- W empik go
Po co praktykować, gdy się wierzy? - ebook
Po co praktykować, gdy się wierzy? - ebook
"Jestem katolikiem niepraktykującym", czy nawet częściej: "Jestem wierzącym niepraktykującym", to sformułowania, które wcale nie należą dziś do rzadkości. Wielu ludzi odnajduje się w tego rodzaju deklaracjach. Nabrały one cech utartych formuł. Przestają nas nawet zdumiewać. Wręcz porażają swoją banalnością.
Denis La Balme, jako filozof, postanowił rozważyć na nowo znaczenie powyższych sformułowań. Alain Quilici, dominikanin, autor wielu książek, nie pozostał natomiast obojętny wobec faktu, że praktyki religijne traktowane są jako opcja, którą da się pominąć. Rozważania obu autorów wzajemnie się dopełniają, podejmując istotny dziś temat: Po co praktykować, gdy się wierzy?
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-203-2 |
Rozmiar pliku: | 495 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Jestem katolikiem niepraktykującym”, czy nawet częściej: „Jestem wierzącym niepraktykującym”, to sformułowania, które wcale nie należą dziś do rzadkości. Wielu ludzi odnajduje się w tego rodzaju deklaracjach. Nabrały one cech utartych formuł. Przestają nas nawet zdumiewać. Wręcz porażają swoją banalnością.
Denis La Balme, jako filozof, postanowił rozważyć na nowo znaczenie powyższych sformułowań. Z logicznego punktu widzenia stawia sprawę następująco: czy nie ma sprzeczności w tym, że dana osoba uważa się za wierzącą i niepraktykującą? Czy wiara i praktyki religijne nie są czymś nierozłącznym? Jego wywód zmierza do refleksji nad samą możliwością bycia wierzącym niepraktykującym. Taka jest treść pierwszej części niniejszej książki. Denis La Balme sięga do źródeł tego współczesnego podejścia, odwołując się między innymi do myśli Jeana-Jacquesa Rousseau.
Alain Quilici, dominikanin, autor wielu książek, nie pozostał natomiast obojętny wobec faktu, że praktyki religijne traktowane są jako opcja, którą da się pominąć. Zbyt wielu wierzących, również wierzących katolików, uważa wprawdzie wiarę za coś istotnego, lecz jej praktykowanie za sprawę drugorzędną. Ludzie dziś – twierdzi Alain Quilici – powinni odnaleźć drogę do prawdziwego Pokarmu, do samego źródła Życia. Jest rzeczą godną pożałowania, że wielu zagubiło wrażliwość na piękno celebracji eucharystycznej. Świadom tego, że niepraktykujący katolicy nie dostrzegają skarbu, który jest tak blisko, Alain Quilici OP proponuje, żeby mówić, wręcz obwieszczać znaczenie praktyk religijnych w życiu wierzących. Jego wywód zawarty został w drugiej części książki.
Rozważania obu autorów wzajemnie się dopełniają. Denis La Balme pyta: „Czy można wierzyć i nie praktykować?”, zaś Alain Quilici OP stawia nas wobec kwestii: „Dlaczego praktykować, gdy się wierzy?”. Obaj uznali za ważne, by w Aneksach, odwołując się do specjalistów, ukazać relacje zachodzące między wiarą a praktyką w innych religiach. W niniejszej książce, będącej kolejnym owocem ich współpracy¹, podejmują delikatny temat, którego dzisiaj nie sposób pominąć.I. Porzucanie praktyk religijnych
1. Powszechny brak praktyk
Kim są „wierzący niepraktykujący”? Wszyscy, którzy w ten sposób siebie określają, potwierdzają brak praktyk religijnych (w przypadku chrześcijanina oznacza to brak modlitwy, chodzenia do kościoła, uczestnictwa we Mszy świętej itd.), ale mówią, że wierzą. Uważają się za wierzących, nie praktykując swej wiary, czyli nie realizując jej w codziennym życiu. Nie jest więc pewne, czy faktycznie wierzą. Być może zatem niesłusznie nazywają siebie ludźmi wierzącymi?
Brak praktyk religijnych jest szeroko rozpowszechnionym zwyczajem. Wielu chrześcijan zostało ochrzczonych, przystąpiło do Pierwszej Komunii świętej, do bierzmowania, a jednak dawno temu porzuciło Kościół. Narzeczeni przygotowujący się do małżeństwa są w przytłaczającej większości – jak sami mówią – „katolikami niepraktykującymi”. Podobnie jest z wieloma członkami rodzin spotykającymi się na pogrzebie albo z niektórymi rodzicami zapisującymi swoje dzieci na lekcje religii. Wszystkie najnowsze sondaże wskazują na porzucanie wiary, a przede wszystkim praktyk religijnych.
Coraz mniej Francuzów przyznaje się otwarcie do swego katolicyzmu, począwszy od wierzących uczniów chodzących do koledży i prywatnych liceów katolickich. Wielu uczniów wstydzi się wobec kolegów tego, że wierzy, i, co gorsza, że praktykuje. Nawet ludziom dorosłym, intelektualistom, naukowcom czy filozofom, trudno jest o tym głośno mówić. Przyznawanie się do swego katolicyzmu to narażanie się na dyskwalifikację w płaszczyźnie intelektualnej. Myśl chrześcijańską uważa się bowiem za skażoną przez wiarę, a nie za racjonalną i obiektywną. Odpowiedzialnemu politykowi dziennikarze każą się nieustannie tłumaczyć i usprawiedliwiać, że jest katolikiem, gdyż dla nich jest to równoznaczne z sekciarstwem i wstecznictwem. Dyrektor katolickiej telewizji KTO, Damien Dufour, sądzi, że mamy do czynienia z ewidentnym kompleksem przyznawania się do wiary. Nie pomaga w tym obraz Kościoła prezentowany w mediach². Reklamy pokazują mnichów i zakonników w groteskowych sytuacjach, a najmniejsze gorszące wydarzenie z ich udziałem bezlitośnie przedstawia się w reportażach czy dziennikach telewizyjnych. Gdyby w podobny sposób postępowano z rabinami lub imamami, czy nie wywołałoby to silnych reakcji w ich wspólnotach?
Sytuacja, w której wiara, zwłaszcza chrześcijańska, jest dyskredytowana, z pewnością nie prowadzi do antyklerykalizmu we wcześniejszym wydaniu, rodzi jednak ugrzecznioną lub kpiącą obojętność, połączoną z olbrzymią niewiedzą. Otwarte przyznawanie się do wiary chrześcijańskiej, nawet w liceum katolickim, wydawałoby się, przychylnie do niej nastawionym, wiąże się niekiedy z hero izmem. Rosnące powodzenie szkolnictwa prywatnego nie powinno przesłaniać rzeczywistych motywacji rodziców zapisujących swoje dzieci do tego rodzaju szkół. Najczęściej nie czynią oni tego ze względu na przekonania religijne, ale żeby uniknąć niepowodzeń dziecka w nauce i przemocy w szkole. Rodziców przyciągają pewne ramy, dyscyplina, nawet rygor, o który trudno w szkole publicznej; rzadko jednak to, co proponuje w danej placówce duszpasterstwo.
Francuzi pytani w ankietach o przekonania religijne nie odpowiadają szczerze i chętnie. Na podstawie ankiet można jednak zauważyć, że coraz mniej praktykuje spośród tych, którzy uważają się za katolików. 13% przyznaje się do okazjonalnych (z uwagi na szczególne okoliczności) praktyk religijnych. 47% (!) uważa się za wierzących niepraktykujących³. Jedynie 8-9% (zależnie od sondaży) praktykuje regularnie. Te ostatnie dane dotyczące praktyk spadły zresztą z 13% w 1988 roku do mniej niż 9% obecnie. Praktykujący katolicy chodzą regularnie na Mszę świętą, ale rzadko czytają Pismo Święte, prawie nie uczestniczą w katechezach czy w modlitwie różańcowej, jeszcze rzadziej chodzą na spotkania grup modlitewnych czy adorację Najświętszego Sakramentu. Statystyki wskazują na systematyczny spadek liczby chrztów dzieci (z 444 571 w 1992 roku do 385 460 w 2002 roku), jak również liczby wyświęcanych księży (1000 rokrocznie na początku lat pięćdziesiątych XX wieku do 105 w 2003 roku⁴). Nie chodzi o to, żeby potępiać czy osądzać, ale żeby zwyczajnie stwierdzić, że praktykujący chrześcijanie są w mniejszości i ich liczba stale spada.
Nikt nie może pozostawać na ten fakt obojętnym. Dlaczego coraz mniej katolików praktykuje? Jak doszło do tego, że Kościół stracił na atrakcyjności i znaczeniu? Dlaczego uczestnictwo we Mszy świętej jest ignorowane przez tylu katolików?
Trzeba będzie najpierw ujawnić przyczyny, niekiedy ukryte, z powodu których doszło do takiego osłabienia praktyki chrześcijańskiej wiary. Niepraktykujący katolik musi zadać sobie pytanie, czy porzucając Kościół, może w dalszym ciągu nazywać siebie chrześcijaninem. Ale i ten, kto praktykuje, kto uważa się za „dobrego” chrześcijanina, powinien zadać sobie pytanie, dlaczego tylu jego braci nie chce go naśladować. Kto wie, czy nie ja sam byłem przyczyną zgorszenia lub przeszkody w wierze moich bliskich? Każdy katolik wezwany jest do rozważenia w sumieniu tej kwestii, co stanowi jeden z przejawów odpowiedzialności i solidarności, jakie z chwilą chrztu stały się naszym udziałem. Czy zawsze jesteśmy dobrymi świadkami? Czy księża nie mają sobie nic do zarzucenia? Co myśleć na przykład o celebransach ostro strofujących wiernych, którzy nie śpiewają podczas liturgii? Niezręczna forma pouczeń moralnych, na przykład podczas kazania, może niektórych wiernych na długo zniechęcić do pojawienia się w kościele. A co z rodzicami, którzy zmuszają swoje dzieci, już dorosłe, do chodzenia na Mszę, a gdy nie idą, mają im to za złe i tym samym wymierzają im karę? Czy to najlepszy sposób, by je zachęcić? Czy
Powszechny brak praktyk zawsze wzbudzamy w innych pragnienie praktykowania i modlitwy w Kościele?
Nietzsche, który, zresztą, obrał sobie chrześcijaństwo za ulubiony cel ataków, często mówił swoim bliskim, że patrząc na chrześcijan wychodzących z kościoła, wcale nie ma ochoty do niego wstępować. Kościół nie jest zewnętrzną wobec nas instytucją, złożoną jedynie z papieża, biskupów i prezbiterów – jest także, i przede wszystkim, ludem wierzących, wspólnotą braci Jezusa, do której się przyłączam; jest moją prawdziwą rodziną na ziemi i w niebie. Słowa te odnoszą się do nas wszystkich jako do członków tej samej rodziny.
Rzecz w tym, by wiedzieć, czy słusznie ktoś uważa się za wierzącego, gdy nie praktykuje. Albo jakim rodzajem człowieka wierzącego ktoś taki jest? Co brak praktyk odsłania z samej istoty wiary? Czy mogę wierzyć tak samo i w to samo, kiedy praktykuję i kiedy nie praktykuję? Czy praktyka i wiara są do tego stopnia rozdzielne, iż da się potwierdzić jedną, negując zarazem drugą? Czym zatem jest wiara, której się nie praktykuje? Czy faktycznie ma rację ktoś, kto uważa się za katolika, a od lat nie przestąpił progu świątyni?
Jak określić „niepraktykującego” ekologa? Co sądzić o kimś, kto wygłasza piękne przemowy na temat ocieplenia klimatu, piękna przyrody itp., ale wskakuje do wielkiego auta, żeby jechać po pieczywo na drugi koniec ulicy, albo kto pochwala metodę recyklingu śmieci, ale nie ma ochoty segregować własnych? Czy dałoby się powiedzieć o kimś takim, że jest „ekologiczny”? A kim jest niepraktykujący nudysta?! A kim sportowiec, który w ogóle nie uprawiałby sportu? A mąż, który nie okazywałby miłości swojej żonie? Czy miłość, której się nie okazuje, jest jesz – cze miłością? Czy można mówić o miłości do dziecka, jeśli nigdy się go nie przytuliło?
Czym jest taka wiara, której się nie praktykuje? Czy posiadane przekonania da się pogodzić z brakiem wcielania ich w życie? Czy brak praktyk, ogólnie rzecz biorąc, nie narusza w znaczący sposób samej wiary?
Czy człowiek wierzący naprawdę wierzy, kiedy nie praktykuje? Czy wyrażenie „wierzący niepraktykujący” ma jeszcze jakiś sens? Czy nie jest samo w sobie sprzeczne?
Aby podjąć próbę odpowiedzi na te pytania, trzeba przedstawić powody całkowitego zaniechania praktyk albo podejmowania ich tylko przypadkowo i epizodycznie. Dlaczego tak wielu chrześcijan opuszcza dziś Kościół, a szczególnie Mszę świętą?
Czy za praktykami religijnymi lub za ich brakiem nie stoi swoiste pojęcie wiary? Redukuje się ją do subiektywnego przekonania, zespołu poglądów, mniej lub bardziej mglistych opinii bez konkretnych konsekwencji i osobistego zaangażowania. Wszystko dzieje się tak, jakby przedmiotem wiary był zbiór idei, do których można przylgnąć rozumem, nie przyjmując praktycznych tego skutków na płaszczyźnie wyborów życiowych.
Czym w gruncie rzeczy jest wiara? Do jakiej wiary, w co czy kogo, jesteśmy zaproszeni, kiedy uważamy się za chrześcijan?
2. Usprawiedliwianie braku praktyk
Powodów, które usprawiedliwiają brak praktyk religijnych lub ich ograniczenie do minimum, jest niemało. U wielu ludzi wiara i praktyka nie należą dziś do tej samej sfery i nie można ani nie należy ich ze sobą mieszać. Wiara postrzegana jest jako coś wewnętrznego i głęboko osobistego, a praktyka jako coś zewnętrznego i płytkiego. Wiara to coś czystego, czego praktyka nie powinna zabrudzić. Ów rozziew między tym, co wewnętrzne i czyste, a tym, co zewnętrzne i nieczyste, widać we wszystkich dziedzinach, nawet dalekich od jakiejkolwiek religijności.
Z tego rodzaju logiką mamy do czynienia na przykład w przypadku rzeczywistości określanej jako niewysłowiona. Łatwo przychodzi nam do głowy, że kiedy doświadczamy czegoś mocnego, wielkiego, intensywnego, nie jesteśmy w stanie oddać tego słowami. Nie powinniśmy nawet próbować tego robić, żeby tej rzeczywistości nie zniekształcić. Wolimy wtedy zamilknąć. Z jednej strony zatem mamy czystość tego, co jest odbierane wewnętrznie, z drugiej zaś niedoskonałość i nieczystość tego, co jest wyrażane na zewnątrz i sformułowane w mowie. Można by jednak zadać sobie pytanie: czym jest odczucie, które nie zostaje wypowiedziane, uświadomione i poddane refleksji?
Logikę tę widać także w pewnym podejściu do małżeństwa. Twierdzi się, iż wystarczy sama miłość, że więź miłosna jest czymś osobistym, nie ma zatem potrzeby wyrażać jej poprzez zewnętrzne i społeczne zaangażowanie. W ostateczności, niebranie ślubu stanowi tu dowód miłości. Wchodzenie w małżeństwo to narażanie miłości na wynaturzenie, „ubranie” jej w umowny, publiczny akt, który tylko ją zniekształca. Ludzie, którzy się pobierają, tak naprawdę się nie kochają, ponieważ potrzebują widzialnego, zewnętrznego zaangażowania, żeby się niejako upewnić co do siły ich rzekomej miłości.
Taki sposób myślenia w naturalny sposób przenika do religijności: praktykowanie, a zwłaszcza kult, kala czystość wiary. Wiara, osobista wiara jest – jak się uważa – czystsza, wznioślejsza, piękniejsza niż jej zewnętrzne przejawy. Wierzący niepraktykujący może sądzić, że jest lepszym wierzącym niż ten, kto praktykuje, kto wyraża na zewnątrz swoją wiarę i odczuwa potrzebę świadczenia o niej, by poczuć się pewniej. W ten sposób w mniemaniu niepraktykującego wiara i praktyka stają się sobie wrogie: prawdziwa wiara odsuwa na bok praktyki religijne, oceniając je jako niepotrzebne i niebezpieczne, odbierające wierze jej szczerość i autentyczność.
Chrześcijanie niepraktykujący myślą, że istotne jest samo życie, a nie kult, Msza święta, modlitwa. Jedną praktykę przeciwstawiają drugiej. Rozdzielają zaangażowanie w wierze, w Kościele od zaangażowania w świecie. Mogą powiedzieć, że praktykują swoją wiarę, ale poza Kościołem. Mówią, że żyją jak chrześcijanie i to im wystarczy. Twierdzą nawet, że ich praktyka jest wartościowsza od kultu. Za hipokrytów uważają osoby, które zadowalają się modlitwą, ale nie żyją po chrześcijańsku. Uważają je za zdolne prosić Boga o przebaczenie, ale nieprzebaczające swoim bliskim, zdolne głosić miłosierdzie, ale niepełniące uczynków miłosierdzia itd. Wyglądają one na chrześcijan, ale ich pobożność jest zafałszowana. Oni sami za to są prawdziwi, nawet jeśli ich nie widać i jeśli nie wysuwają się naprzód. Prawdziwa wiara – jak mówią – jest ukryta, daleka od ostentacji i nie pozwala się zamknąć w kościelnych murach. Trzeba przyznać, że piętnując obłudę niektórych osób praktykujących, mają niejednokrotnie rację. Nie wystarczy bowiem chodzić na Mszę i regularnie się modlić, aby być w porządku z Bogiem i braćmi. Być chrześcijaninem to coś wyjątkowo pasjonującego, ale również wymagającego.
Jednak oddzielanie faktu życia po chrześcijańsku od faktu praktykowania swej wiary w Kościele jest niepoważne. Usprawiedliwianie braku kultu przez mocne podkreślanie rozdziału między praktyczną realizacją w życiu wartości chrześcijańskich (miłość, szacunek, przebaczenie, wielkoduszność itd.) a uczestnictwem w życiu Kościoła, zwłaszcza w jego wymiarze sakramentalnym, nie świadczy ani o odwadze, ani o rzeczowości. Nie można tego uznać ani za słuszne, ani za sprawiedliwe.
Przeszkody w regularnym praktykowaniu wiary mogą być bardzo prozaiczne i stanowić przejaw lenistwa lub zaniedbania. Na Mszę świętą bowiem trzeba przewidzieć czas, nastawić w niedzielę rano budzik, wstać… Udział w Eucharystii domaga się zresztą wysiłku: uwagi, skupienia. Dotyczy to nawet postawy ciała – należy wstać, usiąść, znowu wstać, niekiedy uklęknąć. Zresztą, w ogóle modlitwa wymaga wygospodarowania pewnego czasu i przeznaczenia go dla Boga. Nawet zwyczajnej modlitwy w rodzinie nie będzie bez odrobiny organizacji i woli. Konieczne życiowe zadania, sukcesy zawodowe, ale także obowiązki i troski wypełniają cały dzień, a Bóg jest ostatnim obsłużonym, jeśli w ogóle się jeszcze o Nim pamięta…
Msze święte odbierane są jako rzeczywistość sztywna, smutna, w której trudno uczestniczyć. Mają one poza tym powtarzającą się strukturę: kolejność występowania czytań, psalmu, modlitwy wiernych, Komunii świętej jest zawsze taka sama. Bardziej uciążliwe może być uczestnictwo we Mszy świętej aniżeli w wykładzie. Eucharystia ma zawsze podobny przebieg, w określonych momentach pojawiają się te same gesty, którym towarzyszą te same słowa – wypowiadane wprawdzie przez samego Chrystusa w trakcie ostatniej Wieczerzy, ale jednak te same. Stąd wrażenie zmęczenia i nieukrywanej nudy, których nie rozwieją śpiewy uważane za banalne i nijakie. Na Mszę świętą idzie się jak na spektakl, można więc poczuć się rozczarowanym i przestać na nią przychodzić. Za tym rozczarowaniem stoi egoizm: człowiek nie przychodzi na Mszę przede wszystkim dla Boga, ale dla siebie. Chce „odczuć” Bożą miłość, coś przeżyć, poczuć się lepiej. Kiedy kazanie okazuje się mało trafione, śpiewy niewystarczająco podniosłe, asysta nie dość rozmodlona, a gra organisty kiepska, człowiek wychodzi rozczarowany, a nawet rozgniewany, i nie ma zbytniej chęci pojawić się znowu w świątyni.
Aby zrekompensować sobie ten brak wyraźnej satysfakcji, chrześcijanie zwracają się w stronę ruchów nazywanych charyzmatycznymi. Takie wspólnoty jak na przykład Emmanuel czy Wspólnota Błogosławieństw dają możliwość uczestnictwa w bardziej radosnej, żywej celebracji, podczas której można śpiewać, klaskać, a nawet tańczyć. Nie trzeba ganić różnych przejawów tej samej wiary. Jan Paweł II często się nimi cieszył, widząc w Odnowie Charyzmatycznej zwiastuny tak upragnionej nowej ewangelizacji. Jednak motywy, dla których można przylgnąć do tych praktyk na marginesie „oficjalnego” praktykowania, nie zawsze są zdrowe. Jeśli w grę wchodzi jedynie piękno celebracji lub spotkań modlitewnych, byłoby to krótkowzroczne. Niektórym zdarza się nawet wpaść w pułapkę oddzielania swojej wspólnoty – Emmanuel, Opus Dei czy jakiejkolwiek innej – od Kościoła; wolą bardziej tę od tamtej, zapominając, że przecież należą do wspólnoty znacznie większej niż oni sami.
Do wspomnianej pewnej sztywności liturgii dochodzi jeszcze obowiązek niedzielnej Mszy świętej, co ludzie dziś nie zawsze należycie rozumieją. Obowiązek ten bywa uważany za krępowanie wolności, a nawet pogwałcenie osobistej swobody wyznawania wiary, jako przymus i przemoc. Kiedy więc do sztywności ceremonii dochodzi jej obligatoryjny charakter, niewiele już trzeba, by współczesny człowiek porzucił Kościół.
3. Zachęta do braku praktyk
Powody oddalenia się od kultu lub jego ograniczenia są zatem różnorakie, mogą jednak sprowadzać się do jednego – zasadniczego i podstawowego powodu.
Od pewnego czasu ludzie postrzegają wiarę przede wszystkim jako wybór. Do nich należy wybór, czy wierzą czy nie wierzą, oraz przynależność, lub nie, do określonej religii. Sam wybór zależy od ich własnej wrażliwości. Katolikiem zatem byłby ktoś, kto „czuje”, że prawda znajduje się w przesłaniu chrześcijańskim, agnostykiem ten, kto mówi, że o niczym nie wie, zaś ateistą człowiek, który twierdzi, że nie odczuwa istnienia Boga itd. Wiara wypływałaby zatem z naszych osobistych wrażeń. Nie miałaby innego uzasadnienia poza nimi i zależałaby jedynie od nas.
Również z uwagi na te odczucia, a nawet wspomnianą wrażliwość, odrzuca się praktyki religijne, bo – jak słyszymy – nie „odczuwa się” takiej konieczności, nie „doświadcza się” takiej potrzeby.
Wrażliwość ta dochodzi w nas także do głosu, kiedy Msza nas rozczarowuje, kazanie usypia, a śpiewy nie porywają tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Miejsce, jakie przyznaje się własnym odczuciom czy wrażliwości w obszarze wiary, jak również braku praktyk religijnych, jest bardzo duże.
A jednak to szczególne podejście do religii w ogóle ma swoje początki gdzie indziej. Na pewno nie tylko filozofia odpowiada za powszechnie panujące opinie, byłoby jednak absurdem twierdzić, że nie odgrywa ona żadnej roli w formowaniu albo deformowaniu umysłów. To właśnie filozofowie, odnosząc się do tego zagadnienia, zredukowali wiarę do wyboru zależnego od naszej wrażliwości i osobistej historii życia.
Taki filozof jak Jean-Paul Sartre odrzucił Boga bez żadnego uzasadnienia. Zdecydował, że pozbędzie się Go jako zbędnej hipotezy. Przekonanie religijne jest takim samym przekonaniem jak każde inne: można odczuwać jego konieczność albo zbędność. Opisując swój definitywny wybór, czyli odrzucenie Boga, Sartre używa następujących słów: „Bóg istniał, ale ja w ogóle się tym nie zajmowałem. A później w La Rochelle, czekając któregoś dnia na panny Machado, z którymi jeździłem razem rano do liceum, zniecierpliwiłem się ich spóźnieniem i żeby czymś zająć sobie czas, postanowiłem pomyśleć o Bogu. «A więc – powiedziałem sobie – Bóg nie istnieje». Była to autentyczna oczywistość, choć zupełnie nie wiedziałem, na czym ona się opierała. I na tym koniec, już nigdy więcej o tym nie myślałem; ani nie zajmowałem się tym umarłym Bogiem, ani mnie nie obchodziło, czy żyje. Przypuszczam, że byłoby trudno znaleźć mniej religijną naturę od mojej. Kwestię tę załatwiłem raz na zawsze, w wieku 12 lat”⁵.
Skoro wiara to jedynie osobisty wybór wypływający z ludzkiej wrażliwości, to podobnie dzieje się z jej praktykowaniem. Chodzenie do kościoła, przyjmowanie sakramentów, udział we Mszy świętej są jedynie subiektywnymi wyborami, które wynikają z naszego osobistego podejścia do Boga. Praktyki religijne mają tę samą naturę co wiara: jeśli „czuję”, że Bóg zaprasza mnie do słuchania Jego słowa, jeśli odczuwam konieczność pójścia na Mszę, wtedy idę. W przeciwnym razie – nie. Każdy czuje to, co chce. Każdy robi, co chce. Czyż nie na tym polega bycie wolnym człowiekiem? Jak w tej sytuacji nie odczuwać obowiązku pójścia na Mszę jako przymusu, przeszkody dla naszej pełnej autonomii? Czy wolność nie oznacza bycia w zgodzie z samym sobą, z tym, co odczuwa się w głębi siebie?
Takie czysto zmysłowe, osobiste i fakultatywne podejście do wiary jest dzisiaj bardzo rozpowszechnione. Przekracza ono, zresztą, wyłącznie ramy religii, gdyż dotyczy wszystkich ludzkich czynów. Nic – jak się zdaje – nie umyka tej logice doskonałej autonomii: od aktu głosowania do wyboru zawodu, od naszych zobowiązań aż po wybór zawarcia małżeństwa i założenia rodziny, od naszych upodobań dotyczących sposobu ubierania się aż po życie seksualne itd. Zanika moralność obiektywna na rzecz całkiem subiektywnej „moralności” – każdy sam sobie ma dawać wartości. Jesteśmy tym samym znowu odesłani do moralności Sartre’a, a raczej do negacji moralności, co usprawiedliwia on i uzasadnia we wszystkich swoich tekstach⁶.
Żeby jednak zrozumieć fundamenty tego współczesnego podejścia do wiary i do jej fakultatywnego praktykowania, trzeba sięgnąć sporo wstecz. Filozofem, który niezaprzeczalnie uprawomocnił taki sposób postrzegania religii, jest Jean-Jacques Rousseau.
4. Religia naturalna u Rousseau