Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Po ciemku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po ciemku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 210 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść

Teo­do­ra To­ma­sza Jeża

Kra­ków.

Na­kła­dem Bi­blio­te­ki Do­mo­wej.

1893.

Kra­ków. – Druk Wł. L. An­czy­ca i Spół­ki, pod za­rzą­dem Jana Ga­dow­skie­go.

Je­że­li­by kto do­kład­ne chciał mieć po­ję­cie o tem, jak nę­dza wy­glą­da, nie po­trze­bo­wał­by szu­kać jej gdzie­in­dziej, jeno uchy­lić drzwi cha­ty Mak­sy­ma Bliź­niu­ka i zaj­rzeć do środ­ka.

Zaj­mu­ją się lu­dzie nę­dzą. Je­st­to przed­miot ar­cy­cie­ka­wy, przej­mu­ją­cy i ma­low­ni­czy. O nę­dzach ta­kich, jak lon­dyń­ska na­przy­kład, na­pi­sa­no tyle, że z opi­sów jej moż­na­by spo­rą sfor­mo­wać bi­blio­te­kę. Co tam jed­nak, nę­dza lon­dyń­ska! Tam obok fak­tu znaj­du­je się tło­ma­cze­nie one­go: wy­gó­ro­wa­nie prze­my­słu fa­brycz­ne­go, prze­sad­ność w ka­pi­ta­li­zo­wa­niu, ma­szy­ny, prze­lud­nie­nie, da­lej ja­ło­wość roli, upra­wa ro­ślin pa­stew­nych, far­mer­stwo, etc… etc. Nę­dza jest tam upra­wia­ną na­umyśl­nie; gdy­by nie ona, nie by­ło­by tych bo­gactw, ogro­mem swo­im skan­da­licz­nych. Nie sztu­ka prze­to i nie dziw, ze się wy­twa­rza przy wa­run­kach po­dob­nych. Ale to sztu­ka i temu dzi­wić się moż­na, że znaj­du­je się ona tam, gdzie z wa­run­ków rze­czo­nych nie ist­nie­je ani je­den.

Znaj­du­je się jed­nak… nie­ste­ty!

Uchyl­my drzwi i zaj­rzyj­my do cha­ty Mak­sy­ma Bliź­niu­ka.

Nie po­trze­ba­by i za­glą­dać, tyl­ko wę­chem woni za­chwy­cić. Czło­wiek ner­wów de­li­kat­nych za­to­czył­by się niby pi­ja­ny od odo­rów, ja­kie wy­dzie­la­ły się z tego przy­tu­li­ska istot, o któ­rych, jak­by na urą­go­wi­sko, po­wia­da się, że są na ob­raz i po­do­bień­stwo boże stwo­rzo­ne. Zgni­li­zna, wil­goć, spa­le­ni­zna, kwa­sy, stę­chli­zną i coś jesz­cze, cze­go okre­ślić nie spo­sób, sta­no­wi­ły at­mos­fe­rę we­wnętrz­ną po­miesz­ka­nia, skła­da­ją­ce­go się z sie­ni za­bło­co­nej i z izby je­dy­nej, bez al­kie­rza, bez spi­żar­ki, bez ko­mór­ki, bez schow­ka żad­ne­go, z wy­jąt­kiem za­piec­ka i tap­cza­na. Lecz, jak za za­piec­kiem były pust­ki, tak i pod tap­cza­nem pust­ki­by były, gdy­by nie cze­rep­ki ja­kieś, nie ko­ści ja­kieś, nie przed­mio­ty ja­kieś, do któ­rych na­zwy żad­nej za­sto­so­wać nie spo­sób; nie grzy­by ośli­złe, któ­re pro­du­ku­je po­łą­cze­nie wil­go­ci i ciem­no­ści, i nie ro­śli­ny bla­de a jak­by cho­ro­bli­wem opuch­nie­niem na­brzę­kłe, któ­re, jak wy­żej wy­mie­nio­ne grzy­by, lę­ka­ją się świa­tła dzien­ne­go i umie­ra­ją na miej­scach su­chych. Pod­ło­ga wy­bo­ista; jamy na niej i gar­by. Sprzę­ty re­pre­zen­tu­je pie­niek; ani ławy, ani stoł­ka, tap­czan tyl­ko a na tap­cza­nie sło­my tro­chę zmierz­wio­nej, gru­bym, po­dar­tym rad­nem przy­kry­tej; za­miast po­dusz­ki okłót w gło­wach zu­ży­ty. W jed­nym z ką­tów becz­ka w po­ło­wie więk­szej ob­rę­czy po­zba­wio­na, w dru­gim wia­dro na wodę. Na­czy­nia wszyst­kie na pie­cu, a po­mię­dzy nie­mi ca­łe­go ani jed­ne­go; garn­ków róż­nej wiel­ko­ści trzy po­nad­tłu­ka­nych, misa i ma­ku­tra szczer­ba­te, ły­żek drew­nia­nych pięć – wszyst­kie po­nadła­my­wa­ne, hła­dysz i ku­flik nad­pęk­nię­te. Ani grab­ka, ani noża na go­spo­dar­stwie ca­łem; ani na­rzę­dzia żad­ne­go, ta­kie­go jak sie­kie­ra, sierp, kosa, któ­re­by z że­la­za było, lub do któ­re­go­by że­la­zo wcho­dzi­ło jako część skła­do­wa; nie zna­la­zł­by też nikt ani wi­deł i gra­bi, ani ką­dzie­li i wrze­cio­na, ani rze­szo­ta i sita. Przed tap­cza­nem u chło­pów bywa za­zwy­czaj żerd­ka do za­wie­sza­nia odzie­ży, któ­ra słu­ży za­miast ko­ta­ry; tu ani odzie­ży, ani żerd­ki; łoże pre­zen­tu­je się nago, brud­no, wstręt­nie, na­wie­wa­jąc wi­do­kiem swo­im do gło­wy myśl o łożu bo­le­ści. Kąt po­cze­sny bez ob­ra­zu. Z dzie­ży na chleb po­zo­sta­ło kle­pek parę, rzu­co­nych pod przy­pie­cek; z bed­ni na bie­li­znę nie po­zo­sta­ło nic, a bie­li­zną na­zy­wać nie go­dzi się łach­ma­nów, przed­sta­wia­ją­cych szcząt­ki ko­szul i spodni, wa­la­ją­ce się na za­piec­ku i na tap­cza­nie.

Gdy­by się we­szło do tej cha­ty, gdy nie­ma w niej ni­ko­go, toby po­my­śleć moż­na, że to pust­ka, że to prze­ro­bio­ny na miesz­ka­nie ludz­kie, przez za­wie­sze­nie drzwi, wy­bi­cie okien­ka, po­sta­wie­nie pie­ca i wy­le­pie­nie gli­ną ścian, chlew, nie za­miesz­ki­wa­ny przez ni­ko­go. Nie­ste­ty! nie. Chlew ten, wil­got­ny i smro­dli­wy, nie­za­opa­trzo­ny w sprzę­ty, na­czy­nia i na­rzę­dzia naj­po­trzeb­niej­sze, był przez lu­dzi za­miesz­ka­ny.

Miesz­kał w nim Mak­sym Bliź­niuk z ro­dzi­ną. Mak­sym Bliź­niuk, du­sza ska­sko­wa, za­pi­sa­na do ka­te­go­ryi pła­cą­cych po­da­tek, gło­wa fa­mi­lii – go­spo­darz.

Był­że­to go­spo­darz? Na za­py­ta­nie to od­po­wia­da opi­sa­nie cha­ty we­wnątrz. Opi­su­jąc ta­ko­wą ze­wnątrz, damy od­po­wie­dzi tej po­twier­dze­nie.

Cha­ta Mak­sy­ma Bliź­niu­ka przed­sta­wia­ła zda­le­ka ob­raz nę­dzy naj­zu­peł­niej­szej. Ist­nia­ła przy niej nie­gdyś za­gro­da ja­kaś, lecz opa­dła i ślad tyl­ko onej po­zo­stał w bu­rza­nach, któ­re, z na­wyk­nie­nia nie­ja­ko, ob­ra­sta­jąc daw­niej płot, po­ra­sta­ły obec­nie na miej­scu, na któ­rem się ta­ko­wy wzno­sił przed laty. To samo dzia­ło się i z ogro­dem. Ist­niał nie­gdyś obok cha­ty; po­zo­sta­ły po nim śla­dy nie­wy­raź­ne. O przy­bu­do­wa­niąch, o sto­gach, o chle­wach i wspo­mi­nać nie­ma co, tych i śla­dów nie było. Cha­ta sama, nie­osma­ro­wa­na gli­ną bia­łą, nie­ozdo­bio­na ostrzesz­kiem i przy­źbą, ob­dar­ta, bez ko­mi­na, z okien­kiem je­dy­nem, w któ­rem łub po­pę­ka­ny miej­sce szy­bek szkla­nych za­stę­po­wał, któ­re u spodu próch­nia­ły a u góry się nie trzy­ma­ły, ze strze­chą sło­mia­ną, któ­ra się zmierz­wi­ła i na­je­ży­ła, cha­ta sama wy­glą­da­ła niby trup w sta­nie pół­roz­kła­du, nie­opa­dły jesz­cze z cia­ła zu­peł­nie, ale już świe­cą­cy ko­ścia­mi i zio­bra­mi.

Ma­myż wspo­mi­nać o by­deł­ku, o trzo­dzie, o dro­biu? "Ani wołu, ani osła… ani żad­nej rze­czy", ani psa na­wet nie było na go­spo­dar­stwie Bliź­niu­ka. Był­ze­to go­spo­darz? Cha­ta jego za­le­ca­ła się jed­nym tyl­ko: prze­ślicz­nem po­ło­że­niem, na wzgó­rzu pod la­sem, w punk­cie, z któ­re­go wieś Ro­kit­na, roz­rzu­ca ma­low­ni­czo nad jed­nym z przy­to­ków Bohu, przed­sta­wia­ła się jak na dło­ni; w punk­cie, z któ­re­go wzrok się­gał wierz­cho­win sta­wu i ogar­niał, w pa­no­ra­mo­wej per­spek­ty­wie, gro­blę z mły­nem, dwór z par­kiem, cer­kiew z trze­ma wie­ża­mi bla­chą po­bi­te­mi, karcz­mę z fron­to­nem mo­nu­men­tal­nym i za­gro­dy wło­ściań­skie to­ną­ce w pu­szy­stej zie­le­ni sa­dów. Była to wieś jed­na z naj­pięk­niej­szych na bo­skim po­rze­czu; była ona oraz i jed­ną z naj­za­moż­niej­szych, dzię­ki czar­no­zie­mo­wi i mno­go­ści mor­gów grun­tu, pro­du­ku­ją­ce­go psze­ni­cę jak zło­to, dzię­ki roz­le­głym łą­kom i gru­bo­pien­ne­mu la­so­wi, dzię­ki temu na­ko­niec, że gdy­by jaka re­wo­lu­cya fi­zycz­na zmie­ni­ła ją na­gle w wy­spę od naj­bliż­sze­go lądu o set­ki mil od­da­lo­ną, to mo­gła­by obejść się tem, co pro­du­ko­wa­ła, ta­kie tam bo­gac­twa za­wie­ra­ła w so­bie gle­ba!

Tak w Ro­kit­nej zie­mia ży­zną była, że upra­wia­nie onej na­le­ża­ło bar­dziej do ka­te­go­ryi roz­ry­wek, po­trzeb­nych do utrzy­my­wa­nia ciał w ru­chu, ani­że­li do ro­dza­ju pra­cy. Cóż to za pra­ca bo­wiem: zie­mię po­dra­pać i ziar­nem ją ob­sy­pać a na­stęp­nie za­włó­czyć! Na­tem po­le­ga­ło upra­wia­nie całe. Pra­ca istot­na od­by­wa­ła się w cza­sie ko­so­wi­cy i żniw, i była pod­ów­czas gwał­tow­ną, go­rącz­ko­wą, prze­cho­dzą­cą siły czło­wie­cze.

Do­dać wi­nie­nem, iż opo­wia­da­nie ni­niej­sze od­no­si się do owych cza­sów bło­gich, w któ­rych kwi­tła pańsz­czy­zna.

Pańsz­czy­zna jed­nak nie prze­szka­dza­ła wło­ścia­nom w do­brym po­zo­sta­wać by­cie. Mat­ka na­tu­ra sta­ra­ła się o nich, a to w ten spo­sób, że da­wa­ła im czas na wszyst­ko: na ob­ro­bie­nie pań­skie­go i na ro­bie­nie dla sie­bie. Po­nie­waż pra­ca oko­ło roli nie wy­ma­ga­ła za­cho­dów dużo, więc szło im niby z płat­ka.

– "Ty­siąc płu­gów na ob­sza­rze

Orze za­gon, gdy pan każe". – (Sło­wa po­ety).

W Ro­kit­nej nie sta­wa­ło płu­gów ty­siąc, tyle jed­nak, że, czy to na par, czy na zię­bię, oran­ka od­by­wa­ła się w duch, Jak­to mó­wią. Ty­go­dni dwa, trzy, i nie­zmie­rzo­ne okiem łany czer­ni­ły się bróz­da­mi, któ­re na­stęp­nie po­zo­sta­wa­ło tyl­ko ra­dła­mi po­roz­bi­jać, aże­by je pod za­siew przy­go­to­wać. O gno­je­niu, o oczysz­cza­niu z perzu, o urzą­dza­niu ście­ków, o gra­co­wa­niu, wal­co­wa­niu, wy­obra­że­nia tam nie mia­no. Ziar­no, jak tyl­ko na rolę pa­dło, z wierz­chu bróz­dy czy pod spód, z przo­du czy z tyłu, byle go jeno wró­ble nie zja­dły, na­tych­miast kieł­ko­wa­ło i ko­rzon­ka­mi łona zie­mi się cze­pia­ło. Zie­mia chło­nę­ła je nie­ja­ko, tu­li­ła i pie­lę­gno­wa­ła, a to na to, aże­by co ry­chlej okryć się zie­le­nią tra­wy, któ­ra w je­sie­ni przed­sta­wia­ła się pod po­sta­cią ol­brzy­mie­go ko­bier­ca szma­rag­do­we­go, pu­szy­ste­go, roz­kosz­ne­go, roz­wi­ja­ją­ce­go się pysz­nie przed ob­li­czem słoń­ca, na­pa­wa­ją­ce­go ra­do­ścią ser­ce rol­ni­ka. Nic wspa­nial­sze­go, jak wi­dok łanu po­dol­skie­go w peł­ni zie­le­ni. Pa­trząc nań, czu­je się po­ciąg ja­kiś nie­prze­ła­ma­ny do tego, aże­by wyjść na śro­dek, uklęk­nąć i mo­dlić się do wtó­ru temu hym­no­wi, któ­ry pie­śnią skow­ron­ków, bi­ciem prze – pió­rek, brzę­cze­niem owa­dów, dzwo­ni nad nim i na nim.

Z po­let­ka­mi wło­ściań­skie­mi nie szło trud­niej, niż z ła­na­mi pań­skie­mi. Chło­pów po­ło­wa więk­sza po­sia­da­ła sprzę­żaj wła­sny; nu­me­ra zaś pie­sze od­stę­po­wa­ły cią­głym część sprzę­tu i ro­bo­ta szła żywo. Upra­wa wpraw­dzie była gor­sza, ale to nic nie szko­dzi­ło. Zie­mia na­pra­wia­ła nie­do­stat­ki; zda­rza­ło się nie­kie­dy, gdy desz­cze czę­ściej prze­pa­da­ły, że wła­śnie z po­wo­du róż­ni­cy upra­wy, chło­pom za­ro­dzi­ło, a na ła­nach dwor­skich wy­bu­ja­ło; zda­rza­ło się też na­wet, że zbo­że pa­da­licz­ne wy­da­wa­ło plon na po­dziw ob­fi­ty, ro­dząc się bez ora­nia i sia­nia. Z rol­ni­ków uczo­nych nikt by temu nie wie­rzył. By­wa­ło tak jed­nak za daw­nych cza­sów i to nie w sa­mej Ro­kit­nej tyl­ko. Ro­kit­na wy­jąt­ku nie sta­no­wi­ła, pod wzglę­dem uro­dzaj­no­ści w oko­li­cach, w któ­rych przy­to­ki pra­wo­brzeż­ne rze­ki Bohu źró­dli­ska­mi swo­je­mi są­sia­du­ją ze źró­dli­ska­mi przy­to­ków le­wo­brzeż­nych rze­ki Dnie­stru. Chło­pi mie­li się tam w ogól­no­ści do­brze po­mi­mo pańsz­czy­zny i po­mi­mo ciem­no­ty; mie­li się jed­nak do­brze w spo­sób zwie­rzę­cy: chle­ba było w bród, ko­no­pie ro­dzi­ły, ro­ga­ci­zna i nie­ro­ga­ci­zna ho­do­wa­ły się pod go­łem nie­bem, było więc co jeść i co pić, było z cze­go odzież utkać, lasy da­wa­ły bu­du­lec, sło­ma słu­ży­ła do po­kry­wa­nia strzech, wszyst­ko znaj­do­wa­ło się pod ręką, lu­dzie prze­to żyli jak su­sły, któ­re na­tu­ra żywi. Cię­żar pańsz­czyź­nia­ny re­du­ko­wał się do żniw, któ­re gro­ma­dę całą przez ty­go­dni parę pod skwar­nem nie­bem trzy­ma­ły od po­ran­ka do wie­czo­ra. Zmłoc­ka ta cię­ży­ła na mę­skiej lud­no­ści po­ło­wie; ko­so­wi­ca tak­że; pod­wo­dy, je­że­li pora sprzy­ja­ła, nie do­ku­cza­ły zby­tecz­nie; resz­ta ro­bo­cizn od­by­wa­ła się dość lek­ko, zwłasz­cza, że się ro­bi­ło, aby zbyć, zwy­czaj­nie jak za pańsz­czy­znę.

Skąd­że się wziął nę­dzarz taki jak Bliź­niuk?

Po­my­śli kto może, że on był wy­jąt­kiem? By­najm­niej.

W tej­że sa­mej Ro­kit­nie, w któ­rej, zda­wa­ło się, ubó­stwo ra­cyi bytu nie­ma, ubo­gich li­czy­ło się spo­ro. Wszyst­kie nu­me­ry pie­sze, byli tu ubo­dzy; po nich szli ko­mor­ni­cy; po tych że­bra­cy. Ro­kit­na, taka bo­ga­ta, i tych ostat­nich po­sia­da­ła.

Mak­sym Bliź­niuk na­le­żał do ka­te­go­ryi pie­szych; nie li­czył się jed­nak do ko­mor­ni­ków; miesz­kał bo­wiem osob­no w cha­cie wła­snej; nie na­le­żał do że­bra­ków, nie wi­dzia­no go bo­wiem ani na jar­mar­kach, ani na trak­cie wy­cią­ga­ją­ce­go rękę i pro­szą­ce­go o jał­muż­nę. Nie czy­nił tego ani on sam, ani nikt z ro­dzi­ny jego, któ­ra licz­ną była.

Och! licz­ną była ro­dzi­na Mak­sy­ma Bliź­niu­ka.

Za cza­sów pańsz­czyź­nia­nych dzie­ci sta­no­wi­ły bo­gac­two chłop­skie: z nich bo­wiem for­mo­wa­ła się spół­ka ro­bo­cza, któ­ra sta­no­wi­ła ro­dzaj mro­wi­ska, zno­szą­ce­go za­rob­ki do jed­ne­go skła­du.

Mak­sym Bliź­niuk miał żonę Mo­trę i dzie­ci dzie­wię­cio­ro. Po­sia­dał więc fun­da­ment bo­gac­twa? Gdzie­tam! To co dla każ­de­go in­ne­go bo­gac­twem by było, jego w nę­dzę po­grą­ża­ło. By­wa­ją wa­run­ki i wa­run­ki, na po­zór jed­na­ko­we, w grun­cie jed­nak rze­czy róż­ne, co się wy­ra­ża przez od­mien­ność na­stępstw.

– Ty łaj­dak, Bliź­niu­ku… – po­wia­da­li mu są­sie­dzi, zna­jo­mi, ksiądz pro­boszcz, esau­ła, eko­nom i aren­darz – ty wiel­ki łaj­dak…

Mak­sym na sło­wa te ra­mio­na­mi ści­skał, gło­wą ki­wał i uśmie­chał się.

– Mak­sy­mie, co to bę­dzie?… – za­py­ty­wa­ła żona.

Mak­sym na sło­wa te ra­mio­na­mi ści­skał, gło­wą ki­wał i głę­bo­ko wzdy­chał.

– Kara boża… – mó­wi­li są­sie­dzi, zna­jo­mi, ksiądz pro­boszcz, esau­ła, eko­nom i żona.

Tam­ci jed­nak mó­wi­li to in­a­czej, ta zaś ostat­nia in­a­czej. W sło­wach tam­tych było pro­ste stwier­dze­nie czy­nu do­ko­na­ne­go; w sło­wach Mo­try brzmiał żal, prze­bi­ja­ła się bo­leść, da­wa­ła się czuć pre­ten­sya do Tego, co wy­rok wy­dał i karę wy­mie­rzył, za­py­ty­wa­ła bo­wiem czę­sto na pół sie­bie, na pół rnę­ża:

– I za cóż to?… za cóż?… W gro­ma­dzie ca­łej my naj­bied­niej­si: czyż my naj­gor­si?… Co ty zro­bił, Mak­sy­mie?… Może ty zro­bił co ta­kie­go, o czem ja nie wiem?… Ko­góż Bóg do­tknął tak cięż­ko?…

– A!… – od­po­wie­dział Mak­sym na to i ręką roz­pacz­li­wie rzu­cał.

– Dzie­ci Bóg dał nam tyle! a co dziec­ko, to…

Ko­bie­ta nie koń­czy­ła, lę­ka­jąc się wy­ra­zu, któ­ry­by wy­mó­wić mu­sia­ła.

Mał­żeń­stwo to mia­ło dzie­wię­cio­ro dzie­ci; na te ośmio­ro ka­lek. Z wy­jąt­kiem cór­ki naj­star­szej, Oksa­ny, któ­ra przy­szła na świat zdro­wo i cało, każ­de przy­nio­sło ze sobą ja­kiś brak lub ja­kiś do­da­tek: wy­krzy­wie­nie nóg i rąk, roz­rost gło­wy mon­stru­al­ny, garb z przo­du i z tyłu, prze­łom w ko­ści pa­cie­rzo­wej, zro­śnię­cie człon­ków, któ­re roz­dzie­lo­ne być po­win­ny, chrząst­ki na miej­scu ko­ści, etc. Ośmio­ro ka­lek za­lud­nia­ło cha­tę, któ­ra z tego po­wo­du mia­ła minę mu­zeum po­twor­no­ści ro­dza­ju ludz­kie­go, mu­zeum w nie­ła­dzie w sta­nie na­tu­ry, je­że­li się tak wy­ra­zić go­dzi. Oka­zy za­peł­nia­ły izbę w spo­sób taki, że w niej pra­wie miej­sca swo­bod­ne­go nie po­zo­sta­wa­ło. Jed­ne le­ża­ły, dru­gie sie­dzia­ły, inne się czoł­ga­ły, tro­je naj­młod­szych zaj­mo­wa­ło tap­czan w głę­bi; na brze­gu zaś ko­bie­ta, mat­ka tego rodu po­two­rów, żół­ta, po­marsz­czo­na, łach­ma­na­mi brud­ne­mi okry­ta, a na pień­ku oj­ciec, z wy­ra­zem roz­pa­czy, któ­ry mu do ob­li­cza, zda­wa­ło się, przy­rósł.

Od­kry­li­śmy ta­jem­ni­cę nę­dzy Bliź­niu­ka; nie od­kry­li­śmy jej jed­nak cał­ko­wi­cie. Po­zo­sta­je jesz­cze od­nieść ją do przy­czy­ny, któ­ra wy­ka­zać win­na, że jest ona, albo wy­ni­kiem sta­nu nor­mal­ne­go, albo też wy­jąt­kiem.

Nę­dzę Bliź­niu­ka uwa­żać moż­na za wy­ją­tek pod tym je­dy­nie wzglę­dem, iż dzie­ci wszyst­kie cho­wa­ły się mu. Gdy­by nie ta oso­bli­wość, nie by­ło­by w niej nic szcze­gól­ne­go. Nie­szczę­ście, ja­kie go w ro­dzi­nie jego do­tknę­ło, wcho­dzi­ło do ka­te­go­ryi ogól­nej i od­no­si­ło się do przy­czy­ny tkwią­cej w ro­dza­ju po­miesz­kań i spo­so­bie ży­cia, czy­li, wy­ra­ża­jąc się ter­mi­nem tech­nicz­nym, w wa­run­kach hi­gie­nicz­nych by­to­wa­nia lu­do­we­go. Po – miesz­ka­nia cia­sne, po­karm li­chy, okry­cie nie­do­sta­tecz­ne i źle za­sto­so­wa­ne, przej­ścia na­głe ze sta­nu spo­czyn­ku ab­so­lut­ne­go do sta­nu czyn­no­ści gwał­tow­nej, za­nie­dba­nie zu­peł­ne władz mo­ral­nych, sło­wem, ze­zwie­rzę­ce­nie, spro­wa­dza­ło w ro­dzi­nie nie­jed­nej na­stęp­stwa ta­kie same, ja­kie wi­dzie­li­śmy w cha­cie Bliź­niu­ka; lecz były one nie wid­ne. An­ti­do­tum na nie po­da­wa­ła na­tu­ra pod po­sta­cią śmier­ci. Śmier­tel­ność, ja­kiej pod­le­ga­ją dzie­ci wło­ściań­skie, jest ogrom­na. Ona to jest wiel­ką re­pa­ra­tor­ką nę­dzy, za­bie­ra­jąc stwo­rze­nia sła­be i z wa­da­mi przy­ro­dzo­ne­mi na świat przy­cho­dzą­ce, a po­zo­sta­wia­jąc przy ży­ciu ta­kie tyl­ko, któ­re oprzeć się mogą wpły­wom fa­tal­nym bra­ków i zbyt­ków od­dzia­ły­wa­ją­cych na funk­cye ży­cio­we ro­dzi­ców i or­ga­nizm dzie­ci.

W na­iw­no­ści na­szej, za­chwy­ca­my się wie­lu rze­cza­mi, a po­mię­dzy in­ne­mi: "lud­kiem, chłop­ka­mi", "wio­ska­mi, chat­ka­mi". Za­chwy­ca­my się tem, jak wo­do­spa­dem Nia­ga­ry, z tą my­ślą, iż nie ma­łej do­zna­li­by­śmy przy­kro­ści, gdy­by na­gle, wsku­tek przy­czy­ny ja­kiejś nie­spo­dzie­wa­nej i nie­prze­wi­dy­wa­nej, znikł ten przed­miot za­chwy­tów na­szych. Owe "chat­ki", mia­zma­tów za­raź­li­wych peł­ne, wy­da­ją się nam po­etycz­ne; owe po­tra­wy pro­ste, któ­rych pier­wiast­ki po­żyw­ne dają pro – cent nad­zwy­czaj mały w sto­sun­ku do ob­ję­to­ści, wzbu­dza­ją na­szą ad­mi­ra­cyę, któ­rą ogar­nia­my chleb na­wet czar­ny, czar­ny dla­te­go, że na pół z zie­mią. Bu­du­je­my dla sie­bie domy su­che, wy­sta­wio­ne na świa­tło i na ruch swo­bod­ny po­wie­trza; urzą­dza­my so­bie kuch­nie przy­spa­sa­bia­ją­ce ja­dło po­sil­ne i zdro­we; chleb na sto­łach na­szych musi być bia­ły i do­brze wy­pie­czo­ny i… za­chwy­ca­my się "lud­kiem, chłop­ka­mi", pro­sto­tą ich ży­cia, pro­sto­tą ich po­kar­mów. Za­chwyt ten dużo zaj­mu­je miej­sca w ko­dek­sach mo­ral­nych, ukła­da­nych na uży­tek tych, co do­brze je­dzą, do­brze piją, mają do spa­nia łóż­ka wy­god­ne i do od­dy­cha­nia po­ko­je prze­wie­trza­ne.

Wiel­ka re­pa­ra­tor­ka nę­dzy, śmier­tel­ność dzie­cin­na, nie przy­szła Bliź­niu­ko­wi z po­mo­cą – cze­mu? na py­ta­nie to od­po­wie­dzieć nie umiem. Przy­ta­czam fakt, jak się stał. Dziec­ko pierw­sze uro­dzi­ło mu się w cha­cie in­nej, w cza­sach kie­dy się mu uśmie­cha­ła przy­szłość ja­śniej­sza, ani­że­li rze­czy­wi­stość owa, ja­kiej opi­sa­nie da­li­śmy w roz­dzia­le po­przed­nim. Było to, lat temu pięt­na­ście. Mak­sym po­sia­dał nie­gdyś wszyst­ko, co sta­no­wić może rę­koj­mię po­myśl­no­ści wło­ścia­ni­na: cha­tę wła­sną, obej­ście wła­sne, sto­do­łę, wo­łów parę, kro­wę z cie­lę­ciem, owiec kil­ko­ro, chlew­nię, drób, na­rzę­dzia, sprzę­ty, żonę mło­dą i dzie­ci­nę ma­lu­sią. Do­tknę­ła go klę­ska ze stro­ny na­tu­ry. W cha­tę jego pio­run ude­rzył i za­pa­lił. Ra­tu­nek był moż­li­wy i ła­twy, cho­dzi­ło tyl­ko o to, aże­by gro­ma­da po­moc dała. Gro­ma­da zbie­gła się, ale po­mo­cy nie nio­sła. Kil­ku pa­rob­ków, co po­su­nę­li się byli do ognia, po­wstrzy­mał okrzyk:

– Nie go­dzi się!…

Po­mię­dzy lu­dem na­szym pa­nu­je prze­sąd, skut­kiem któ­re­go chłop ża­den nie od­wa­żył­by się ga­sić ognia od pio­ru­na. Pio­ru­ny Pan Bóg ci­ska: ga­sze­nie więc ognia od pio­ru­na uwa­ża się za grzech, za iście prze­ciw­ko woli bo­żej.

– Niech się pali – po­wia­da­li wło­ścia­nie, przy­pa­tru­jąc się po­ża­ro­wi zda­le­ka – niech się pali, to dzie­ło boże, a Pan Bóg wie naj­le­piej, co za­brać, co zo­sta­wić…

Mo­tra wy­nio­sła dziec­ko; Mak­sym wy­no­sić chciał sprzę­ty i na­rzę­dzia rol­ni­cze.

– Mak­sy­mie! – wo­ła­li na nie­go go­spo­da­rze. – Nie ru­szaj nic!… to nie two­je, to Boże!… Co z ognia wy­nie­siesz, to bę­dzie kra­dzio­ne­mu Pana Boga!… Nie do­ty­kaj się ni­cze­go!…

Ogień z cha­ty prze­szedł na chle­wy i szo­py, z chle­wów i szop na sto­do­łą i po­chło­nął wszyst­ko. Po­miesz­ka­nie Mak­sy­ma za­mie­ni­ło się w kupę po­pio­łów, wy­dzie­la­ją­cą z sie­bie woń moc­ną po­go­rze­li. Przy ku­pie, z po­chy­lo­ną w dół gło­wą i z za­ła­ma­ne­mi rę­ka­mi stał Mak­sym; obok nie­go Mo­tra z dziec­kiem na ręku.

– Za­brał Bóg wszyst­ko… – ode­zwał się mąż.

Mo­tra rę­ka­wem oczy ob­tar­ła i po­czę­ła ob­cho­dzić zglisz­cza do koła, po­stę­pu­jąc po­wo­li i za­trzy­mu­jąc się od cza­su do cza­su. Gdy po­wró­ci­ła na punkt, z któ­re­go wy­szła, w na­stę­pu­ją­cy do Mak­sy­ma prze­mó­wi­ła spo­sób:

– Po­pio­ły te są na­sze…

Mak­sym spoj­rzał na żonę wzro­kiem py­ta­ją­cym.

– Bóg dał je nam w za­mian za to, co na­tem miej­scu było… Mamy do nich pra­wo…

– Zda­je się… – od­parł mąż gło­sem nie­pew­nym. – Cóż z tego?…

– Roz­grzeb­my je i po­szu­kaj­my, czy co nie zo­sta­ło…

– Może to grzech…

Ko­bie­ta ra­mio­na­mi rzu­ci­ła i po chwil­ce na­my­słu od­rze­kła:

– Nie… to nie grzech… Je­że­li tyl­ko po­pio­ły na­sze, to i to co one przy­sy­pa­ły na­szem jest… Bóg nas uka­rał… za co?…

– Ci­cho!… – za­wo­łał Mak­sym z ak­cen­tem prze­ra­że­nia. – Nie py­taj… On spra­wie­dli­wy…

– Chcia­łam po­wie­dzieć tyl­ko, że się może po­my­lił…

– Gdzie też!… Co to­bie?…

– A jak­że­by spra­wie­dli­wy tak cięż­ko po­ka­rać mógł czło­wie­ka, co przy­ka­zań nie ła­mał, po­sty cho­wał, dni świą­tecz­ne świę­cił?…

– Mak­sym, prze­ra­żo­ny od­wa­gą żony, ręką ki­wał, na­ka­zu­jąc jej tym gie­stem nie­mym mil­cze­nie. Ona jed­nak do­da­ła jesz­cze:

– Po­my­lił się… bih-me, po­my­lił się… Nie nam był pio­run ten prze­zna­czo­ny, ale chmu­ry nie­bo za­kry­wa­ły i wi­dok za­sła­nia­ły, więc dla­te­go to na na­szą padł cha­tę… I dla­te­go tem­bar­dziej mamy pra­wo po­pio­ły roz­grze­bać…

Rze­kł­szy to, po­ło­ży­ła dziec­ko nie­opo­dal w cie­niu bo­dia­ka roz­kwi­tłe­go w za­wo­je czer­wo­ne i za­bra­ła się do pra­cy. Za przy­kła­dem jej po­szedł i Mak­sym. Uzbro­ili się obo­je w żerd­ki i roz­gar­ty­wać po­czę­li zglisz­cza. Z po­cząt­ku po­szu­ki­wa­nia nie da­wa­ły re­zul­ta­tów żad­nych:

w mia­rę jed­nak, jak pra­ca po­stę­po­wa­ła, re­zul­ta­ty po­ja­wiać się po­czę­ły pod po­sta­cią to przed­mio­tów oca­lo­nych przez nisz­czą­cy ży­wioł, to szcząt­ków nie­do­pa­lo­nych. Do pierw­szych na­le­ża­ły na­rzę­dzia i na­czy­nia me­ta­lo­we, do dru­gich ta­kie, któ­re zie­mia lub gli­na przy­kry­ły. Mo­tra wy­na­la­zła ko­ra­le swo­je, wy­na­la­zła ko­cio­łek mie­dzia­ny; Mak­sym wy­do­był sie­kie­rę, bar­dę, świ­der, zęby z bro­ny, le­miesz z płu­ga. Od­szu­ka­ły się na­wet przed­mio­ty nie­któ­re drew­nia­ne. Mąż i żona skła­da­li je na kupę, któ­ra ro­sła po­ma­leń­ku i uro­sła w koń­cu do roz­mia­rów cale po­waż­nych.

– Ot, mamy znów o co ręce za­cze­pić… – rze­kła Mo­tra.

– Bogu dzię­ki… – od­parł Mak­sym. Woły, w chwi­li kie­dy pio­run cha­tę za­pa­lił, znaj­do­wa­ły się na pa­szy, cie­lę­cia nie było pod szo­pą, po­zo­sta­ły więc szcząt­ki for­tu­ny, z któ­rych moż­na było ta­ko­wą od­bu­do­wać. Mąż i żona, we­zwaw­szy Boga na po­moc, wzię­li się do pra­cy szcze­rze. Mak­sym cha­tę nową na­pręd­ce skle­ił, obie­cu­jąc so­bie po­pra­wiać ją z cza­sem i do­peł­niać przy­bu­do­wa­nia­mi, i roz­po­czął ży­wot nowy na no­wem miej­scu, któ­re przy­spo­so­bił w spo­sób taki, aże­by zgó­ry usu­nąć wszel­kie klęsk i nie – szczęść po­wo­dy: fun­da­men­ty zo­sta­ły wodą świę­co­ną po­kro­pio­ne, w wę­gle głów­nym sta­nął słup je­sio­no­wy, na bel­ku fron­to­wym wy­cio­sał krzyż, że­gnał się, mo­dlił i za­miesz­kał w koń­cu na wznie­sio­nej rę­ka­mi wła­sne­mi cha­łu­pie, z zu­peł­ną pod wzglę­dem przy­szło­ści uf­no­ścią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: