- W empik go
Po ciernistej drodze - ebook
Po ciernistej drodze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 343 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na dziedzińcu szkoły pana Glińskiego zrobiło się naraz ludno; głos dzwonu oznajmił wielką pauzę, uczniowie po trzygodzinnem ślęczeniu w klasach nad książkami pospieszyli z okrzykami radości używać swobody na świeżem powietrzu.
Gwarno, wesoło młodzież podzieliła się na gromadki, a każda gromadka w inny sposób używa swobody. Tu piłka obija się o mur, otaczający dziedziniec, a okrzyki tryumfu, lub serdeczne śmiechy gonią za figlarką i czczą zwycięstwo zręczniejszych, lub wyszydzają niezdarne wysiłki bawiących się w palanta; tam uzbrojeni w kije chłopcy udają rycerzy: najwyższy, ustroiwszy głowę w kmiecą czapkę, odgrywa rolę Głowackiego, inni kosynierów, a inni jeszcze Rosjan i Prusaków i walczą na kije. Dalej kilku w wyścigach do celu stara się zapewnić sobie pierwszeństwo, a wśród wesołej, życiem tryskającej młodzieży przesuwają się poważne postacie profesorów i czuwają nad nią zdala. Matematyk o suchej i wyżółkłej twarzy, założywszy ręce w tył, spaceruje miarowym krokiem, a w myśli rozwiązuje jakieś zawiłe zadanie; lecz niechaj na dziedzińcu hałas wzmoże się nieco, wnet przystaje, ogląda się po burzliwych gromadkach i palec podniósłszy w górę, mówi: "Do porządku, do porządku, porządek i zgoda to podstawa wszystkiego na świecie, one tworzą piękno, dobro i prawdę, one wszelkiej siły są podstawą." A słowa te mitygują niesforniejszych, swary milkną, krzyki zbyt hałaśliwe przyciszają… Historyk krąży bezustannie koło kosynierów i z uśmiechem pobłażliwym przypatruje się walczącym malcom, a gdy przerwą na chwilę boje, zbliża się do nich, przystaje: "pamiętam Racławice" odzywa się i prostuje jak żołnierz, "byłem ja tam, staliśmy obozem, noc cicha otoczyła ziemię, udaliśmy się na spoczynek, w tem głos naczelnika nas zbudził: "Do broni zuchy" zawołał. Porwaliśmy się wszyscy, sekunda nie upłynęła, a siedzieliśmy na koniach (bo trzeba wam wiedzieć, iż na noc nie rozbieraliśmy się z mundurów). Głowacki był wówczas z nami, on na swoich kosynierów krzyknął i razem podążyliśmy na spotkanie wroga… Oj było to spotkanie, do dziś dnia śpiewają o niem kmiecie krakowscy… No dalej chłopcy! bijcie żwawo Prusaków i Moskali, bawcie się ochoczo, póki dzwon do ławy was nie zapędzi… Nie przeszkadzam."
– Niech żyje profesor Jański, bohater z pod Racławic! – wrzasnęli chłopcy i podniósłszy w górę kije, przerwaną zabawę rozpoczęli na nowo.
Wre na dziedzińcu życie i kipi weselem, młodością, nie wszystkie wszakże gromadki używają tak głośno swobody. Oto najbliżej gmachu szkolnego widać kilku uczniów poważnie rozmawiających, a raczej słuchających jednego. Chłopcy to już starsi, ten który opowiada, siedzi na ławce pod murem, wysoki, dorodny, o twarzy inteligentnej i rozumnych oczach; w tej chwili świeci w nich jakiś ponury blask – coś nie wesołego opowiada kolegom. To Juliusz Kański, zdolny i pracowity, trzecim jest w klasie, lat czternaście liczy; słuchacze którzy go otaczają, zdają się być jego rówieśnikami; zajął ich mocno, więc nie odrywają oczu od niego, nie widzą nic, co się w około nich dzieje, a na twarzy niemal każdego inne uczucie wypisane: jasnowłosy blondynek Ksawery Burakowski rzekłbyś rozpłacze się lada chwila, tuż obok niego stojący Zygmunt Szymański wydaje się być przerażonym, na twarzy jego sąsiada Janka Dońskiego maluje się szlachetne oburzenie, w oczach Kaźmierza Makarowicza gniew wielki, ten aż pięści zaciska.
– Jakimże sposobem widziałeś to wszystko? – przerwał naraz opowiadanie Zygmunt Szymański.
– Jak wiesz, mieszkamy na Królewskiej, –
odparł Kański – wracając ze szkoły przechodziłem koło Saskiego Placu, na którym odbywała się właśnie musztra; ciekawość zdjęła, przystanąłem, by popatrzeć.
– I mówisz, że zabił? – rzucił pytanie Janek Doński.
– Widziałem, jak go wieźli, znaku życia nie dawał, a krew ciekła po stopniach dorożki i plamiła ulicę.
– Łotr, szelma, łajdak, na pal go, – mruknął Kaźmierz Makarowicz.
– Na pal ich wszystkich, – dodał Szymański.
– Gdy dorosnę, utworzę z moich chłopów pułk kosynierów i wypędzę Moskali, – rzekł Doński.
– Ja się zapiszę do twego pułku, – dodał Makarowicz.
– I ja! i ja! – poczęli wołać inni. Wtem do gromadki rozmawiających przystąpił rudowłosy chłopiec o wejrzeniu chytrem, Antoni Halski.
– O czem radzicie? – zapytał.
– O tem co się wczoraj zdarzyło na Saskim Placu – odparł Kański.
– Nie słyszałem, opowiedz! – prosił Halski.
– Książę Konstanty zabił podczas musztry oficera Śląskiego.
– Jakże to było, za co?
– Musiał naturalnie coś przewinić: może jednego guzika w mundurze nie zapiął, może nie dość prosto trzymał się podczas musztry, czyż to nie dosyć, by rozdrażnić tego tygrysa… Co przeskrobał, tego nie wiem; ludzie mówią, że hardo patrzał na wielkiego księcia… To tylko widziałem, że Konstanty Pawłowicz przyskoczył naraz z koniem do stojącego w szeregu Śląskiego, porwał go za pierś i na ziemię rzucił, a potem stratował kopytami swego gniadosza…
– Bóg mu tego nie daruje, – szepnął Ksawery Burakowski, ocierając wilgotne od łez oczy.
– Wiele mu przyjdzie z tego, – mruknął Doński.
– Lecz cóż wojsko na to? – zapytał Makarowicz przez zaciśnięte gniewem zęby.
– Wojsko milczało!
– Podli! – mruknęło kilku.
– Łatwo słowami burzyć się, – ofuknął ich Kański – lud również milczał, a gapiów nie brakło; i mnie krew w żyłach się ścięła, ni ręką, ni nogą ruszyć bym nie mógł, ni głosu z gardła dobyć… zdrętwiałem poprostu.
– Z czego? – ozwało się naraz pytanie i do wzruszonej opowiadaniem Kańskiego gromadki zbliżył się chłopiec lat czternaście liczyć mogący, ciemny szatyn, o siwych rozumnych oczach. Był to Feliks Żarnicki.
– Z tego, na com patrzał wczoraj, – odparł Julek i chciał dalej mówić, lecz Halski trącił go łokciem, a gdy na niego spojrzał, mrugnął czegoś znacząco; więc zmieszany umilkł natychmiast.
– Kański widział wczoraj pierwszy raz, jak się musztra wojska odbywa i zgapiał z zachwytu,– wyręczył go tymczasem w odpowiedzi Halski.
Żarnicki podniósł na niego wymowne spojrzenie i nic nie rzekłszy, oddalił się.
– Czemuś nie pozwolił mówić mi dalej? – zapytał Halskiego Julek.
– Czyś zapomniał już, co ci opowiedziałem o nim, – odparł Antoni, wzrokiem wskazując uchodzącego.
Kański nachmurzył się. – Plotka i basta – mruknął.
– Niestety nie plotka: wczoraj był u nas wuj Żerski na herbacie, coś się zgadało przy stole o Feliksie, powtórzyłem com słyszał, a wuj na to: "W istocie jakiś Żarnicki mocno zawinił w sprawie Skalskiego."
Milczenie zapanowało wśród chłopców, przerwał je pierwszy Makarowicz.
– Gadajcie sobie co chcecie o Feliksie, ja go jednakże kochać nie przestanę, bo to porządny chłopak, – rzekł, czarne błyszczące gniewem oczy… zwróciwszy na Antoniego.
– Halski ma zawiść do Żarskiego, że mu wydarł prymusowstwo, – odezwał się Zygmunt Szymański – przez zazdrość sieje o nim, gdzie tylko może plotkę, którą złowił Bóg wie w jakim stawie.
– I mnie się tak zdaje – przytwierdził Kański.
– Myślcie sobie co chcecie, bratajcie się z nim, póki nie pożałujecie tego – odparł Halski – przysiądz wam mogę, że nie kłamałem.
– Wierze, że prawdę mówiłeś, lecz cóż on temu winien, – odezwał się Burakowski.
– Niedaleko pada jabłko od jabłoni!
To powiedziawszy Halski, oddalił się.
– Cóż ten rudy opowiadał wam o Feliksie – zapytał Doński.
– Że jakiś Żarnicki, ojciec podobno Feliksa… począł Julek.
– Nie powtarzaj tej szkaradnej plotki, – proszącym tonem przerwał mu Burakowski i wzrokiem wskazał na prawo.
Spojrzeli wszyscy, w pobliżu nich stał Feliks.
– Czy tylko nas nie słyszał? patrzcie, jaki smutny – szepnął Doński.
– Pokażę mu, że gardzę słowami Antka – równie cicho rzekł Julek, poczem głośno się odezwał: – Słyszeliście pewno o tych oficerach, których W. Książe za to, że nie chcieli przyjąć spodlonego szefa, w prostych żołnierzy zamienił; sam im podobno szlify pozdzierał, obelg przy tej czynności nie szczędząc.
– Tygrys codzień krew polską chłepcze, – rzekł Makarowicz – toć każdy żołnierz i oficer, gdy na musztrę idą, żegnają się podobno z rodziną, jakby na śmierć szli.
– Słyszałem, że Konstanty Pawłowicz zaprowadził karę kija w wojsku – odezwał się Szymański.
– Łotr – mruknął Doński.
Poważne dźwięki wielkiego dzwonu przerwały tę rozmowę, na dziedzińcu powstało na chwilę zamięszanie, poczem wszystkie gromadki się połączyły, chłopcy ustawili się parami i wsunęli w długą sień gmachu szkolnego; dziedziniec opustoszał, a klasy się zaludniły… Dwie godziny trwały jeszcze lekcje, o trzeciej dzwon znów zabrzmiał, oznajmiając tym razem, iż wybiła godzina powrotu do domu. – Chłopcy poczęli spiesznie opuszczać ławy, ładować książki do tornistrów i wśród wesołego gwaru wychodzili na dziedziniec.
Jeden z ostatnich opuścił klasę Feliks Żarnicki. Ludno jeszcze było na dziedzińcu jednakże, gdy się na nim ukazał; uczniowie żegnali się i rozmawiali przed rozstaniem. Smutnym wzrokiem obiegłszy wszystkich, Feliks zbliżył się do Julka.
– Pójdziemy razem, – rzekł tonem stanowczym – mam cię o coś zapytać.
Kański zmięszał się widocznie, nie odmówił Jednak.
– I owszem, – odrzekł.
I razem wysunęli się z gmachu szkolnego na ulicę.
– Od paru dni uważam, iż niektórzy koledzy unikają mnie; czy nie wiesz, jaki jest tego powód? – zapytał Żarnicki, patrząc badawczo w oczy towarzysza.
– Pewno ci się zdaje, – odparł Julek, spuściwszy oczy.
Feliks westchnął.
– Jesteś nie szczerym ze mną, – rzekł widocznie podraźniony – miałem cię za przyjaciela, widzę, żem się omylił.
Przy tych słowach łzy zaświeciły w jego oczach.
Kański poczerwieniał.
– Ale bo widzisz, po co ja przykrość mam… ci sprawiać, powtarzając plotki szkaradne, – szepnął.
– Przyjacielowi mówi się szczerze wszystko, nawet najboleśniejsze rzeczy, – odparł Feliks.
– No tak, masz słuszność, kiedy chcesz, to powtórzę, ale bądź przekonany, że w plotkę nie wierzę, – począł się jąkać Kański – ten szkaradny, rudy Antek nagadał w szkole coś niedobrego o twoim ojcu.
Szkarłatne rumieńce oblały bladą twarz Feliksa.
– O moim ojcu! – wykrzyknął zdziwiony.
– Może nie o ojcu, w każdym razie o jakimś.
Żarnickim, Feliks było mu na imię, czy to było imię twego ojca?
– Nie, lecz miałem stryja, który nosił to imię. Umilkli, chwilkę szli obok siebie, obaj zatopieni w myślach.
– Cóż takiego popełnił ów Żarnicki? – zapytał naraz głosem stłumionym Feliks.
– Był podobno złym Polakiem.
– Nie mów więcej, domyślam się reszty, boicie się mnie!
– Chyba Antek, my w jego opowiadanie nie wierzymy, a chociażby nawet tak było jak mówi, cóżeś ty temu winien.
Feliks wstrząsnął głową.
– Tak głośno twierdzicie, jednakże w głębi serca czujecie się niepewni, gdy do was się zbliżam, – rzekł z żalem.
– Doprawdy, nie ja!
– Ty jeden może mi ufasz w zupełności.
– Burakowski, Makarowicz, Szymański również, wierzaj mi; powiedzieli Antkowi, że przez zazdrość cię oczernia.
Dotarli właśnie do rogu ulicy Królewskiej; tu drogi ich rozchodziły się, gdyż Feliks mieszkał na Chmielnej, zatrzymali się przeto obaj, a Kański wyciągnął rękę do przyjaciela.
– Licz na mnie, w każdej przykrej chwili stanę przy tobie, – rzekł.
– Dziękuję… – odparł Feliks, poczem ucałowali się i rozstali.
Pani Żarnicka, matka Feliksa, wdowa od lat dwóch, właścicielka pięknej wioski Czarniawki i leżącej w pobliżu Warszawy, dla edukacyi dzieci, których miała sporą gromadkę, przeniosła się do stolicy. Najstarszym z rodzeństwa był Feliks, dwóch jego braci Tomasz i Aleksander przygotowywali się w domu do szkół, dwie siostry Wanda i Leonka jeszcze się nie uczyły. Zgnębiony tem, co mu Julek powiedział, Feliks wszedł do mieszkania, a nie zastawszy w jadalnym pokoju nikogo, udał się wprost do dziecinnego, w którym najczęściej wszyscy się zgromadzali. Oleś i Tomuś pisali coś pilnie przy stole, Wandzia lalkę kołysała, Leonka spała, a przy jej łóżku czuwała stara piastunka, natrętne muchy odganiając chustką od główki dzieciny. Ujrzawszy wchodzącego brata, dzieci pospieszyły ku niemu z powitaniem, ale on jakoś obojętnie odpowiedział na ich serdeczne pocałunki; zrzucił z pleców tornister i na stole go położył, a gdy dzieci wróciły do przerwanych zajęć, usiadł obok piastunki.
– Czy Magdalena służyła już u nas w owym czasie, kiedy to była ta wielka bitwa pod Lipskiem? – zapytał ni ztąd ni zowąd.
Piastunka podniosła zdziwiony wzrok na niego.
– Cóż to, Feliks zapomniał, że ja go wykołysałam? – odparła. – Feluś ma przecież dzięki Bogu już lat czternaście, a chyba żyłeś już, jak ta bitwa się toczyła!
– Prawda, prawda, o tem wszystkiem zapomniałem, – odparł chłopiec i znowu się zamyślił.
Magdalena westchnęła.
– Licz tu na wdzięczność wychowanków, – rzekła sama do siebie – własna piersią go karmiłam, a on mnie pyta, czy byłam w ich domu, gdy się kołysał!
Zatopiony w myślach Feliks nie słyszał tych gorżkich słów; po chwili zwrócił się znowu z pytaniem do Magdaleny.
– Czy ojciec służył w legionach?
– Nie, – odparła krótko piastunka.
– A dlaczego?
– Bo ziemi pilnował, – odburknęła stara, niechaj każdy chwali Boga, jak umie; pan rycerzem z serca nie był, więc siał i orał.
Feliks westchnął i zamyślił się znów posępnie, Magdalena patrzała nań uważnie.
– Miał synów – poczęła po niejakim czasie,– nie chciał się narażać, był potrzebnym rodzinie.
– Jednak umarł młodo i nie wychował nas.
– Wola Boża, – westchnęła piastunka i poczęła szeptać pacierze.
– A nie wiesz Magdaleno, na co umarł ojciec? – zapytał Feliks.
– Apopleksja go zabiła: rozgniewał się, krew uderzyła na mózg i nieszczęście się stało.
– Dlaczego się rozgniewał, na kogo?
– Na brata swego, dlaczego nie wiem, to tylko pamiętam, że pewnego poobiedzia przyjechał do nas niespodzianie pan Feliks, brat nieboszczyka, że się zamknęli w gabinecie pana i coś długo gadali ze sobą, a musieli się chyba sprzeczać, bo pan głos podniósł i chodził szybkimi krokami po pokoju. "Ty tego nie uczynisz Feliksie" powiedział do brata, a pan Feliks na to: "Już uczyniłem." Byłam wówczas z wami w ogrodzie i przechodziłam pod oknem gabinetu, więc słowa doleciały mnie… Gdy pan Feliks odpowiedział: "uczyniłem" pan krzyknął strasznym głosem, ale co, nie zrozumiałam; potem usłyszałam sztuk 'okropny, jak gdyby powaliło się coś ciężkiego na ziemię, potem łomot drzwi, szybkie kroki i coś jak gdyby jęki… Struchlałam i przez długa chwilę nie mogłam się ruszyć z miejsca, a gdym się ocknęła, zobaczyłam, że pan Feliks pędzi przez dziedziniec do stajni. "Koni! wyjeżdżam natychmiast" krzyczał, jak opętany. – Pobiegłam po panią, lecz ona biedaczka pierwej odemnie dowiedziała się co to wszystko znaczy: znalazłam ją w pokoju męża, klęczała przy nim i wołała: "Olesiu! Olesiu! spójrz na mnie." Pan nie słyszał wołania, leżał nieruchomy… Posłaliśmy po lekarza, lecz nim przybył, każdy wiedział w domu, że pan już nie żyje: stygł i sztywniał z każdą chwilą bardziej; doktor po to tylko przyjechał, by powiedzieć: "już umarł."
– A stryj? – stłumionym głosem zapytał Feliks.
– Odjechał i więcej go nie widzieliśmy i nie mówiliśmy o nim więcej; nawet na pogrzebie pana nie był… Pani nigdy jego imienia nie wymawia, więc i służba unika.
– I ja to nieszczęsne imię noszę! – szepnął Feliks.
To powiedziawszy ukrył twarz w dłoniach. Chwilę tak siedział nieporuszony, z głową zwieszoną i twarzą zasłoniętą; może płakał, tego Magdalena nie widziała, lecz tak przypuszczała.
– Zkąd Felusiowi przyszło mówić o tych smutnych rzeczach, – odezwała się głosem łagodnym – może śnił się Felusiowi ojciec?… Niech panicz zmówi dzisiaj jeszcze trzy pacierze za duszę nieboszczyka.
Feliks wstał z krzesła.
– Gdzie mama? – zapytał głosem podrażnionym i skierował się ku drzwiom.
– W kuchni, przyjdzie do nas niebawem, bo Marysia nakrywa już do stołu, – odparła piastunka – lecz niech Feluś nie pyta mamę o stryja, bo ona tego nie lubi.
Feliks zatrzymał się, chwilę zdawał się wahać, namyślać, poczem zwrócił się do braci, siadł przy nich i począł rozpytywać o zadane lekcje. Wejście pani Żarnickiej przerwało ich rozmowę. – Obiad na stole, – rzekła.
Feliks zbliżył się do niej z powitaniem, ona odgarnęła ciemne włosy z jego czoła i złożyła na niem czuły pocałunek.
– Cóżeś tak smutny? – spytała, patrząc badawczo w jego oczy.
– Słyszałaś mamo o nowym wypadku na Placu saskim, o śmierci Śląskiego? – zapytał wymijając odpowiedź.
– Słyszałam, – odparła z westchnieniem i przeszedłszy do jadalni poczęła rozlewać w milczeniu zupę na talerze. Dzieci stół otoczyły, zbudziła się Leonka, a Magdalena przyszła z nią do jadalni i posadziła maleńką na wysokiem krześle, cała rodzina razem się zebrała.
– Wczoraj zamordował W. książę podoficera, dziś mówią ludzie, iż żołnierza na warcie stojącego w Belwederze, – odezwała się Magdalena, wsuwając w usta Leonki łyżkę rosołu.
– Za co? – zapytał Oleś.
– Za głupstwo, za nic, – odparła piastunka – każe nosić biedakom takie ciasne i wysokie kołnierze, że się duszą; ten chory był na gardło, ale kazano iść na wartę, więc poszedł: gardło spuchło, niewygodnie było mu w mundurze, więc odpiął haftkę. Wtem W. książę staje przed nim: "Dlaczego jesteś nie po formie?" krzyknął, "bo kołnierz za ciasny i dusi" odparł żołnierz śmiało. A ten tygrys jak nie huknie: "dusi… ja cię uduszę!" przyskoczył do żołnierza, schwycił go za gardło i trup wypadł z jego rąk.
– Okropność! – szepnęła pani Żarnicka. Dzieci pobladły, Feliks łyżkę położył, oczy jego zaświeciły posępnym blaskiem, jednakże milczał.
– Co raz gorzej dzieje się u nas, – odezwała się po chwili pani Żarnicka – skarżyć się nawet nie pozwalają: konstytucja zastrzegła nam wolność druku, a drukarnię "Gazety codziennej" zapieczętowano bez sądu za to, iż pomieściła artykuł powstający na karę kija, przez W. księcia zaprowadzoną.
– Czemu nasz ojciec nie walczył w legionach? – zwrócił się naraz z pytaniem do matki Feliks.
– Czyż wszyscy walczyli, – odparła spokojnie pani Żarnicka – kraju ze wszystkich rąk ogołocić nie było można: jedni służyli mu bijąc wroga, drudzy pracując nad glebą, do tych należał wasz ojciec… Nie był on… rycerzem, lecz był prawym polakiem, tego pewni być możecie… Na imieniu ojca waszego żadna plama nie ciąży; Aleksander Żarnicki szanowanym był przez rodaków, – dodała nacisk wyraźny na imię męża kładąc.
Feliks wpatrzył się badawczo w twarz matki.
– Nigdy mama nie mówi nam o stryju a jednak pamiętam go; gdyśmy na wsi mieszkali, bywał u nas, – rzekł niespodzianie.
Pani Żarnicka spuściła oczy, a twarz jej niezwykłą powlekła się bladością.
– Stryj twój Feliksie, stał się przyczyną śmierci waszego ojca, dlatego nie mówię nigdy o nim, – odparła głosem wzruszonym – proszę cię nie rób mi więcej tej przykrości, wspominając jego imię.
– Mówiłam paniczowi, ale słuchać starej nie chciał, – szepnęła Magdalena.
Przy stole zapanowało milczenie. Feliks żałował tego, co uczynił, nie śmiał nawet spojrzeć na matkę. Pani Żarnicka jadła zupę, lecz widocznem było, że się zmusza do tego; szczęściem młodsze dzieci nie zrozmiały, co zaszło przy stole i nierade z milczenia poczęły szczebiotać swobodnie. Tak upłynął obiad, po którym Feliks zamknął się w saloniku, gdzie zwykle uczył się lekcyi na dzień następny.
Gdy wieczorem zebrali się znowu wszyscy w jadalni przy stole, pani Żarnicka miała już zwykły poważny, lecz pełen spokoju wyraz twarzy.
– To, coś opowiadała Magdaleno o żołnierzu uduszonym w Belwederze, prawdą jest, – odezwała się do piastunki, gdy ta z Leonką weszła do pokoju.
– Cała Warszawa gada o nim i o Śląskim, –
odparła Magdalena – mówią, że na ich pogrzeb wszyscy się wybiorą, a kto w domu zostanie, tego nazajutrz kijem obiją na ulicy.
– I źle zrobią, – odparła pani Żarnicka, – taką drogą nic nie wskóramy; gdy sejm nadejdzie, wówczas panowie powinni zanieść skargę do króla Aleksandra o te nadużycia; może on nie wie, co się u nas dzieje.
– Ludzie prości mówią, że wie i chce, by brat jego tak z nami postępował, – odparła Magdalena – mówią jeszcze wiele innych rzeczy; kto wie czego doczekamy, król Zygmunt już grozi.
– Jaki król Zygmunt? – zapytał Feliks.
– Ten co stoi na Placu zamkowym, na kolumnie, – z głęboką wiarą odparła piastunka.
Chłopcy się rozśmieli.
– Przecież on nie żywy, tylko ze spiżu zrobiony, – z poważną miną odezwał się Oleś.
– To co, ale gdy w Warszawie zanosi się na ważne sprawy, Zygmunt Waza dobywa zawsze pałasza i w górę go podnosi…. Wczoraj wieczorem ludzie idący placem zamkowym, widzieli, że go dobył, – rzekła Magdalena.
– Mamo, czy to prawda? – zapytali jednocześnie Tomuś i Wandzia.
– Takie podanie krąży o tej kolumnie, – odparła pani Żarnicka – mieszkańcy Warszawy spodziewają się ważnych rzeczy, bo W. książę postępowaniem swojem znieważa konstytucję, jaką cesarz Aleksander nadał Polakom; cesarz nas swobodą obdarzył, on nas uciska – sejm się zbliża, więc panowie będą się skarżyć na księcia, a król uczyni mu może wymówki… Nie jeden wiedząc o tem wszystkiem i znając podanie o królu Zygmuncie, przez imaginację widział to, czego nie było w rzeczywistości.
– Przez imaginację pojechał król na koronację, – rzekł szyderczo Oleś.
– Niechaj będzie przez imaginację, – odezwała się tonem obrażonym Magdalena – państwo w takie rzeczy nie wierzycie, to i łaski Bóg nie daje, byście je widzieli… Ja stara na różne rzeczy patrzałam i wierzę, że różnemi drogami Bóg ludzi ostrzega.
– Tożby chyba wielkiego księcia ostrzegł? – odezwał się Feliks.
– A może i jego, żeby się opamiętał i nie pił naszej krwi niewinnej.
Taka rozmowa toczyła się podczas wieczerzy w jadalni pani Żarnickiej; gdy zegar dziewiątą wydzwonił, podniosła się pierwsza od stołu i wezwała dzieci do modlitw wieczornych, które zwyczajem wyniesionym z domu rodzinnego odmawiała zwykle głośno z całą służbą. Przeszedłszy do pokoju dzieci, gdzie nad łóżkiem Wandzi wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a przed nim paliła się lampka kolorowa, uklękli wszyscy: pani Żarnicka czytała głośno "modlitwę wieczorną", dzieci i służba powtarzały ją za nią cicho. Około godziny dziesiątej cisza zaległa mieszkanie, młodsze dzieci spały w jednym pokoju pod opieką Magdaleny, a Feliks na sofie w jadalni; z pokojem tym łączyła się alkowa, jaką pani Żarnicka zajmowała. Budziła się ona tej nocy często, gdyż Feliks spał bardzo niespokojnie, ciągle przez sen mówiąc, lecz tak niewyraźnie, iż zrozumieć go nie mogła; poszła nawet raz zobaczyć, czy gorączki nie ma, lecz puls chłopca bił równo, głowę miał tylko gorącą. Rano wstał jednakże, zjadł śniadanie i wybrał się do szkoły, nie skarżąc się na nic; uważała tylko, że jest bardzo smutny, lecz nie dziwiła się temu. Feliks z natury wrażliwy, nie mógł słuchać obojętnie opowiadań o gwałtach i mordach, jakie niemal codziennie W. książę popełniał. Nie skarżył się przed matką, jednakże nie czuł się zdrowym, bolała go mocno głowa… Miał spory kawał drogi przed sobą, gdyż szkoła pana Glińskiego znajdowała się na Krakowskiem przedmieściu, a ponieważ dzień był pogodny, więc spodziewał się, że spacer go wyleczy. Pusto było jeszcze na dziedzińcu, gdy wszedł do bramy; ujrzał zaledwie kilku kolegów, którzy skupieni rozmawiali z ożywieniem. Między nimi poznał twarze życzliwe Burakowskiego i Makarowicza, postąpił przeto ku nim, chcąc wziąć udział w rozmowie, lecz gdy się do nich przysunął, naraz umilkli wszyscy. Feliks zmięszał się, skinął im głową i pospieszył do sieni, do klas wiodącej; był pewnym, iż przy nim mówić nie chcą… Łzy cisnęły mu się do oczu, lecz zwalczył je.
– Udam, że nic a nic nie spostrzegłem, – rzekł sam do siebie – iż ani przypuszczam, by przerwali rozmowę z mego powodu. Tym razem omylił się wszakże; chłopcy rozmawiali o lekcjach i bynajmniej nie umilkli dlatego, że się zbliżył do nich, lecz że rozmowa właśnie się skończyła. Wszedłszy do sieni ujrzał drugą gromadkę chłopców również zajętych rozmową; rudy Antek rozprawiał tutaj na cały głos. Feliks miał zamiar ich ominąć, lecz posłyszawszy swe imię, mimowoli zatrzymał się.
– Jak Boga kocham nie kłamię – przysięgał się Halski, bijąc pięścią w pierś.
– Posądzam cię grubo, iż mścisz się na Feliksie za piątkę, jaką tamten dostał z łaciny i dlatego rozpowiadasz to, czego sam pewien nie jesteś, – odezwał się jeden ze słuchaczy.
– Jak Boga kocham, mówię prawdę, – powtórzył Antek – powiem wam wszystko, jak było. Mój korepetytor zapytał mnie kilka dni temu, kto jest prymusem w naszej klasie; wymieniłem Żarnickiego, a on na to: "nie zazdroszczę mu nazwiska, toż niejaki Feliks Żarnicki, obrońca sądowy, zdobył sobie przydomek zdrajcy. Powodem tego był fakt następujący. Pan Skalski, właściciel majątku w kaliskiem, przyjechawszy do Warszawy spotkał pewnego dnia na ulicy W. księcia, a nie znając go, gdy pojazdy zetknęły się ze sobą, nie kazał swemu woźnicy zatrzymać koni i nie złożył czołobitności Konstantemu Pawłowiczowi. Obrażony W. książę stanął, wysłał natychmiast pogoń za Skalskim i kazał go do siebie przyprowadzić, a gdy mimowolny winowajca, nie wiedząc czego chcą od niego, stanął przed nim, gniewny i zdziwiony zarazem kopnął go kilkakrotnie brutalnie nogą i znieważył słowami w obec gawiedzi ulicznej, która wnet zjawiła się koło nich, poczem wydał rozkaz, aby go odprowadzono do więzienia i zażądał, by sąd wydał nań wyrok potępiający. Pomiędzy sędziami znalazło się kilku szlachetnych, którzy odważyli się bronić Skalskiego, oskarżonego o obrazę majestatu, dowodząc, że bezwiednie popełnione przestępstwo karanem być nie może; lecz Żarnicki tak wymownie potępiał obwinionego, iż sprawa jego upadła i nieborak na Sybir pojechał".
Chłopcy zasłuchani w to opowiadanie nie widzieli Feliksa, który mieniąc się na twarzy i z bladego czerwonym się stając, z czerwonego bladym na przemian, stał opodal przykuty wrażeniem do miejsca. Halski spostrzegł go tylko, lecz ten z całą satysfakcją patrzał na męczarnie rywala.
– Jak się masz Feliksie, – ozwał się naraz wesoły, serdeczny głos w korytarzu i Żarnicki uczuł, że ktoś położył mu dłoń na ramieniu; obejrzał się i zobaczył Kaliskiego.
– A tobie co? – zapytał go tamten.
– Głowa mnie boli, – odparł Feliks.
– Wróć do domu, W klasie zemdlejesz, – radził Julek.
W miejsce odpowiedzi Feliks do klasy podążył, wszedł do ławki i siadł w niej posępny; w głowie mu szumiało, nic nie widział i nic nie słyszał, co się w około niego dzieje. Klasa zaludniała się powoli, ławki napełniały, profesor Jański rozpoczął wykład historyi, wyrywał uczni z kolei, on o niczem nie wiedział – czuł tylko, że mu pulsa w skroniach biją i że go coś za gardło ściska. Jański kochał młodzież, więc spostrzegłszy, że Feliks czegoś nie swój, nie zwracał się do niego z pytaniem, przypuszczał bowiem, że niezdrów lub też nieprzygotowany, dlatego też pilnego ucznia nie chciał narażać na zły stopień… Godzina lekcyi historyi minęła szczęśliwie dla Feliksa; lecz pan Gut, matematyk, nie był tak wyrozumiałym dla uczni, a właśnie na drugiej z kolei godzinie wypadała lekcja arytmetyki. Wszedłszy na katedrę Gut obiegł najprzód wzrokiem twarze uczniów, czytając im z oczu, który lęka się być zapytanym; smutek Żarskiego nie uszedł jego uwagi, wyrwał więc najprzód najsłabszego w matematyce, o którym był pewien, że nie rozwiąże zadania, a gdy ten plątać się począł, zawołał:
– Żarnicki popraw go!
Usłyszawszy swe nazwisko Feliks podniósł się, lecz zamiast odpowiedzieć, stał blady i patrzał na profesora wzrokiem, w którym malowało się wielkie zakłopotanie.
– Czegoż milczysz? – zapytał Gut tonem rozdrażnionym.
– Nie słyszałem, jaki przykład był zadany – odparł Feliks.
Gut poczerwieniał, rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Siadaj, – rzekł krótko i zapisał Żarnickiego za nieuwagę do dziennika.
– Panie profesorze on słaby, jego głowa boli,– odezwały się ztąd i zowąd głosy, ujmujące się za ulubieńcem klasy.
– Milczeć! – krzyknął Gut.
"Wszyscy zdawali się być rozżaleni, jeden tylko Halski uśmiechał się z zadowoleniem i rzuciwszy pełne ironii spojrzenie na Feliksa, odezwał się głośno:
– Jeśli pan profesor pozwoli, ja rozwiążę to zadanie.
Gut się zgodził, a Halski otrzymawszy dobry stopień, powtórnie spojrzał z tryumfem na rywala, lecz Feliks ani tego spojrzenia nie widział, ani też nie słyszał, jak Antka chwalił profesor. Trze – cia godzina, lekcja zoologii minęła znów szczęśliwie dla Żarnickiego, a gdy wreszcie wybiła dwunasta, koledzy poczęli go namawiać, by poszedł do dyrektora prosić o pozwolenie powrotu do domu, lecz on nie chciał tego uczynić.
– Stracę wykład, potem o wiele trudniej mi będzie przygotować się do lekcyi – mówił, – wytrwam do końca.
A właściwie nie chciał wracać do domu, gdyż lękał się by matka nie wyczytała z jego twarzy, co mu dolega; liczył, że otrząśnie się powoli z doznanego wrażenia. Przyjaciele okazywali mu jak umieli współczucie, Kański i Makarowicz powiedzieli profesorom, że jest słaby, więc nie był więcej badanym tego dnia i Halski nie znalazł sposobności do nowych tryumfów. We czwartek lekcje w szkole pana Glińskiego trwały zwykle do godziny czwartej, mimo to Żarnicki pozostał do końca. Gdy uczniowie zbierać wreszcie książki poczęli, by je do tornistrów ładować, tak był zmęczony wysiłkiem, jakiego nad sobą dokonał, iż chwiejnym krokiem klasę opuścił. Julek chciał go odprowadzić do domu, lecz Feliks pragnąc pozostać sam, powiedział, że pójdzie się przejść, bo spacer ulgę mu zawsze przynosi, gdy go głowa boli. I poszedł aż nad Wisłę; tam w ciszy i samotności przechadzał się czas jakiś nad brzegiem rzeki i rozmyślał nad tem, co usłyszał rano w korytarzu szkolnym, lecz im więcej rozmyślał, tem mocniej pulsa biły mu w skroniach… Mrok już zapadał, gdy wreszcie zdecydował się wrócić do domu; widząc, że samotność zamiast uspokoić rozdrażnia go, postanowił uciec się do pracy i w niej szukać ulgi. Z głową zwieszona na piersi szedł nie widząc przechodniów, przypatrujących mu się ciekawie; krok jego był chwiejny, jak u człowieka bliskiego omdlenia; pnąca się w górę ulica męczyła go widocznie, oddychał z trudnością… Nareszcie dostał się na Plac zamkowy, przystanął przeto, by zaczerpnąć powietrza i obejrzał się sennym wzrokiem w około; zobaczywszy sterczącą w pośrodku kolumnę, a na niej spiżową postać króla, przypomniał sobie legendę, jaką im wczoraj piastunka opowiedziała i czekał czy się nie ruszy, czy mu co na pociechę nie powie, ale król stał milczący i nieporuszony, więc poszedł dalej… Nareszcie dotarł do domu, gdzie zastał wszystkich przy obiedzie.
– Cóż tak późno wracasz? – zapytała go matka – czekałam chwilę z obiadem, lecz dłużej nie mogłam, gdyż dzieci jeść wołały.
– Głowa mnie boli, więc poszedłem się przejść, – odparł Feliks i zbliżył się, by rękę matki ucałować. Ona spojrzała na niego uważniej.
– Tyś chory, – rzekła niespokojnie i ujęła go za puls. – Masz gorączkę, – dodała, – idź, połóż się.
– Może pierwej coś zjem, – odparł Feliks.
I siadł do stołu, wypił kilka łyżek rosołu i doczekał końca obiadu. Czując, że mu coraz gorzej i że do pracy zasiąść nie jest w stanie, namawiany powtórnie przez matkę, gdy wszyscy powstali od stołu poszedł się położyć. Pani Żarnicka kazała młodszym dzieciom oddalić się od ich sypialni, aby bawiąc się brata nie budziły, a Feliksa we własnej alkowie umieściła i siadła przy nim.
– Chciałem cię o coś zapytać mamo, lecz lękam się powtórnie przykrość ci sprawić, – odezwał się naraz Feliks nieśmiało.
– Jeśli ci to ma ulgę sprawić zapytaj, – odparła pani Żarnicka.
On wahał się chwilę.
– Może swoją odpowiedzią wielką ulgę w mem cierpieniu przyniesiesz mamo, – rzekł wreszcie.
– Więc mów, – szepnęła.
Ująwszy jej rękę, podniósł na nią wzrok pełen niepokoju.
– Czem był stryj Feliks? – zapytał wzruszonym głosem.
– Obrońcą sądowym, – odparła cicho i spuściła oczy.
– Ach! – jęknął chłopiec, zbladł jeszcze bardziej i usunął się na poduszkę, głowa jego w tył opadła.
– Co tobie? – zapytała pani Żarnicka, chyląc się ku niemu wystraszona.
On zrazu nic nie odpowiedział. Chwil kilka leżał nieruchomy, poczem otworzył zwolna oczy i zadał nowe pytanie:
– Powiedz mi mamo, czy nikt z naszej rodziny za ojczyznę nie walczył?