Plecakiem do przodu - ebook
Plecakiem do przodu - ebook
„Plecakiem do przodu” to zbiór reportaży, wspomnień z podróży do takich krajów jak: Peru, Birma, Tybet, Sri Lanka, USA (dwa różne oblicza Ameryki) oraz Kuba. Autorka nie opisuje tu swoich wypraw na zasadzie typowego dziennika podróży od A do Z, a przytacza tylko te epizody, które były najbardziej fascynujące, zadziwiające i szczególnie utkwiły w jej pamięci. Książka jest także inspiracją do zwiedzania świata w taki sposób, który pozwala zgromadzić w sobie jak najwięcej wiedzy i różnego rodzaju doświadczeń, dotyczących innych, odmiennych od naszej kultur. Autorka pisze o tym, Jak ciekawe jest podróżowanie lokalnymi środkami transportu i nawiązywanie rozmów z mieszkańcami tych krajów, które zwiedzamy. O ile bardziej poznawcze jest takie właśnie odkrywanie świata niż obserwowanie go zza okien luksusowego turystycznego autokaru. Zdaniem autorki, nawet najbardziej szalone plany podróżnicze nie muszą kończyć się na marzeniach.
Spis treści
1. Moja kariera w PRL-owskiej turystyce
2. Boczną drogą do Machu Picchu (Peru 1990)
3. Dalej niż do Mandalaj… (Birma 2007)
4. Samochody i rap (Detroit, USA, 2005)
5. Bardzo blisko nieba (Tybet, 2009)
6. Wielkanoc u Indian Tohono (Arizona, USA, 2010)
7. Moc starożytnej mądrości (Sri Lanka, 2013)
8. Cuba NO Libre (2017)
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-952041-2-8 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z orbisowskim dyplomem pilota wycieczek zagranicznych w ręku ruszyłam w drogę. Najpierw po radomskich biurach podróży. Na całym polskim rynku monopol na turystykę miało zaledwie kilka firm: Turysta, Gromada (biuro obsługujące wyjazdy rolników), Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze (PTTK), Juventur (młodzieżowe), Almatur (studenckie), no i oczywiście elitarny Orbis, gdzie udałam się w pierwszej kolejności.
– Czy potrzebujecie może państwo pilota wycieczek zagranicznych? – pytam z entuzjazmem, machając orbisowskim certyfikatem.
– A skąd! Co pani! Pani wie, co to znaczy dostać się na pilota do Orbisu?! Poza tym, my tu w Radomiu jesteśmy tylko filią. Pilotów zatrudnia centrala w Warszawie. Może pani tam spróbować, ale nie sądzę, żeby się udało – powiedziała szczerze kobieta za biurkiem, sprzedająca wycieczki dla bogatych.
No cóż, pomyślałam, może nie od razu Indie. Może zacznę od wyjazdów gdzieś bliżej. Pełna nadziei udałam się po kolei do wszystkich funkcjonujących na radomskim rynku firm turystycznych. Moje nadzieje okazały się płonne. Nigdzie nie potrzebowali pilota wycieczek zagranicznych.
Mocno rozczarowana wrzuciłam więc bezużyteczny orbisowski dyplom do szuflady i zajęłam się uzyskaniem uprawnień tłumacza przysięgłego, żeby jednak jakoś ten wolny czas zagospodarować, a przy tym dorobić parę groszy do skromnej pensji lektora, która była wówczas niższa od pensji portiera wydającego nauczycielom akademickim klucze do sal wykładowych. Zazdrościłam koleżankom rusycystkom i germanistkom, które stale gdzieś wyjeżdżały. A to „pociągami przyjaźni” do Związku Radzieckiego, a to jako opieka na wakacyjne młodzieżowe obozy pracy w NRD, a to na wymiany studenckie do krajów socjalistycznych, czyli nieanglojęzycznych. Angliści byli zdecydowanie tą gorszą grupą zawodową. Wydawało nam się, że chyba nawet trochę dyskryminowaną. Podejrzane typy i nie wiadomo, z kim mogą mieć kontakty. Może z wrogiem zza żelaznej kurtyny…
Przypadki rządzą światem
Aż tu nagle rok później wzywa mnie do swojego gabinetu mój przełożony, kierownik Studium Języków Obcych. Oczywiście rusycysta. Czyżby jakiś awans albo nagroda? – myślę sobie.
