Płonące lustra - ebook
Płonące lustra - ebook
18 września 1970 roku do londyńskiego szpitala St Mary Abbots trafia nieprzytomny młody muzyk rockowy Jimi H. Dyżurujący tego dnia doktor Handelsmann, emigrant z Czechosłowacji, z właściwym dla wschodnioeuropejskiego inteligenta dystansem, komentuje wydarzenia dnia i epoki, w tle zaś buzuje kulturalna, muzyczna i obyczajowa rewolucja przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wątki faustowskie nawiązują do założycielskiego mitu amerykańskiego bluesa – opowieści o wielkim Robercie Johnsonie, który na rozstaju dróg gdzieś w Tennessee miał sprzedać duszę diabłu. Przez strony książki i życie bohatera przewijają się Georg Friedrich Händel, Bruce Lee, Miles Davis, Sigmund Freud, Andy Warhol i wiele innych barwnych, autentycznych i fikcyjnych postaci.
Maciej Popowski
Według Wikipedii jest filologiem i dyplomatą – trudno, zdarzają się w życiu większe nieszczęścia. Dwadzieścia dziewięć lat temu rozpoczął w Brukseli długi marsz, który z ambasady Rzeczpospolitej przy Unii Europejskiej poprowadził go przez stanowiska szefa gabinetu Jerzego Buzka jako Przewodniczącego PE, zastępcy szefowych unijnej dyplomacji Cathy Ashton i Federiki Mogherini aż do sprawowanej obecnie funkcji dyrektora generalnego ds. europejskiego sąsiedztwa i rozszerzenia UE.
W 2015 roku wydał książkę "Alfabet brukselski" (wydawnictwo Kurhaus). Powieść "Płonące lustra" jest jego debiutem prozatorskim.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-965213-1-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brama na dziedziniec szpitala St Mary Abbots w Kensington otworzyła się, wydając cichy zgrzyt. Fasada z czerwonej cegły pulsowała ciepłym, wrześniowym powietrzem. Karetka zajechała przed główne wejście, sanitariusze wystawili nosze, jeden z nich plecami otworzył wahadłowe drzwi. Migające błękitne światło mieszało się z jaskrawym blaskiem jarzeniówek podwieszonych pod sufitem izby przyjęć. Z dyżurki wyszedł brodaty lekarz w okrągłych okularach w czarnej oprawie, zza których melancholijnie spoglądały zaczerwienione oczy.
– Kogo tu mamy? – zapytał obojętnym tonem.
– Klient do detoksu, rockandrollowiec, szarpidrut znaczy – rzucił sanitariusz, układając pacjenta na żelaznym łóżku na kółkach stojącym pod ścianą.
Lekarz zatrzymał wzrok na nowym podopiecznym:
– Cóż on ma na sobie? Jakiś wojskowy szynel?
– Kto go tam wie – burknął drugi sanitariusz i z trudem powstrzymał się przed splunięciem na ziemię. – Oni teraz wszyscy wyglądają jak statyści z operetki. W ogóle mundur to nie dla cywila, w takich mundurach ginęli ludzie na froncie, jak służyłem w MP, to takich przebierańców zgarnialiśmy do paki. Ten do tego jeszcze czarny...
Doktor spojrzał na twarz młodego człowieka zasłoniętą częściowo maską tlenową.
– Jaką miał glikemię?
– Czterdzieści osiem – ratownik z trudem powstrzymywał się od ziewania. – Musiała być ostra balanga...
– Ile mu daliście glukozy?
– Sześć ampułek, bo to chudzina, niech sam doktor zobaczy.
Lekarz badał puls nieprzytomnego, trzymając go za przedramię, z którego wystawał wenflon.
– Wydaje mi się, że to nie tylko gorzała, widzicie te plamy? – Przesunął długimi palcami po wgłębieniu nad łokciem. – Żyły mu wyszły, marmurek jak na cygańskim nagrobku – stwierdził. Po chwili cichy zwrócił się do pacjenta: – Spójrz mi w oczy braciszku. – Podniósł jego powieki. – No tak, zamiast źrenic latające talerze... Randka z siostrą amfetaminą.
Doktor pokiwał głową, a następnie zwrócił się do sterylnej pielęgniarki w wykrochmalonym czepku, której ostre rysy przypominały wykres EKG:
– Pobierz mu krew na morfologię, biochemię, toksykologię, krzepnięcie i stężenie etanolu. Zrób mu gazometrię z krwi tętniczej. Załóż też sondę i zrób płukanie żołądka.
Pielęgniarka z pomocą sanitariusza podniosła mężczyznę, zdjęła mu płaszcz i jedwabną, kolorową koszulę z żabotem. Kiedy położyła go z powrotem, z obnażonej śniadej piersi na białą poduszkę ześlizgnął się pęk koralików.
– Przystojniak z niego, co doktorze?
– To już sama musisz ocenić, ja zajmę się tym, co ten przystojniak w siebie wlał i co połknął, żeby zapomnieć o Weltschmerzu.
– O czym? – zapytała zdziwiona pielęgniarka.
– To taka choroba społeczna. Tu przestała występować zaraz po wojnie, teraz podobno wraca. U nas w Pradze cierpią na nią prawie wszyscy. Nasila się na wiosnę, a jej nośniki rozpuszczają się dobrze w alkoholu – wyjaśnił lekarz.
– Pan jak coś powie... – fuknęła siostra. – I ciągle o tej Pradze, chyba panu tęskno.
Mocno pchnęła łóżko i potoczyła je w stronę ambulatorium, potem stopą obutą w biały drewniak zablokowała kółka i zaciągnęła gumową opaskę nad łokciem podopiecznego. Długim bladym palcem wymacała żyłę i pewnym ruchem wbiła igłę w przedramię. Fiolki z pobraną krwią ustawiła w plastikowym stojaku i zadzwoniła po dyżurną laborantkę. Za chwilę do ambulatorium weszła wysoka czarna kobieta z jaskrawym żółto-czerwonym turbanem na włosach. Jej pełne piersi pod wykrochmalonym fartuchem wyglądały jak dwa szczyty Kilimandżaro.
– Cześć, Rita, próbki masz na stole, na cito, ale najpierw pomóż mi go przebrać w szpitalne łachy.
Laborantka uśmiechnęła się szeroko, ukazując śnieżnobiałe zęby.
– Bardzo ładny chłopak. – Kiedy ruszała głową, duże, srebrne kółka w jej uszach pobrzękiwały jak tamburyn. – A jak fikuśnie ubrany!
Siostra rozpinała pomarańczową koszulę, a Rita rozsupływała satynową chustkę w biało-niebieskie wzory, fantazyjnie zawiązaną nad lewym kolanem. Zdjęły czarne kowbojskie buty, rozpięły szeroki pas z masywną teksańską klamrą i jednocześnie pociągnęły za poszerzane nogawki czarnych sztruksowych spodni.
– Jakby zobaczył to wdzianko zaprojektowane przez najlepszych designerów NHS, to by dopiero dostał zapaści. – Rita śmiała się głośno, podając pielęgniarce seledynową bluzę rozpinaną na plecach.
– Jeszcze tylko bielizna – sapnęła siostra.
Ratownicy siedzieli pod ścianą i dyskutowali o czymś zawzięcie.
– Jak tam, doktorku? – zapytał ten, który służył kiedyś w MP. – Nie wykorkował panu ten młody?
– Zaraz zobaczę, był na najlepszej drodze – rzucił lekarz, idąc w stronę ambulatorium.
Stanął przy łóżku i w milczeniu przyglądał się nieprzytomnemu wciąż pacjentowi. Jeszcze raz podniósł mu powieki, przyłożył stetoskop do piersi, wsłuchiwał się w płytki, nieregularny oddech. Nieznajomy wymykał się prostemu przyporządkowaniu. Jego ciemna skóra dziwnie kontrastowała z rysami wojownika z powieści Karola Maya, które doktor z zapałem czytał w młodości, a gęste loki na głowie układały się w czarny czepiec kapłana nieznanej religii. Uwagę doktora zwróciły dłonie leżące nieruchomo na wyblakłym szpitalnym prześcieradle. Długie, szczupłe palce wyglądały na niespokojne, przyczajone, gotowe do nieustannego ruchu. Takie palce mieli pianiści występujący w Rudolfinum, doktor lubił im się przyglądać z pierwszego, czasami drugiego rzędu, łapiąc się na tym, że bardziej niż muzyka fascynowała go anatomiczna wszechstronność ludzkiej dłoni.
Pielęgniarka zakleiła plastrem miejsce na nakłuciu i wysuwała w szerokie nozdrze pacjenta długą plastikowa rurkę.
– Daj mu jeszcze jedną ampułkę glukozy i czterdzieści mililitrów furosemidu.
Siostra bezzwłocznie wykonała polecenie i wróciła do poprzedniego zajęcia. Kiedy już skończyła mocować plastikową rurkę, zaczęła z pomocą dużej, szklanej strzykawki z okrągłym uchwytem na tłoczku wpompowywać w pacjenta sól fizjologiczną.
– Wracam do dyżurki. Zawołaj mnie, jak będziesz miała wyniki płukania.
Doktor wyszedł z powrotem na korytarz, schylił się i podniósł z podłogi wyłożonej zielonkawym linoleum rzucony tam przez sanitariusza szynel. Był uszyty z grubego sukna, dużo za ciężki na łagodne, wrześniowe dni, z ramion zwisały złote frędzle przymocowane do epoletów, na których widniała odznaka z brodatym centaurem otoczonym liśćmi laurowymi, zwieńczona królewską koroną. Odwiesił go na pusty drewniany wieszak i wszedł do gabinetu.
(...)
MONIKA
Do gabinetu weszła sterylna pielęgniarka.
– Jak tam introspekcja? Bogate ma młody człowiek wnętrze?
– Niech doktor sam zobaczy.
Doktor Handelsmann puścił ją przodem i poszli razem do ambulatorium. Na blaszanym stoliku koło łóżka leżały wypisane niebieskim długopisem wyniki badań, obok stała metalowa nerka z brunatno-pomarańczową mazią.
Doktor poprawił okulary na nosie i uważnie przyglądał się wynikom.
– Niczego sobie. Dwa promile, barbituraty i amfetamina, można by mu na żywca wyciąć gruczoł zwątpienia. A jak tam treść żołądka? Czerwone wino, resztki kanapki z tuńczykiem, niestrawione fragmenty tabletek. Chłopaki z karetki coś przy nim znaleźli? Jakieś opakowanie po lekach?
– Zaraz zapytam – siostra wystawiła głowę w czepku na korytarz. – Mitch, Reggie, znaleźliście przy nim jakieś pudełko po prochach?
– Nie znaleźliśmy – odpowiedział były MP – ale ta lala coś przyniosła. – Wskazał głową na młodą blondynkę siedzącą na krześle w poczekalni.
– A kto to jest? – zainteresowała się pielęgniarka.
– Skąd ja mogę wiedzieć, to ona po nas zadzwoniła, była przy nim w Samarkand Hotel, jak po niego przyjechaliśmy.
– Pewnie jego panienka – dodał drugi sanitariusz. – Przynajmniej na dziś wieczór. Coś do nas mówiła, ale niewiele zrozumieliśmy, bo ma taki szwabski akcent. Daliśmy jej adres szpitala, no i przyjechała. To ze sobą przywiozła. – Podał siostrze przezroczystą fiolkę z białą zakrętką. Pielęgniarka weszła z powrotem do ambulatorium i oddała ją doktorowi Handelsmannowi.
– Co my tu mamy. – Doktor zsunął okulary na czubek nosa i usiłował odczytać nazwę medykamentu. – Vesparax. Zobaczmy skład. – obrócił fiolkę w palcach i zaczął wyliczać: – Brallobarbital, secobarbital, hydroxyzyna. Końska dawka barbituratów. Made in Germany. Tak, na niemiecką chemię zawsze można liczyć, wiemy to od czasów bitwy pod Ypres... Ile on tego wziął?
– Nie wiem, ale może Niemra panu powie. – Na twarzy podobnej do wykresu EKG malował się wyraz dezaprobaty.
Doktor Handelsmann wyszedł na korytarz. Stanął przez nieznajomą blondynką, która siedziała schylona z twarzą między kolanami, rozpuszczone długie włosy sięgały czubków jej butów.
