Płomienie - ebook
Płomienie - ebook
Daniela Krien subtelnie dotyka spraw egzystencjalnych, nie emanując patosem. „Neue Zürcher Zeitung”
Rahel i Peter są małżeństwem od prawie trzydziestu lat. Sporo w swoim życiu osiągnęli, cenią się i szanują, wychowali dwójkę dzieci. Z początku cicho i niezauważenie, potem z narastającym impetem miłość porzuciła ich związek. Wspólne wakacje mają uratować to, co z niego zostało, i odpowiedzieć na pytanie, jak i z kim chcą spędzić resztę życia.
Być może na tym właśnie polega artyzm Danieli Krien, na pozbawionej dystansu autentyczności jej bohaterów, na ich wzruszającej intymności. „Stern”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-596-8 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W gabinecie uporała się z papierkową robotą, podlała rośliny i zostawiła karteluszek z wytycznymi dla sprzątaczki. W ulubionej księgarni kupiła polecaną książkę, a także powieść Elizabeth Strout, która od dawna widniała na jej liście życzeń – wysoko ocenianą historię o matce i córce.
Peter powinien wrócić do domu za jakąś godzinę. Napisał do niej z winnicy w Radebeul, przesłał zdjęcia rozmaitych grauburgunderów i weißburgunderów, zapytując, czy zgadza się z jego wyborem. Poprosiła jeszcze o butelkę scheurebe, w odpowiedzi dostała tylko zwięzłe OK.
Na klatce schodowej opróżnia skrzynkę na listy i przegląda pocztę: reklama nowej pizzerii, rachunek od malarza, który niedawno wyremontował kuchnię, formalne pismo z urzędu miasta – mandat z fotoradaru sprzed kilku tygodni. Dziewięćdziesiąt euro plus dwadzieścia pięć euro opłaty, plus jeden punkt karny. Mogło być znacznie gorzej, bądź co bądź przejechała na czerwonym świetle.
Rahel wchodzi po schodach na drugie piętro kamienicy, listy kładzie na komodzie w przedpokoju. Gdy zdejmuje buty, w jej pokoju dzwoni telefon. Przez chwilę się waha. Musi do toalety, ma jednak wrażenie, że w dźwięku dzwonka pobrzmiewa niecierpiąca zwłoki natarczywość.
Podczas rozmowy musi usiąść.
Mężczyzna ochrypłym głosem informuje ją, że położony w górach domek letniskowy, który zarezerwowała kilka miesięcy wcześniej, spłonął. Przez niemal sto lat należał do rodziny, a teraz został doszczętnie zniszczony.
Rahel nie okazuje współczucia. Kiedy mężczyzna udziela jej wskazówek na temat zwrotu kaucji i proponuje zastępcze lokum, ani przez chwilę nie myśli o stracie właścicieli, a jedynie o Peterze i jego minie, kiedy mu o tym powie.
– A zatem wynajmie pani mieszkanie we wsi? – pyta mężczyzna całkiem rzeczowym tonem.
– Nie – odpowiada Rahel. – Proszę o zwrot pieniędzy.
Szukała takiego miejsca od prawie dwóch miesięcy. Już na początku roku, gdy pojawiły się pierwsze doniesienia o wirusie, uzgodnili, że lato spędzą w kraju.
To była wprost wymarzona okazja: chata w Górnej Bawarii, w Alpach Ammergau, stojąca w całkowitym odosobnieniu na porośniętym łąką wzgórzu, ze studnią wyposażoną w ręczną pompę oraz kamienną misę, z jedynym dojściem wyboistą ścieżką wijącą się serpentynami przez las. Bez internetu, bez telewizji, bez jakichkolwiek rozpraszaczy.
Peter od tygodni studiował mapy i układał trasy wycieczek. Kupił drogie buty trekkingowe, plecak na jednodniowe wyprawy, koszulki i spodnie z szybkoschnącego i nieprzemakalnego materiału, pierwszorzędną kurtkę szwajcarskiej firmy oraz specjalne skarpety stabilizujące stopę. Rahel także zadbała o kompletny ekwipunek i prawie codziennie ćwiczyła, przygotowując się do pieszych wędrówek.
Mieli wyruszyć za trzy dni. Teraz, w pośpiechu, nie sposób znaleźć cokolwiek porównywalnego, nie w tym roku, nie w tych okolicznościach. Bez większych nadziei wpisuje swoje wymagania na portalu oferującym wynajem wakacyjnych mieszkań. Zero wyników. Próbuje na innym – z podobnym skutkiem.
Następnie otwiera internetową wizytówkę górskiej chaty. Przeklikuje zdjęcia, ogląda pelargonie w skrzynkach na balkonie oraz niewielką werandę z widokiem na przeciwległy masyw górski, na koniec podziwia dom ukazany z innej perspektywy. Wraca do kamiennej misy oraz kolorowych kwiatów na łące – i nagle widzi buchający na zboczu góry ogień. Dostrzega umykające w popłochu zwierzęta oraz słup dymu wznoszący się ku rozgwieżdżonemu nocnemu niebu, a pośrodku siebie i Petera – jak na stosie pogrzebowym.
Gdyby spotkało ich to dziesięć lat wcześniej, pokiwaliby tylko głowami. Kto wie, co to oznacza – powiedziałby pewnie Peter i zacząłby ją pocieszać. Ale zatracił gdzieś swoje opanowanie. Jego poczucie humoru coraz częściej przeradza się w cynizm, a ich ożywione rozmowy zastąpiła dystyngowana serdeczność. Na domiar złego – i to jest najgorsze – przestał z nią sypiać.
Od rozmowy telefonicznej upłynęło pół godziny. Rahel stoi boso przy oknie swojego pokoju, unosząc się i opadając na palcach nóg. Czarne, przetykane siwizną włosy nosi spięte. Życie za oknem, głosy młodych ludzi przesiadujących na ławkach przed kościołem docierają do niej jakby z oddali. Rozczarowanie uczyniło ją bezsilną.
Kiedy ponownie dzwoni telefon, zamiera w bezruchu. Z zamkniętymi oczami czeka, aż dzwonek ucichnie.
Ale nie cichnie.
Spogląda na ekran: to Ruth. Rahel mimowolnie ściąga ramiona, odchrząkuje, sprawdza w wiszącym obok biurka lustrze wyraz swojej twarzy i podnosi słuchawkę.
Już przy powitaniu słyszy pobrzmiewającą w głosie Ruth zmianę – brak jej żywiołowej pewności siebie. Mimo to Ruth od razu przechodzi do sedna: przed kilkoma dniami Viktor miał wylew. Wiele się działo, dlatego dzwoni dopiero teraz. Przez sześć tygodni będzie przebywał w klinice rehabilitacyjnej w Ahrenshoopie. Niespodziewanie zwolniło się tam miejsce. Chce się nim opiekować, znalazła już kwaterę u ich wspólnej przyjaciółki Frauke, mieszkającej w Ahrenshoopie malarki. Szuka kogoś, kto zatroszczyłby się o dom i zwierzęta w Dorotheenfelde. Nie zwykła chodzić po prośbie, ale…
Przerywa, po chwili znów zaczyna mówić. Czy Rahel i Peter mogliby zająć się domem przez pierwsze dwa tygodnie? Byliby z Viktorem niezmiernie wdzięczni.
Rahel omal nie odmawia. Nie, niestety to niemożliwe. Wyjeżdżamy w góry. Potem jednak przypomina sobie o pożarze.
– Tak, oczywiście, bardzo chętnie – odpowiada. – Jeśli chcesz, zostaniemy na całe trzy tygodnie.
***
Peter milczy. Potrząsa głową, bezradnie unosi ręce.
– To chyba jakiś żart! – mówi w końcu. – Jakie jest prawdopodobieństwo zarezerwowania akurat tej wakacyjnej kwatery, która tuż przed przyjazdem spłonie?
Ze spuszczoną głową człapie do swojego pokoju. Dawniej pokój ten należał do Selmy. Gdy się wyprowadziła, przejął go Simon, a gdy i on opuścił rodzinne gniazdo, zajął go Peter. Dawny pokój Simona służy za gościnny, poprzedni gabinet Petera należy teraz do Rahel. Mieszkanie przemeblowali zaraz po wyprowadzce Simona. Przez pewien czas szukali mniejszego lokum, ale wszystkie mieszkania, które brali pod uwagę, mimo skromniejszego metrażu okazały się droższe, i to w gorszej lokalizacji. Äußere Neustadt graniczy tu z Radeberger Vorstadt, na nadłabskie łąki można się dostać równie szybko jak na drezdeńskie wrzosowisko. A z tego rezygnować nie chcieli.
Na razie odetchnęła z ulgą. Nadal nie wie, jak go przekonać do wyjazdu do Dorotheenfelde. Podchodzi do okna, wychyla się nieznacznie, spogląda w dół na przechodniów – i nagle słyszy za plecami głos Petera.
– I co teraz? – pyta. Siada na granatowym szezlongu, niedawno kupionym przez Rahel.
Zwleka z odpowiedzią, w końcu górę bierze jej pragmatyzm.
– Jedziemy do Uckermarku, do Dorotheenfelde, już jutro.
Uśmiech znika z jej twarzy, wzrok Rahel nie wytrzymuje spojrzenia męża. Lustrując pomalowane paznokcie u stóp, relacjonuje mu telefoniczną rozmowę z Ruth. Peter wydaje odgłos, jakby się zachłysnął.
– Nie pytając mnie o zdanie… – Urywa, po czym wstaje. – A więc do tego już doszło.
Jej stopy jakby zrosły się z podłogą, język przywarł do podniebienia. Peter wychodzi z pokoju z miną człowieka pokonanego.
Rahel siada na szezlongu, dokładnie w tym samym miejscu, które zajmował Peter. Potem się wyciąga, zakrywa oczy ramieniem. Spogląda w głąb siebie i od razu zaczyna żałować, że to zrobiła.
Kiedy na chybił trafił wyjmuje z szafy ubrania i wrzuca je do walizki, myśli o Ruth. Wciąż ma przed oczami jej twarz. Z biegiem lat drobne zmiany zatarły symetrię jej rysów, lecz mimo to Ruth zawsze wygląda nieskazitelnie. Szczególnie w kiepskie dni jej perfekcyjna aparycja jest zbroją przeciwko bezczelności świata. Od dawien dawna jej postawa miała wpływ także na Rahel. W obecności Ruth nigdy sobie nie folgowała, nie ubierała się niedbale ani nie poruszała niezdarnie. Tę bezwzględną dyscyplinę Ruth przyswoiła sobie podczas lat spędzonych w szkole Palucca. Razem z matką Rahel, Edith, rozpoczęły naukę tańca klasycznego w tym samym dziecięcym jeszcze wieku. Edith zarzuciła ją po trzech latach, Ruth została. Przyjaźń dziewczynek nie zatraciła się nawet u progu dorosłości.
Więź łącząca Rahel z Viktorem i Ruth pozostaje niezachwiana i trwa równie długo jak jej własne życie. To u nich w Dorotheenfelde znalazła ukojenie. Burzliwa egzystencja Edith, która dzieciństwo Rahel i jej siostry Tamary naznaczyła zmieniającymi się ojczymami oraz ustawicznymi przeprowadzkami po całym Dreźnie i jego rozmaitych szkołach, przypominała sztorm na pełnym morzu. I chociaż także Dorotheenfelde nie okazało się trwałą przystanią, to przynajmniej oferowało chwile uzdrawiającego wytchnienia.
Podczas dni spędzonych w Dorotheenfelde Edith i Ruth były nierozłączne. Mimo wszelkich dzielących je różnic związała je bliska zażyłość, a kiedy przed kilkoma laty rak zaatakował ciało Edith po raz trzeci i ostatni, Ruth przyjechała i została. Do samego końca.
***
Nie zatrzymują się ani na chwilę. Według wskazań nawigacji podróż miała zająć trzy godziny i trzynaście minut. Peter uznał, że wyliczenie jest poprawne.
Po drodze Rahel dzwoni do dzieci i przełącza telefon w tryb głośnomówiący. Selma trzyma na rękach marudzącego Maxa. Kwilenie chłopca zagłusza jej głos.
– Strasznie mi przykro, mamo, że musicie spędzić urlop w innym miejscu! – krzyczy do telefonu. – Jeśli dziś koło północy znajdę minutę dla siebie, będę wam współczuć. – Po czym się rozłącza.
Peter natychmiast łagodzi ton.
– Daj jej spokój! Ma na głowie dwójkę maluchów.
– Ma męża, który zrobiłby dla niej wszystko.
– Czyżbyś była zazdrosna?
Rahel postanawia nie odpowiadać i wybiera numer Simona.
– Założysz się, że nie odbierze? – Peter się uśmiecha. To jego pierwszy uśmiech od wielu dni i choć powód wydaje się niestosowny, Rahel czuje w sercu ulgę. Po trzynastym sygnale się rozłącza.
– Po co mu w ogóle telefon? – prycha.
– Pewnie wędruje po górach.
Rahel przytakuje i chowa aparat do torebki.
Tuż za tablicą graniczną wioski skręcają w prawo. Znak wjazdu w ślepą uliczkę jest wyblakły i przekrzywiony. Zanim Viktor musiał na dobre oddać prawo jazdy, kilka razy o niego zawadził. Trzęsą się na wybojach wyłożonej płytami drogi, pośrodku której pleni się trawa. Kiedy nawierzchnia z płyt się kończy, po żwirze i piasku wjeżdżają na łagodne wzniesienie.
Ruth stoi na podjeździe. Wysoka, wyprostowana, w sukience z głębokim dekoltem, podkreślającym jej imponujący biust. Ani śladu zniedołężnienia, choć ma już prawie siedemdziesiąt lat. Rahel wysiada i rusza w jej stronę, podczas gdy Peter parkuje samochód na podwórku.
Do głównego budynku przylegają z lewej strony stajnie, z prawej zaś sporej wielkości stodoła. Po wojnie pomieszkiwali tu uchodźcy, następnie w majątku mieściła się siedziba miejscowej administracji rolniczej spółdzielni produkcyjnej, potem stary dom zarządcy – z piecami i wychodkiem – zajęli Viktor i Ruth wraz z dwiema innymi rodzinami. Pierwsza rodzina wyprowadziła się na początku lat siedemdziesiątych, z początkiem osiemdziesiątych druga.
Po upadku komunizmu Viktor i Ruth zakupili na poły zrujnowane gospodarstwo i przez wiele lat odnawiali je kawałek po kawałku. Teraz znów zaczyna podupadać.
Ruth unika uścisków.
– Cała jestem spocona – tłumaczy i odchodzi, by przywitać się z Peterem.
Na ogrodowym stole stoją karafka z wodą, przykryty moskitierą talerz z ciastem oraz termos z kawą. Przy poczęstunku Ruth zaczyna opowiadać o Viktorze. Rahel zastanawia się, czy pewnego dnia będzie mówić o Peterze w równie czuły sposób. W słowach Ruth pobrzmiewa ton głębokiego przywiązania. Rahel wyczuwa na sobie spojrzenie Petera.
Wypiwszy kawę, wyjmują z samochodu bagaże i wchodzą za Ruth po schodach. Na pierwszym piętrze wskazuje im pokój po prawej na końcu korytarza.
– Najlepsze miejsce do spania macie w pokoju od północnego wschodu. Panuje tam przyjemny chłód. Albo… – pokazuje w przeciwnym kierunku – zajmijcie tamten pokój. Południowy zachód, pomiędzy drzewami lśni tafla jeziora. Ale po co ja to mówię, przecież doskonale znacie to miejsce.
Potem odwraca się i zbiega na dół. Nie patrząc na siebie, rozchodzą się – Peter na północny wschód, Rahel na południowy zachód. Cicho zamykają za sobą drzwi.
Później Ruth wydaje im instrukcje. Samo podlewanie roślin zajmuje niemal godzinę, mają korzystać z rozstawionych wokół domu pojemników gromadzących deszczówkę.
Pracownia Viktora mieści się w przedniej części stodoły, ale do niej nie wchodzą. W ostatnich latach, wyjaśnia Ruth, jego prace stały się skromniejsze. Osłabł fizycznie, choć zachował kunszt i siłę wyobraźni.
Największy problem stanowią zwierzęta. Ani Peter, ani Rahel nigdy nie mieli z nimi do czynienia. A teraz powierzono im los konia, kilku kotów, kilkunastu kur i niezdolnego do lotu bociana białego.
Obchodzą całe podwórko. Jedno okno w stodole powinno być stale otwarte, by jaskółki mogły bez przeszkód wlatywać do środka. Za stodołą, na wybiegu dla kur, jabłonie wydają obfite owoce. Ogrodzenie z drucianej siatki tu i ówdzie załatano. W każdym zakamarku czeka ich sporo pracy. Liczne różane krzewy przy ścianie stodoły od dawna nie były przycinane, pnąca się pod daszkiem winorośl usycha. W trakcie obchodu Rahel naliczyła trzy wybite okna, wszędzie też ścielą się zeszłoroczne liście i suche gałęzie.
Ruth udaje, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Nagle, krzywiąc się, spogląda w niebo.
– Już prawie siódma. Czas na kolację.
Jedzą na podwórku przy pięknie nakrytym stole, zapadający mrok zamazuje oznaki rozkładu. Jest solanka, chleb, czerwone wino i woda.
– Pysznościowo! – wyrzuca z siebie Peter w przypływie błogiego zadowolenia.
Ruth wybucha donośnym śmiechem, którym zaraża również Rahel. Obie powtarzają chóralnie Pysznościowo!, w głowie Rahel odżywają wspomnienia.
Nie tak dawno, przed dwoma bodaj laty, razem z Viktorem, Ruth i Simonem zasiedli do wesołej kolacji, były solanka, chleb i wino. Simon nie pił alkoholu, zagadnięty przez Viktora wyjaśnił swoje powody, które Rahel i Peter już znali. Po studiach sportowych na Uniwersytecie Bundeswehry ich syn chciał zdawać egzamin na przewodnika górskiego. Przygotowania zajęły mu około dwóch, trzech lat. Trening wspinaczkowy oraz jazda na nartach na najwyższym poziomie w niedostępnym wysokogórskim terenie w najtrudniejszych warunkach pogodowych były równie istotne jak wytrzymałość i odporność psychiczna. Simon zaczął od alkoholowej abstynencji. Już sama decyzja o karierze oficerskiej przeraziła Rahel. Wizja syna jako dowódcy oddziału górskiego była dla niej kolejnym szokiem. Jego zapewnienia, że jest to raczej wyzwanie natury sportowej, wcale jej nie uspokoiły. Tamtego popołudnia Viktor miał podobne wątpliwości.
– I w razie potrzeby będziesz nadstawiał karku za ten kraj! – zawołał skonsternowany. – Nikt ci za to nawet nie podziękuje.
Czasami Ruth przyprawia ją o dreszcze. Jakby czytała w jej myślach, nagle pyta o Simona.
– Nadal w Monachium, na Uniwersytecie Bundeswehry – wyjaśnia Peter.
– Nawet do mnie nie oddzwonił, nasz kandydat na oficera – mruczy Rahel, zerkając z niepokojem na ekran telefonu. Następnie otwiera folder ze zdjęciami, z których większość ukazuje jej dzieci albo wnuki, jednak komentarze Ruth ograniczają się do grzecznościowych półsłówek. W stosownej chwili rzuca niskim głosem Ach tak, Jak ładnie i Aha, lecz jej wzrok wciąż błądzi, a śmiech nie brzmi autentycznie. Ziewa, zasłaniając usta dłonią, i oznajmia, że chce wyruszyć z samego rana.
– Nie musicie tak wcześnie wstawać. Pożegnamy się teraz, tak będzie lepiej – mówi z typową dla siebie stanowczością.Poniedziałek
Rahel wstaje krótko przed ósmą. Musiała wyłączyć budzik, ale tego nie pamięta. Długo nie pospała. Dopiero około pierwszej w nocy Simon jej odpisał.
Hej, Mamo, naprawdę mi przykro, że Bawaria nie wypaliła. Na pewno bym wpadł i pokazał Wam kilka fajnych tras. Cóż, może innym razem! U mnie wszystko dobrze. Obecnie trenuję w górach Karwendel. Pozdrów wszystkich ode mnie!
Simon
Na razie odetchnęła z ulgą, choć oczywiście wiedziała, że ryzyko zawsze będzie mu towarzyszyć. Nocne demony strachu wciąż podsuwały jej obraz jego pogruchotanego ciała.
Co pewien czas zjawiają się w jej gabinecie. Matka, której jedyne dziecko zostało potrącone przy przechodzeniu przez jezdnię, albo ojciec, który widział, jak jego córka tonie w odmętach Bałtyku. Siedzą przed nią jak zgaszone światła, zbyt bezradni, by żyć, zbyt bezsilni, by się zabić.
Rahel wstaje, człapie do łazienki i wyjmuje z ust szynę relaksacyjną. Ona także przemieniłaby się w jedno z tych zagasłych istnień, gdyby któreś z jej dzieci umarło. Otrząsa się z tej myśli, czyści szynę, wkłada ją do plastikowego pudełka i pije wodę z kranu. Potem wraca do pokoju, zamienia koszulę nocną na czarną lnianą sukienkę i wygląda przez okno. Jakaś postać znika w lesie od strony jeziora. Rahel sięga po leżące na nocnej szafce okulary i ponownie patrzy w dal. Człowiek zniknął, tylko bocian z opuszczoną głową przechadza się za domem.
– Węże, myszy, krety. Oczywiście żywe. – Ruth z kamienną twarzą wyjaśniła im nawyki żywieniowe bociana. Gdy już nacieszyła się ich osłupiałymi minami, na jej twarzy zagościł uśmiech. – Możecie też wziąć rybki z lodówki. Albo kurczęta i myszy z zamrażarki. A jeśli znów będzie padać, zbierajcie ślimaki z łubinów i funkii – bocian wam za to podziękuje.
Ptak nie ma imienia.
Rahel idzie boso długim korytarzem do pokoju Petera. Puka do drzwi, czeka, ponownie puka, wchodzi. Okna są otwarte na oścież, wróble awanturują się w krzewie czarnego bzu, którego gałęzie niemal sięgają do wnętrza pokoju, łóżko jest puste, koc starannie złożony. Siada na brzegu i wsuwa rękę pod posłanie, by poczuć jego ciepło. Jednak prześcieradło jest gładkie i chłodne w dotyku.
Na biurku widnieje stos książek, które Peter zamierza przeczytać: Propaganda Steffena Kopetzky’ego, pierwszy tom Im alten Reich. Lebensbilder deutscher Städte Ricardy Huch, zbiór esejów Montaigne’a, Sämtliche Gedichte Tomasa Tranströmera, Freibeuterschriften Piera Paola Pasoliniego oraz Der Waldgang Ernsta Jüngera.
Na środku blatu, na nowym zeszycie, leży świeżo zatemperowany ołówek, za nim okulary i paczka chusteczek. Z jakiegoś powodu ta staranna aranżacja wyzwala w niej głębokie emocje. Wychodzi z pokoju, nie pozostawiając po sobie śladu, i zbiega po schodach.
Nieco bezradna wchodzi do kuchni. Ile by teraz dała za cappuccino z własnego ekspresu, z kremową mleczną pianką i szczyptą brązowego cukru. Krąży dokoła, otwiera kolejne szafki i powoli zaczyna rozumieć porządek kryjący się za pozornym chaosem kuchni Ruth. Nie ma ekspresu do kawy, jest tylko zaparzacz. Ruth i Viktor są miłośnikami zielonej herbaty. Po przyjeździe Peter z zadowoleniem zauważył duży wybór dzbanków, herbat i miseczek.
Gorącą wodą płucze zaparzacz, w czarnej puszce znajduje mieloną kawę. Wącha, wydaje się świeża. Słyszy trzask zamka w drzwiach wejściowych, zaraz potem odgłos kroków Petera w sieni. Staje w progu i w dobrym nastroju opowiada o kąpieli w jeziorze.
– Ach, to ty byłeś tym człowiekiem w lesie.
Przytakuje.
– Pływałem całkiem sam w tym ogromnym jeziorze.
– Zaparzyć ci herbatę? – pyta, kładąc dłoń na jego ramieniu.
– Nie, sam to zrobię.
Peter z entuzjazmem odkrywa, że czajnik jest wyposażony w regulację temperatury, dzięki czemu herbatę można parzyć w temperaturze siedemdziesięciu stopni, Rahel natomiast gotuje owsiankę. Przy okazji dzielą się obowiązkami. Peter, który nigdy nie darzył zwierząt szczególną sympatią, a słysząc prośby i błagania dzieci o domowego zwierzaka, zawsze reagował stanowczą odmową, ku jej zaskoczeniu oznajmia:
– Zajmę się trzódką.
Ucieszyło to Rahel. Woli pielęgnować ogród.
Peter śpiesznie wstaje od stołu. Rahel patrzy, jak podąża w stronę stajni, skąd wkrótce wraca, trzymając za uzdę konia.
To dwudziestotrzyletnia kasztanka o imieniu Baila. Od pięciu lat żyje tu na łaskawym chlebie po kontuzji, która zmusiła ją do wycofania się z zawodów hipicznych. Drepcze za Peterem i nie wygląda na zadowoloną z wyjścia na padok. Co chwila przystaje, kładzie uszy i wbija kopyta w ziemię. Szarpanie za uzdę ani namawianie nie przynoszą efektu. Nagle Peter chwyta za wodze, skręca je w bicz i uderza upartą Bailę w zad, a wtedy klacz rusza potulnie naprzód.
Chwilę później obserwuje Petera przy karmieniu bociana. Ptak dostaje rybę w plastikowej misce, łapczywie się nią objada. Ruth przed wyjazdem wypuściła kury i je nakarmiła, również koty wydają się syte i zadowolone. Wylegują się w słońcu, wałęsają po podwórku albo wślizgują przez klapkę do domu i znikają w piwnicy.
Rahel zostawia naczynia i wychodzi z kuchni. Bierze konewkę, ale zbiorniki na deszczówkę są puste. Także w tych okolicach letnie miesiące są coraz gorętsze, suchsze i bardziej zapylone. W lasach obumierają świerki i buki, już w sierpniu widać pierwsze oznaki jesieni. Odkręca kurek obok drzwi wejściowych, rozwija umocowany do niego wąż i zaczyna podlewać te rośliny, które jej zdaniem mają największe szanse na przetrwanie. Ogrodowe hibiskusy, malwy, rododendrony, rozmaite hortensje, nagietki i funkie chylą się ku ziemi, lecz po chwili zaczynają się prostować. Tylko lawenda wspaniale się pleni, tworząc cudownie pachnące wyspy. Pozostaje zagadką, w jaki sposób niemal siedemdziesięcioletnia Ruth oraz jej starszy o dziesięć lat mąż radzą sobie z prowadzeniem domu i gospodarstwa, trudno też sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli Viktor nie wróci do zdrowia.
Peter jest zajęty aż do obiadu. Rahel rozłożyła na stole zawartość pojemnika z warzywami, wyrzuciła zgniłe sztuki, a z reszty postanowiła ugotować zupę. Chleba jest jeszcze pod dostatkiem. Nakrywa stół przed domem, rozkłada parasol, nalewa wody do glinianej chłodziarki na wino, aż się zabarwi na ciemno, po czym z przywiezionych win wybiera weißburgunder.
W lodówce znajduje jeszcze dwa serdelki jagnięce, z westchnieniem zostawia oba Peterowi. Od jakiegoś czasu je mniej, by zachować figurę.
Podczas obiadu Peter oznajmia, że po południu zamierza zabrać Bailę na długi spacer. Ruth poleciła mu wyprowadzać klacz na co najmniej godzinę dziennie. Nie patrzy przy tym na Rahel, nie pyta też, czy chciałaby mu towarzyszyć.
Podczas uprzątania naczyń kieliszek wypada mu z rąk. Rozbija się na kamieniach przed drzwiami. Peter zastyga w bezruchu, jego wzrok pada na rozsypane odłamki szkła. Przez kilka sekund patrzy przed siebie, spojrzenie to powstrzymuje ją przed udzieleniem mu pomocy. Rahel się odwraca. Promień słońca oświetla jej twarz, zamyka oczy. Kiedy ponownie je otwiera, Peter kuca, zamiatając szklane okruchy.
Peter wyrusza razem z Bailą, Rahel wałęsa się po domu. Stoi tu od ponad stu pięćdziesięciu lat, niczym organizm rządzący się własnymi prawami przyjmuje wciąż nowych ludzi, otula ich, wchłania, przenika, działa najpierw w nich, a w końcu i przez nich.
W jasnym drewnie podłóg widnieją głębokie rysy, terakota w kuchni jest po części spękana, po części wyszczerbiona, brakuje pustych powierzchni. Wszystko, co poziome, jest zastawione – na każdym parapecie, każdej komodzie, każdym stole piętrzą się stosy artykułów prasowych, katalogów wystawowych, książek, zdjęć, płyt CD, notatek, szkiców oraz całe legiony rzeźbionych figurek dla dzieci, których Ruth nigdy nie urodziła.
Rahel rozpoznaje te, które Viktor wykonał ongiś dla niej. Jedną z nich – elfa – zabiera z sobą.
Kiedy w korytarzu dzwoni telefon, waha się. Ruth nie zostawiła żadnych instrukcji dotyczących ewentualnych rozmów telefonicznych. Aparat jest nowy. Obok leży instrukcja obsługi oraz paragon. Odbiera, zanim włączy się automatyczna sekretarka.
– Witaj Rahel – mówi Ruth. – Dotarłam bezpiecznie do Viktora, przesyła ci serdeczne pozdrowienia. Powtarzał mi to trzy razy, widocznie to dla niego bardzo ważne.
– Dziękuję! Jak on się czuje?
– Zważywszy na okoliczności… Słuchaj, przepraszam, ale muszę kończyć, bo za chwilę przyjdzie lekarz, by ustalić plan terapii. Powiedz tylko, jak się mają zwierzęta?
– Dobrze! Bardzo dobrze! Nie martw się, nad wszystkim panujemy.
– Cieszę się. Zadzwonię ponownie. Żegnaj, moja droga, i pozdrów Petera.
– Oczywiście.
Kiedy Ruth odłożyła słuchawkę, Rahel przypomina sobie wszystkie pytania, które powinna była zadać.
Gdzie jest odkurzacz? Kiedy wywożą śmieci? Czy mam ci przesyłać pocztę?
Zastyga na chwilę przed aparatem, po czym wkłada elfa do kieszeni sukienki, wychodzi z domu, przemierza podwórko i otwiera drzwi do pracowni Viktora.
Daleko w głębi pomieszczenia, gdzie nie dociera światło słoneczne, stoi na postumencie rzeźba naturalnej wielkości. Naga kobieta, nogi lekko rozstawione, górna część ciała oraz ramiona wygięte do tyłu. Poza tancerki albo wyraz potwornego bólu. Rahel podchodzi bliżej. Widok ją zaskakuje: między nogami, tuż poniżej łona, duży pająk utkał swoją sieć. Z odrazą i zarazem fascynacją Rahel obserwuje czmychające zwierzę.
Przysuwa sobie krzesło, by przyjrzeć się wyrzeźbionej twarzy. Bez wątpienia to Ruth. Nie ta dzisiejsza, ale Ruth młodzieńcza, Ruth przed ślubem, tancerka, muza artysty Viktora Kolbego.
Na ścianie po prawej stronie wiszą starannie ułożone dłuta. Jest ich bodaj setka. Na stole warsztatowym stoi otwarta skrzynka z rzeźbiarskimi nożami, a obok kilka zaczętych prac, prawie wszystkie o charakterze religijnym. Leży też książka Opowieści pielgrzyma. Jedna z kartek jest zapisana zamaszystym pismem Viktora: Módlcie się bez ustanku! oraz: Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną.
Zaskoczona, przerzuca kilka kart księgi pielgrzyma. O ile jej wiadomo, Viktor nie jest wierzący.
Odkłada ją na miejsce i wychodzi z pracowni w dziwnie ponurym nastroju.
Bierze z pokoju ręcznik, zarzuca go na ramiona i rusza w stronę jeziora. Głosy nastolatków dochodzą z kąpieliska na przeciwległym brzegu, po tej stronie jest sama. Zawsze kąpie się nago. Chłodna, czysta woda otula jej ciało, uwielbia ów moment zanurzenia, kiedy ziemskie odgłosy nikną i spowija ją grobowa cisza.
W drodze powrotnej próbuje sobie wyobrazić, co robiliby teraz w Bawarii. Nic jednak nie przychodzi jej do głowy.
Peter siedzi na podwórku na zacienionej ławce. Kapelusz nasunął na twarz, skrzyżował ramiona, chyba drzemał. Kiedy podeszła, podniósł głowę.
Siedzą obok siebie, nie dotykając się. Swoją opowieścią o spacerze z Bailą Peter rozśmiesza Rahel. Z początku klacz udawała, że kuleje. Raz za razem przystawała, zarzucała łbem albo próbowała skubać trawę przy ścieżce. W drodze powrotnej natomiast nagle zaczęła biec kłusem, i Peter z trudem dotrzymywał jej kroku.
Akurat w chwili, gdy Rahel chce mu opowiedzieć o znalezisku w pracowni, wstaje i oznajmia:
– Położę się na chwilę.
– Dobrze – odpowiada, nie to mając na myśli.
***
Przed kolacją Rahel nadziewa goździkami dwie połówki cytryny i kładzie je na stole, by pozbyć się os. W lodówce znajduje resztki szynki wołowej, nieco koziego sera oraz kilka oliwek. Nazajutrz muszą pojechać na zakupy.
Ma ochotę na czerwone wino, ale perspektywa kiepskiego snu niweczy jej zachciankę.
Wynosi tacę z naczyniami, nakrywa do stołu, dostrzega wychodzącego z domu Petera. Niesie trzy duże puszki kociej karmy i rozdziela ją do kilku misek. Potem siada na ziemi w odległości kilku metrów i obserwuje posilającą się gromadkę. Mały kot o czerwonobrunatnym futerku i pozbawiony jednego ucha bezskutecznie próbuje dopchać się do jedzenia. Peter odpędza pozostałe, sięga po jedną z misek, chwyta rudzielca i odchodzi z nim na bok, by mały pod jego czujnym okiem mógł się bez przeszkód najeść.
– Podważasz społeczną hierarchię! – woła do niego Rahel. On przytakuje i wygląda na zadowolonego.
Po posiłku odsuwa swój talerz na środek stołu, pociąga spory łyk piwa, odstawia butelkę, prostuje nogi, a ręce krzyżuje za głową – pozę tę Rahel widziała już u wielu mężczyzn, ale jeszcze nigdy u Petera.
– Właściwie to dobrze, że Bawaria nie wypaliła, nie sądzisz? – zauważa.
Chociaż podobna myśl jej także zaświtała w głowie, odpowiada:
– Nie. Nie widzę w tym nic dobrego.
Patrzy na nią z powagą w oczach. Potem prostuje się, łapczywie dopija piwo i zabiera się do sprzątania naczyń.
Rahel pozostaje na dworze, póki jej wzrok nie przywyknie do ciemności. Rozświetlający podwórko blask księżyca pozwala dostrzec kontury przedmiotów oraz liczne przemykające nietoperze. Dziś i przez najbliższe kilka dni potrwa maksimum roju Perseidów. Jakże chciałaby popatrzeć z Peterem w niebo, a później, być może, pójść z nim do łóżka.
Jego odmowa jest dla niej udręką.
Jeszcze przed wydarzeniami na uniwersytecie Rahel stała się wyczulona. Chodziło o sposób, w jaki uprawiali seks, oraz fakt, że inicjatywa niemal zawsze wychodziła od niej. Znała symptomy. Pacjenci wielokrotnie opowiadali jej o tym, jak zatracili gdzieś swoją seksualność. Miłość przeradzała się w przyjaźń, nierzadko bezpowrotnie.
Zdarzało się, że Peter zaraz po osiągnięciu orgazmu zaczynał roztrząsać temat, który akurat zaprzątał mu głowę. Znów patrzył na nią z osobliwą łagodnością w oczach. Pod wpływem wyzutych z pożądania spojrzeń jej ciało wiotczało. Kiedy pojawiły się u niej pierwsze oznaki klimakterium, wręcz podręcznikowo wpadała w wir zmiennych nastrojów. Bywało, że przepełniona żądzą wydzwaniała na uczelnię i wabiła Petera do domu. W inne dni jego dotyk stawał się dla niej nie do zniesienia. Nierzadko pragnęła go po kilka razy dziennie, a kiedy umykał przed jej pożądaniem, z niepokojem wypytywała go o romans.
– Na litość boską, Rahel! Po pierwsze, nie uważam, by natarczywość, z jaką zwierzyna pcha się pod lufę karabinu, była nader podniecająca, a po drugie, istnieją ludzie, dla których seks nie ma aż tak istotnego znaczenia!
Mocne słowa. Dąsała się przez kilka tygodni, rozważała nawet przyjmowanie preparatu hormonalnego, który złagodziłby gwałtowną huśtawkę emocji. W głębi serca przyznała jednak, że chce to wszystko poczuć. Łzy napływające znikąd, zmęczenie i oblewające ją fale potu, euforię zwykłego życia oraz pragnienie seksu z własnym mężem.
Czasem nie pożądała własnego męża, ale jakiegokolwiek mężczyzny.