- W empik go
Po ciemku - ebook
Po ciemku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 210 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teodora Tomasza Jeża
Kraków.
Nakładem Biblioteki Domowej.
1893.
Kraków. – Druk Wł. L. Anczyca i Spółki, pod zarządem Jana Gadowskiego.
Jeżeliby kto dokładne chciał mieć pojęcie o tem, jak nędza wygląda, nie potrzebowałby szukać jej gdzieindziej, jeno uchylić drzwi chaty Maksyma Bliźniuka i zajrzeć do środka.
Zajmują się ludzie nędzą. Jestto przedmiot arcyciekawy, przejmujący i malowniczy. O nędzach takich, jak londyńska naprzykład, napisano tyle, że z opisów jej możnaby sporą sformować bibliotekę. Co tam jednak, nędza londyńska! Tam obok faktu znajduje się tłomaczenie onego: wygórowanie przemysłu fabrycznego, przesadność w kapitalizowaniu, maszyny, przeludnienie, dalej jałowość roli, uprawa roślin pastewnych, farmerstwo, etc… etc. Nędza jest tam uprawianą naumyślnie; gdyby nie ona, nie byłoby tych bogactw, ogromem swoim skandalicznych. Nie sztuka przeto i nie dziw, ze się wytwarza przy warunkach podobnych. Ale to sztuka i temu dziwić się można, że znajduje się ona tam, gdzie z warunków rzeczonych nie istnieje ani jeden.
Znajduje się jednak… niestety!
Uchylmy drzwi i zajrzyjmy do chaty Maksyma Bliźniuka.
Nie potrzebaby i zaglądać, tylko węchem woni zachwycić. Człowiek nerwów delikatnych zatoczyłby się niby pijany od odorów, jakie wydzielały się z tego przytuliska istot, o których, jakby na urągowisko, powiada się, że są na obraz i podobieństwo boże stworzone. Zgnilizna, wilgoć, spalenizna, kwasy, stęchlizną i coś jeszcze, czego określić nie sposób, stanowiły atmosferę wewnętrzną pomieszkania, składającego się z sieni zabłoconej i z izby jedynej, bez alkierza, bez spiżarki, bez komórki, bez schowka żadnego, z wyjątkiem zapiecka i tapczana. Lecz, jak za zapieckiem były pustki, tak i pod tapczanem pustkiby były, gdyby nie czerepki jakieś, nie kości jakieś, nie przedmioty jakieś, do których nazwy żadnej zastosować nie sposób; nie grzyby oślizłe, które produkuje połączenie wilgoci i ciemności, i nie rośliny blade a jakby chorobliwem opuchnieniem nabrzękłe, które, jak wyżej wymienione grzyby, lękają się światła dziennego i umierają na miejscach suchych. Podłoga wyboista; jamy na niej i garby. Sprzęty reprezentuje pieniek; ani ławy, ani stołka, tapczan tylko a na tapczanie słomy trochę zmierzwionej, grubym, podartym radnem przykrytej; zamiast poduszki okłót w głowach zużyty. W jednym z kątów beczka w połowie większej obręczy pozbawiona, w drugim wiadro na wodę. Naczynia wszystkie na piecu, a pomiędzy niemi całego ani jednego; garnków różnej wielkości trzy ponadtłukanych, misa i makutra szczerbate, łyżek drewnianych pięć – wszystkie ponadłamywane, hładysz i kuflik nadpęknięte. Ani grabka, ani noża na gospodarstwie całem; ani narzędzia żadnego, takiego jak siekiera, sierp, kosa, któreby z żelaza było, lub do któregoby żelazo wchodziło jako część składowa; nie znalazłby też nikt ani wideł i grabi, ani kądzieli i wrzeciona, ani rzeszota i sita. Przed tapczanem u chłopów bywa zazwyczaj żerdka do zawieszania odzieży, która służy zamiast kotary; tu ani odzieży, ani żerdki; łoże prezentuje się nago, brudno, wstrętnie, nawiewając widokiem swoim do głowy myśl o łożu boleści. Kąt poczesny bez obrazu. Z dzieży na chleb pozostało klepek parę, rzuconych pod przypiecek; z bedni na bieliznę nie pozostało nic, a bielizną nazywać nie godzi się łachmanów, przedstawiających szczątki koszul i spodni, walające się na zapiecku i na tapczanie.
Gdyby się weszło do tej chaty, gdy niema w niej nikogo, toby pomyśleć można, że to pustka, że to przerobiony na mieszkanie ludzkie, przez zawieszenie drzwi, wybicie okienka, postawienie pieca i wylepienie gliną ścian, chlew, nie zamieszkiwany przez nikogo. Niestety! nie. Chlew ten, wilgotny i smrodliwy, niezaopatrzony w sprzęty, naczynia i narzędzia najpotrzebniejsze, był przez ludzi zamieszkany.
Mieszkał w nim Maksym Bliźniuk z rodziną. Maksym Bliźniuk, dusza skaskowa, zapisana do kategoryi płacących podatek, głowa familii – gospodarz.
Byłżeto gospodarz? Na zapytanie to odpowiada opisanie chaty wewnątrz. Opisując takową zewnątrz, damy odpowiedzi tej potwierdzenie.
Chata Maksyma Bliźniuka przedstawiała zdaleka obraz nędzy najzupełniejszej. Istniała przy niej niegdyś zagroda jakaś, lecz opadła i ślad tylko onej pozostał w burzanach, które, z nawyknienia niejako, obrastając dawniej płot, porastały obecnie na miejscu, na którem się takowy wznosił przed laty. To samo działo się i z ogrodem. Istniał niegdyś obok chaty; pozostały po nim ślady niewyraźne. O przybudowaniąch, o stogach, o chlewach i wspominać niema co, tych i śladów nie było. Chata sama, nieosmarowana gliną białą, nieozdobiona ostrzeszkiem i przyźbą, obdarta, bez komina, z okienkiem jedynem, w którem łub popękany miejsce szybek szklanych zastępował, które u spodu próchniały a u góry się nie trzymały, ze strzechą słomianą, która się zmierzwiła i najeżyła, chata sama wyglądała niby trup w stanie półrozkładu, nieopadły jeszcze z ciała zupełnie, ale już świecący kościami i ziobrami.
Mamyż wspominać o bydełku, o trzodzie, o drobiu? "Ani wołu, ani osła… ani żadnej rzeczy", ani psa nawet nie było na gospodarstwie Bliźniuka. Byłzeto gospodarz? Chata jego zalecała się jednym tylko: prześlicznem położeniem, na wzgórzu pod lasem, w punkcie, z którego wieś Rokitna, rozrzuca malowniczo nad jednym z przytoków Bohu, przedstawiała się jak na dłoni; w punkcie, z którego wzrok sięgał wierzchowin stawu i ogarniał, w panoramowej perspektywie, groblę z młynem, dwór z parkiem, cerkiew z trzema wieżami blachą pobitemi, karczmę z frontonem monumentalnym i zagrody włościańskie tonące w puszystej zieleni sadów. Była to wieś jedna z najpiękniejszych na boskim porzeczu; była ona oraz i jedną z najzamożniejszych, dzięki czarnoziemowi i mnogości morgów gruntu, produkującego pszenicę jak złoto, dzięki rozległym łąkom i grubopiennemu lasowi, dzięki temu nakoniec, że gdyby jaka rewolucya fizyczna zmieniła ją nagle w wyspę od najbliższego lądu o setki mil oddaloną, to mogłaby obejść się tem, co produkowała, takie tam bogactwa zawierała w sobie gleba!
Tak w Rokitnej ziemia żyzną była, że uprawianie onej należało bardziej do kategoryi rozrywek, potrzebnych do utrzymywania ciał w ruchu, aniżeli do rodzaju pracy. Cóż to za praca bowiem: ziemię podrapać i ziarnem ją obsypać a następnie zawłóczyć! Natem polegało uprawianie całe. Praca istotna odbywała się w czasie kosowicy i żniw, i była podówczas gwałtowną, gorączkową, przechodzącą siły człowiecze.
Dodać winienem, iż opowiadanie niniejsze odnosi się do owych czasów błogich, w których kwitła pańszczyzna.
Pańszczyzna jednak nie przeszkadzała włościanom w dobrym pozostawać bycie. Matka natura starała się o nich, a to w ten sposób, że dawała im czas na wszystko: na obrobienie pańskiego i na robienie dla siebie. Ponieważ praca około roli nie wymagała zachodów dużo, więc szło im niby z płatka.
– "Tysiąc pługów na obszarze
Orze zagon, gdy pan każe". – (Słowa poety).
W Rokitnej nie stawało pługów tysiąc, tyle jednak, że, czy to na par, czy na ziębię, oranka odbywała się w duch, Jakto mówią. Tygodni dwa, trzy, i niezmierzone okiem łany czerniły się brózdami, które następnie pozostawało tylko radłami porozbijać, ażeby je pod zasiew przygotować. O gnojeniu, o oczyszczaniu z perzu, o urządzaniu ścieków, o gracowaniu, walcowaniu, wyobrażenia tam nie miano. Ziarno, jak tylko na rolę padło, z wierzchu brózdy czy pod spód, z przodu czy z tyłu, byle go jeno wróble nie zjadły, natychmiast kiełkowało i korzonkami łona ziemi się czepiało. Ziemia chłonęła je niejako, tuliła i pielęgnowała, a to na to, ażeby co rychlej okryć się zielenią trawy, która w jesieni przedstawiała się pod postacią olbrzymiego kobierca szmaragdowego, puszystego, rozkosznego, rozwijającego się pysznie przed obliczem słońca, napawającego radością serce rolnika. Nic wspanialszego, jak widok łanu podolskiego w pełni zieleni. Patrząc nań, czuje się pociąg jakiś nieprzełamany do tego, ażeby wyjść na środek, uklęknąć i modlić się do wtóru temu hymnowi, który pieśnią skowronków, biciem prze – piórek, brzęczeniem owadów, dzwoni nad nim i na nim.
Z poletkami włościańskiemi nie szło trudniej, niż z łanami pańskiemi. Chłopów połowa większa posiadała sprzężaj własny; numera zaś piesze odstępowały ciągłym część sprzętu i robota szła żywo. Uprawa wprawdzie była gorsza, ale to nic nie szkodziło. Ziemia naprawiała niedostatki; zdarzało się niekiedy, gdy deszcze częściej przepadały, że właśnie z powodu różnicy uprawy, chłopom zarodziło, a na łanach dworskich wybujało; zdarzało się też nawet, że zboże padaliczne wydawało plon na podziw obfity, rodząc się bez orania i siania. Z rolników uczonych nikt by temu nie wierzył. Bywało tak jednak za dawnych czasów i to nie w samej Rokitnej tylko. Rokitna wyjątku nie stanowiła, pod względem urodzajności w okolicach, w których przytoki prawobrzeżne rzeki Bohu źródliskami swojemi sąsiadują ze źródliskami przytoków lewobrzeżnych rzeki Dniestru. Chłopi mieli się tam w ogólności dobrze pomimo pańszczyzny i pomimo ciemnoty; mieli się jednak dobrze w sposób zwierzęcy: chleba było w bród, konopie rodziły, rogacizna i nierogacizna hodowały się pod gołem niebem, było więc co jeść i co pić, było z czego odzież utkać, lasy dawały budulec, słoma służyła do pokrywania strzech, wszystko znajdowało się pod ręką, ludzie przeto żyli jak susły, które natura żywi. Ciężar pańszczyźniany redukował się do żniw, które gromadę całą przez tygodni parę pod skwarnem niebem trzymały od poranka do wieczora. Zmłocka ta ciężyła na męskiej ludności połowie; kosowica także; podwody, jeżeli pora sprzyjała, nie dokuczały zbytecznie; reszta robocizn odbywała się dość lekko, zwłaszcza, że się robiło, aby zbyć, zwyczajnie jak za pańszczyznę.
Skądże się wziął nędzarz taki jak Bliźniuk?
Pomyśli kto może, że on był wyjątkiem? Bynajmniej.
W tejże samej Rokitnie, w której, zdawało się, ubóstwo racyi bytu niema, ubogich liczyło się sporo. Wszystkie numery piesze, byli tu ubodzy; po nich szli komornicy; po tych żebracy. Rokitna, taka bogata, i tych ostatnich posiadała.
Maksym Bliźniuk należał do kategoryi pieszych; nie liczył się jednak do komorników; mieszkał bowiem osobno w chacie własnej; nie należał do żebraków, nie widziano go bowiem ani na jarmarkach, ani na trakcie wyciągającego rękę i proszącego o jałmużnę. Nie czynił tego ani on sam, ani nikt z rodziny jego, która liczną była.
Och! liczną była rodzina Maksyma Bliźniuka.
Za czasów pańszczyźnianych dzieci stanowiły bogactwo chłopskie: z nich bowiem formowała się spółka robocza, która stanowiła rodzaj mrowiska, znoszącego zarobki do jednego składu.
Maksym Bliźniuk miał żonę Motrę i dzieci dziewięcioro. Posiadał więc fundament bogactwa? Gdzietam! To co dla każdego innego bogactwem by było, jego w nędzę pogrążało. Bywają warunki i warunki, na pozór jednakowe, w gruncie jednak rzeczy różne, co się wyraża przez odmienność następstw.
– Ty łajdak, Bliźniuku… – powiadali mu sąsiedzi, znajomi, ksiądz proboszcz, esauła, ekonom i arendarz – ty wielki łajdak…
Maksym na słowa te ramionami ściskał, głową kiwał i uśmiechał się.
– Maksymie, co to będzie?… – zapytywała żona.
Maksym na słowa te ramionami ściskał, głową kiwał i głęboko wzdychał.
– Kara boża… – mówili sąsiedzi, znajomi, ksiądz proboszcz, esauła, ekonom i żona.
Tamci jednak mówili to inaczej, ta zaś ostatnia inaczej. W słowach tamtych było proste stwierdzenie czynu dokonanego; w słowach Motry brzmiał żal, przebijała się boleść, dawała się czuć pretensya do Tego, co wyrok wydał i karę wymierzył, zapytywała bowiem często na pół siebie, na pół rnęża:
– I za cóż to?… za cóż?… W gromadzie całej my najbiedniejsi: czyż my najgorsi?… Co ty zrobił, Maksymie?… Może ty zrobił co takiego, o czem ja nie wiem?… Kogóż Bóg dotknął tak ciężko?…
– A!… – odpowiedział Maksym na to i ręką rozpaczliwie rzucał.
– Dzieci Bóg dał nam tyle! a co dziecko, to…
Kobieta nie kończyła, lękając się wyrazu, któryby wymówić musiała.
Małżeństwo to miało dziewięcioro dzieci; na te ośmioro kalek. Z wyjątkiem córki najstarszej, Oksany, która przyszła na świat zdrowo i cało, każde przyniosło ze sobą jakiś brak lub jakiś dodatek: wykrzywienie nóg i rąk, rozrost głowy monstrualny, garb z przodu i z tyłu, przełom w kości pacierzowej, zrośnięcie członków, które rozdzielone być powinny, chrząstki na miejscu kości, etc. Ośmioro kalek zaludniało chatę, która z tego powodu miała minę muzeum potworności rodzaju ludzkiego, muzeum w nieładzie w stanie natury, jeżeli się tak wyrazić godzi. Okazy zapełniały izbę w sposób taki, że w niej prawie miejsca swobodnego nie pozostawało. Jedne leżały, drugie siedziały, inne się czołgały, troje najmłodszych zajmowało tapczan w głębi; na brzegu zaś kobieta, matka tego rodu potworów, żółta, pomarszczona, łachmanami brudnemi okryta, a na pieńku ojciec, z wyrazem rozpaczy, który mu do oblicza, zdawało się, przyrósł.
Odkryliśmy tajemnicę nędzy Bliźniuka; nie odkryliśmy jej jednak całkowicie. Pozostaje jeszcze odnieść ją do przyczyny, która wykazać winna, że jest ona, albo wynikiem stanu normalnego, albo też wyjątkiem.
Nędzę Bliźniuka uważać można za wyjątek pod tym jedynie względem, iż dzieci wszystkie chowały się mu. Gdyby nie ta osobliwość, nie byłoby w niej nic szczególnego. Nieszczęście, jakie go w rodzinie jego dotknęło, wchodziło do kategoryi ogólnej i odnosiło się do przyczyny tkwiącej w rodzaju pomieszkań i sposobie życia, czyli, wyrażając się terminem technicznym, w warunkach higienicznych bytowania ludowego. Po – mieszkania ciasne, pokarm lichy, okrycie niedostateczne i źle zastosowane, przejścia nagłe ze stanu spoczynku absolutnego do stanu czynności gwałtownej, zaniedbanie zupełne władz moralnych, słowem, zezwierzęcenie, sprowadzało w rodzinie niejednej następstwa takie same, jakie widzieliśmy w chacie Bliźniuka; lecz były one nie widne. Antidotum na nie podawała natura pod postacią śmierci. Śmiertelność, jakiej podlegają dzieci włościańskie, jest ogromna. Ona to jest wielką reparatorką nędzy, zabierając stworzenia słabe i z wadami przyrodzonemi na świat przychodzące, a pozostawiając przy życiu takie tylko, które oprzeć się mogą wpływom fatalnym braków i zbytków oddziaływających na funkcye życiowe rodziców i organizm dzieci.
W naiwności naszej, zachwycamy się wielu rzeczami, a pomiędzy innemi: "ludkiem, chłopkami", "wioskami, chatkami". Zachwycamy się tem, jak wodospadem Niagary, z tą myślą, iż nie małej doznalibyśmy przykrości, gdyby nagle, wskutek przyczyny jakiejś niespodziewanej i nieprzewidywanej, znikł ten przedmiot zachwytów naszych. Owe "chatki", miazmatów zaraźliwych pełne, wydają się nam poetyczne; owe potrawy proste, których pierwiastki pożywne dają pro – cent nadzwyczaj mały w stosunku do objętości, wzbudzają naszą admiracyę, którą ogarniamy chleb nawet czarny, czarny dlatego, że na pół z ziemią. Budujemy dla siebie domy suche, wystawione na światło i na ruch swobodny powietrza; urządzamy sobie kuchnie przyspasabiające jadło posilne i zdrowe; chleb na stołach naszych musi być biały i dobrze wypieczony i… zachwycamy się "ludkiem, chłopkami", prostotą ich życia, prostotą ich pokarmów. Zachwyt ten dużo zajmuje miejsca w kodeksach moralnych, układanych na użytek tych, co dobrze jedzą, dobrze piją, mają do spania łóżka wygodne i do oddychania pokoje przewietrzane.
Wielka reparatorka nędzy, śmiertelność dziecinna, nie przyszła Bliźniukowi z pomocą – czemu? na pytanie to odpowiedzieć nie umiem. Przytaczam fakt, jak się stał. Dziecko pierwsze urodziło mu się w chacie innej, w czasach kiedy się mu uśmiechała przyszłość jaśniejsza, aniżeli rzeczywistość owa, jakiej opisanie daliśmy w rozdziale poprzednim. Było to, lat temu piętnaście. Maksym posiadał niegdyś wszystko, co stanowić może rękojmię pomyślności włościanina: chatę własną, obejście własne, stodołę, wołów parę, krowę z cielęciem, owiec kilkoro, chlewnię, drób, narzędzia, sprzęty, żonę młodą i dziecinę malusią. Dotknęła go klęska ze strony natury. W chatę jego piorun uderzył i zapalił. Ratunek był możliwy i łatwy, chodziło tylko o to, ażeby gromada pomoc dała. Gromada zbiegła się, ale pomocy nie niosła. Kilku parobków, co posunęli się byli do ognia, powstrzymał okrzyk:
– Nie godzi się!…
Pomiędzy ludem naszym panuje przesąd, skutkiem którego chłop żaden nie odważyłby się gasić ognia od pioruna. Pioruny Pan Bóg ciska: gaszenie więc ognia od pioruna uważa się za grzech, za iście przeciwko woli bożej.
– Niech się pali – powiadali włościanie, przypatrując się pożarowi zdaleka – niech się pali, to dzieło boże, a Pan Bóg wie najlepiej, co zabrać, co zostawić…
Motra wyniosła dziecko; Maksym wynosić chciał sprzęty i narzędzia rolnicze.
– Maksymie! – wołali na niego gospodarze. – Nie ruszaj nic!… to nie twoje, to Boże!… Co z ognia wyniesiesz, to będzie kradzionemu Pana Boga!… Nie dotykaj się niczego!…
Ogień z chaty przeszedł na chlewy i szopy, z chlewów i szop na stodołą i pochłonął wszystko. Pomieszkanie Maksyma zamieniło się w kupę popiołów, wydzielającą z siebie woń mocną pogorzeli. Przy kupie, z pochyloną w dół głową i z załamanemi rękami stał Maksym; obok niego Motra z dzieckiem na ręku.
– Zabrał Bóg wszystko… – odezwał się mąż.
Motra rękawem oczy obtarła i poczęła obchodzić zgliszcza do koła, postępując powoli i zatrzymując się od czasu do czasu. Gdy powróciła na punkt, z którego wyszła, w następujący do Maksyma przemówiła sposób:
– Popioły te są nasze…
Maksym spojrzał na żonę wzrokiem pytającym.
– Bóg dał je nam w zamian za to, co natem miejscu było… Mamy do nich prawo…
– Zdaje się… – odparł mąż głosem niepewnym. – Cóż z tego?…
– Rozgrzebmy je i poszukajmy, czy co nie zostało…
– Może to grzech…
Kobieta ramionami rzuciła i po chwilce namysłu odrzekła:
– Nie… to nie grzech… Jeżeli tylko popioły nasze, to i to co one przysypały naszem jest… Bóg nas ukarał… za co?…
– Cicho!… – zawołał Maksym z akcentem przerażenia. – Nie pytaj… On sprawiedliwy…
– Chciałam powiedzieć tylko, że się może pomylił…
– Gdzie też!… Co tobie?…
– A jakżeby sprawiedliwy tak ciężko pokarać mógł człowieka, co przykazań nie łamał, posty chował, dni świąteczne święcił?…
– Maksym, przerażony odwagą żony, ręką kiwał, nakazując jej tym giestem niemym milczenie. Ona jednak dodała jeszcze:
– Pomylił się… bih-me, pomylił się… Nie nam był piorun ten przeznaczony, ale chmury niebo zakrywały i widok zasłaniały, więc dlatego to na naszą padł chatę… I dlatego tembardziej mamy prawo popioły rozgrzebać…
Rzekłszy to, położyła dziecko nieopodal w cieniu bodiaka rozkwitłego w zawoje czerwone i zabrała się do pracy. Za przykładem jej poszedł i Maksym. Uzbroili się oboje w żerdki i rozgartywać poczęli zgliszcza. Z początku poszukiwania nie dawały rezultatów żadnych:
w miarę jednak, jak praca postępowała, rezultaty pojawiać się poczęły pod postacią to przedmiotów ocalonych przez niszczący żywioł, to szczątków niedopalonych. Do pierwszych należały narzędzia i naczynia metalowe, do drugich takie, które ziemia lub glina przykryły. Motra wynalazła korale swoje, wynalazła kociołek miedziany; Maksym wydobył siekierę, bardę, świder, zęby z brony, lemiesz z pługa. Odszukały się nawet przedmioty niektóre drewniane. Mąż i żona składali je na kupę, która rosła pomaleńku i urosła w końcu do rozmiarów cale poważnych.
– Ot, mamy znów o co ręce zaczepić… – rzekła Motra.
– Bogu dzięki… – odparł Maksym. Woły, w chwili kiedy piorun chatę zapalił, znajdowały się na paszy, cielęcia nie było pod szopą, pozostały więc szczątki fortuny, z których można było takową odbudować. Mąż i żona, wezwawszy Boga na pomoc, wzięli się do pracy szczerze. Maksym chatę nową naprędce skleił, obiecując sobie poprawiać ją z czasem i dopełniać przybudowaniami, i rozpoczął żywot nowy na nowem miejscu, które przysposobił w sposób taki, ażeby zgóry usunąć wszelkie klęsk i nie – szczęść powody: fundamenty zostały wodą święconą pokropione, w węgle głównym stanął słup jesionowy, na belku frontowym wyciosał krzyż, żegnał się, modlił i zamieszkał w końcu na wzniesionej rękami własnemi chałupie, z zupełną pod względem przyszłości ufnością.