– Guten Abend. – Zaskoczona blondynka podniosła nagle głowę, pokazując lekarzowi twarz pokrytą zupełnie rozmazanym makijażem. Po wydatnych policzkach spływały jej łzy.
– Przepraszam – odezwała się zamierającym głosem.
– Nie musi pani przepraszać, chyba że za winy rodziców, tego nigdy za wiele – stwierdził doktor Handelsmann. – Czy była pani przy pacjencie, kiedy dostał zapaści?
– Przy Jimim? Tak – załkała.
– Może mi pani powiedzieć, ile wziął Vesparaxu? I skąd on to w ogóle miał.
Dziewczyna zaniosła się jeszcze większym szlochem.
– Dałam mu kiedyś Vesparax, kiedy byliśmy u mnie w Düsseldorfie, nie mógł zasnąć po koncercie...
– No dobrze, a ile tabletek wziął dzisiaj?
Płacz przeszedł w spazm:
– Wszyyystkieee...
– Całe opakowanie? Dobrze, że chociaż bez fiolki, chyba próbował pobić rekord Guinnessa. Wie pani, jak mocny jest ten lek?
– Wieeem... – Jej głos załamywał się coraz bardziej.
– Proszę się uspokoić Fräulein... Jak ma pani na imię?
– Monika...
– Pani Moniko, czy pani... hmm... partner wziął jeszcze coś poza tym Vesparaxem? Inne leki, środki odurzające? Ile alkoholu wypił tego wieczora?
– Na imprezie połknął jednego bombowca...
– Widzę, że pani słownictwo nawiązuje do rodzimych tradycji, ale co dokładnie ma pani na myśli?
– Czarnego bombowca, amfę. Jak wróciliśmy do hotelu, zrobiłam mu kanapkę z tuńczykiem, bo był głodny, on właściwie zawsze jest głodny, wypiliśmy butelkę czerwonego wina, potem on nie mógł zasnąć i poprosił o Vesparax...
– Zdaje sobie pani sprawę, w jakim on jest stanie? – Głos doktora Handelsmanna brzmiał bardzo poważnie.
– Tak – wyszeptała Monika. – Ale on nie umrze, prawda? – Wierzchem dłoni ścierała z policzków czarne liszaje tuszu do rzęs.
– Gdyby to tylko ode mnie zależało... – odpowiedział stoicko doktor. – No, ale nie zależy – westchnął. – Sporo zależy natomiast od jego własnej odporności. Wygląda na dość wycieńczonego, zawsze był taki chudy?
– Nie znam go aż tak długo, ale dwa tygodnie temu grał na festiwalu na wyspie Isle i mówił, że jest zupełnie wykończony i potrzebuje odpoczynku – odpowiedziała Monika.
– Rockandrollowy tryb życia najwyraźniej temu nie sprzyja. Będziemy go obserwować. Proszę iść do domu.
– Nie, nie ja tu poczekam, martwię się o niego.
– Jak sobie pani życzy, ale umartwianiem się mu pani nie pomoże. Poproszę siostrę Lucy, żeby zrobiła pani herbaty. – W głosie doktora Handelsmanna zabrzmiała niemal ojcowska troska.
Wrócił do dyżurki, usiadł przy biurku i sięgnął po „Guardiana”, kiedy w drzwiach pojawił się ostry profil siostry Lucy.
– Doktorze, EKG przygotowane, ale on jakoś dziwnie oddycha. Blada twarz pod białym czepkiem zaróżowiła się lekko i pojawił się na niej niewidziany od czasów ukończenia szkoły pielęgniarskiej w Sheffield uśmiech. – Wie pan, doktorze, jak go przebieraliśmy w szpitalne łachy, to Rita, wie pan, nasza laborantka, powiedziała, że taką kolumnę to ostatni raz widziała na Trafalgar Square... – Siostra zachichotała nerwowo.
– A podobno to tylko mężczyźni świntuszą, o tempora, o mores... Wracamy na posterunek. – Doktor wstał z krzesła.
Przed załzawionymi oczami Moniki, siedzącej wciąż pod ścianą na korytarzu, mignęły dwie sylwetki w fartuchach.
Siostra Lucy włączyła aparat. Rysik elektrokardiogramu skakał po papierowej taśmie jak sejsmograf.
– Niedobrze – mruknął doktor Handelsmann. – To chyba migotanie komór, robimy defibrylację. – Siostra Lucy zsunęła seledynową koszulę i położyła elektrody na śniadej piersi pacjenta. – Raz, dwa, trzy. – Uderzenie prądu wstrząsnęło całym ciałem. – Raz na wozie, raz pod wozem, robię z tobą to, co ty robisz ze swoją gitarą. – Doktor się uśmiechnął, po czym rzucił do Lucy: – Możesz teraz zrobić to, o czym marzą jego fanki.
– Co pan ma na myśli, doktorze?! – oburzyła się siostra.
– Masaż serca i sztuczne oddychanie, drogie dziecko, mam nadzieję, że strawił już całą amfetaminę, bo przed tobą jeszcze kilka godzin dyżuru i nie chcę, żebyś zrobiła komuś zastrzyk z wody po kwiatach.
Obruszona Lucy rytmicznie uciskała mostek i z fachową obojętnością wdmuchiwała powietrze w usta nieprzytomnego mężczyzny. Rysik EKG nieco się uspokoił, ale nadal rysował na taśmie księżycowe krajobrazy. Doktor Handelsmann zamyślił się przez chwilę.
– Lucy, daj mu dożylnie miligram adrenaliny i trzysetkę amiodaronu.
– Nie wiem, czy jeszcze mamy – powiedziała Lucy. – Niedawno wycofali to z rynku.
– To sprawdź w swoim składziku trucizn. Rząd jej królewskiej mości martwi się o zdrowie poddanych i wycofuje ze sprzedaży niebezpieczne preparaty, a młode pokolenie w klubach może bez recepty nabyć tablicę Mendelejewa w tabletkach pod język. Jak skończysz, to trzeba go przewieźć na intensywną terapię. Daj mi znać, jak już tam będzie.
(...)
MILES
Nad drzwiami do salonu wisiał staromodny dzwoneczek. Podskoczył on żwawo, wydając nieco tępy metalowy dźwięk, kiedy uderzyły w niego otwierane mocnym pchnięciem drzwi. Jimi zatrzymał się zaraz przy wejściu i strzepywał z włosów oraz ubrania grube płatki śniegu.
– Ale wieje – mruknął – i zimno... Pewnie idzie burza śnieżna...
– Jakbyś, kurwa, sam szedł szybciej, to by ci nie było zimno. – Wygięta grymasem twarz Milesa mocno kontrastowała z bielą wykrochmalonego fryzjerskiego fartucha. – Umawialiśmy się o drugiej. Spóźniać to ja się mogę, ty sobie musisz na to zapracować.
James rzucił Jimiemu szeroki, powitalny uśmiech, stając dokładnie za plecami Milesa, by nie narazić się na boski gniew.
– James, to ja już lecę. – Ciemnoskóra dziewczyna pakowała dużą torbę z bambusową obręczą służącą za pasek. – Poradzisz sobie sam, prawda? – Na pożegnanie zatrzepowała zalotnie rzęsami i po chwili jej zwiewna sylwetka zniknęła w drzwiach, metalowy dzwoneczek znów podskoczył hałaśliwie.
Salon wypełniało ciepłe światło czterech rozstawionych w przeciwległych kątach i przykrytych atłasowymi abażurami lamp. Ścianę, na której wisiały owalne lustra, zdobiła ogromna mandala namalowana jaskrawymi farbami wprost na barankowym tynku.
– Nie stój jak palant, tylko ściągaj katanę i sadzaj swoją chudą dupę na fotel! – Zachrypły głos mówił tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Jimi powoli rozpiął długi płaszcz i jednym ruchem rzucił go na drewniany wieszak. Próbował zdjąć bordową aksamitną marynarkę, ale długie, koronkowe mankiety koszuli z żabotem zaplątały mu się w rękawach.
– Co to, kurwa jest: taniec epileptyka czy jakiś indiański rytuał? – Miles z drwiną w oczach przyglądał się Jimiemu próbującemu uwolnić się z tekstylnych pęt.
Gdy w końcu lekko spocony Jimi usadowił się w czerwonym skajowym fotelu obok Milesa, James grzecznie zapytał, czego sobie życzy.
– Wyrównaj trochę – odpowiedział Jimi – ale nie za dużo, tak żeby się kształt nie zmienił.
– Świetnie. – James przesunął palcami po bujnej fryzurze Jimiego. – Mogę ci też nałożyć nową odżywkę, zwiększa puszystość włosów.
– Zaraz, najpierw mnie ogol – rzucił władczo Miles, a potem zwrócił się do Jimiego: – Niezłe to twoje afro. Takie włosy to deklaracja polityczna. Białasy mogą sobie golić swoje puste łby na zapałkę, nam do twarzy z lwią grzywą.
James poprawił fartuch na szyi Milesa, a ten zadarł w górę podbródek i wycedził przez zęby:
– Tylko mnie nie zatnij, mam wieczorem sesję zdjęciową z taką ładną dziunią i nie chcę wyglądać jak Frankenstein. – James dużym pędzlem nakładał na twarz Milesa krem do golenia. – W dechę był ten twój noworoczny koncert w Fillmore East – wciąż unosząc podbródek, odwrócił się w stronę Jimiego – jak się nazywa twoja kapela?
– Band of Gypsies – odpowiedział Jimi.
– Nazwa do dupy, ale brzmienie dobre, bluesowe.
– Miles – przerwał mu łagodnie James, otwierając brzytwę w perłowej oprawie – musisz przestać mówić, bo nie mogę zacząć cię golić.
– Będę mówił tyle, ile mi się podoba. – Miles poprawił się na fotelu. – No dawaj.
Brzytwa z dyskretnym chrzęstem odsłaniała ostre rysy Milesa spod warstwy białej piany. James wytarł ją ostrożnie o połę swojego fartucha i odłożył na szklaną półeczkę przed lustrem oświetlonym okrągłymi żarówkami. Miles potarł dłońmi o wklęsłe policzki.
– Może być – ocenił i wsunął palce we włosy. – Ja też chcę mieć większe afro, daj mi to twoje cudo na puszyste włosy.
– Zrobi się. – James ustawiał koło lustra butelki z szamponem i odżywką. – Bierzemy się za mycie.
Zawiązał Jimiemu biały fartuch wokół szyi, podniósł obie ręce jak dyrygent i delikatnie położył głowy Milesa i Jimiego na umywalki fryzjerskie. Sprawdził temperaturę wody, zmoczył włosy prysznicem na wysuwanym wężu i zaczął wmasowywać w nie szampon.
– Mmm, tak mi rób, tak mi dobrze – mruknął zadowolony Miles. – O włosy trzeba dbać. Znasz historię Samsona?
– Samsona? Tego z Biblii? – upewniał się Jimi.
– Z Biblii, z Biblii, kolego. Samson był mocarzem, który zabijał lwy i wykaszał przeciwników oślą szczęką, ale jego siła brała się z włosów. Odkryła to taka jedna, Dalila, wlazła mu do łóżka i obcięła go na zero jak spał, następnego ranka był cichy i potulny jak wykastrowany pudel. Z babami trzeba uważać, stary...
– Jakby to była prawda z tymi włosami, to hipisi w Central Parku mogliby urządzać zawody w wrestlingu – zażartował James.
– A ciebie by już dawno ktoś rozmazał na ścianie, jakbyś się tylko do niego zbliżył ze swoimi pieprzonymi nożyczkami. Woda za zimna – warknął Miles, gdy James zaczął płukanie. Potem zwrócił się do Jimiego: – Słyszałeś ten tradycyjny kawałek o Samsonie i Dalili?
– Chyba nie, jak to idzie?
Samson’s trick, oh, they never found out
Till he began to wander about
A-’till his wife sat up upon his knee
A-tell me why you slayed a lion, if you please?
Samson’s wife she a-talked so fair
Told his wife cut off his a-hair
Shave my head, clean as your hand
Till I become a natural man!
– zanucił chrapliwie Miles. – Blind Willie Johnson. Facet był ślepym kaznodzieją i grał na gitarze, głos miał taki, że witraże w kościołach pękały. Taki głos jest silniejszy od ewangelii. Mówię ci, w starym bluesie jest moc, niesamowita moc, człowieku. Tam chodzi o śmierć i życie, o esencję, nie o jakieś gówno, z którego dla pocieszenia wyrastają róże.
– No – przytaknął Jimi spod frotowego ręcznika, którym James wycierał mu głowę. – Stary blues jest git. Lubię Lightnin’ Hopkinsa. Ale największy był Johnson.
– A, z tych kolesi z Chicago? – Tym razem pod ręcznikiem zniknęła głowa Milesa. – Uważaj, kurwa, uszy mam przyrośnięte do głowy! – rzucił do Jamesa.
– Ja wiem – zastanowił się Jimi – chyba B.B. i Albert King, obu spotkałem w Nashville w sześćdziesiątym czwartym.
– To słychać. Muddy’ego też u ciebie słychać. I Howlin’ Wolfa. Jesteś pierdolonym kanibalem, łykasz wszystko, każdą frazę, każdą technikę, a potem grasz tak jak oni wszyscy naraz, tylko jeszcze lepiej. I szybciej.
– To chyba komplement, co nie? – Jimi roześmiał się.
– Jak ja to mówię, to tak, możesz to sobie, kurwa, wpisać do życiorysu – stwierdził i zwrócił się do Jamesa: – Ładnie pachnie to twoje gówno do włosów, co w tym jest? – Fryzjer podsunął Milesowi pod nos fioletowy flakon z odżywką. – Imbir, żółtka, ekstrakt z drożdży – przeczytał na głos. – Zajebiście – ocenił Miles – brzmi jak przepis na koktajl piwny. Podobno Marlon Brando takie lubi.
James powoli wmasowywał aromatyczną maź w lekko zmierzwione włosy obu gości.
– Jesteśmy teraz ulizani jak soliści z jakieś pierdolonego big bandu z lat trzydziestych. – Zdegustowany Miles spoglądał w lustro. – Taki Duke nakładał sobie na czaszkę ze dwa funty brylantyny, żeby tylko nie było widać, że mu się kudły kręcą. A panienki prostowały sobie pióra żelazkami. Wszystko to kulturowy terror białasów, kurwa ich mać!
– Będę podcinał. – James wyjmował nożyczki z drewnianego pudełka. – Może zacznę od ciebie Jimi, okej?
– Okej – odpowiedział zamiast niego Miles – tylko się pospiesz, bo mi już od siedzenia dupa zdrętwiała.
Małe kępki czarnych, mokrych włosów opadały na biały fartuch i na wyłożoną kraciastym linoleum podłogę. Srebrzyste nożyczki cicho szczękały pod palcami Jamesa.
– Tyle wystarczy – ocenił. – Zresztą zobaczymy po suszeniu. Miles, twoja kolej.
– Pamiętaj, że długość ma być ta sama.
– Oczywiście, mistrzu!
– Zerżnąłeś moją Betty, skurwysynu! – Miles tak gwałtownie poderwał się na fotelu, że James odskoczył na bok, wyrzucając w górę rękę trzymającą nożyczki. – Co ty sobie, kurwa, myślisz?! Wam szarpidrutom wydaje się, że rządzicie światem, a to gówno prawda, zresztą rock and roll to wymysł białasów, tak samo jak jazz. – James odetchnął z ulgą, upewniwszy się, że zarzut nie jest skierowany do niego. – Powinienem ci odstrzelić jaja z czterdziestki piątki, mógłbyś wtedy śpiewać altem – Miles zaniósł się chrapliwym śmiechem – ale pewnie nie wiesz, co to jest alt...
W uśmiechu Jimiego zawstydzenie mieszało się z przekorą.
– Stary, no, nie gniewaj się, tak jakoś wyszło, ona chciała, ja chciałem, byłem po dobrym skręcie i paru szkockich, no wiesz jak jest...
– Nic, kurwa, nie wiem, zresztą to i tak szmata. Ale moja! To znaczy była moja. Zresztą wszystko jedno. I tak najbardziej lubię Brazylijki. I Etiopki. One rozumieją mężczyzn, bo nie próbują nimi być. A w ogóle, jak chcesz z kimś grać, to nie posuwaj jego kobiety. Następnym razem wsadź sobie swojego czarnego pytona do kubła z lodem do szkockiej! Jak się nazywa ten twój pedał?
– Jaki pedał? – Nagła zmiana tematu wyraźnie zaskoczyła Jimiego.
– Jak to, kurwa, jaki? Ten pedał, który podłączasz do pierdolonej gitary!
– A, przystawka! Octavia. Roger Mayer mi ją zrobił. Podnosi dźwięk o oktawę. Dobry sprzęt, tylko szybko się zużywa, po jednej sesji jest do wyrzucenia.
– Zajebisty, a nie dobry! O oktawę mówisz, coś jednak kapujesz z teorii. Niesamowity dźwięk, taki metaliczny, piekielny...
– Ciągle ją jeszcze testuję, czasami gram pojedynczą nutę i potem już tylko rozciągam ją na Octavii.
– Ja też chcę spróbować. Myślisz, że to się da podłączyć do trąbki? Na przykład do mojego tłumika?
– Pewno się da, dlaczego nie, zapytam Rogera.
– To go, kurwa, zapytaj. Ja już słyszę, właściwie widzę, widzę taki obraz z dźwięków, najpierw intro, na przykład takie jak twoje, szybkie, gitarowe, potem zaczyna napierdalać elektryczny bas i wchodzi trąbka, gram wysoko z modulacją na tej twojej Octavii, przez wszystko i wszystkich przenika prąd...
– Dla mnie brzmi jak rock, to znaczy ja też tak gram – przerwał nieśmiało Jimi.
– Nie pierdol. – Miles wydął usta. – Już ci mówiłem, że rock to komercyjny wymysł białasów. Ty jesteś bluesmanem, ja też. To, co gramy, to pieprzony blues, to jest muzyka bebechów człowieku! Muzyka Boga i szatana w jednym!
– No jest – przytaknął Jimi. – Jak na przykład słucham Muddy’ego Watersa, to właśnie coś takiego czuję, jakbym siedział w kościele, w elektrycznym kościele.
– Masz, kurwa, rację, elektryczny kościół, to jest dokładnie to! To co, zagramy razem?
Kolejny zwrot w wywodach Milesa znów zbił Jimiego z pantałyku.
– No, no jasne – wydukał – z tobą zawsze...
– Pewnie, każdy chce, kurwa, zagrać z największym trębaczem wszech czasów. – Gardłowy śmiech Milesa wypełnił salon. – Ale nie każdy może. Ty jesteś wyjątkowy, patrz na mnie, jak mówię. Wyjątkowy. Nikt tak nie grał na gitarze przed tobą. To jest żywioł, czysta energia, seks, jakby ktoś naciągnął ci twoje własne jelita na gryf!
– Mhm. – Jimi patrzył na Milesa i próbował kiwać głową.
– Dokładnie się przyjrzałem temu, jak grasz. W twoich rękach gitara to nie jest instrument, to jest totem, figura na ołtarzu sztuki, kapujesz, kurwa? I masz magiczne ręce. Pokaż, jaką masz rozpiętość palców. – Jimi wyciągnął w stronę Milesa rozcapierzoną prawą dłoń. – Pieprzona magia, voodoo, masz taki długi kciuk, że mógłbyś dwoma palcami objąć udo Arethy Franklin. Wybieranie basów kciukiem to zresztą też bluesowy patent, widziałeś, jak to robił Blind Lemon? – Miles zamyślił się na chwilę. – Ale wiesz, co jest najważniejsze? – Głos Milesa zabrzmiał wyjątkowo poważnie. Jimi spojrzał na niego pytającym wzrokiem. – Ta deska jest częścią twojego ciała, ona jest jak trzecie ramię, a ty na niej grasz wszystkim, brzuchem, głową, oddechem.
– Zębami – dorzucił z tyłu James, zadowolony, że mógł włączyć się do rozmowy.
– To jakieś gówno – warknął na niego Miles – dobre dla kmiotków z Tennessee, przecież to nie o to chodzi. Gdzieś się tego nauczył i właściwie po co?
– No właśnie w Tennessee, w Nashville, jak występowałem tam z King Kasuals w sześćdziesiątym drugim i trzecim, był taki gość Alphonso Young i on właśnie grał na białym Ozarku zębami i językiem...
– Językiem to możesz robić dobrze panienkom, ale po ci takie jarmarczne tricki?
– No, jak zobaczyłem Younga, to wydawało mi się, że to fajne, ludziom się podoba...
– Mam w dupie, co się ludziom podoba, a co nie! – wrzasnął Miles. – Myślisz, że większość głąbów, którzy przychodzą na koncerty, rozumie coś z twojej muzyki? Gówno prawda, to banda ignorantów. Czasami nie mogę na nich patrzeć i gram tyłem.
– Ale tak właściwie to ja nie myślę o tym, żeby zagrać zębami albo zarzucić sobie gitarę na plecy – nieśmiało kontynuował Jimi. – To się po prostu dzieje...
– To właśnie, kurwa, próbuję wytłumaczyć – triumfował Miles. – Czysty żywioł, siła natury, instrument jest przedłużeniem twojego ciała! Wiesz, jesteś pod tym względem podobny do mnie?
– Chyba nie rozumiem...
– Na pieprzonej trąbce też można grać jak na drewnianym flecie, ale wtedy brzmi to jak pierdzenie w bambus. – Miles zaśmiał się z własnego żartu. – Dla mnie trąbka to też przedłużenie ciała, ja na niej gram ustami, płucami, przeponą, jak przez nią oddycham, palce służą tylko do pomocy. I dlatego możemy razem zagrać.
– Dla mnie bomba. – Jimi uśmiechnął się szeroko.
– Dla mnie pięćdziesiąt patyków na początek – odparł Miles. – Pogadaj z tym twoim skurwysynem menedżerem, ja pogadam ze swoim. Wielcy artyści nie grają za darmo.
– No dobra – ucieszył się Jimi. – A kto miałby jeszcze zagrać z nami?
– Nie chcę twoich białych angielskich wieśniaków. – Miles wydął pogardliwie usta. – To musi być groove, musi brzmieć jak skurwysyn. To może tak – Miles zaczął odliczać na swoich długich palcach – Gil Evans zrobi nam zajebistą aranżację, na bębnach może zagrać Tony Williams, na basie... – Miles zawahał się chwilę.
– To może Billy Cox – nieśmiało zaproponował Jimi.
– Billy to byczy facet, czuje bluesa – Miles nadal był zamyślony – ale mi chodzi o elektryczny bas, który brzmi trochę tak... miękko, no wiesz, żeby był kontrast do twojej gitary. Wiem – klepnął się z całej siły w udo – Paul!
– Jaki Paul?
– Jak to jaki?! Paul, kurwa, McCartney. Ale to będzie jazda: czarny blues i liverpoolska psychodelia! Wiesz, że ten zasrany Liverpool wyrósł na krwi naszych przodków?
– Chyba nie łapię – przyznał się Jimi.
– Człowieku, to było miasto handlarzy niewolników – ryknął Miles. – Nawet pierdolony Mister Penny, ten od Penny Lane, dorobił się na handlu żywym towarem, kurwa jego mać! A Paul napisał o Penny Lane piosenkę, powinienem go kopnąć w dupę!
– Może nie wiedział – oponował Jimi.
– Gówno mnie to obchodzi. No, ale zagrać z nami może. Trzeba mu dać znać. James – krzyk postawił Jamesa na równe nogi – wyślesz telegram.
– Do kogo?
– Do McCartneya
– Tego Beatlesa?
– Nie, kurwa, do senatora tropiącego komunistów! – Twarz Milesa wykrzywił grymas wściekłości. – Słyszałeś o jakimś innym McCartneyu, do którego ja chciałbym wysłać telegram?!
– Dobrze, dobrze, to co mam mu napisać?
– Że ma zagrać sesję ze mną i z Jimim, termin ustalimy do końca miesiąca.
– A na jaki adres mam wysłać ten telegram?
– Bogowie nie mają adresów idioto! – Miles nagle podniósł oba ramiona pod białym fartuchem i przez chwilę wyglądał jak Wielki Czarnoksiężnik Ku Klux Klanu. – Napisz „Paul McCartney, Anglia”, ten jego kumpel John powiedział, że Beatlesi są popularniejsi od Jezusa, to chyba go ta pieprzona angielska poczta znajdzie.
– Może jednak najpierw wysuszę wam włosy – James rozwijał kabel dużej suszarki w metalowej obudowie. – Bo jak wyschną same, to trudniej będzie je ułożyć.
– Niech ci będzie – zgodził się Miles. Strumień gorącego powietrza i okrągła szczotka na zmianę unosiły w górę loki Milesa i Jimiego. James sięgnął po mały słoiczek stojący na półce przed lustrem. Szybkimi ruchami rozcierał w dłoniach woskową pastę.
– Co to? – zainteresował się Jimi. – Pachnie jak ta wojskowa peleryna, którą nosiłem w Fort Knox.
– Pasta do modelowania z pszczelim woskiem.
– Chcesz, żeby nam się pszczoły na głowach zalęgły. – Miles nie wydawał się przekonany. – Dobra już, rób, co masz robić, i nadawaj ten telegram.
Nawoskowane ręce Jamesa modelowały obie fryzury. Co kilka sekund cofał się o krok i przyglądał swemu dziełu jak rzeźbiarz. W rozświetlonym okrągłymi żarówkami lustrze odbijały się chmury czarnych loków – mniejsza i większa.
– Co jak co, ale wyczucie formy to masz, coś o tym wiem, mój stary był dentystą i robił świetne protezy. – James nie spodziewał się takiego uznania z ust Milesa, długo się nim jednak nie nacieszył. – No, zapieprzaj do telefonu.
James ruszył w stronę okna, pod którym stał ciężki bakelitowy aparat i wykręcił numer AT&T.
– Mike Charlie Charlie Alfa Romeo Tango November Echo Yankee – bez wysiłku przeliterował nazwisko adresata – tak, tak jak ten Beatles, to znaczy to jest ten Beatles.
– Słychać, że byłeś w wojsku. Gdzie służyłeś? – Jimi obrócił się do okna.
– Byłem telegrafistą w Korei – James odłożył słuchawkę – a w pięćdziesiątym trzecim...
– Weźmiemy na warsztat parę bluesowych standardów, kilka mi już chodzi po głowie. – Milesa nie był zainteresowany opowieściami weteranów. – Możemy też zagrać coś twojego, na przykład ten kawałek samochodowy.
– Cross Town Traffic? To w zasadzie nie jest o samochodach, tylko o seksie.
– Wszystkie twoje numery są o seksie. Może sobie być nawet o odtykaniu zlewu, pierdolę to, tu chodzi o brzmienie. Wejście świetne, dynamiczne, bas bym trochę podkręcił i najwyższe partie zagram na trąbce, może zamiast twojej wokalizy? I ten rytm, perkusja tak napierdala, że panienki zaczynają świerzbieć łechtaczki! Metal, benzyna, para wodna nad chodnikiem, huk metra! Zgiełk wielkiego miasta, to co współcześni ludzie słyszą zamiast szumu zboża i beczenia owiec. Masz pomysł na studio?
– Może u mnie – Jimi wyraźnie się ożywił – kończymy budować nowe studio w Greenwich Village, wiesz, tam gdzieś kiedyś był ten klub The Generation...
– Wiem, byłem tam kiedyś na występie BB
– ...to będzie magiczne miejsce, nazwiemy je Electric Lady, Mike znalazł takiego gościa tu w Nowym Jorku, John Storyk, zaprojektował wszystko w detalach...
– Ale jak tak twoja elektrownia jeszcze niegotowa, to może pojedziemy do Chicago, do Chess Records? Do ich Ter-Mar Studio? U Chessów nagrywali najwięksi: Willi Dixon, Muddy, Buddy Guy, oni wylansowali kupę czarnych talentów, chociaż sami są białasami gdzieś ze wschodniej Europy, Polaczkami czy Żydami...
– Stonesi chyba też u nich nagrywali – wtrącił Jimi.
– Stonesi wszystko zawdzięczają bluesmanom z Chicago, nawet, kurwa, nazwę! Powiem Gilowi, żeby do nich zadzwonił.
– Do Stonesów?
– Dżiiiizus, coś ty dzisiaj taki powolny, zżarłeś jointa zamiast hot doga?! Do Chessów! No dobra, to mamy deal. Trzeba to oblać. James! – Ochrypły ryk odbił się echem w całym salonie.
– Tak, mistrzu. – James, który właśnie skończył nadawać telegram, podniósł się z parapetu.
– Masz w swojej hipisowskiej budzie jakiś godziwy trunek?
– Coś się znajdzie, muszę sprawdzić w tabernakulum.
– W czym? – skrzywił się Miles.
– W tabernakulum, takiej kościelnej skrzynce na kielich i inne świętości.
– Trzymasz flaszki w kościele – zdziwił się Jimi. – To chyba mało praktyczne.
– Nie. – James roześmiał się, szczerząc zęby. – Znalazłem kiedyś na pchlim targu w Chelsea stare tabernakulum, które jakiś GI przywiózł po wojnie z Europy i zrobiłem sobie z niego barek. Odsłonił grubą pluszową kotarę, za którą kryła się pokaźnych rozmiarów skrzynia ze złoconą płaskorzeźbą kielicha i startymi już nieco literami JH na drzwiczkach, po trzeciej literze pozostał tylko kontur.
– Widzisz, jestem takim twoim fanem, że nawet na barku mam twoje inicjały. – James puścił oko do Jimiego. – Co my tu mamy? Jack Daniel’s, Ballantine’s i pół polskiej Wyborowej.
– Dawaj Jacka Danielsa – zdecydował Miles. – Polskiego bimbru napijemy się u Chessów. Dla mnie niechrzczonego.
Jamesa nalewał Jacka Danielsa do niskich szklanek.
– Mam coś jeszcze – jego głos zabrzmiał tajemniczo – spodoba wam się. Z głębi tabernakulum wyjął podłużny lniany woreczek.
– Najpierw mszalna whisky – niecierpliwił się Miles.
James przyniósł dwie szklanki na płycie długogrającej, balansując jak początkujący kelner.
– Co to za krążek? – Miles wyciągnął szyję. – Kurwa twoja mać, przecież to moje Sketches of Spain! Chyba chcesz dostać w mordę, to profanacja!
– Stary, wyluzuj – Jimi wziął Jamesa w obronę – przecież wiesz, jak on cię ceni. Tu wszędzie leżą twoje płyty, a może nie miał niczego innego pod ręką...
– Niech sobie stawia szklanki na płycie nagrobnej swojej matki, a nie na okładce mojej – warknął Miles, sięgając po whisky.
Niezrażony swoim faux pas James rozsupływał lniany woreczek. Wyjął z niego dwa czarne patyczki, wetknął w suszący się na półeczce przed lustrem pędzel do golenia i zapalił srebrną zapalniczką.
– Indyjskie kadzidełka z domieszką konopi – powiedział, patrząc na spiralkę dymu wyrastającą z żółto-czerwonych płomyków.
– Obrzydliwy smród, pewnie kręcą to z gówna świętych krów. – Miles w porywie wściekłości wlał w siebie haust Jacka Danielsa i wypluł go prosto na tlące się trociczki. Mahoniowy strumień natychmiast zajął się ogniem i uderzył w lustro. Jimi zerwał się ze swojego fotela i stanął obok Milesa. Obaj jak zahipnotyzowani patrzyli, jak po szkle spływają płonące łzy, a odbicia ich głów zlewają się w jedno.
– Tak nazwiemy nasz wspólny album.
– To znaczy jak? – Tym razem to Miles wydał się zaskoczony.
– „Płonące lustra”.
(...)
DEPOZYT
Dr Handelsmann rozgniótł niedopałek papierosa o kamienny gzyms. Odkaszlnął, poprawił krawat, który wysunął mu się spod fartucha, i wrócił na oddział. Na korytarzu mignęła mu siostra Lucy.
– Lucy, co świecisz na niebie diamentami! – zawołał.
– A co pan w takim poetyckim nastroju, doktorze? – Lucy zatrzymała się tak nagle, że jej ostry profil przeciął żółtawe światło szpitalnego korytarza jak nóż introligatorski.
– Gdzie zostawiłaś rzeczy tego cygańskiego króla?
– Jak to gdzie – zdziwiła się Lucy. – W depozycie, tam gdzie zawsze. Dlaczego pan pyta?
– Chciałem coś sprawdzić – mruknął doktor Handelsmann – dziękuję. Idź świecić dalej, diamencie...
– Pan to jakiś dziwny dzisiaj. – Lucy spojrzała na doktora z lekką dezaprobatą. – Chyba znowu ta chandra pana dopadła.
– Chandra – westchnął doktor Handelsmann. – Brzmi jak hinduskie imię męskie, dzisiaj bardzo na czasie. George Harrison mógłby tak nazwać swojego pierworodnego.
Siostra Lucy machnęła ręką i dziarskim krokiem poszła w głąb korytarza. Doktor podszedł do okratowanych drzwi windy, wcisnął wytarty guzik, z szybu dobył się metaliczny łoskot. Krata rozsunęła się, zgrzytając, Handelsmann wszedł do środka i zjechał do podziemia. Otworzył zielonkawe drzwi z napisem „Depozyt”, w zaczerwione oczy uderzył snop światła z jarzeniówek. Za drewnianą ladą stał zwalisty mężczyzna w burym fartuchu, spod którego widać było spraną podkoszulkę w poprzeczne pasy. Jego obnażone przedramię zdobił tatuaż z trójzębem. Na widok gościa uśmiechnął się szeroko, ukazując liczne luki w uzębieniu.
– Toż to sam pan doktor zawitał w moje niskie progi! – odezwał się radośnie. – Czym mogę służyć?
– Rzeczywiście niskie te twoje progi, Nikito Biessowiczu – odparł doktor. – Piwniczna izba z zapachem szlachetnej pleśni i ostre światło prosto w oczy, czuję się jak w latach pięćdziesiątych na Pankracu.
– Tak, coś o tym wiem – westchnął Nikita i zatarł owłosione, czerwone dłonie. – W życiu jak nie dołek, to piwnica...
– Daj mi na chwilę rzeczy tego H.
– A, tego kolorowego ptaka, co go dziś przywieźli. Dużo teraz takich dziwaków. Pan rozumie po rosyjsku doktorze, prawda? – Nikita Biessowicz mówił dalej, nie czekając na odpowiedź. – Jest takie powiedzenie „s żyru biesitsja”, jakby to po angielsku było? Znaczy, że tym młodym z dobrobytu we łbach się poprzewracało, pan zobaczy, co oni ze sobą robią, kiedyś człowiek wypił piwko po fajerancie, a ci łykają, co popadnie.
– Daj mi już te rzeczy. – Doktor przerwał słowotok Nikity.
– Już się robi, doktorze. – Nikita zdjął z górnej półki duże kartonowe pudło opisane czarnym flamastrem i postawił na drewnianej ladzie przed doktorem Handelsmannem. Doktor zdjął pokrywkę i zaglądnął do środka. Wyjął wojskowy szynel, który wcześniej wzbudził zastrzeżenia sanitariusza Reggiego, znalazł pod nim koszulę z żabotem, paszport, satynową chustkę, parę sztybletów, wreszcie złożone w kostkę czarne sztruksowe spodnie. Z tylnej kieszeni spodni wypadł wytarty skórzany portfel.
– Co my tu mamy? – powiedział do siebie doktor Handelsmann, zaglądając do przegródek. Wyjął z nich kilka złożonych na czworo kartek papieru i siedem banknotów jednodolarowych. – Mogę to zabrać na górę? Chciałem przejrzeć jego rzeczy, czegoś się o nim dowiedzieć – zapytał doktor Nikity. – Przyniosę ci je z powrotem jutro.
– Jak pan sobie życzy, doktorze, pana życzenie jest dla mnie rozkazem. – W świetle jarzeniówek ubytki w szczęce Nikity wyglądały jak księżycowe kratery.
Doktor Handelsmann wyszedł z depozytu, niosąc przez sobą kartonowe pudło. Wcisnął łokciem guzik windy, wjechał na partner i wrócił do swojej dyżurki. Postawił karton na biurku. Wyjął niebieski amerykański paszport z wytartą okładką, przewertował go kciukiem i otworzył na stronie ze zdjęciem.
– James Marshall H – przeczytał półgłosem. – Marszałek dziecięcej krucjaty – dodał.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------