- W empik go
Plemię Nostradamusa - ebook
Plemię Nostradamusa - ebook
W typowy dla siebie sposób Zbigniew Wojnarowski wrzuca czytelnika w sam środek sytuacji, w której trudno się odnaleźć. Oto czytamy komputerowe zapiski osoby, która chwilę temu umarła. Mimo to siedzi swoim zwyczajem przed laptopem, grzeje się wełnianym swetrem, słucha ulubionej muzyki, tylko... fotel się pod nią nie zapada. Dlaczego duch tak uparcie trzyma się materii? Bohater szuka w internecie informacji o Wielkim Nostradamusie - rewolucyjnym programie komputerowym. W sam raz dla miłośników twórczości Janusza A. Zajdla.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1885-7 |
Rozmiar pliku: | 168 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Niejasne, ale ekscytujące.”
_Opinia na temat pomysłu Tima Bernersa-Lee_
_zbudowania World Wide Web_
Wklepuję te słowa 28 października, w dzień mojej śmierci. Parę godzin po niej. Nie do wiary, jeśli spojrzeć na to z punktu widzenia elementarnej logiki. Niemniej dokładnie tak przedstawia się sprawa. Sam jestem tym cholernie zaskoczony, zbity z tropu, przerażony, zdeprymowany... Potrafię moim odczuciom przykleić dziesiątki etykietek. To w niczym nie zmieni faktu, że jest jak jest. Nie zamierzam kłócić się z realiami, które jak zwykle są nie do podważenia. Dadzą się opisać krótkim zdaniem pojedynczym.
Wklepuję te słowa w parę godzin po mojej śmierci.
Oczekiwałem jej, nie przeczę, ale i tak mnie zaskoczyła. Jak to śmierć. Cała ona. Umiłowanie niespodzianek ma w swojej wrednej naturze. Jej nieprzewidywalność dręczyła ludzi, odkąd sformułowali pierwszą logiczną myśl. Nic dziwnego. Ja na przykład wiedziałem – a mimo to jestem zaskoczony. Też się dręczę.
Śmierć to śmierć. Można ją wsadzić do klatki, ale nie sposób oswoić.
Ktoś pewnie zada pytanie, jak cała rzecz ma się od czysto technicznej strony. Bo to ciekawe. Jak stuka się w klawiaturę pośmiertnie. Chętnie objaśnię. Zwłaszcza, że zagadnienie przedstawia się nad wyraz pospolicie. Nic nowego pod słońcem.
Oto tak zwane okoliczności zewnętrzne.
Jest dziewiąta piętnaście rano, z czego wynika, że czas nie umarł razem ze mną. Siedzę przed laptopem w swetrze z owczej wełny, jako że od dziecka nie cierpiałem zimna. Na dworze już drugi dzień przymrozki, a kaloryfery nie działają. Jakiś palant w zakładzie grzewczym nie może się zdecydować, żeby wcisnąć guzik przesuwający odpowiednią wajchę. Paskudna pora roku, paskudni służbiści.
Gra radio. Na półce po lewej, za moim ramieniem, tam gdzie grało przez całe moje życie. To znaczy – od dnia, gdy je kupiłem.
Czego słucham po śmierci? Właściwie nie mam pewności. Na Adagio Albinioniego to nie wygląda, w każdym razie coś klasycznego. Muzyka baroku. Zaryzykuję, że Scarlatti albo Corelli, czyli dźwięki absolutnie stosowne do okoliczności. Żadne taneczne kawałki z Nowego Orleanu, pełne rozwrzeszczanych saksofonów, ani ta nowomodna muzyka sferyczna, łącząca kosmiczne brzmienia z bazarowym rytmem. Nie, nie. Smyczki płaczą w molowej tonacji, alt i sopran podążają za sobą w kanonie. Może to kantata Bacha?... Coś w sam raz, jak Boga kocham, że w sam raz. Z tym, że mojego udziału w tym nie było, nastrój stworzył się samorzutnie. Nawet nie szukałem stacji. Ja tylko wcisnąłem przycisk medialnego pilota, włączając laptopa. Jak codziennie.
Co jeszcze? Łóżko, w którym ostatnio drzemałem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Obok na nocnym stoliku bateria leków. Żaden z nich nie mógł już pomóc, były na przetrzymanie. W mieszkaniu czuć jeszcze swąd choroby.
A ja, jako się rzekło, siedzę z laptopem na kolanach w dresie i ciepłym swetrze. Nic mnie nie boli. Lateksowy fotel nie zapada się pod ciężarem mojego ciała. W gruncie rzeczy przestał zapadać się już przed miesiącem, gdy spadłem do wagi trzydziestu siedmiu kilogramów. Jak duży indyk.
Oczywiście nasuwa się podstawowe pytanie. Czego szukam w sieci po swojej śmierci? Co tam jeszcze może ciekawić bywszego człowieka? To nie dla niego. On powinien leżeć brzuchem do góry i metafizycznie obcować z harmonią sfer. Tymczasem obleczonymi skórą kośćmi palców klepie w klawisze z maniakalnym uporem, notuje chaos swoich myśli i bawi się w sieciowego Sherlocka Holmesa. Dlaczego, na Jowisza? Jakie wyroki losu wiodą mnie w ten informacyjny gąszcz?
Odpowiedź jest prosta jak sznurek w kieszeni.
Szukam Nostradamusa.
***
Najpierw był Nostradamus, tylko Nostradamus. Bez numeru. Nikt nie nazywał go Nostradamusem Pierwszym, tak samo jak w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym lub trzydziestym nikt I wojny światowej nie opatrywał liczbą porządkową. Nazywano ją Wielką Wojną. Nie miała konkurencji, jej poprzedniczki nie dorastały jej do pięt. Na analogicznej zasadzie w czasach, o których mówię, istniał po prostu Wielki Nostradamus. W odróżnieniu od małego Nostradamusa, szesnastowiecznego autora sławnych centurii. Faceta, który był geniuszem, bo wszystko przewidział na setki lat naprzód, wyśledził bieg dziejów, przepowiedział, ujrzał oczami duszy, przestrzegł. Nie miał tylko głowy do dat.
Wielki Nostradamus naprawił ten błąd. Mimo że nie rościł sobie pretensji do geniuszu, skądże. Był zwyczajnym programem komputerowym, napisanym w wolnym czasie przez trzech amerykańskich genetyków. Początkowo dla własnej zabawy. Dopiero dużo później zorientowali się, co wymyślili.
Nawet nie dostali za to Nobla, bo wykosiła ich izraelska ekipa, która zrekonstruowała garnitur genetyczny Mojżesza. Mówiło się, że w ustaleniach Żydów podały sobie wreszcie rękę nauka i wiara. Epokowe pojednanie. To z powodu tych paru genów, nijak nie pasujących do naszego dumnego gatunku. Pasowały za to do reaktywnych nicieni, które chińska sonda przywiozła z komety Barrowsa. Brawo, panie i panowie, jesteśmy na tropie Przedwiecznego, jemu też przetrzepiemy genotyp! W tych warunkach nikomu nie przyszło na myśl, że naukę i wiarę naprawdę zrewolucjonizuje Wielki Nostradamus.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.