– Pani Ewo – zwraca się do mnie, wertując papiery na biurku. – Dostałem takie pismo z Orbisu, w którym proszą o oddelegowanie lektora języka angielskiego na egzamin wstępny, kwalifikujący na kurs pilotów wycieczek zagranicznych. Będą robić taki kurs w Radomiu i potrzebują egzaminatorów z wyższej uczelni, czyli od nas. Wiem, że pani miała coś tam do czynienia z turystyką, więc może pani pójdzie na ten egzamin? Na pewno dobrze zapłacą. Orbis to bogata firma.
– Dziękuję bardzo za tę propozycję, chętnie skorzystam, czuję się wyróżniona – odpowiadam bez wahania.
Wyszłam z gabinetu szefa z wypiekami na twarzy. Już ja ich przeegzaminuję! – myślałam, mając na uwadze organizatorów tego kursu. Cwaniaki! Wyciągają od naiwnych pieniądze za kurs, a potem buja się człowiek z tym ich dyplomem w ręku i wszędzie patrzą na niego jak na wariata.
Po ustaleniu w Orbisie szczegółów zlecenia, takich jak wynagrodzenie za godzinę pracy, obiad i napoje podczas egzaminu, stawiłam się w określonym terminie na odprawę, która poprzedzała egzamin. Poinformowano nas, czyli egzaminatorów, ilu jest kandydatów (bardzo dużo), ile osób można przyjąć na kurs (bardzo mało), ile minut należy przeznaczyć na rozmowę z jednym kandydatem i jak wypełnić protokół egzaminacyjny.
– Czy wszystko jasne? – pyta jeden orbisowiec z Warszawy.
– No, niezupełnie – odzywam się, mając pełną świadomość tego, że mogę sobie pozwolić na ten komentarz, bo nikt inny nie zdąży już przyjechać, aby ewentualnie zastąpić mnie na egzaminie, który się zacznie za chwilę.
– Po co organizujecie państwo ten kurs, skoro żadne z biur turystycznych nie potrzebuje nowych pilotów wycieczek? Już od ponad roku szukam pracy w tej branży, po waszym kursie w Kielcach ukończonym z wyróżnieniem – mówię z wyrzutem w głosie.
– Trafiła pani do niewłaściwych osób – odpowiada ten z Warszawy, z orbisowskiego Ośrodka Doskonalenia Kadr. – Panie kierowniku – zwraca się głośno do jednego z facetów siedzących koło niego za stołem przykrytym zielonym suknem – pan weźmie panią Ewę i ustali z nią, co trzeba.
Wychodzę na korytarz z kierownikiem radomskiej filii jednego z turystycznych monopolistów. Widzimy, że czekają tam już niektórzy kandydaci na egzamin, więc kierownik rozgląda się za jakimś kątem, gdzie można by spokojnie porozmawiać w cztery oczy.
– Widzi pani, pani Ewuniu, ten egzamin wstępny tak naprawdę nie jest do niczego potrzebny. Musimy przyjąć na kurs osoby, które już dawno pracują w tym zawodzie, ale nie mają formalnych kwalifikacji. A muszą mieć. Takie czasy! Polska Izba Turystyki się teraz tego domaga i weryfikuje papiery. No to trzeba wziąć ludzi na kurs i dać im te kwalifikacje. To są bardzo dobrzy piloci. Jakby to ode mnie zależało, to ja wypełniłbym od razu te protokoły i nie marnował ludziom czasu. Teraz pani rozumie? – pyta z nadzieją, że odpowiem twierdząco.
– Rozumiem – kiwam głową lekko oszołomiona tym, co usłyszałam. – Rozumiem, że takie czasy. Trzeba sobie jakoś pomagać.
– No to proszę się, kochana, zastanowić, z którym biurem chce pani jeździć i po egzaminie nam powiedzieć – kontynuuje kierownik.
– A które mam do wyboru? – postanawiam kuć żelazo, póki gorące.
– Wszystkie, kochana. Prócz Orbisu, bo tam trzeba mieć duże doświadczenie – odpowiada, potrząsając moją ręką na potwierdzenie obietnicy. – Aha! – udaje, że przypomniał sobie w ostatniej chwili. – Proszę pytać kandydatów, czy mają już doświadczenie w pracy pilota wycieczek. Jak powiedzą, że tak, to znaczy, że to są ci, o których nam chodzi. Proszę spojrzeć na nich łaskawym okiem. Mogą trochę kuleć z angielskiego, ale i tak świetnie sobie radzą w pracy. Mają wybitne zdolności interpersonalne.
Jak się później zdołałam rozeznać, mieli też wybitne i rozległe koneksje towarzyskie oraz wybitne doświadczenie w organizacjach, które umożliwiły im nabycie takich świetnych zdolności.
Tak oto, w ów przypadkowy, a zarazem perfidny i zaprzedajny sposób, otworzyłam sobie drzwi do „kariery” w branży turystycznej.
Układ zamknięty
Cała ta sytuacja przypominała mi egzaminy wstępne na studia zaoczne, na które w owych czasach musieli się dostać pewni dyrektorzy i kierownicy, żeby nie wylecieć ze stołków. Podobnie wyglądały obowiązkowe egzaminy z języka obcego, też przeprowadzane wówczas na lokalnych uczelniach wyższych, dla lekarzy robiących II stopień specjalizacji w swoim zawodzie.
– Kak wasz zowut? – pyta egzaminator z języka rosyjskiego, mając nadzieję, że usłyszy imię i nazwisko zdającego, który właśnie usiadł przed komisją.
– Ja ljekasz1 – odpowiada z całą powagą doktor, cały w nerwach, że następne pytanie pewnie go już powali.
1 Powinno być: wracz.
– Dziękujemy, zdał pan – oznajmia przewodniczący komisji egzaminacyjnej, mając nadzieję, że jak zachoruje i znajdzie się w szpitalu, to trafi właśnie na tego „ljekasza”. Takie czasy!
A nauczyciele akademiccy w żadnym razie nie narzekali na fakt, że muszą przychodzić do pracy w soboty i niedziele, bo znajomości nawiązywane ze studentami zaocznymi miały tę ogromną zaletę, że można było załatwić sobie zakup wszelkich deficytowych na rynku towarów. I to z dostawą do miejsca pracy, czyli na uczelnię. Dlatego w soboty i niedziele o 8.00 rano widziało się studentów wchodzących na zajęcia z przeróżnymi pomocami naukowymi, typu kozaczki z Radoskóru, żyrandol pięcioramienny albo zrolowany dywan przewieszony przez ramię. Zeszyty i książki mało kto ze sobą nosił, bo po czterdziestce wiedza się jakoś trudniej przyswaja, więc trzeba było sobie ze zrozumieniem wzajemnie pomagać.
Masz robotę, kochaniutka
Zaczęłam zatem, po znajomości, pilotować zagraniczne wycieczki organizowane przez Gromadę i Turystę. Już przy pierwszym wyjeździe dostałam kubeł zimnej wody na głowę. Pojechałam na cztery dni do NRD z grupą najofiarniejszych honorowych krwiodawców z Radomia i okolic, którzy w podzięce za dużą ilość oddanej krwi otrzymali taką właśnie nagrodę. Cały autobus facetów i trzy pielęgniarki ze Stacji Krwiodawstwa jako opiekunki. Honorowi, jak tylko autobus ruszył z miejsca zbiórki, zaczęli polewać rozmaite trunki, a skończyli to polewanie, kiedy już byliśmy z powrotem w Radomiu. Nie odpuścili sobie nawet „rozchodniaka”, wypakowując już bagaże z autokaru. Ku mojemu zdziwieniu, zwiedzaniem w czasie wycieczki nie byli kompletnie zainteresowani. Co najwyżej zakupami. Nie przeszkadzało mi to jednak, bo też miałam przeróżne potrzeby. Za służbową dietę w markach enerdowskich od razu nabyłam mały elektryczny opiekacz i dwa opakowania czekolady w proszku Trink Fix. W Polsce były to nieosiągalne towary, więc niektórzy kupowali też większe ilości na handel. W drodze powrotnej z Niemiec grupa urządziła sobie „zieloną noc” w hotelu Cuprum w Legnicy, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Honorowi krwiodawcy wysmarowali pastą do zębów wszystkie drzwi i klamki oraz mocno zakłócili sen pozostałym gościom hotelu. Kierownik recepcji polecił mi spacyfikować i uciszyć trochę tę mało kulturalną, jak to delikatnie określił, grupę.
– Panowie, nie macie już dosyć tej gorzały? – pytam zmęczonym głosem, znając z góry odpowiedź.
– A co se będziemy żałować. Przecież siostry nie pobierają nam teraz krwi – usłyszałam w odpowiedzi.
Po kilku wycieczkach do demoludów dostałam wreszcie zlecenie na wyjazd do kraju kapitalistycznego. Była to czterodniowa autokarowo-promowa wycieczka do Malmø w Szwecji z grupą pracowników rolniczej spółdzielni produkcyjnej. Jechali w ramach nagrody za najlepsze wyniki osiągnięte w produkcji. Typowa rozrywkowa wycieczka po zakupy, bo żadnego zwiedzania w jej programie nie było. Jak zwykle, wszyscy byli już pijani i mocno rozweseleni jakieś dwadzieścia kilometrów za Radomiem. Wódka płynęła szerokim strumieniem i w całym autokarze śmierdziało jak w rozlewni spirytusu.
Pytam kierowcę, czy mu ten smród nie przeszkadza.
– Przyzwyczaiłem się – odpowiada. – Pani też się przyzwyczai, jak więcej pojeździ. Tak jest na wycieczkach. Muszę tylko w porę zjeżdżać na parkingi, żeby mi nie zarzygali autokaru.
– Do cholery – mówię zniesmaczona. – Nie tak wyobrażałam sobie uczestników wycieczek zagranicznych. Myślałam, że to elita społeczna.
– Ci z elity to najwięcej chleją – oznajmił doświadczony w swoim fachu kierowca.
Jeden z uczestników wyjął z torby słoik grzybków marynowanych i zaczął nimi obdzielać „na zagrychę”.
– Przecież to na handel do Szwecji – upomina go koleżanka z pracy.
– Mam jeszcze kilka. A ten już otwarty, to trzeba zjeść.
Pierwsza noc w małym hotelu na trasie do Świnoujścia. Nieprzespana, bo zabawa była głośna. Druga noc na promie Świnoujście–Ystad. Też nieprzespana, bo wszyscy kłębili się przy sklepach wolnocłowych i było duże zamieszanie. Impreza towarzyska także trwała w najlepsze.
Rano, półprzytomna ze zmęczenia, zapakowałam pijaną grupę do podstawionego autokaru, którym jedziemy do Malmø. Zajechaliśmy pod duży bazar, gdzie mieliśmy kilka godzin na zrobienie międzynarodowego interesu w handlu. Moi podopieczni sprzedali te grzybki marynowane, suszone, miód i inne polskie specjały, które były chętnie i za dobrą cenę kupowane przez Szwedów. Za uzyskane dewizy wycieczkowicze kupili głównie odzież i owoce cytrusowe, które były w tym czasie trudno osiągalnym rarytasem w Polsce. Pamiętam, że po raz pierwszy zobaczyłam wówczas na własne oczy kiwi i awokado. Kupiłam je, ale nie wiedzieliśmy w domu, jak i z czym zjeść to awokado. Próbowaliśmy nawet rozłupać wielką pestkę, ponieważ po spróbowaniu miąższu uznaliśmy, że jest on z pewnością niejadalną częścią tego egzotycznego warzywa.
Po jakimś czasie w trakcie tego długiego postoju zaglądam do autokaru i widzę, że wciąż w nim siedzi czterech mężczyzn. Są pijani w sztok i domyślam się, że chyba nie dadzą rady zrobić żadnych zakupów.
– Nie wysiadacie? – pytam. – To może pomogę wam coś kupić? Chociaż po małej skrzynce mandarynek dla dzieci – proponuję.
– Halinkę już prosiłem, to mi kupi mandarynek – bełkocze w odpowiedzi jeden z nich.
– A dla żony co? – nie odpuszczam, chcąc pokazać, jak się nimi troskliwie opiekuję. – Może chociaż rajstopy…
– Żona weźmie skórki do placka z tych mandarynek.
Trzecia noc znów na promie. Teraz z Ystad do Świnoujścia. Kolejna noc nieprzespana. Prócz zakupów w sklepach wolnocłowych – dodatkowa atrakcja. Fale są wysokie i dość mocno buja na pokładzie. W połączeniu z dużą ilością wypitego alkoholu większość „moich” wymaga podprowadzania w kierunku toalety albo postania za nich w kolejce do sklepu, kiedy oni udają się do toalety o własnych siłach. Robię jedno i drugie. Tak czy owak, staram się zapobiec zarzyganiu promu. W drodze powrotnej ze Świnoujścia do Radomia dochodzę do wniosku, że taka praca, często wykonywana, szybko mnie wykończy. Wracałam z tych wojaży totalnie wyczerpana fizycznie i za każdym razem potrzebowałam kilku dni, żeby odespać zarwane noce i zregenerować siły. Nie o takich wycieczkach marzyłam…
Dalej, wyżej i coraz trudniej
Pora wyruszyć z Cuzco do Machu Picchu. Jesteśmy bardzo podekscytowani, bo Machu Picchu jest właśnie tym najcenniejszym skarbem cywilizacji Inków, który przetrwał do naszych czasów. Nie został zniszczony przez nikogo. Ani spalony przez hiszpańskich konkwistadorów. Dotknął go jedynie ząb czasu. Przez wieki nikt nie wiedział o jego istnieniu. Machu Picchu odkrył w 1911 roku amerykański badacz Hiram Bingham. Ujawnił światu, a świat uznał go za jeden z najcenniejszych zabytków naszego wspólnego dziedzictwa. Z Cuzco do Machu Picchu jest osiemdziesiąt kilometrów. Można tę odległość przejechać specjalnym pociągiem, przeznaczonym dla zagranicznych turystów. Wygodne fotele, serwowane napoje i zero tłoku. Pociąg jedzie z Cuzco do podnóża Machu Picchu, nie zatrzymując się na żadnej stacji po drodze. Ale to luksus nie dla nas. Mało ciekawie i stanowczo za drogo. Cena biletu – sto dwadzieścia dolarów amerykańskich od osoby. Wykluczone! Ta wersja zostaje jednogłośnie odrzucona.
– Czy jest jakiś tani sposób na dostanie się do Aguas Calientes? Inaczej niż tym drogim pociągiem? – pytam w biurze Informacji Turystycznej w Cuzco. Z przewodnika wiem, że Aguas Calientes to miejscowość, z której do Macchu Picchu można już dojść pieszo.
– Jest sprawdzony sposób dla tych z plecakami – odpowiada sympatyczna i dobrze zorientowana pracownica biura. – Trzeba się zabrać pociągiem lokalnym, który kursuje na tej trasie dwa razy dziennie: rano i po południu. – Ale tu, w Cuzco, nie kupicie na niego biletów. Ani też pracownicy kolei was do niego nie wpuszczą. – Chcą w ten sposób zmusić zagranicznych turystów, aby jechali tym drogim pociągiem turystycznym.
– To jak do niego wsiąść? – pytam czując, że jest szansa.
– Ile was jest?
– Dziesięcioro – odpowiadam.
– Musicie wynająć prywatnie minibusa i dojechać około dwadzieścia kilometrów do miasteczka Ollantaytambo. To pierwsza stacja od Cuzco, gdzie zatrzymuje się lokalny pociąg. – Tam wsiądziecie. Tam już nie będzie problemu.
– Muchas gracias, señorita. Tak zrobimy.
Busik zawiózł nas, tak jak sobie zażyczyliśmy, prosto na dworzec kolejowy w Ollantaytambo, maleńkim miasteczku w dolinie rzeki Urubamby, położonym na trasie pieszej wędrówki tak zwanym szlakiem Inków. Kiedyś była to ich znacząca twierdza obronna. Dziś pozostało trochę ruin, o które nikt nie dba, bo nie stanowią takiej atrakcji turystycznej jak Cuzco i Machu Picchu.
Peron jest mocno zatłoczony. Zdecydowana większość to ludność miejscowa, czekająca właśnie na swój lokalny popołudniowy pociąg. Ale czeka również kilkunastu zagranicznych turystów. Tych z plecakami. Tych, którzy nie wydadzą stu dwudziestu dolarów, żeby się przejechać w towarzystwie amerykańskich i japońskich emerytów. Tych, którzy niewątpliwie znają smak podróżowania lokalnymi środkami transportu i uznają go za jeden najwspanialszych elementów przygody. To dobrze, że oni też tu są – myślę głośno. – Bo to znaczy, że wpuszczają do tego pociągu zagranicznych.
Rozglądam się za kasą biletową. Widzę kilka osób stojących w kolejce do okienka na zewnątrz budynku dworcowego, więc kieruję się tam z zamiarem zakupienia dziesięciu biletów. Ustawiam się na końcu kolejki i czekam, aż znajdę się przy okienku.
– Dzień dobry – mówię z uprzejmym uśmiechem, bo niejednokrotnie się przekonałam, że urzędnicy kolejowi na całym świecie cierpią na manię wielkości. Staram się być miła. – Poproszę dziesięć biletów do Aguas Calientes.
I tu zaskoczenie!
– Cudzoziemcom nie sprzedajemy biletów. Grupom też nie sprzedajemy. Peruwiańczyk może kupić tylko dwa bilety, w tym jeden dla siebie.
Powiedział to bardzo wyraźnie, po hiszpańsku, ale ja miałam nadzieję, że coś źle zrozumiałam. To koniec – myślę. – Źle nas poinformowała kobieta w Cuzco. Na nic się nie zdał mój uśmiech. A busik już odjechał.
– Co tu zrobić? – zastanawiam się stojąc obok okienka kasowego, do którego podeszła już następna osoba. Słyszę, że prosi o jeden bilet. Ruszam natychmiast do trzeciej osoby w kolejce, bo druga jest już za blisko okienka.
– Przepraszam bardzo, ile pan kupuje biletów? – pytam.
– Jeden – odpowiada.
– Czy mógłby pan kupić jeden dla mnie?
Uśmiecham się do niego, starając się jednocześnie przybrać błagalny wyraz twarzy.
– Oczywiście – odpowiada. – Por supuesto.
Co za ulga. Odliczam i daję mu pieniądze. Chętnie ucałowałabym go w tę pyzatą twarz z czerwonymi policzkami. Rzucam okiem na pozostałą część kolejki. Stoi jeszcze kilkanaście osób, więc powinnam się wyrobić. Pod warunkiem, że większość z nich kupuje po jednym bilecie. Dobrze, że stoją prawie sami mężczyźni. Kobiecie łatwiej ulegną i rozumieją po hiszpańsku. Podchodzę do wszystkich po kolei i zadaję to samo pytanie. Niektórzy odpowiadają, że będą kupować dwa bilety.
– To źle – mówię do nich, nie mogąc sobie przypomnieć, jak jest po hiszpańsku „to szkoda”. W międzyczasie odbieram bilety od tych, którzy je dla mnie już kupili. Nie chcę już reszty pieniędzy, bo bilety i tak kosztują grosze. Uśmiecham się cały czas. Oni też się uśmiechają. Są bardzo życzliwi. Udało się! Wycałowałabym ich wszystkich w te czerwone od mrozu i wiatru policzki.
Nie taki był plan…
Czekamy na peronie jeszcze około pół godziny. Nagle tłum zaczyna gęstnieć przy samych torach. Widzimy, że zza zakrętu wyłania się powoli ogromna lokomotywa. Parowa. Z jej wielkiego komina bucha prawdziwy ogień. Za lokomotywą kilkanaście wagonów. Pociąg wjeżdża na peron z takim majestatem, że nie możemy oderwać od niego wzroku. W tej górskiej scenerii i na tym dworcu wygląda to niesamowicie. Pociąg się zatrzymuje i teraz dociera do nas, że jest zapakowany do ostatniej szczeliny. A tu jeszcze czeka tyle osób! Tłum błyskawicznie naciera na wagony, próbując się dostać do środka drzwiami i oknami. My też, nieco zdezorientowani, próbujemy podejść choćby bliżej drzwi. Niestety. Mamy za małą siłę przebicia, a za duże plecaki. Pociąg rusza, a my zostajemy osłupiali na peronie. Pięknie! Wszystko po kolei zgadza się z tym, co nam powiedziała miła kobieta w Cuzco! Rozglądamy się po peronie i ogarnia nas śmiech. Wsiedli wszyscy miejscowi, a wszyscy zagraniczni z plecakami stoją dalej. Tak jak my. Co robić? Przecież nie pójdziemy pieszo szlakiem Inków. Nie jesteśmy na to przygotowani. Ani kondycyjnie, ani mentalnie. No i nie dysponujemy wystarczającą ilością czasu czy odpowiednim ekwipunkiem.
– Co robimy? – pytam retorycznie współtowarzyszy.
– Musimy tu przenocować i ustalić strategię, jak się dostać do pociągu jutro rano – mówi rzeczowo jeden z kolegów. – Potrzeba będzie więcej sprytu, siły i determinacji.
Wyjmuję z podręcznej torby przewodnik. Muszę sprawdzić, jakie tu są hotele. Jest jeden. Tuż przy głównym i jedynym placu w miasteczku. Idziemy z dworca gęsiego, nie odzywając się do siebie. Widzę, że wszyscy rozglądają się na boki. Jestem pewna, że myślą o tym samym. Czy da się tu gdzieś po drodze kupić wódkę Cien Fuegos? Dzisiejszy nocleg i narada z pewnością się bez tego nie obędą. Hotel wymieniony w przewodniku ma wszystkie pokoje zajęte. Recepcjonista informuje nas, że są jeszcze dwa inne hotele. Też w uliczkach blisko placu. Tylko standard mają trochę gorszy. Znajdujemy Hostal El Tambo. Warunki spartańskie, ale przecież nie będziemy grymasić. Nie mamy wyboru. Po pomieszczeniach oprócz gospodarzy i kilku gości kręcą się również zwierzęta. Alpaki podchodzą, łasząc się do nas. Wszyscy mieszkają tu pod jednym dachem. Życie w harmonii z naturą. Okazuje się, że pokoje gościnne nie mają normalnych drzwi, które można zamknąć. Mają za to drewniane furtki, takie jak w saloonach na Dzikim Zachodzie. Alpaki z łatwością otwierają sobie te furtki i węszą po pokojach, szczególnie interesując się bagażami. A nuż jest tam coś do jedzenia? Nie ma nic. I sami nie wiemy, co będziemy jeść. Na szczęście gospodyni zaproponowała nam gorącą kolację.
Po dość smacznym posiłku i naradzie udaliśmy się do pokojów, a właściwie do zagród.
Jak tu zasnąć? Nie dość, że łażą te zwierzęta (a nie są to psy stróżujące), ktoś może nas okraść, to jeszcze łóżka wyglądają i pachną odpychająco. Dobrze, że udało się kupić trzcinówkę. Chyba przesiedzimy całą noc na krzesłach, owinięci w śpiwory i poncza, bo w tych łóżkach strach się położyć. W ogóle strach tu zasnąć. Pewnie będziemy czuwać na zmianę. Ostatecznie obie z Elą nie zmrużyłyśmy oka. Panowie owszem. Usnęli w łóżkach, a ich chrapanie rozlegało się w całym hostelu.
Następnego ranka stoimy na peronie wystarczająco wcześnie i szykujemy się do szturmu na pociąg. Jesteśmy kompletnie niewyspani i niedomyci. Nie dość, że woda w kranach okazała się lodowata, to jeszcze nie było warunków lokalowych do tego, żeby się umyć, choćby z grubsza. Ale co tam! Mamy ważne zadanie do wykonania i na tym się skupiamy. Strategia opracowana. Najpierw trzech chłopaków pakuje się do środka przez okna, następnie wciągają oni trzy dziewczyny przez te same okna, dziewczyny dopychane są od tyłu plecakami przez tych chłopaków, którzy zostali jeszcze na peronie. Ci wciskają się oknami jako ostatni. O drzwiach planowo zapominamy. Wszystko trwa dosłownie minutę, bo wiemy, że tylko tyle mamy czasu, zanim pociąg znów ruszy. Ta minuta jest absolutnie zwariowana. Utkwi mi w pamięci jako najbardziej szalony moment tej wyprawy. Do dziś nie mogę jedynie odżałować faktu, że nie było szansy utrwalić go na fotografiach.
Jedziemy w potwornym tłoku i zaduchu, oczywiście stojąc. Nie można się ruszyć. Z trudem da się oddychać. Chyba nie tylko my nie braliśmy prysznica przed tą podróżą. Od woni potu i brudu aż mdli. Dobrze, że to tylko kilkadziesiąt kilometrów. Na kolejnych stacjach więcej osób wsiada niż wysiada. Nie mogę uwierzyć, że to jeszcze możliwe. Po każdym przystanku staram się ogarnąć grupę wzrokiem, żeby sprawdzić, czy jest w komplecie. Coraz większa liczba osób w wagonie powoduje, że nie stoimy już blisko siebie. Wreszcie dojeżdżamy do Aguas Calientes. Wysiadamy i każdy bierze głęboki oddech. Co za ulga!
Zaraz, zaraz! Brakuje jednej torby podręcznej! Jak to się stało? Przecież nie wypuszczaliśmy bagażu z rąk! I na pewno nie została w wagonie. Musiała się w tym ścisku przykleić do innego pasażera. Pewnie pomyślał, że to jego torba… W końcu być w Peru i nie zostać okradzionym to chyba rzadki przypadek.