Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Po ciernistej drodze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po ciernistej drodze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 343 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Na dzie­dziń­cu szko­ły pana Gliń­skie­go zro­bi­ło się na­raz lud­no; głos dzwo­nu oznaj­mił wiel­ką pau­zę, ucznio­wie po trzy­go­dzin­nem ślę­cze­niu w kla­sach nad książ­ka­mi po­spie­szy­li z okrzy­ka­mi ra­do­ści uży­wać swo­bo­dy na świe­żem po­wie­trzu.

Gwar­no, we­so­ło mło­dzież po­dzie­li­ła się na gro­mad­ki, a każ­da gro­mad­ka w inny spo­sób uży­wa swo­bo­dy. Tu pił­ka obi­ja się o mur, ota­cza­ją­cy dzie­dzi­niec, a okrzy­ki try­um­fu, lub ser­decz­ne śmie­chy go­nią za fi­glar­ką i czczą zwy­cię­stwo zręcz­niej­szych, lub wy­szy­dza­ją nie­zdar­ne wy­sił­ki ba­wią­cych się w pa­lan­ta; tam uzbro­je­ni w kije chłop­cy uda­ją ry­ce­rzy: naj­wyż­szy, ustro­iw­szy gło­wę w kmie­cą czap­kę, od­gry­wa rolę Gło­wac­kie­go, inni ko­sy­nie­rów, a inni jesz­cze Ro­sjan i Pru­sa­ków i wal­czą na kije. Da­lej kil­ku w wy­ści­gach do celu sta­ra się za­pew­nić so­bie pierw­szeń­stwo, a wśród we­so­łej, ży­ciem try­ska­ją­cej mło­dzie­ży prze­su­wa­ją się po­waż­ne po­sta­cie pro­fe­so­rów i czu­wa­ją nad nią zda­la. Ma­te­ma­tyk o su­chej i wy­żół­kłej twa­rzy, za­ło­żyw­szy ręce w tył, spa­ce­ru­je mia­ro­wym kro­kiem, a w my­śli roz­wią­zu­je ja­kieś za­wi­łe za­da­nie; lecz nie­chaj na dzie­dziń­cu ha­łas wzmo­że się nie­co, wnet przy­sta­je, oglą­da się po burz­li­wych gro­mad­kach i pa­lec pod­nió­sł­szy w górę, mówi: "Do po­rząd­ku, do po­rząd­ku, po­rzą­dek i zgo­da to pod­sta­wa wszyst­kie­go na świe­cie, one two­rzą pięk­no, do­bro i praw­dę, one wszel­kiej siły są pod­sta­wą." A sło­wa te mi­ty­gu­ją nie­sfor­niej­szych, swa­ry milk­ną, krzy­ki zbyt ha­ła­śli­we przy­ci­sza­ją… Hi­sto­ryk krą­ży bez­u­stan­nie koło ko­sy­nie­rów i z uśmie­chem po­błaż­li­wym przy­pa­tru­je się wal­czą­cym mal­com, a gdy prze­rwą na chwi­lę boje, zbli­ża się do nich, przy­sta­je: "pa­mię­tam Ra­cła­wi­ce" od­zy­wa się i pro­stu­je jak żoł­nierz, "by­łem ja tam, sta­li­śmy obo­zem, noc ci­cha oto­czy­ła zie­mię, uda­li­śmy się na spo­czy­nek, w tem głos na­czel­ni­ka nas zbu­dził: "Do bro­ni zu­chy" za­wo­łał. Po­rwa­li­śmy się wszy­scy, se­kun­da nie upły­nę­ła, a sie­dzie­li­śmy na ko­niach (bo trze­ba wam wie­dzieć, iż na noc nie roz­bie­ra­li­śmy się z mun­du­rów). Gło­wac­ki był wów­czas z nami, on na swo­ich ko­sy­nie­rów krzyk­nął i ra­zem po­dą­ży­li­śmy na spo­tka­nie wro­ga… Oj było to spo­tka­nie, do dziś dnia śpie­wa­ją o niem kmie­cie kra­kow­scy… No da­lej chłop­cy! bij­cie żwa­wo Pru­sa­ków i Mo­ska­li, baw­cie się ocho­czo, póki dzwon do ławy was nie za­pę­dzi… Nie prze­szka­dzam."

– Niech żyje pro­fe­sor Jań­ski, bo­ha­ter z pod Ra­cła­wic! – wrza­snę­li chłop­cy i pod­nió­sł­szy w górę kije, prze­rwa­ną za­ba­wę roz­po­czę­li na nowo.

Wre na dzie­dziń­cu ży­cie i kipi we­se­lem, mło­do­ścią, nie wszyst­kie wszak­że gro­mad­ki uży­wa­ją tak gło­śno swo­bo­dy. Oto naj­bli­żej gma­chu szkol­ne­go wi­dać kil­ku uczniów po­waż­nie roz­ma­wia­ją­cych, a ra­czej słu­cha­ją­cych jed­ne­go. Chłop­cy to już star­si, ten któ­ry opo­wia­da, sie­dzi na ław­ce pod mu­rem, wy­so­ki, do­rod­ny, o twa­rzy in­te­li­gent­nej i ro­zum­nych oczach; w tej chwi­li świe­ci w nich ja­kiś po­nu­ry blask – coś nie we­so­łe­go opo­wia­da ko­le­gom. To Ju­liusz Kań­ski, zdol­ny i pra­co­wi­ty, trze­cim jest w kla­sie, lat czter­na­ście li­czy; słu­cha­cze któ­rzy go ota­cza­ją, zda­ją się być jego ró­wie­śni­ka­mi; za­jął ich moc­no, więc nie od­ry­wa­ją oczu od nie­go, nie wi­dzą nic, co się w oko­ło nich dzie­je, a na twa­rzy nie­mal każ­de­go inne uczu­cie wy­pi­sa­ne: ja­sno­wło­sy blon­dy­nek Ksa­we­ry Bu­ra­kow­ski rzekł­byś roz­pła­cze się lada chwi­la, tuż obok nie­go sto­ją­cy Zyg­munt Szy­mań­ski wy­da­je się być prze­ra­żo­nym, na twa­rzy jego są­sia­da Jan­ka Doń­skie­go ma­lu­je się szla­chet­ne obu­rze­nie, w oczach Kaź­mie­rza Ma­ka­ro­wi­cza gniew wiel­ki, ten aż pię­ści za­ci­ska.

– Ja­kim­że spo­so­bem wi­dzia­łeś to wszyst­ko? – prze­rwał na­raz opo­wia­da­nie Zyg­munt Szy­mań­ski.

– Jak wiesz, miesz­ka­my na Kró­lew­skiej, –

od­parł Kań­ski – wra­ca­jąc ze szko­ły prze­cho­dzi­łem koło Sa­skie­go Pla­cu, na któ­rym od­by­wa­ła się wła­śnie musz­tra; cie­ka­wość zdję­ła, przy­sta­ną­łem, by po­pa­trzeć.

– I mó­wisz, że za­bił? – rzu­cił py­ta­nie Ja­nek Doń­ski.

– Wi­dzia­łem, jak go wieź­li, zna­ku ży­cia nie da­wał, a krew cie­kła po stop­niach do­roż­ki i pla­mi­ła uli­cę.

– Łotr, szel­ma, łaj­dak, na pal go, – mruk­nął Kaź­mierz Ma­ka­ro­wicz.

– Na pal ich wszyst­kich, – do­dał Szy­mań­ski.

– Gdy do­ro­snę, utwo­rzę z mo­ich chło­pów pułk ko­sy­nie­rów i wy­pę­dzę Mo­ska­li, – rzekł Doń­ski.

– Ja się za­pi­szę do twe­go puł­ku, – do­dał Ma­ka­ro­wicz.

– I ja! i ja! – po­czę­li wo­łać inni. Wtem do gro­mad­ki roz­ma­wia­ją­cych przy­stą­pił ru­do­wło­sy chło­piec o wej­rze­niu chy­trem, An­to­ni Hal­ski.

– O czem ra­dzi­cie? – za­py­tał.

– O tem co się wczo­raj zda­rzy­ło na Sa­skim Pla­cu – od­parł Kań­ski.

– Nie sły­sza­łem, opo­wiedz! – pro­sił Hal­ski.

– Ksią­żę Kon­stan­ty za­bił pod­czas musz­try ofi­ce­ra Ślą­skie­go.

– Jak­że to było, za co?

– Mu­siał na­tu­ral­nie coś prze­wi­nić: może jed­ne­go gu­zi­ka w mun­du­rze nie za­piął, może nie dość pro­sto trzy­mał się pod­czas musz­try, czyż to nie do­syć, by roz­draż­nić tego ty­gry­sa… Co prze­skro­bał, tego nie wiem; lu­dzie mó­wią, że har­do pa­trzał na wiel­kie­go księ­cia… To tyl­ko wi­dzia­łem, że Kon­stan­ty Paw­ło­wicz przy­sko­czył na­raz z ko­niem do sto­ją­ce­go w sze­re­gu Ślą­skie­go, po­rwał go za pierś i na zie­mię rzu­cił, a po­tem stra­to­wał ko­py­ta­mi swe­go gnia­do­sza…

– Bóg mu tego nie da­ru­je, – szep­nął Ksa­we­ry Bu­ra­kow­ski, ocie­ra­jąc wil­got­ne od łez oczy.

– Wie­le mu przyj­dzie z tego, – mruk­nął Doń­ski.

– Lecz cóż woj­sko na to? – za­py­tał Ma­ka­ro­wicz przez za­ci­śnię­te gnie­wem zęby.

– Woj­sko mil­cza­ło!

– Pod­li! – mruk­nę­ło kil­ku.

– Ła­two sło­wa­mi bu­rzyć się, – ofuk­nął ich Kań­ski – lud rów­nież mil­czał, a ga­piów nie bra­kło; i mnie krew w ży­łach się ścię­ła, ni ręką, ni nogą ru­szyć bym nie mógł, ni gło­su z gar­dła do­być… zdrę­twia­łem po­pro­stu.

– Z cze­go? – ozwa­ło się na­raz py­ta­nie i do wzru­szo­nej opo­wia­da­niem Kań­skie­go gro­mad­ki zbli­żył się chło­piec lat czter­na­ście li­czyć mo­gą­cy, ciem­ny sza­tyn, o si­wych ro­zum­nych oczach. Był to Fe­liks Żar­nic­ki.

– Z tego, na com pa­trzał wczo­raj, – od­parł Ju­lek i chciał da­lej mó­wić, lecz Hal­ski trą­cił go łok­ciem, a gdy na nie­go spoj­rzał, mru­gnął cze­goś zna­czą­co; więc zmie­sza­ny umilkł na­tych­miast.

– Kań­ski wi­dział wczo­raj pierw­szy raz, jak się musz­tra woj­ska od­by­wa i zga­piał z za­chwy­tu,– wy­rę­czył go tym­cza­sem w od­po­wie­dzi Hal­ski.

Żar­nic­ki pod­niósł na nie­go wy­mow­ne spoj­rze­nie i nic nie rze­kł­szy, od­da­lił się.

– Cze­muś nie po­zwo­lił mó­wić mi da­lej? – za­py­tał Hal­skie­go Ju­lek.

– Czyś za­po­mniał już, co ci opo­wie­dzia­łem o nim, – od­parł An­to­ni, wzro­kiem wska­zu­jąc ucho­dzą­ce­go.

Kań­ski na­chmu­rzył się. – Plot­ka i ba­sta – mruk­nął.

– Nie­ste­ty nie plot­ka: wczo­raj był u nas wuj Żer­ski na her­ba­cie, coś się zga­da­ło przy sto­le o Fe­lik­sie, po­wtó­rzy­łem com sły­szał, a wuj na to: "W isto­cie ja­kiś Żar­nic­ki moc­no za­wi­nił w spra­wie Skal­skie­go."

Mil­cze­nie za­pa­no­wa­ło wśród chłop­ców, prze­rwał je pierw­szy Ma­ka­ro­wicz.

– Ga­daj­cie so­bie co chce­cie o Fe­lik­sie, ja go jed­nak­że ko­chać nie prze­sta­nę, bo to po­rząd­ny chło­pak, – rzekł, czar­ne błysz­czą­ce gnie­wem oczy… zwró­ciw­szy na An­to­nie­go.

– Hal­ski ma za­wiść do Żar­skie­go, że mu wy­darł pry­mu­sow­stwo, – ode­zwał się Zyg­munt Szy­mań­ski – przez za­zdrość sie­je o nim, gdzie tyl­ko może plot­kę, któ­rą zło­wił Bóg wie w ja­kim sta­wie.

– I mnie się tak zda­je – przy­twier­dził Kań­ski.

– My­śl­cie so­bie co chce­cie, bra­taj­cie się z nim, póki nie po­ża­łu­je­cie tego – od­parł Hal­ski – przy­siądz wam mogę, że nie kła­ma­łem.

– Wie­rze, że praw­dę mó­wi­łeś, lecz cóż on temu wi­nien, – ode­zwał się Bu­ra­kow­ski.

– Nie­da­le­ko pada jabł­ko od ja­bło­ni!

To po­wie­dziaw­szy Hal­ski, od­da­lił się.

– Cóż ten rudy opo­wia­dał wam o Fe­lik­sie – za­py­tał Doń­ski.

– Że ja­kiś Żar­nic­ki, oj­ciec po­dob­no Fe­lik­sa… po­czął Ju­lek.

– Nie po­wta­rzaj tej szka­rad­nej plot­ki, – pro­szą­cym to­nem prze­rwał mu Bu­ra­kow­ski i wzro­kiem wska­zał na pra­wo.

Spoj­rze­li wszy­scy, w po­bli­żu nich stał Fe­liks.

– Czy tyl­ko nas nie sły­szał? pa­trz­cie, jaki smut­ny – szep­nął Doń­ski.

– Po­ka­żę mu, że gar­dzę sło­wa­mi Ant­ka – rów­nie ci­cho rzekł Ju­lek, po­czem gło­śno się ode­zwał: – Sły­sze­li­ście pew­no o tych ofi­ce­rach, któ­rych W. Ksią­że za to, że nie chcie­li przy­jąć spodlo­ne­go sze­fa, w pro­stych żoł­nie­rzy za­mie­nił; sam im po­dob­no szli­fy po­zdzie­rał, obelg przy tej czyn­no­ści nie szczę­dząc.

– Ty­grys co­dzień krew pol­ską chłep­cze, – rzekł Ma­ka­ro­wicz – toć każ­dy żoł­nierz i ofi­cer, gdy na musz­trę idą, że­gna­ją się po­dob­no z ro­dzi­ną, jak­by na śmierć szli.

– Sły­sza­łem, że Kon­stan­ty Paw­ło­wicz za­pro­wa­dził karę kija w woj­sku – ode­zwał się Szy­mań­ski.

– Łotr – mruk­nął Doń­ski.

Po­waż­ne dźwię­ki wiel­kie­go dzwo­nu prze­rwa­ły tę roz­mo­wę, na dzie­dziń­cu po­wsta­ło na chwi­lę za­mię­sza­nie, po­czem wszyst­kie gro­mad­ki się po­łą­czy­ły, chłop­cy usta­wi­li się pa­ra­mi i wsu­nę­li w dłu­gą sień gma­chu szkol­ne­go; dzie­dzi­niec opu­sto­szał, a kla­sy się za­lud­ni­ły… Dwie go­dzi­ny trwa­ły jesz­cze lek­cje, o trze­ciej dzwon znów za­brzmiał, oznaj­mia­jąc tym ra­zem, iż wy­bi­ła go­dzi­na po­wro­tu do domu. – Chłop­cy po­czę­li spiesz­nie opusz­czać ławy, ła­do­wać książ­ki do tor­ni­strów i wśród we­so­łe­go gwa­ru wy­cho­dzi­li na dzie­dzi­niec.

Je­den z ostat­nich opu­ścił kla­sę Fe­liks Żar­nic­ki. Lud­no jesz­cze było na dzie­dziń­cu jed­nak­że, gdy się na nim uka­zał; ucznio­wie że­gna­li się i roz­ma­wia­li przed roz­sta­niem. Smut­nym wzro­kiem obie­gł­szy wszyst­kich, Fe­liks zbli­żył się do Jul­ka.

– Pój­dzie­my ra­zem, – rzekł to­nem sta­now­czym – mam cię o coś za­py­tać.

Kań­ski zmię­szał się wi­docz­nie, nie od­mó­wił Jed­nak.

– I owszem, – od­rzekł.

I ra­zem wy­su­nę­li się z gma­chu szkol­ne­go na uli­cę.

– Od paru dni uwa­żam, iż nie­któ­rzy ko­le­dzy uni­ka­ją mnie; czy nie wiesz, jaki jest tego po­wód? – za­py­tał Żar­nic­ki, pa­trząc ba­daw­czo w oczy to­wa­rzy­sza.

– Pew­no ci się zda­je, – od­parł Ju­lek, spu­ściw­szy oczy.

Fe­liks wes­tchnął.

– Je­steś nie szcze­rym ze mną, – rzekł wi­docz­nie pod­raź­nio­ny – mia­łem cię za przy­ja­cie­la, wi­dzę, żem się omy­lił.

Przy tych sło­wach łzy za­świe­ci­ły w jego oczach.

Kań­ski po­czer­wie­niał.

– Ale bo wi­dzisz, po co ja przy­krość mam… ci spra­wiać, po­wta­rza­jąc plot­ki szka­rad­ne, – szep­nął.

– Przy­ja­cie­lo­wi mówi się szcze­rze wszyst­ko, na­wet naj­bo­le­śniej­sze rze­czy, – od­parł Fe­liks.

– No tak, masz słusz­ność, kie­dy chcesz, to po­wtó­rzę, ale bądź prze­ko­na­ny, że w plot­kę nie wie­rzę, – po­czął się ją­kać Kań­ski – ten szka­rad­ny, rudy An­tek na­ga­dał w szko­le coś nie­do­bre­go o two­im ojcu.

Szkar­łat­ne ru­mień­ce ob­la­ły bla­dą twarz Fe­lik­sa.

– O moim ojcu! – wy­krzyk­nął zdzi­wio­ny.

– Może nie o ojcu, w każ­dym ra­zie o ja­kimś.

Żar­nic­kim, Fe­liks było mu na imię, czy to było imię twe­go ojca?

– Nie, lecz mia­łem stry­ja, któ­ry no­sił to imię. Umil­kli, chwil­kę szli obok sie­bie, obaj za­to­pie­ni w my­ślach.

– Cóż ta­kie­go po­peł­nił ów Żar­nic­ki? – za­py­tał na­raz gło­sem stłu­mio­nym Fe­liks.

– Był po­dob­no złym Po­la­kiem.

– Nie mów wię­cej, do­my­ślam się resz­ty, bo­icie się mnie!

– Chy­ba An­tek, my w jego opo­wia­da­nie nie wie­rzy­my, a cho­ciaż­by na­wet tak było jak mówi, có­żeś ty temu wi­nien.

Fe­liks wstrzą­snął gło­wą.

– Tak gło­śno twier­dzi­cie, jed­nak­że w głę­bi ser­ca czu­je­cie się nie­pew­ni, gdy do was się zbli­żam, – rzekł z ża­lem.

– Do­praw­dy, nie ja!

– Ty je­den może mi ufasz w zu­peł­no­ści.

– Bu­ra­kow­ski, Ma­ka­ro­wicz, Szy­mań­ski rów­nież, wie­rzaj mi; po­wie­dzie­li Ant­ko­wi, że przez za­zdrość cię oczer­nia.

Do­tar­li wła­śnie do rogu uli­cy Kró­lew­skiej; tu dro­gi ich roz­cho­dzi­ły się, gdyż Fe­liks miesz­kał na Chmiel­nej, za­trzy­ma­li się prze­to obaj, a Kań­ski wy­cią­gnął rękę do przy­ja­cie­la.

– Licz na mnie, w każ­dej przy­krej chwi­li sta­nę przy to­bie, – rzekł.

– Dzię­ku­ję… – od­parł Fe­liks, po­czem uca­ło­wa­li się i roz­sta­li.

Pani Żar­nic­ka, mat­ka Fe­lik­sa, wdo­wa od lat dwóch, wła­ści­ciel­ka pięk­nej wio­ski Czar­niaw­ki i le­żą­cej w po­bli­żu War­sza­wy, dla edu­ka­cyi dzie­ci, któ­rych mia­ła spo­rą gro­mad­kę, prze­nio­sła się do sto­li­cy. Naj­star­szym z ro­dzeń­stwa był Fe­liks, dwóch jego bra­ci To­masz i Alek­san­der przy­go­to­wy­wa­li się w domu do szkół, dwie sio­stry Wan­da i Le­on­ka jesz­cze się nie uczy­ły. Zgnę­bio­ny tem, co mu Ju­lek po­wie­dział, Fe­liks wszedł do miesz­ka­nia, a nie za­staw­szy w ja­dal­nym po­ko­ju ni­ko­go, udał się wprost do dzie­cin­ne­go, w któ­rym naj­czę­ściej wszy­scy się zgro­ma­dza­li. Oleś i To­muś pi­sa­li coś pil­nie przy sto­le, Wan­dzia lal­kę ko­ły­sa­ła, Le­on­ka spa­ła, a przy jej łóż­ku czu­wa­ła sta­ra pia­stun­ka, na­tręt­ne mu­chy od­ga­nia­jąc chust­ką od głów­ki dzie­ci­ny. Uj­rzaw­szy wcho­dzą­ce­go bra­ta, dzie­ci po­spie­szy­ły ku nie­mu z po­wi­ta­niem, ale on ja­koś obo­jęt­nie od­po­wie­dział na ich ser­decz­ne po­ca­łun­ki; zrzu­cił z ple­ców tor­ni­ster i na sto­le go po­ło­żył, a gdy dzie­ci wró­ci­ły do prze­rwa­nych za­jęć, usiadł obok pia­stun­ki.

– Czy Mag­da­le­na słu­ży­ła już u nas w owym cza­sie, kie­dy to była ta wiel­ka bi­twa pod Lip­skiem? – za­py­tał ni ztąd ni zo­wąd.

Pia­stun­ka pod­nio­sła zdzi­wio­ny wzrok na nie­go.

– Cóż to, Fe­liks za­po­mniał, że ja go wy­ko­ły­sa­łam? – od­par­ła. – Fe­luś ma prze­cież dzię­ki Bogu już lat czter­na­ście, a chy­ba ży­łeś już, jak ta bi­twa się to­czy­ła!

– Praw­da, praw­da, o tem wszyst­kiem za­po­mnia­łem, – od­parł chło­piec i zno­wu się za­my­ślił.

Mag­da­le­na wes­tchnę­ła.

– Licz tu na wdzięcz­ność wy­cho­wan­ków, – rze­kła sama do sie­bie – wła­sna pier­sią go kar­mi­łam, a on mnie pyta, czy by­łam w ich domu, gdy się ko­ły­sał!

Za­to­pio­ny w my­ślach Fe­liks nie sły­szał tych gorż­kich słów; po chwi­li zwró­cił się zno­wu z py­ta­niem do Mag­da­le­ny.

– Czy oj­ciec słu­żył w le­gio­nach?

– Nie, – od­par­ła krót­ko pia­stun­ka.

– A dla­cze­go?

– Bo zie­mi pil­no­wał, – od­burk­nę­ła sta­ra, nie­chaj każ­dy chwa­li Boga, jak umie; pan ry­ce­rzem z ser­ca nie był, więc siał i orał.

Fe­liks wes­tchnął i za­my­ślił się znów po­sęp­nie, Mag­da­le­na pa­trza­ła nań uważ­nie.

– Miał sy­nów – po­czę­ła po nie­ja­kim cza­sie,– nie chciał się na­ra­żać, był po­trzeb­nym ro­dzi­nie.

– Jed­nak umarł mło­do i nie wy­cho­wał nas.

– Wola Boża, – wes­tchnę­ła pia­stun­ka i po­czę­ła szep­tać pa­cie­rze.

– A nie wiesz Mag­da­le­no, na co umarł oj­ciec? – za­py­tał Fe­liks.

– Apo­plek­sja go za­bi­ła: roz­gnie­wał się, krew ude­rzy­ła na mózg i nie­szczę­ście się sta­ło.

– Dla­cze­go się roz­gnie­wał, na kogo?

– Na bra­ta swe­go, dla­cze­go nie wiem, to tyl­ko pa­mię­tam, że pew­ne­go po­obie­dzia przy­je­chał do nas nie­spo­dzia­nie pan Fe­liks, brat nie­bosz­czy­ka, że się za­mknę­li w ga­bi­ne­cie pana i coś dłu­go ga­da­li ze sobą, a mu­sie­li się chy­ba sprze­czać, bo pan głos pod­niósł i cho­dził szyb­ki­mi kro­ka­mi po po­ko­ju. "Ty tego nie uczy­nisz Fe­lik­sie" po­wie­dział do bra­ta, a pan Fe­liks na to: "Już uczy­ni­łem." By­łam wów­czas z wami w ogro­dzie i prze­cho­dzi­łam pod oknem ga­bi­ne­tu, więc sło­wa do­le­cia­ły mnie… Gdy pan Fe­liks od­po­wie­dział: "uczy­ni­łem" pan krzyk­nął strasz­nym gło­sem, ale co, nie zro­zu­mia­łam; po­tem usły­sza­łam sztuk 'okrop­ny, jak gdy­by po­wa­li­ło się coś cięż­kie­go na zie­mię, po­tem ło­mot drzwi, szyb­kie kro­ki i coś jak gdy­by jęki… Stru­chla­łam i przez dłu­ga chwi­lę nie mo­głam się ru­szyć z miej­sca, a gdym się ock­nę­ła, zo­ba­czy­łam, że pan Fe­liks pę­dzi przez dzie­dzi­niec do staj­ni. "Koni! wy­jeż­dżam na­tych­miast" krzy­czał, jak opę­ta­ny. – Po­bie­głam po pa­nią, lecz ona bie­dacz­ka pier­wej ode­mnie do­wie­dzia­ła się co to wszyst­ko zna­czy: zna­la­złam ją w po­ko­ju męża, klę­cza­ła przy nim i wo­ła­ła: "Ole­siu! Ole­siu! spójrz na mnie." Pan nie sły­szał wo­ła­nia, le­żał nie­ru­cho­my… Po­sła­li­śmy po le­ka­rza, lecz nim przy­był, każ­dy wie­dział w domu, że pan już nie żyje: stygł i sztyw­niał z każ­dą chwi­lą bar­dziej; dok­tor po to tyl­ko przy­je­chał, by po­wie­dzieć: "już umarł."

– A stryj? – stłu­mio­nym gło­sem za­py­tał Fe­liks.

– Od­je­chał i wię­cej go nie wi­dzie­li­śmy i nie mó­wi­li­śmy o nim wię­cej; na­wet na po­grze­bie pana nie był… Pani nig­dy jego imie­nia nie wy­ma­wia, więc i służ­ba uni­ka.

– I ja to nie­szczę­sne imię no­szę! – szep­nął Fe­liks.

To po­wie­dziaw­szy ukrył twarz w dło­niach. Chwi­lę tak sie­dział nie­po­ru­szo­ny, z gło­wą zwie­szo­ną i twa­rzą za­sło­nię­tą; może pła­kał, tego Mag­da­le­na nie wi­dzia­ła, lecz tak przy­pusz­cza­ła.

– Zkąd Fe­lu­sio­wi przy­szło mó­wić o tych smut­nych rze­czach, – ode­zwa­ła się gło­sem ła­god­nym – może śnił się Fe­lu­sio­wi oj­ciec?… Niech pa­nicz zmó­wi dzi­siaj jesz­cze trzy pa­cie­rze za du­szę nie­bosz­czy­ka.

Fe­liks wstał z krze­sła.

– Gdzie mama? – za­py­tał gło­sem po­draż­nio­nym i skie­ro­wał się ku drzwiom.

– W kuch­ni, przyj­dzie do nas nie­ba­wem, bo Ma­ry­sia na­kry­wa już do sto­łu, – od­par­ła pia­stun­ka – lecz niech Fe­luś nie pyta mamę o stry­ja, bo ona tego nie lubi.

Fe­liks za­trzy­mał się, chwi­lę zda­wał się wa­hać, na­my­ślać, po­czem zwró­cił się do bra­ci, siadł przy nich i po­czął roz­py­ty­wać o za­da­ne lek­cje. Wej­ście pani Żar­nic­kiej prze­rwa­ło ich roz­mo­wę. – Obiad na sto­le, – rze­kła.

Fe­liks zbli­żył się do niej z po­wi­ta­niem, ona od­gar­nę­ła ciem­ne wło­sy z jego czo­ła i zło­ży­ła na niem czu­ły po­ca­łu­nek.

– Có­żeś tak smut­ny? – spy­ta­ła, pa­trząc ba­daw­czo w jego oczy.

– Sły­sza­łaś mamo o no­wym wy­pad­ku na Pla­cu sa­skim, o śmier­ci Ślą­skie­go? – za­py­tał wy­mi­ja­jąc od­po­wiedź.

– Sły­sza­łam, – od­par­ła z wes­tchnie­niem i prze­szedł­szy do ja­dal­ni po­czę­ła roz­le­wać w mil­cze­niu zupę na ta­le­rze. Dzie­ci stół oto­czy­ły, zbu­dzi­ła się Le­on­ka, a Mag­da­le­na przy­szła z nią do ja­dal­ni i po­sa­dzi­ła ma­leń­ką na wy­so­kiem krze­śle, cała ro­dzi­na ra­zem się ze­bra­ła.

– Wczo­raj za­mor­do­wał W. ksią­żę pod­ofi­ce­ra, dziś mó­wią lu­dzie, iż żoł­nie­rza na war­cie sto­ją­ce­go w Bel­we­de­rze, – ode­zwa­ła się Mag­da­le­na, wsu­wa­jąc w usta Le­on­ki łyż­kę ro­so­łu.

– Za co? – za­py­tał Oleś.

– Za głup­stwo, za nic, – od­par­ła pia­stun­ka – każe no­sić bie­da­kom ta­kie cia­sne i wy­so­kie koł­nie­rze, że się du­szą; ten cho­ry był na gar­dło, ale ka­za­no iść na war­tę, więc po­szedł: gar­dło spu­chło, nie­wy­god­nie było mu w mun­du­rze, więc od­piął ha­ft­kę. Wtem W. ksią­żę sta­je przed nim: "Dla­cze­go je­steś nie po for­mie?" krzyk­nął, "bo koł­nierz za cia­sny i dusi" od­parł żoł­nierz śmia­ło. A ten ty­grys jak nie huk­nie: "dusi… ja cię udu­szę!" przy­sko­czył do żoł­nie­rza, schwy­cił go za gar­dło i trup wy­padł z jego rąk.

– Okrop­ność! – szep­nę­ła pani Żar­nic­ka. Dzie­ci po­bla­dły, Fe­liks łyż­kę po­ło­żył, oczy jego za­świe­ci­ły po­sęp­nym bla­skiem, jed­nak­że mil­czał.

– Co raz go­rzej dzie­je się u nas, – ode­zwa­ła się po chwi­li pani Żar­nic­ka – skar­żyć się na­wet nie po­zwa­la­ją: kon­sty­tu­cja za­strze­gła nam wol­ność dru­ku, a dru­kar­nię "Ga­ze­ty co­dzien­nej" za­pie­czę­to­wa­no bez sądu za to, iż po­mie­ści­ła ar­ty­kuł po­wsta­ją­cy na karę kija, przez W. księ­cia za­pro­wa­dzo­ną.

– Cze­mu nasz oj­ciec nie wal­czył w le­gio­nach? – zwró­cił się na­raz z py­ta­niem do mat­ki Fe­liks.

– Czyż wszy­scy wal­czy­li, – od­par­ła spo­koj­nie pani Żar­nic­ka – kra­ju ze wszyst­kich rąk ogo­ło­cić nie było moż­na: jed­ni słu­ży­li mu bi­jąc wro­ga, dru­dzy pra­cu­jąc nad gle­bą, do tych na­le­żał wasz oj­ciec… Nie był on… ry­ce­rzem, lecz był pra­wym po­la­kiem, tego pew­ni być mo­że­cie… Na imie­niu ojca wa­sze­go żad­na pla­ma nie cią­ży; Alek­san­der Żar­nic­ki sza­no­wa­nym był przez ro­da­ków, – do­da­ła na­cisk wy­raź­ny na imię męża kła­dąc.

Fe­liks wpa­trzył się ba­daw­czo w twarz mat­ki.

– Nig­dy mama nie mówi nam o stry­ju a jed­nak pa­mię­tam go; gdy­śmy na wsi miesz­ka­li, by­wał u nas, – rzekł nie­spo­dzia­nie.

Pani Żar­nic­ka spu­ści­ła oczy, a twarz jej nie­zwy­kłą po­wle­kła się bla­do­ścią.

– Stryj twój Fe­lik­sie, stał się przy­czy­ną śmier­ci wa­sze­go ojca, dla­te­go nie mó­wię nig­dy o nim, – od­par­ła gło­sem wzru­szo­nym – pro­szę cię nie rób mi wię­cej tej przy­kro­ści, wspo­mi­na­jąc jego imię.

– Mó­wi­łam pa­ni­czo­wi, ale słu­chać sta­rej nie chciał, – szep­nę­ła Mag­da­le­na.

Przy sto­le za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Fe­liks ża­ło­wał tego, co uczy­nił, nie śmiał na­wet spoj­rzeć na mat­kę. Pani Żar­nic­ka ja­dła zupę, lecz wi­docz­nem było, że się zmu­sza do tego; szczę­ściem młod­sze dzie­ci nie zroz­mia­ły, co za­szło przy sto­le i nie­ra­de z mil­cze­nia po­czę­ły szcze­bio­tać swo­bod­nie. Tak upły­nął obiad, po któ­rym Fe­liks za­mknął się w sa­lo­ni­ku, gdzie zwy­kle uczył się lek­cyi na dzień na­stęp­ny.

Gdy wie­czo­rem ze­bra­li się zno­wu wszy­scy w ja­dal­ni przy sto­le, pani Żar­nic­ka mia­ła już zwy­kły po­waż­ny, lecz pe­łen spo­ko­ju wy­raz twa­rzy.

– To, coś opo­wia­da­ła Mag­da­le­no o żoł­nie­rzu udu­szo­nym w Bel­we­de­rze, praw­dą jest, – ode­zwa­ła się do pia­stun­ki, gdy ta z Le­on­ką we­szła do po­ko­ju.

– Cała War­sza­wa gada o nim i o Ślą­skim, –

od­par­ła Mag­da­le­na – mó­wią, że na ich po­grzeb wszy­scy się wy­bio­rą, a kto w domu zo­sta­nie, tego na­za­jutrz ki­jem obi­ją na uli­cy.

– I źle zro­bią, – od­par­ła pani Żar­nic­ka, – taką dro­gą nic nie wskó­ra­my; gdy sejm na­dej­dzie, wów­czas pa­no­wie po­win­ni za­nieść skar­gę do kró­la Alek­san­dra o te nad­uży­cia; może on nie wie, co się u nas dzie­je.

– Lu­dzie pro­ści mó­wią, że wie i chce, by brat jego tak z nami po­stę­po­wał, – od­par­ła Mag­da­le­na – mó­wią jesz­cze wie­le in­nych rze­czy; kto wie cze­go do­cze­ka­my, król Zyg­munt już gro­zi.

– Jaki król Zyg­munt? – za­py­tał Fe­liks.

– Ten co stoi na Pla­cu zam­ko­wym, na ko­lum­nie, – z głę­bo­ką wia­rą od­par­ła pia­stun­ka.

Chłop­cy się roz­śmie­li.

– Prze­cież on nie żywy, tyl­ko ze spi­żu zro­bio­ny, – z po­waż­ną miną ode­zwał się Oleś.

– To co, ale gdy w War­sza­wie za­no­si się na waż­ne spra­wy, Zyg­munt Waza do­by­wa za­wsze pa­ła­sza i w górę go pod­no­si…. Wczo­raj wie­czo­rem lu­dzie idą­cy pla­cem zam­ko­wym, wi­dzie­li, że go do­był, – rze­kła Mag­da­le­na.

– Mamo, czy to praw­da? – za­py­ta­li jed­no­cze­śnie To­muś i Wan­dzia.

– Ta­kie po­da­nie krą­ży o tej ko­lum­nie, – od­par­ła pani Żar­nic­ka – miesz­kań­cy War­sza­wy spo­dzie­wa­ją się waż­nych rze­czy, bo W. ksią­żę po­stę­po­wa­niem swo­jem znie­wa­ża kon­sty­tu­cję, jaką ce­sarz Alek­san­der nadał Po­la­kom; ce­sarz nas swo­bo­dą ob­da­rzył, on nas uci­ska – sejm się zbli­ża, więc pa­no­wie będą się skar­żyć na księ­cia, a król uczy­ni mu może wy­mów­ki… Nie je­den wie­dząc o tem wszyst­kiem i zna­jąc po­da­nie o kró­lu Zyg­mun­cie, przez ima­gi­na­cję wi­dział to, cze­go nie było w rze­czy­wi­sto­ści.

– Przez ima­gi­na­cję po­je­chał król na ko­ro­na­cję, – rzekł szy­der­czo Oleś.

– Nie­chaj bę­dzie przez ima­gi­na­cję, – ode­zwa­ła się to­nem ob­ra­żo­nym Mag­da­le­na – pań­stwo w ta­kie rze­czy nie wie­rzy­cie, to i ła­ski Bóg nie daje, by­ście je wi­dzie­li… Ja sta­ra na róż­ne rze­czy pa­trza­łam i wie­rzę, że róż­ne­mi dro­ga­mi Bóg lu­dzi ostrze­ga.

– Toż­by chy­ba wiel­kie­go księ­cia ostrzegł? – ode­zwał się Fe­liks.

– A może i jego, żeby się opa­mię­tał i nie pił na­szej krwi nie­win­nej.

Taka roz­mo­wa to­czy­ła się pod­czas wie­cze­rzy w ja­dal­ni pani Żar­nic­kiej; gdy ze­gar dzie­wią­tą wy­dzwo­nił, pod­nio­sła się pierw­sza od sto­łu i we­zwa­ła dzie­ci do mo­dlitw wie­czor­nych, któ­re zwy­cza­jem wy­nie­sio­nym z domu ro­dzin­ne­go od­ma­wia­ła zwy­kle gło­śno z całą służ­bą. Prze­szedł­szy do po­ko­ju dzie­ci, gdzie nad łóż­kiem Wan­dzi wi­siał ob­raz Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej, a przed nim pa­li­ła się lamp­ka ko­lo­ro­wa, uklę­kli wszy­scy: pani Żar­nic­ka czy­ta­ła gło­śno "mo­dli­twę wie­czor­ną", dzie­ci i służ­ba po­wta­rza­ły ją za nią ci­cho. Oko­ło go­dzi­ny dzie­sią­tej ci­sza za­le­gła miesz­ka­nie, młod­sze dzie­ci spa­ły w jed­nym po­ko­ju pod opie­ką Mag­da­le­ny, a Fe­liks na so­fie w ja­dal­ni; z po­ko­jem tym łą­czy­ła się al­ko­wa, jaką pani Żar­nic­ka zaj­mo­wa­ła. Bu­dzi­ła się ona tej nocy czę­sto, gdyż Fe­liks spał bar­dzo nie­spo­koj­nie, cią­gle przez sen mó­wiąc, lecz tak nie­wy­raź­nie, iż zro­zu­mieć go nie mo­gła; po­szła na­wet raz zo­ba­czyć, czy go­rącz­ki nie ma, lecz puls chłop­ca bił rów­no, gło­wę miał tyl­ko go­rą­cą. Rano wstał jed­nak­że, zjadł śnia­da­nie i wy­brał się do szko­ły, nie skar­żąc się na nic; uwa­ża­ła tyl­ko, że jest bar­dzo smut­ny, lecz nie dzi­wi­ła się temu. Fe­liks z na­tu­ry wraż­li­wy, nie mógł słu­chać obo­jęt­nie opo­wia­dań o gwał­tach i mor­dach, ja­kie nie­mal co­dzien­nie W. ksią­żę po­peł­niał. Nie skar­żył się przed mat­ką, jed­nak­że nie czuł się zdro­wym, bo­la­ła go moc­no gło­wa… Miał spo­ry ka­wał dro­gi przed sobą, gdyż szko­ła pana Gliń­skie­go znaj­do­wa­ła się na Kra­kow­skiem przed­mie­ściu, a po­nie­waż dzień był po­god­ny, więc spo­dzie­wał się, że spa­cer go wy­le­czy. Pu­sto było jesz­cze na dzie­dziń­cu, gdy wszedł do bra­my; uj­rzał za­le­d­wie kil­ku ko­le­gów, któ­rzy sku­pie­ni roz­ma­wia­li z oży­wie­niem. Mię­dzy nimi po­znał twa­rze życz­li­we Bu­ra­kow­skie­go i Ma­ka­ro­wi­cza, po­stą­pił prze­to ku nim, chcąc wziąć udział w roz­mo­wie, lecz gdy się do nich przy­su­nął, na­raz umil­kli wszy­scy. Fe­liks zmię­szał się, ski­nął im gło­wą i po­spie­szył do sie­ni, do klas wio­dą­cej; był pew­nym, iż przy nim mó­wić nie chcą… Łzy ci­snę­ły mu się do oczu, lecz zwal­czył je.

– Udam, że nic a nic nie spo­strze­głem, – rzekł sam do sie­bie – iż ani przy­pusz­czam, by prze­rwa­li roz­mo­wę z mego po­wo­du. Tym ra­zem omy­lił się wszak­że; chłop­cy roz­ma­wia­li o lek­cjach i by­najm­niej nie umil­kli dla­te­go, że się zbli­żył do nich, lecz że roz­mo­wa wła­śnie się skoń­czy­ła. Wszedł­szy do sie­ni uj­rzał dru­gą gro­mad­kę chłop­ców rów­nież za­ję­tych roz­mo­wą; rudy An­tek roz­pra­wiał tu­taj na cały głos. Fe­liks miał za­miar ich omi­nąć, lecz po­sły­szaw­szy swe imię, mi­mo­wo­li za­trzy­mał się.

– Jak Boga ko­cham nie kła­mię – przy­się­gał się Hal­ski, bi­jąc pię­ścią w pierś.

– Po­są­dzam cię gru­bo, iż mścisz się na Fe­lik­sie za piąt­kę, jaką tam­ten do­stał z ła­ci­ny i dla­te­go roz­po­wia­dasz to, cze­go sam pe­wien nie je­steś, – ode­zwał się je­den ze słu­cha­czy.

– Jak Boga ko­cham, mó­wię praw­dę, – po­wtó­rzył An­tek – po­wiem wam wszyst­ko, jak było. Mój ko­re­pe­ty­tor za­py­tał mnie kil­ka dni temu, kto jest pry­mu­sem w na­szej kla­sie; wy­mie­ni­łem Żar­nic­kie­go, a on na to: "nie za­zdrosz­czę mu na­zwi­ska, toż nie­ja­ki Fe­liks Żar­nic­ki, obroń­ca są­do­wy, zdo­był so­bie przy­do­mek zdraj­cy. Po­wo­dem tego był fakt na­stę­pu­ją­cy. Pan Skal­ski, wła­ści­ciel ma­jąt­ku w ka­li­skiem, przy­je­chaw­szy do War­sza­wy spo­tkał pew­ne­go dnia na uli­cy W. księ­cia, a nie zna­jąc go, gdy po­jaz­dy ze­tknę­ły się ze sobą, nie ka­zał swe­mu woź­ni­cy za­trzy­mać koni i nie zło­żył czo­ło­bit­no­ści Kon­stan­te­mu Paw­ło­wi­czo­wi. Ob­ra­żo­ny W. ksią­żę sta­nął, wy­słał na­tych­miast po­goń za Skal­skim i ka­zał go do sie­bie przy­pro­wa­dzić, a gdy mi­mo­wol­ny wi­no­waj­ca, nie wie­dząc cze­go chcą od nie­go, sta­nął przed nim, gniew­ny i zdzi­wio­ny za­ra­zem kop­nął go kil­ka­krot­nie bru­tal­nie nogą i znie­wa­żył sło­wa­mi w obec ga­wie­dzi ulicz­nej, któ­ra wnet zja­wi­ła się koło nich, po­czem wy­dał roz­kaz, aby go od­pro­wa­dzo­no do wię­zie­nia i za­żą­dał, by sąd wy­dał nań wy­rok po­tę­pia­ją­cy. Po­mię­dzy sę­dzia­mi zna­la­zło się kil­ku szla­chet­nych, któ­rzy od­wa­ży­li się bro­nić Skal­skie­go, oskar­żo­ne­go o ob­ra­zę ma­je­sta­tu, do­wo­dząc, że bez­wied­nie po­peł­nio­ne prze­stęp­stwo ka­ra­nem być nie może; lecz Żar­nic­ki tak wy­mow­nie po­tę­piał ob­wi­nio­ne­go, iż spra­wa jego upa­dła i nie­bo­rak na Sy­bir po­je­chał".

Chłop­cy za­słu­cha­ni w to opo­wia­da­nie nie wi­dzie­li Fe­lik­sa, któ­ry mie­niąc się na twa­rzy i z bla­de­go czer­wo­nym się sta­jąc, z czer­wo­ne­go bla­dym na prze­mian, stał opo­dal przy­ku­ty wra­że­niem do miej­sca. Hal­ski spo­strzegł go tyl­ko, lecz ten z całą sa­tys­fak­cją pa­trzał na mę­czar­nie ry­wa­la.

– Jak się masz Fe­lik­sie, – ozwał się na­raz we­so­ły, ser­decz­ny głos w ko­ry­ta­rzu i Żar­nic­ki uczuł, że ktoś po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu; obej­rzał się i zo­ba­czył Ka­li­skie­go.

– A to­bie co? – za­py­tał go tam­ten.

– Gło­wa mnie boli, – od­parł Fe­liks.

– Wróć do domu, W kla­sie ze­mdle­jesz, – ra­dził Ju­lek.

W miej­sce od­po­wie­dzi Fe­liks do kla­sy po­dą­żył, wszedł do ław­ki i siadł w niej po­sęp­ny; w gło­wie mu szu­mia­ło, nic nie wi­dział i nic nie sły­szał, co się w oko­ło nie­go dzie­je. Kla­sa za­lud­nia­ła się po­wo­li, ław­ki na­peł­nia­ły, pro­fe­sor Jań­ski roz­po­czął wy­kład hi­sto­ryi, wy­ry­wał uczni z ko­lei, on o ni­czem nie wie­dział – czuł tyl­ko, że mu pul­sa w skro­niach biją i że go coś za gar­dło ści­ska. Jań­ski ko­chał mło­dzież, więc spo­strze­gł­szy, że Fe­liks cze­goś nie swój, nie zwra­cał się do nie­go z py­ta­niem, przy­pusz­czał bo­wiem, że nie­zdrów lub też nie­przy­go­to­wa­ny, dla­te­go też pil­ne­go ucznia nie chciał na­ra­żać na zły sto­pień… Go­dzi­na lek­cyi hi­sto­ryi mi­nę­ła szczę­śli­wie dla Fe­lik­sa; lecz pan Gut, ma­te­ma­tyk, nie był tak wy­ro­zu­mia­łym dla uczni, a wła­śnie na dru­giej z ko­lei go­dzi­nie wy­pa­da­ła lek­cja aryt­me­ty­ki. Wszedł­szy na ka­te­drę Gut obiegł naj­przód wzro­kiem twa­rze uczniów, czy­ta­jąc im z oczu, któ­ry lęka się być za­py­ta­nym; smu­tek Żar­skie­go nie uszedł jego uwa­gi, wy­rwał więc naj­przód naj­słab­sze­go w ma­te­ma­ty­ce, o któ­rym był pe­wien, że nie roz­wią­że za­da­nia, a gdy ten plą­tać się po­czął, za­wo­łał:

– Żar­nic­ki po­praw go!

Usły­szaw­szy swe na­zwi­sko Fe­liks pod­niósł się, lecz za­miast od­po­wie­dzieć, stał bla­dy i pa­trzał na pro­fe­so­ra wzro­kiem, w któ­rym ma­lo­wa­ło się wiel­kie za­kło­po­ta­nie.

– Cze­goż mil­czysz? – za­py­tał Gut to­nem roz­draż­nio­nym.

– Nie sły­sza­łem, jaki przy­kład był za­da­ny – od­parł Fe­liks.

Gut po­czer­wie­niał, rzu­cił mu gniew­ne spoj­rze­nie.

– Sia­daj, – rzekł krót­ko i za­pi­sał Żar­nic­kie­go za nie­uwa­gę do dzien­ni­ka.

– Pa­nie pro­fe­so­rze on sła­by, jego gło­wa boli,– ode­zwa­ły się ztąd i zo­wąd gło­sy, uj­mu­ją­ce się za ulu­bień­cem kla­sy.

– Mil­czeć! – krzyk­nął Gut.

"Wszy­scy zda­wa­li się być roz­ża­le­ni, je­den tyl­ko Hal­ski uśmie­chał się z za­do­wo­le­niem i rzu­ciw­szy peł­ne iro­nii spoj­rze­nie na Fe­lik­sa, ode­zwał się gło­śno:

– Je­śli pan pro­fe­sor po­zwo­li, ja roz­wią­żę to za­da­nie.

Gut się zgo­dził, a Hal­ski otrzy­maw­szy do­bry sto­pień, po­wtór­nie spoj­rzał z try­um­fem na ry­wa­la, lecz Fe­liks ani tego spoj­rze­nia nie wi­dział, ani też nie sły­szał, jak Ant­ka chwa­lił pro­fe­sor. Trze – cia go­dzi­na, lek­cja zoo­lo­gii mi­nę­ła znów szczę­śli­wie dla Żar­nic­kie­go, a gdy wresz­cie wy­bi­ła dwu­na­sta, ko­le­dzy po­czę­li go na­ma­wiać, by po­szedł do dy­rek­to­ra pro­sić o po­zwo­le­nie po­wro­tu do domu, lecz on nie chciał tego uczy­nić.

– Stra­cę wy­kład, po­tem o wie­le trud­niej mi bę­dzie przy­go­to­wać się do lek­cyi – mó­wił, – wy­trwam do koń­ca.

A wła­ści­wie nie chciał wra­cać do domu, gdyż lę­kał się by mat­ka nie wy­czy­ta­ła z jego twa­rzy, co mu do­le­ga; li­czył, że otrzą­śnie się po­wo­li z do­zna­ne­go wra­że­nia. Przy­ja­cie­le oka­zy­wa­li mu jak umie­li współ­czu­cie, Kań­ski i Ma­ka­ro­wicz po­wie­dzie­li pro­fe­so­rom, że jest sła­by, więc nie był wię­cej ba­da­nym tego dnia i Hal­ski nie zna­lazł spo­sob­no­ści do no­wych try­um­fów. We czwar­tek lek­cje w szko­le pana Gliń­skie­go trwa­ły zwy­kle do go­dzi­ny czwar­tej, mimo to Żar­nic­ki po­zo­stał do koń­ca. Gdy ucznio­wie zbie­rać wresz­cie książ­ki po­czę­li, by je do tor­ni­strów ła­do­wać, tak był zmę­czo­ny wy­sił­kiem, ja­kie­go nad sobą do­ko­nał, iż chwiej­nym kro­kiem kla­sę opu­ścił. Ju­lek chciał go od­pro­wa­dzić do domu, lecz Fe­liks pra­gnąc po­zo­stać sam, po­wie­dział, że pój­dzie się przejść, bo spa­cer ulgę mu za­wsze przy­no­si, gdy go gło­wa boli. I po­szedł aż nad Wi­słę; tam w ci­szy i sa­mot­no­ści prze­cha­dzał się czas ja­kiś nad brze­giem rze­ki i roz­my­ślał nad tem, co usły­szał rano w ko­ry­ta­rzu szkol­nym, lecz im wię­cej roz­my­ślał, tem moc­niej pul­sa biły mu w skro­niach… Mrok już za­pa­dał, gdy wresz­cie zde­cy­do­wał się wró­cić do domu; wi­dząc, że sa­mot­ność za­miast uspo­ko­ić roz­draż­nia go, po­sta­no­wił uciec się do pra­cy i w niej szu­kać ulgi. Z gło­wą zwie­szo­na na pier­si szedł nie wi­dząc prze­chod­niów, przy­pa­tru­ją­cych mu się cie­ka­wie; krok jego był chwiej­ny, jak u czło­wie­ka bli­skie­go omdle­nia; pną­ca się w górę uli­ca mę­czy­ła go wi­docz­nie, od­dy­chał z trud­no­ścią… Na­resz­cie do­stał się na Plac zam­ko­wy, przy­sta­nął prze­to, by za­czerp­nąć po­wie­trza i obej­rzał się sen­nym wzro­kiem w oko­ło; zo­ba­czyw­szy ster­czą­cą w po­środ­ku ko­lum­nę, a na niej spi­żo­wą po­stać kró­la, przy­po­mniał so­bie le­gen­dę, jaką im wczo­raj pia­stun­ka opo­wie­dzia­ła i cze­kał czy się nie ru­szy, czy mu co na po­cie­chę nie po­wie, ale król stał mil­czą­cy i nie­po­ru­szo­ny, więc po­szedł da­lej… Na­resz­cie do­tarł do domu, gdzie za­stał wszyst­kich przy obie­dzie.

– Cóż tak póź­no wra­casz? – za­py­ta­ła go mat­ka – cze­ka­łam chwi­lę z obia­dem, lecz dłu­żej nie mo­głam, gdyż dzie­ci jeść wo­ła­ły.

– Gło­wa mnie boli, więc po­sze­dłem się przejść, – od­parł Fe­liks i zbli­żył się, by rękę mat­ki uca­ło­wać. Ona spoj­rza­ła na nie­go uważ­niej.

– Tyś cho­ry, – rze­kła nie­spo­koj­nie i uję­ła go za puls. – Masz go­rącz­kę, – do­da­ła, – idź, po­łóż się.

– Może pier­wej coś zjem, – od­parł Fe­liks.

I siadł do sto­łu, wy­pił kil­ka ły­żek ro­so­łu i do­cze­kał koń­ca obia­du. Czu­jąc, że mu co­raz go­rzej i że do pra­cy za­siąść nie jest w sta­nie, na­ma­wia­ny po­wtór­nie przez mat­kę, gdy wszy­scy po­wsta­li od sto­łu po­szedł się po­ło­żyć. Pani Żar­nic­ka ka­za­ła młod­szym dzie­ciom od­da­lić się od ich sy­pial­ni, aby ba­wiąc się bra­ta nie bu­dzi­ły, a Fe­lik­sa we wła­snej al­ko­wie umie­ści­ła i sia­dła przy nim.

– Chcia­łem cię o coś za­py­tać mamo, lecz lę­kam się po­wtór­nie przy­krość ci spra­wić, – ode­zwał się na­raz Fe­liks nie­śmia­ło.

– Je­śli ci to ma ulgę spra­wić za­py­taj, – od­par­ła pani Żar­nic­ka.

On wa­hał się chwi­lę.

– Może swo­ją od­po­wie­dzią wiel­ką ulgę w mem cier­pie­niu przy­nie­siesz mamo, – rzekł wresz­cie.

– Więc mów, – szep­nę­ła.

Ująw­szy jej rękę, pod­niósł na nią wzrok pe­łen nie­po­ko­ju.

– Czem był stryj Fe­liks? – za­py­tał wzru­szo­nym gło­sem.

– Obroń­cą są­do­wym, – od­par­ła ci­cho i spu­ści­ła oczy.

– Ach! – jęk­nął chło­piec, zbladł jesz­cze bar­dziej i usu­nął się na po­dusz­kę, gło­wa jego w tył opa­dła.

– Co to­bie? – za­py­ta­ła pani Żar­nic­ka, chy­ląc się ku nie­mu wy­stra­szo­na.

On zra­zu nic nie od­po­wie­dział. Chwil kil­ka le­żał nie­ru­cho­my, po­czem otwo­rzył zwol­na oczy i za­dał nowe py­ta­nie:

– Po­wiedz mi mamo, czy nikt z na­szej ro­dzi­ny za oj­czy­znę nie wal­czył?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: