga­niają z domu się­ga­jące jesz­cze po słoik soli matki, wy­py­chają pa­ku­ją­cych jesz­cze choć jedną łyżkę oj­ców.

– Da­waj, so­bi­raj­sia, po­szli na dwór!

Hance, która miała iść do gim­na­zjum, ale już nie zdąży, tra­fia się ludzki żoł­nierz. Sam pa­kuje do wi­kli­no­wych ko­szy ubra­nia i bie­li­znę, sam ła­duje ma­te­race na sa­nie. Może dla­tego, że za­stał w domu tylko dzieci. Ojca jesz­cze przed świę­tami Ro­sja­nie aresz­to­wali, a matka wczo­raj po­szła mu za­nieść paczkę i jesz­cze nie wró­ciła. Mniej szczę­ścia ma Hanka, jak się oka­zuje, do pol­skich są­sia­dów, któ­rzy z czer­wo­nymi opa­skami na ra­mio­nach to­wa­rzy­szą en­ka­wu­dzi­ście. Jed­nego z nich Hanka zna cał­kiem do­brze, to prze­cież Mi­chał Pie­czór, nie tak dawno trzy­mali ra­zem dziecko do chrztu. A te­raz Mi­chał trzyma rękę na dra­bi­nie, za­gra­dza Hance drogę na strych, nie po­zwala ni­czego za­brać. Hanka ma na so­bie je­dwabne poń­czo­chy i lekką su­kienkę do ko­lan, już jej każą wy­cho­dzić, a na ze­wnątrz trzy­dzie­sto­stop­niowy mróz. Ła­pie kurtkę sio­stry i mamy mufkę z li­sów, za­kłada ojca ofi­cerki i wy­biega. Ale na sa­nie wsia­dać bez mamy nie chce, staje pod pło­tem i pła­cze. Prze­ko­nuje ją ka­ra­bin.

Kiedy kilka go­dzin póź­niej mama wróci i od są­siadki do­wie się, że jej pię­ciorga dzieci już nie ma, si­wieje w oczach. Bę­dzie py­tać, w co były ubrane, czy cho­ciaż zja­dły coś, za­nim je za­brali, prze­cież Te­re­ska nie ma dwóch lat, El­żu­nia trzech nie skoń­czyła, czy cho­ciaż zja­dły, za­nim je za­brali? Nie do­sta­nie od­po­wie­dzi.

W tych do­mach, do któ­rych wcze­śniej za­pu­kali ukra­iń­scy są­sie­dzi z ostrze­że­niem, en­ka­wu­dzi­ści czę­sto nie za­stają męż­czyzn. Ucie­kli, ukryli się, po­tem będą pró­bo­wali do­łą­czyć do pa­ko­wa­nych na wa­gony żon, ma­tek, dzieci. W gło­wie się prze­cież nie mie­ści, że wy­wo­zić będą całe ro­dziny, że nie tylko o męż­czyzn im cho­dzi.

Nie­któ­rzy będą ścią­gać z sań za­ła­do­wane przez żoł­nie­rza pa­kunki i od­no­sić je z po­wro­tem do domu, żeby opóź­nić od­jazd, żeby mama zdą­żyła wró­cić. W gło­wie się prze­cież nie mie­ści, że mogą wy­wo­zić dzieci bez ro­dzi­ców.

Nie­któ­rzy swoje domy zo­sta­wiają otwarte, inni sta­ran­nie je za­my­kają i za­bie­rają ze sobą klu­cze. W gło­wie się prze­cież nie mie­ści, że już tu nie wrócą, że „wy­da­leni w try­bie ad­mi­ni­stra­cyj­nym” swo­ich do­mów nie zo­ba­czą już ni­gdy.

W ra­mach ak­cji wy­sie­dleń­czej, którą Ro­sja­nie roz­po­częli 10 lu­tego 1940 roku o świ­cie, z do­mów wy­rzu­cono 140 ty­sięcy lu­dzi. Ale to tylko w pierw­szej de­por­ta­cji, a będą jesz­cze trzy ko­lejne: w kwiet­niu i czerwcu 1940 roku oraz w maju 1941 roku. W su­mie około 370 ty­sięcy pol­skich oby­wa­teli, któ­rzy za­wi­nili „słu­że­niem rzą­dowi bur­żu­ła­zyj­nej Pol­ski” albo wro­gim sto­sun­kiem do wła­dzy so­wiec­kiej. Albo ta­kich, któ­rym może się po pro­stu nie spodo­bać, że ta Pol­ska, co tu była przez chwilę, ma znowu znik­nąć. Osad­nicy woj­skowi, któ­rzy tę zie­mię do­stali w na­grodę od sa­mego Mar­szałka, po­li­cjanci, le­śnicy, urzęd­nicy pań­stwowi – i ich ro­dziny – wy­wie­zieni zo­staną w pierw­szej ko­lej­no­ści. Gie­nia, Hanka, Ada i trzy­sta sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy in­nych: dziew­cząt, chłop­ców, ko­biet i męż­czyzn, w kilka mi­nut traci dom i nie­mal wszystko, co po­siada. A to, co spo­tka ich póź­niej, bę­dzie znacz­nie, znacz­nie gor­sze.

Ada Mu­cha też je­dzie bez mamy, sie­rotą jest już prze­cież od kilku lat. Żoł­nie­rzy to nie ob­cho­dzi. 10 lu­tego bu­dzi ją ło­mot do drzwi domu jej sio­stry w Ja­ro­sła­wi­cach, do­kąd z młod­szym ro­dzeń­stwem tra­fiła po ucieczce z ple­ba­nii. Kil­ka­na­ście mi­nut na spa­ko­wa­nie, da­waj na sa­nie i jazda na sta­cję. Po­ciąg już czeka. Wa­gony to­wa­rowe cią­gną się je­den za dru­gim. Ktoś daje żoł­nie­rzowi pa­pie­rosa, ten w za­mian po­ka­zuje na ma­pie, gdzie ich za­wiozą. Te­ry­to­rium wiel­kiej II Rzecz­po­spo­li­tej, któ­rego Hanka, Gie­nia i Ada są dum­nymi oby­wa­tel­kami, to przy ob­sza­rze na­le­żą­cym do ZSRR drobny skra­wek ziemi. Jak przy­do­mowy ogró­dek wo­bec pań­skiego fol­warku. Ada, która tro­chę się już w ży­ciu na­podró­żo­wała (w końcu z Ką­ko­lówki, gdzie się uro­dziła, do Zbo­rowa, gdzie czeka te­raz na po­ciąg, jest aż dwie­ście pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów) nie umie so­bie wy­obra­zić po­dróży do od­da­lo­nego o trzy ty­siące sto trzy­dzie­ści sześć ki­lo­me­trów Kra­sno­ural­ska. A co do­piero Gie­nia, któ­rej naj­dal­sza do­tych­cza­sowa po­dróż to dwa­na­ście ki­lo­me­trów z Pło­ski do Ko­zo­wej. A te­raz przed nią pięć ty­sięcy osiem­set dzie­więć ki­lo­me­trów do po­siołka Pit-Go­ro­dok. Po­sio­łek, czyli osie­dle dla ze­słań­ców, to jedno z wielu no­wych słów, któ­rych się wkrótce na­uczą. Tak jak spe­co­sie­dle­nie, ope­ra­cja, któ­rej są wła­śnie pod­da­wane. Czter­na­sto­let­nia Hanka w ra­mach tej ope­ra­cji prze­je­dzie pięć ty­sięcy sześć­set osiem­dzie­siąt trzy ki­lo­me­try. Bez ro­dzi­ców, za to z ro­dzeń­stwem, m.in. nie­spełna czte­ro­let­nią El­żu­nią i pra­wie dwu­let­nią Te­re­ską. I bab­cią z War­szawy, na którą w ro­dzi­nie mówi się „ary­sto­kratka”, bo taka nie­za­radna, nic w domu sama zro­bić nie po­trafi.

Na ra­zie cze­kają. Bo to, że po­ciągi już stoją na sta­cji, nie zna­czy, że za­raz ru­szą. Upchnięci noga przy no­dze lu­dzie cze­kają w za­mknię­tych wa­go­nach na­wet i po kilka dni. Z Adą je­dzie cała ro­dzina. Są młod­sze sio­stry: Fu­nia i Le­osia, jest ku­zynka Stef­cia Ja­cheć, jest star­sza sio­stra Antka z mę­żem i dziećmi: Stasz­kiem, Po­ldzią i Lu­sią, druga sio­stra Aniela, w ciąży, z mę­żem Jan­kiem, te­ściami Fran­cisz­kiem i Te­klą, z ich dru­gim sy­nem Jó­ze­fem z żoną Ha­nią i có­reczką Izą. Jest też wu­jenka Wanda z czwórką dzieci, jest brat wu­jenki. Uzbie­rało się pięć­dzie­siąt dzie­więć osób w jed­nym wa­go­nie. W nie­któ­rych wa­go­nach są też zwie­rzęta, je­śli ktoś miał na tyle szczę­ścia, że udało mu się za­brać krowę czy kurę. Ale naj­więk­szym szczę­ściem okaże się koza – taka opa­lana drew­nem albo czym­kol­wiek. W końcu to śro­dek zimy, okien w wa­go­nach prze­waż­nie nie ma, ale gdy już po­ciąg ru­sza, przez dziurę wy­ciętą w pod­ło­dze, słu­żącą za to­a­letę, po­rząd­nie wieje mro­zem (ale już chyba lep­sza ta dziura, w nie­któ­rych wa­go­nach jest tylko mi­ska, która szybko się prze­peł­nia i pod­czas jazdy wy­wraca). A gdy już po­ciąg ru­szy, nie­prędko się za­trzyma. Kiedy na po­stoju straż­nik ze zgrzy­tem otwiera za­ry­glo­wane drzwi, lu­dzie wy­sy­pują mu się na głowę na pe­ron jak pi­łeczki z roz­pru­tego worka. Wszy­scy za­ła­twiają się na­raz, nikt już nie czuje wstydu. Hanka po ilo­ści za­mar­z­nię­tych na pe­ro­nie od­cho­dów pró­buje się zo­rien­to­wać, jak wielu lu­dzi prze­je­chało tą trasą przed nimi. Na po­sto­jach do­stają ki­pia­tok – ko­lejne nowe ważne słowo w ich słow­niku – czyli wrzą­tek. Je­śli mają co w nim ugo­to­wać, ro­bią to na pa­le­ni­skach z ce­gieł usta­wio­nych na pe­ro­nach albo – je­śli mają wa­gon pierw­szej klasy – na ko­zie. Cza­sem po­ciąg ru­sza, za­nim garść ka­szy zdąży się do­go­to­wać. Cza­sem do­stają wia­dro zupy, naj­czę­ściej z pod­gni­łej ka­pu­sty. Po­dróż trwa ty­go­dniami. Ci, któ­rzy zdą­żyli spa­ko­wać wię­cej je­dze­nia, do­jadą żywi. Ci, któ­rym koń­czą się za­pasy i szczę­ście do są­sia­dów, zo­staną na jed­nym z pe­ro­nów. Na każ­dym nie­mal po­stoju z wa­go­nów wy­nosi się zmar­łych – z głodu, z zimna, z wy­cień­cze­nia, z cho­rób ta­kich jak czer­wonka, które roz­no­szą się po po­dróż­nych, po­dob­nie jak wszy. W wa­go­nach dzieci ro­dzą się i umie­rają. Mar­twe nie­mow­lęta owi­nięte w ko­cyki zo­stają na śniegu, ich matki wsia­dają do wa­go­nów, po­ciąg od­jeż­dża, mu­szą żyć da­lej.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: