- W empik go
Plum Amfibianin - ebook
Plum Amfibianin - ebook
Głęboko w morzach i oceanach mieszkają inteligentne istoty, zwane Amfibianami. Mogą żyć tylko pod wodą - powietrze jest dla nich zabójcze. Gdy Alchemicy odkrywają sposób przemiany ciał Amfibian w odpornych na warunki lądowe Metamorfów, w społeczeństwie następuje rozłam. Gorliwi zwolennicy Metody w imię postępu i nowoczesności chcą porzucenia dotychczasowych obyczajów i tradycji, uważając je za przesądy i bajania. Konflikt z czasem przeradza się w wojnę...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-356-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Atol Stoliczy pękał w szwach. Jak zawsze w czasie posiedzenia. Zwykle spokojna powierzchnia laguny marszczyła się teraz pod wpływem podwodnego tłumu. Na spotkania Rady przybywało wielu gości, których motywy bywały często bardzo odległe od potrzeb pokolenia. Handlarze drewnem i koralem, kamieniarze, łowcy ze swoimi krótkimi sztyletami z korali, potężni mieszkańcy dużych delt, a nawet płochliwi rybacy ze środkowych atoli, dla których to była jedyna okazja, żeby zobaczyć cuda centralnego miasta.
Mieszkańcy atolu nie przepadali za tym tłumem. Zadzierali nosa i gdzie tylko mogli, skłonni byli pokazywać przybyszom, jak bardzo są od nich różni i lepsi. Najnędzniejszy kopacz, który na co dzień czyścił kanały wylotowe w mieszkalnej części rafy, zachowywał się w czasie zlotów jak król z trudem znoszący towarzystwo ubogich krewnych.
Jedynym, co łączyło autochtona Stoliczej rafy i przybysza z najdalszej części znanego świata, była ciekawość dotycząca postaci delegatów. Przybywali w małych grupach i mieszkali w specjalnych częściach rafy wyciętych w skale tak dawno temu, że nawet Opowieść nie wspominała o ich początkach. Zwykle te komnaty były puste, więc trzeba je było przygotowywać specjalnie na czas obrad. Sprzątacze mieli zakaz rozmawiania na ich temat, więc cała osada aż huczała od plotek na temat cudów tych komnat, wygód i sprzętów, jakie czekały na wybrańców pokolenia.
Każda delegacja, nawet ta z najmniejszego znanego obszaru, miała dla siebie oddzielne siedziby, do których nie miał wstępu nikt poza jej członkami. W dni obrad wejść pilnowała straż Premiera tak nieustępliwie, że nawet sardynki nie mogły się prześlizgnąć. Nikt też nie próbował tego dokonać, bo za zbliżenie się do legowisk delegatów groziła sroga kara.
Można ich było za to do woli obserwować, w czasie kiedy płynęli do sali obrad, więc towarzyszył im zawsze szpaler gapiów, utrzymywany jednak w należytej odległości przez straże.
Delegaci, odziani w suknie z alg i pasy wycięte ze skóry, pochodzili z północy, z bogatych i wygodnych atoli, gdzie można było bezpiecznie żyć i wychowywać podopiecznych. Ci z południa byli zaś najczęściej prawie nadzy, jeśli nie liczyć pasów i wiszących przy nich kościanych ostrzy. W stolicy, położonej daleko na północ od ich mieszkań, było dla nich po prostu za gorąco. Chodzili ciężko, a głowy mieli opuszczone na piersi, jakby bali się spojrzeć w oczy tubylcom, pływali zaś ospale i bez wdzięku. Przykro było patrzeć, jak te smukłe istoty snują się po tunelach Stoliczej Rafy. Nie lubiano ich przy tym z powodu ich wrodzonej wyniosłości, więc nie mogli liczyć nawet na współczucie.
Każdy dorosły Amfibianin jest i czuje się zwycięzcą. Sama dorosłość świadczy o jego wartości. Nie jest łatwo przeżyć dzieciństwo ziemnowodnych.
Rafa jest bardzo stara w tym miejscu. Opowieść mówi, że to tutaj wykluł się i dojrzał pierwszy Amfibianin. Sale drążono od pokoleń, a żywy i wciąż zdrowy koral umacniał je każdego roku nowymi przyrostami.
Lekkie, twarde kawały kamienia gromadzono na brzegu wyspy od niedawna. Nie minęły jeszcze trzy setki pływów, odkąd pierwsi z Metamorfów zaczęli z nich budować ponad wodą. I chociaż tamto wydarzenie dawno już utonęło w mroku dziejów, skalne wieże wciąż były tu obce i wciąż przyciągały lękliwe spojrzenia.
Teraz, na tle błękitu nieba, rosły ich białe kwiaty pełne drewnianych sprzętów, słońca i kamiennych alembików. Nadwodne miasto kwitło i wielu uważało, że dawno już przyćmiło splendor podwodnych warowni.
Na Rubieżach powtarzano ze zgrozą, że większa część mieszkańców stolicy nienawidzi wody, a skrzela, modnie wybarwione sokiem z krasnorostów, układa wymyślnie wokół szyi tylko dla ozdoby. Budziło to niechęć w prowincjuszach, którzy poza okresami Rady i bez tego odwiedzali Stoliczy Atol jedynie z konieczności.
Każdy świat musi się czasem zmieniać. Wiedzą o tym wszyscy Opiekunowie i wiedzą mędrcy, ale nikt z nich, chociaż czasem twierdzą inaczej, nie jest na to gotowy. Zmiana jest częścią życia. Jego prawem i najwyższą koniecznością. Gdziekolwiek rodzi się życie, musi być uległe wobec zmiany, musi stać się jej częścią – albo zginie.
Jednak kiedy życie przetrwa dostatecznie długo, czas nieuchronnie prowadzi je w niebezpieczne rejony świadomości i teraźniejszość nie może dalej bezkarnie wcielać swoich planów w jego losy. Starcie pomiędzy tym, co stare, a tym, co musi nadejść, przestaje być łagodzone siłą przeznaczenia.
Świeżo wykluta kijanka musi sobie szukać wód bogatych w tlen i pokarm z dala od swoich matek i wojowniczych ojców, a kiedy dorośnie i przeobrazi się w jednego z członków społeczności, działa w ramach praw ustanawianych przed tysiącami pływów, po to właśnie, by je zmienić albo zniszczyć. Jeśli nie, utknie w sieci reguł ustanowionych przez ojców i przegra z nimi, ponieważ to oni je ustanowili i oni mają większe doświadczenie w tej grze. Pokolenie, które przychodzi, chce zagrać na swój własny sposób, bez oczywistego zwierzchnictwa poprzedników.
Tak było i tutaj, a sala Rady na Stoliczym Atolu miała być niedługo świadkiem jednego ze starć, które mogło ostatecznie otworzyć zagrodę dla tawroszy zwątpienia. Dla Amfibian nie ma większego lęku niż strach przed atakiem tych zimnookich potworów pozbawionych współczucia i świadomych jedynie swojej własnej siły. Pozostawały niewidzialne, bo kto je zobaczył, ginął.
Wszyscy z szacunkiem wstali, kiedy wpłynął Sejsjo Pierwsze Skrzele. Wspólny ruch delegatów ożywił miliardy glonów w sadzawce i płytka woda roziskrzyła się, a potem rozbłysła silnym, bladoniebieskim światłem.
Sala Rady jest jedną z najstarszych i największych grot atolu. W czasie przypływu wypełnia ją woda i obrady nie są możliwe, ale kiedy pasterz księżyc prowadzi ławice fal na otwarty Ocean, woda opada na samo dno, a wtedy na kamiennych kaskadach ław pokrytych wzorami zdobień delikatnymi jak sieć żyłek na skórze samic, zasiadają delegaci. Ich słabe w powietrzu głosy wzmacnia woda i kamienna kopuła sklepienia.
Starosta uniósł dłoń. Błony między jego palcami były liche jak płatki gnijących wodorostów. Wielu delegatów odwróciło wzrok z niesmakiem. Premier starzał się szybciej niż inni, jego dni były policzone i nie było ich wiele. Wieść niosła, że chociaż usłużni medycy Metamorfów oferowali mu kolejne lata życia, on odmawiał. Nie była to jednak polityczna deklaracja przywódcy. Raczej upór dyktowany zmęczeniem, które dotyka kogoś, kto przeoczy czas swojej własnej śmierci. Nie było zresztą pewne, czy Sejsjo należy do pokolenia Opiekunów. Jeszcze niedawno pytano by go o to oficjalnie, ponieważ prawo mówiło wyraźnie, że premierem może być jedynie ktoś z pokolenia Piastunki, ale teraz światem Amfibian wstrząsały silniejsze dreszcze i minął czas stawiania niewygodnych pytań.
Oficjalnie Sejsjo wykluł się w jednej z najodleglejszych rzek Południa. Jego ręka okazała się jednak zbyt śliska, żeby pewnie trzymać miecz, więc został politykiem. Zbyt szybko sięgnął po władzę, zbyt długo żył intrygami, przez lata budując koalicje tylko po to, żeby je zerwać w dogodnej dla siebie chwili. Zwycięski i samotny siedział teraz na pumeksowym tronie, wypełniając sobą bez reszty ten starożytny mebel, a aktywne trzewia poruszały się pod prawie przezroczystą skórą jego ogromnego brzucha.
Owalny stół wykuty z twardego wapienia lśnił wilgocią. Siedmioro członków Wielkiej Rady zasiadło po jego bokach. Każdy z nich był dorosłym i doświadczonym Amfibianinem. Wyglądali jednak jak dzieci przy ogromnym cielsku premiera.
– Nowe tereny będą nieocenione, kiedy nasz program obejmie większą część ludu – zaczął jeden z generałów.
– Jeśli, generale. Chciałeś powiedzieć, jeśli obejmie…
Piastunka Flora, która od niedawna zajmowała swoje miejsce, należała do zwolenników tradycji. To był dla Metamorfów bardzo niefortunny wybór i wszyscy Alchemicy byli mu przeciwni, ale premier Sejsjo wierzył w stare podania z gorliwością dziecka i w tym przypadku wpływy generałów na niewiele mogły się zdać. Flora została więc członkinią Rady i budowana pływami przewaga Metamorfów zaczęła się chwiać.
Poza trzema lojalnymi badaczami, którzy należeli do grona twórców Metody, w Radzie zasiedli dwaj tradycjonaliści i jeszcze dwaj przedstawiciele odległych Rubieży, silni, nieokrzesani i nieprzewidywalni. Zwykle milczeli w czasie posiedzeń, a z ich twarzy niewiele można było wyczytać. Swoje głosy oddawali jednak zawsze z rozwagą i wyłącznie zgodnie z interesem własnych dzielnic.
Atole Rubieży miały swoje sprawy, często odmienne od interesów sytych kolonii Północy. Mniej je interesowała władza nad pokoleniem i stolicze intrygi, bardziej zaś możliwości wymiany, sprzedaży, zyski i, oczywiście, kształt Opowieści. Tej oficjalnej – bo chociaż zgodnie z tradycją istniała tylko jedna Opowieść – wiedziano, że przekazy Północy odbiegają znacznie od Południowych. Wieść niosła, że istnieją atole nie mające w Radzie swoich delegatów. Odległe, obce i dzikie, gdzie Amfibianie żyją według własnych zasad.
Jednak nawet jeśli tak było, mieszkańcy takich kolonii bardzo dbali o to, by je ukryć. Być może ich Prawa lepiej się sprawdzały w samotności otwartych wód Oceanu. A może wręcz odwrotnie: nie sprawdzały się wcale i kolonie dawno wyginęły. Pozostała po nich tylko tajemnica dawno przebrzmiałych pieśni, a że Amfibianie uwielbiają legendy, powtarzano je ku uciesze gawiedzi. Bez względu na to, jak było, nie miało to wpływu na układ sił na stoliczej rafie.
Wraz z nominacją Flory Alchemicy stracili szanse na większość, a chociaż ich pozycja stawała się mocniejsza z każdym pływem, najpoważniejsze decyzje Rady były nadal poza ich bezpośrednim zasięgiem.
– Już teraz wielu obywateli, którzy poddali się procedurze, niezbyt dobrze radzi sobie pod wodą – mówił dalej Grom. – Ich skrzela przestają działać sprawnie i życie w wodzie staje się… niewygodne…
– To właśnie podstawowy powód, dla którego powinniśmy ograniczyć dostęp do procedur, zanim…
Piastunka złapała przynętę i Grom uśmiechnął się tylko, przerywając jej podniesionym głosem, tak jak ona jemu przerwała.
– Jednakże! – warknął. – Ich nowe możliwości mogą nam zapewnić to, czego tradycja dotyka tylko mętnym słowem przepowiedni. Ląd, szanowni delegaci, przestrzeń oświetlona słońcem, twardy kamień i powietrze pełne tlenu.
– To wstyd i bluźnierstwo! – Luna, drugi z tradycjonalistów w Radzie, wstał, a jego twarz wykrzywiała wściekłość. Oczywiście nie miał racji. Grom umiejętnie stronił od herezji.
– Bluźnierstwo? A cóż to znaczy? Czy kapłani tacy jak ty chcą znów decydować o tym, co jest dobre, a co złe dla Amfibian.
Generał potrafił wykorzystywać przeszłość. Jak zresztą wszyscy politycy Metamorfów, ale w jego przypadku ta umiejętność zaprowadziła go na szczyt, do miejsca, gdzie pozostawał samotny i potężny w zgodzie ze swoją naturą, bliższą raczej mieszkańcowi głębin niż atolowi Stolicy. Tylko ta samotność mogła stać na drodze Metody, bo czasem, kiedy generał wydawał się stać o krok od jednego ze swoich licznych zwycięstw, popełniał błąd, który przekreślał wszystko.
– Jak długo jeszcze mamy tkwić w zabobonie?! – Choć trudno było w to uwierzyć, Grom wypowiedział jedno słowo więcej niż powinien. Po twarzach zebranych w sali przebiegł grymas dezaprobaty, a oczy generała zajaśniały wściekłością.
– Głosujmy więc! – Flora natychmiast wykorzystała okazję. – Niech większość zdecyduje!
To był najlepszy moment. Właściwie jedyny moment, który mógł przynieść klęskę Metamorfom. Stary generał dał się ponieść, popełnił błąd i teraz mógł już tylko patrzeć, jak dojrzewają jego konsekwencje. Przerażenie szybko ustępowało złości. Zdawał sobie sprawę, że bitwa jest przegrana.
– Dobrze więc, głosujmy! – Głos Sejsjo był odległy i pusty. Jakby premier wracał z dalekiej podróży.
Głosowanie było tajne. Wrzucano muszle do zakrytej wodorostem urny, ale poza głosami neutralnych wszystko było jasne. Trzy głosy za, dwa przeciwko. Zdecydować miały głosy prowincjuszy.
Jeto Maruma był kopaczem z brzegu szelfu oddalonego o pływ drogi od Atolu Stoliczego. Prostym, ceniącym fizyczną siłę Tornem. Tak jak wielu jemu podobnych, na co dzień rył kamień u podnóża rafy swojego atolu, a jeśli akurat było trzeba, przebijał tunele i drążył mieszkalne komory. Reprezentował interesy górników i poławiaczy pereł. Wielu z nich zostało zmuszonych do zmiany zawodu i wydobywało teraz przynoszący mniej dochodów, łatwiejszy w wydobyciu pumeks. Było łatwiej, ale też znacznie mniej opłacalnie. Moda na suche komnaty docierała do najdalszych zakątków znanego oceanu i ulegali jej nawet ci, którzy niewiele wiedzieli o metamorfozach i Metodzie.
Jeto zagłosował przeciwko wyprawie Metamorfów. I był to wybór podyktowany jedynie interesem klanu. Lud kopaczy, choć cenił sobie zyski, istniał i rósł w siłę dzięki tradycji i żelaznym zasadom. Ich prawa, niezmienne od setek Opowieści, były twarde jak kamień i nieubłagane. Zarządy poszczególnych kolonii egzekwowały je bezlitośnie i sprawiedliwie utrwalając stary porządek. Nie było tu miejsca na kosztowne poszukiwania, a zmiana stylu życia napawała tych Amfibian przerażeniem. Maruma wiedział, że wyprawa wymagać będzie długich, kosztownych przygotowań, a ciężar poniosą wszyscy, który mają głos. W pierwszym rzędzie oczywiście atole reprezentowane w Wielkiej Radzie, a kopacz Jeto nie mógł sobie jakoś wyobrazić, że przynosi do kolonii wieści o nowych obowiązkach.
Drugim z neutralnych członków Wielkiej Rady był Plum ze Źródeł. Mało doświadczony przedstawiciel rodu najemnych wojowników, których kijanki wykluwały się w słodkich, czystych wodach źródeł, położonych głęboko w samym sercu suszy. Powiadano, że ich samice tylko raz na sto pływów odwiedzały te ustronia, a potem zapominały o tym, jak wszystkie, zanim jeszcze wróciły do swoich raf. Dzięki temu nikt nie miał kontroli nad losem własnego potomstwa. Wojownicy przeobrażali się po prostu dalej od delt i rzadziej. W efekcie nie było ich wielu.
Plum był w kłopocie. Doraźny interes jego ludu nakazywał głosowanie za planami Metamorfów. Opanowanie nowych przestrzeni wymagać będzie nie tylko sprzętu i Metody, ale też hartu ducha i żelaznej ręki wojowników. Byli bardzo nieliczni w tym pokoleniu, ale ich obecność okazywała się konieczna. Zwłaszcza wśród kopaczy pumeksu, poławiaczy pereł i rybaków.
Czasami ktoś wyjątkowo silny albo wyjątkowo leniwy wybierał drogę na skróty, skrzykiwał podobnych sobie i żył odbierając innym to, co zdołali wyrwać z trzewi oceanu. Jeśli nie pomagała perswazja, prośba ani nakaz, wzywano wojownika, który rozwiązywał problem. Takie sprawy bywały wstydliwe dla dzielnic, więc wyjątkowo ceniono małomówność wojownika.
Rabusie zdarzali się jednak niezwykle rzadko. Prawdziwe powody, dla jakich ceniono podobnych Plumowi Amfibian, pływały, pełzały, ryły w mule i pruły prądy morza jak ono szerokie i głębokie.
Orki, podstępne mureny, płaszczki o ogonach zakończonych jadowymi kolcami, drżącowargie ryby o niebieskich bokach. Sprytne, bezwzględne i wiecznie głodne. Jeśli już raz skosztowały mięsa ziemnowodnych, tylko śmierć mogła je zniechęcić. Trzymały się wtedy blisko i dziesiątkowały wyprawy rybaków. W ciągu kilku pływów takie monstrum mogło z łatwością zagrozić istnieniu kolonii.
Opanowane przez strach osady pustoszały, a kupcy przepinali swoje linki holownicze w bezpieczniejsze miejsca. Jeśli rada szybko nie znalazła wyjścia, atol przepadał.
Na szczęście wieści docierały też, prędzej czy później, do zbrojnych, a ci nie zwlekali nigdy. Przybywali i rozprawiali się z agresorem w jedyny możliwy sposób. Zostawali potem w osadzie, póki nie objedzono ostatniej ości potwora albo nie dotarły do niej prośby jakiejś innej, równie bezradnej wobec losu.
Obecność wojownika była zawsze bardzo pożądana, gdyż dodawała rybakom odwagi, a ich spryt i siła służyły połowom. Dlatego próbowano ich zatrzymać, jak długo to było możliwe. Kuszono podarkami, żywnością, wygodną kwaterą i najczerwieńszymi skrzelami samic, jakie tylko żyły w pobliżu, jednak przekazana pokoleniu Opowieść ani razu nie wspominała o osiadłym gdzieś na stałe wojowniku. Byli – podobnie jak potwory, na które polowali – samotni i nieprzejednani. Byli częścią tradycji, egzystencji i samej natury swojego gatunku.
Nikt nie wiedział dokładnie, ilu ich jest, ale ci, co nieśli Opowieść, twierdzili, że każde pokolenie ma ich zawsze taką samą ilość. Ani mniej, ani więcej, tylko tyle, ile potrzeba, żeby utrzymać porządek we wszystkich dzielnicach. Nie mieli domu ani klanu w zwykłym znaczeniu tego słowa, ale część z nich spotykała się regularnie z innymi na jednym z odległych atoli Północnego Krańca, żeby zbierać wieści i nieść je potem pozostałym. Mieli też przedstawiciela w Wielkiej Radzie każdego pokolenia. Wybierali go spośród siebie i miał zawsze jeden głos w Zgromadzeniu. Nazywali go Inokda, Ostrzem Sztyletu. Takie było prawo i nikt nie próbował tego zmieniać.
Dotąd Plum, podobnie jak wcześniej jego opiekun, wspierał Alchemików, ale tym razem ich twardoskóre łapy miały sięgnąć dalej niż kiedykolwiek, w głąb suchej krainy. Chociaż niewielu podzielało jego obawy, Plum zastanawiał się, co będzie, jeśli odnajdą Lęgowiska, co jeśli dotrą do źródeł? Wtedy wystarczy jedna tama wzniesiona na drodze kijanek i Alchemicy będą mieli w ręku wszystkie klany, w tym także jego braci. Rzucił różową muszlę.
Kiedy Sejsjo wysypywał zawartość urny, wszyscy wstrzymali oddech.
– Trzy za! – zawołał premier słabym głosem. – Trzy przeciw. Jedna muszla jest różowa.
Teraz wszystko zależało od niego. Gdyby był silniejszy, zapewne już dawno przeszedłby transformację, skuszony potęgą, jaką obiecywała Metoda. Ale był za słaby i wiedział, że nie dla niego worki do oddychania i sucha, aksamitna skóra. Głos premiera mógł przeważyć jedną muszlę niezdecydowania, ale Sejsjo, jak zawsze, nie chciał i chyba nie potrafił stanąć po jednej ze stron. Rozumiał, że w jego stanie osobiste interesy nie miały już znaczenia. Nie chodziło mu nawet o pamięć o nim. Jako wybrany uczciwie premier miał już miejsce w Opowieści. Chodziło mu o zasady, którym oddał swoje życie, które podtrzymywał jako polityk, dążąc do fotela przywódcy, o wszystkie starania, które dawały pozór szacownej bezstronności. Sejsjo był niedojrzały i próżny, dlatego nie był w stanie dokończyć tego, co sam zaczął.
Z drugiej strony utrzymanie porządku przychodziło mu z największym trudem. Jego autorytet opierał się tylko na znaczeniu urzędu, jaki sprawował, i jeśli chciał się na nim utrzymać jeszcze jakiś czas, nie mógł stanąć otwarcie po żadnej ze stron.
– Nie ma zgody! – zawołał. – A ja nie jestem przekonany do niczyich racji. Rada zbierze się znowu za dwa słońca i jeśli muszle padną podobnie, zdecyduje całe zgromadzenie.
Prawie nikt z obecnych w sali nie pamiętał ogólnego głosowania w tak ważnej sprawie. Zapanował tumult. Delegaci plaskali błonami nóg i klaskali w dłonie. Jedni otwarcie wyrażali uznanie dla posunięcia Sejsjo, inni nie kryli oburzenia.
Radni przy głównym stole zastygli. Generał Grom z trudem hamował wściekłość, rzucając delegatom zimne sztylety spojrzeń. Luna Czujny uśmiechał się lekko, chociaż znał cenę tego zwycięstwa i wyczuwał niebezpieczeństwo, jakie się za nim kryło. Kara Ostry Język wyglądała tak, jakby pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co robić.
Tylko Piastunka wydawała się nieobecna. Jej wzrok wyrażał coś zupełnie dla pozostałych niezrozumiałego, jakby pochodził spoza tej sali, jakby to, co właśnie się stało, nie miało dla niej znaczenia. Nie od razu jej zapatrzenie zwróciło uwagę delegatów, ale w przedłużającym się rozgardiaszu Amfibianie jeden za drugim wędrowali za spojrzeniem Piastunki i odkrywali jego cel.
Flora, Piastunka Pokolenia patrzyła jak urzeczona na Pluma, który założywszy ręce na piersi, po prostu zasnął.
Ten, kto zobaczył śpiącego Pluma i wpatrzoną w niego Piastunkę, natychmiast zapominał o Radzie i nierozstrzygniętym głosowaniu. Patrzyli jak urzeczeni na tych dwoje, którzy w czas jednego z największych kryzysów, jakie pamiętało pokolenie, znajdowali tak łatwo miejsce dla siebie samych – i być może dla siebie nawzajem. Sala z wolna cichła. Wysokie tony wywołane poruszeniem wybrzmiewały echem pod sklepieniem z wilgoci i kamienia. I tylko Grom, Kara i kilku ich stronników nie kryło oburzenia. Trzaskali płetwami o powierzchnię wody, mruczeli obraźliwie i kręcili się w wodzie centralnego basenu, wzbudzając błyski alg. Wszystko na próżno. Posiedzenie było stracone i nic już nie mogło tego zmienić.
– I tacy barbarzyńcy mają decydować o naszych planach! – Generał Grom właściwie ryczał, skrapiając pozostałych obficie własną śliną. Wrócili do swojej wieży tak szybko, jak to tylko było możliwe, ale żaden pośpiech nie mógł już wyprzedzić upokorzenia. – Powinno się go za to usunąć z Rady! To właśnie takie bezmyślne, rybie ości zniszczą Amfibian. Nic nie ma dla takich znaczenia, w nic nie wierzą, niczego nie pragną…
– Obyś miał rację, generale. – Kara zręcznie weszła mu w słowo. – Jeśli jest tak, jak mówisz, łatwo będzie go przekonać. Mamy dwa długie dni, żeby zmienić wynik głosowania. Poślijmy po niego. Niech zobaczy, przeciwko komu występuje. Może się wreszcie obudzi. Poza tym… – Kara zawiesiła głos, jakby nie była pewna, czy powinna dokończyć zdanie. – …przy okazji okazało się, że nasza Piastunka może mieć o co powalczyć.
– Chcesz go namawiać? – Nawet Mundrak Zmiennokształtny miał wątpliwości.
– To jedna z możliwości. – Kara wzruszyła ramionami. – Wydaje mi się, że warto spróbować. Interesy wojowników bywają ciemne i kręte jak rogi głębinowych autan. Zresztą, jeśli nam się nie powiedzie, zawsze możemy zrobić to, w czym nasi gwardziści są naprawdę dobrzy, i ukręcić temu samczykowi jego śliczne oro.
– Dobrze więc. – Grom Bezimienny oswoił wreszcie własny gniew. – Idźcie, będziemy go przekonywać…