Po drugiej stronie książki - ebook
Po drugiej stronie książki - ebook
"Mózg jest jak piec – żeby zaczął dobrze buzować, trzeba sypać opał. Podtrzymywać płomień. W moim piecu przez całą młodość tlił się zawilgły torf. Ale dmuchałem na niego z całej siły."
Tym razem nie będzie przygód Jakuba Wędrowycza, ale dowiecie się wiele o śladach przeszłości pozostawionych w wojsławickiej szopie.
Zamiast kolejnej zagadki dla Roberta Storma będzie wspomnienia Michaela Jacksona na warszawskim Kole.
Doktor Skórzewski będzie musiał ustąpić miejsca opowieści o Muminku, który poszedł do pracy w fabryce luster.
W tej książce znajdziecie wspomnienia o szarości komuny, snach, które przyniosły nowe pomysły, mapach, które nie wyglądają jak mapy. Słowem - znajdziecie tu wszystko, co kiedykolwiek chcieliście wiedzieć o Andrzeju Pilipiuku, ale nie wiedzieliście jak zapytać.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-699-9 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zostałem wzięty na spytki, więc opowiadam, jak pisałem moje napuszone dzieła, skąd kradłem do nich pomysły i jak tworzyłem swoich obciachowych bohaterów. Dużo uwagi poświęcam różnym nieciekawym miejscom, do których zawędrowałem i z których czerpałem tak zwaną inspirację. Opisuję tu, jak pisałem powieści i opowiadania, jaki efekt chciałem uzyskać i jakie środki stosowałem – siłą rzeczy zdradzam wiele szczegółów fabuły licznych u-tfu!-orów.
ZOSTALIŚCIE OSTRZEŻENI.Niektórzy twierdzą, że w literaturze dla uzyskania dobrego efektu dopuszczalne są wszelkie środki, łącznie z manipulacją czytelnikiem. W psychologii cytuje się badania psychologa Bertrama Forera. Opracował on schemat horoskopów, tekstów pisanych tak, aby pasowały do każdego. Takie zabiegi uważasz za zasadne w książkach?
Kiedyś były skuteczne i ogromna ilość naszej spuścizny literackiej jest de facto zbeletryzowaną publicystyką. Zasadne? Cóż, dla tych, którzy chcieli przekazać pewne idee, było to użyteczne narzędzie. Ta moneta miała dwie strony – za pomocą książek przekazywano zarówno postawy piękne i godne naśladowania, jak i zupełnie przeciwne... Możemy powiedzieć, że Sienkiewicz też trochę historię i realia dawnych wieków naginał, naciągał i manipulował, ale na jego powieściach wychowały się całe pokolenia patriotów i bohaterów. I z drugiej strony – widzimy, jakie treści są nam dziś nachalnie suflowane, także poprzez literaturę...
Jak rozpoznajesz, że pisarz jakieś treści wciska na siłę?
Ależ nie odnoszę wrażenia, że ktoś cokolwiek wciska do książek na siłę – najbardziej idiotyczne lub toksyczne idee, które znajdowałem w literaturze, wynikały raczej z chorego światopoglądu autorów. Pisali paskudztwa, bo tak im grało w ich robaczywych duszyczkach. W filmach czy serialach nie jest to aż tak oczywiste, bo tam decyduje zazwyczaj producent/zleceniodawca.
Czyli uważasz, że mitem są książki pisane na zamówienie, dla promowania określonej wizji świata czy postaw?
Być może nadal takie powstają, ale tego typu zamówienia składa się u ludzi, którzy naprawdę wierzą w dane bzdury albo nie wierzą w nic i za pieniądze gotowi są napisać wszystko. Wydaje mi się jednak, że kasę kieruje się raczej w skuteczniejsze kanały propagandy. To już nie są czasy, gdy książka była bronią, to nie są czasy, gdy pisarze dzierżyli rząd dusz. Chociaż czasem jeszcze ktoś władny uznaje, że dany pisarz to „nasz człowiek”, i kieruje w jego stronę strumyk zaszczytów i pieniędzy.
Na co dzień to się nie kalkuluje. Książkę przeczyta może pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Filmidło w TV na dzień dobry będzie miało dziesięciokrotnie większą widownię. Po książkę trzeba sięgnąć, trzeba ją kupić albo pożyczyć. Film jest za darmo i od ręki, wystarczy kliknąć pilotem od telewizora.
Macherzy od inżynierii społecznej nie będą tracić czasu i kasy na kupowanie pisarzy, zwłaszcza że większość z nich to, cytując Lenina, „pożyteczni idioci” – napiszą co potrzeba z inicjatywy własnej i za darmo...
Czyli nikt nie próbuje was kupić, żadne służby się wami nie interesują...
Raz w życiu miałem wrażenie, że ktoś się mną interesuje. Na przełomie tysiącleci przy naszym warszawskim światku fantastycznym pojawiła się dziewczyna. Twierdziła, że jest z prowincji. Starała się bywać tam, gdzie my. Kręciła się, kręciła, a potem zniknęła. Miałem wrażenie pewnego fałszu całej sytuacji, jakby aktorka nagle zeszła ze sceny. Wydaje mi się, że ktoś ją przysłał, żeby przyjrzała się „od środka”, co my za jedni. Ale mogę się mylić. Jeśli była podstawiona, zapewne uznano nas za niegroźnych świrów.
Widzisz jakiś temat, historię, jakiej byś nie napisał za żadne pieniądze, takie pisarskie tabu nie do ruszenia?
Wszystko, co piszę, wynika z moich przekonań – takich lub innych. Rzeczy, które będą z nimi kolidowały, po prostu nie napiszę. Ani sam z siebie, ani za kasę.
Jak postrzegasz brutalność w literaturze? W „Pięćdziesięciu twarzach Greya” mocno przesunięto granicę wrażliwości.
Tego typu prymitywne porno istniało w literaturze niemal od zawsze. Problem widzę w tym, że to był margines, ściek, książki wydawane przez niszowe wydawnictwa i rajcujące najwyżej co głupszych nastoletnich onanistów. Ktoś jednak przełożył wajchę i zdecydował się wpompować szambo na salony... Znalazły się wielkie pieniądze na ekranizację. Znalazły się watahy krytyków i dziennikarzy, którzy zaczęli ludziom wciskać, jakie to przełomowe wydarzenie... Pojawili się naśladowcy. Dla mnie kariera podobnych dzieł to dowód na postępujące skundlenie, schamienie i zbydlęcenie społeczeństwa.
Jakie masz zdanie o lokowaniu produktów w literaturze?
To zależy. Jeśli produkt jest dobrej jakości, polski i w sensownej cenie, a produkująca go firma gra fair, nie widzę problemów natury moralnej. To w zasadzie problem marginalny – polska literatura nie jest na tyle interesująca dla reklamodawców, by pojawiały się takie propozycje. Mnie przytrafiło się raz na przestrzeni dwudziestu lat.
Czyżby chodziło o alkohole?
Nigdy.
Złośliwi by wskazali, że wszechobecna w „Wędrowyczu” Perła na pewno wiąże się z odpowiednią inicjatywą producenta...
To było po prostu dobre lokalne piwo. Piłem je z przyjemnością – pomyślałem, że je uhonoruję w tekście literackim. Nie odniosłem z tego tytułu żadnych korzyści. Potem piwo jakby trochę się zepsuło, więc i ja przestałem o nim wspominać...
Jakie masz związki z Konradem Lewandowskim? Pojawia się on przy okazji „Rosyjskiej ruletki”.
Swego czasu się kumplowaliśmy i napisaliśmy wspólnie jedno opowiadanie. Potem drogi nam się rozeszły. Przy czym on uważa mnie dziś za wroga – a ja patrzę na to znacznie spokojniej.
Jak wygląda taka wrogość w świecie pisarzy? Oczernianie w tekstach, czy może to już kwestie puszczania plotek?
Dogryzł mi kilka razy w necie, przede wszystkim twierdząc, że uknułem przeciw niemu spisek. Trudno to nawet traktować w kategoriach plotek, bo chyba faktycznie w to wierzy. Nie rozpuszcza ich pokątnie, tylko otwarcie podpisuje imieniem i nazwiskiem lub powszechnie rozpoznawalnym pseudonimem. Tych, którzy bardziej mu dopiekli, obsmarował w swoich tekstach literackich, tworząc bohaterów negatywnych na podstawie realnie istniejących postaci. To mi się akurat podoba – wpisuje się w pewną tradycję...
Czyli dzisiejsi pisarze nie żyją wedle reguły „człowiek człowiekowi wilkiem”?
Pisarze nie są jakoś diametralnie odmienni od reszty społeczeństwa. Dziedziczą wiele jego wad. Są niby trochę bardziej oczytani i oblatani w świecie, ale i wśród nas trafiają się buce, chamy albo malownicze idiotki. Widać to doskonale po telewizyjnych wywiadach, gdy zabierają głos literaccy celebryci. Dno, metr mułu, czasami wręcz odwiert...
Wśród pisarzy polskiej fantastyki jest jeszcze lepiej. Przede wszystkim formatują nas tryb pracy i środowisko. Jesteśmy rzemieślnikami. Mamy rzemieślniczy etos pracy. Trzeba napisać dobrze, na temat, fajnie, żeby ludzie to kupili. Lanie wody, bełkot, eksperymenty – to wszystko od razu wyrzuca autora na aut. Nie umiesz tworzyć sensownych historii – wypadasz z gry, zazwyczaj na zawsze. Piszesz głupoty – nikt tego nie wyda, a nawet gdyby ktoś wydał, nikt tego nie kupi. Żaden grant ani stypendium od urzędasa cię nie uratują. Nie masz do przekazania żadnych ciekawych i wartościowych myśli, nie umiesz przelać na papier tego, co ci w duszy gra – nie istniejesz i tyle. Żadna krwawa konkurencja wśród literatów nie istnieje.
Po drugie, polska fantastyka była przez całe dekady traktowana fatalnie. Dziś jeszcze jest uważana za literaturę gorszą, niepoważną, niszową. Nadal są chwile, gdy czuje się tę pogardę ze strony mediów. To się zmienia, ale niestety, powoli. Przez ten syndrom oblężonej twierdzy mamy większe poczucie odpowiedzialności za obraz naszego środowiska. Wewnętrzny imperatyw, by trzymać fason. Pisarz to dawniej był zawód zaufania społecznego. U nas to jeszcze przetrwało. Oczywiście są i tacy, którzy się wyłamują, nie rozumieją, że jedziemy na jednym wózku. Miałem tak, że po spotkaniu w bibliotece dyrektorka wyznała mi, że zaproszono mnie, bo czytelnicy bardzo o to prosili. Uległa, choć dekadę wcześniej obiecała sobie: „nigdy więcej pisarzy od fantastyki w mojej bibliotece”. Co się stało? Ano przyjechał nasz bardzo znany kolega po piórze i mówiąc wprost: trzeźwy nie był, narobił trzody... Może ja swoim wystąpieniem choć trochę odbudowałem obraz naszego środowiska...
Zetknąłem się kiedyś na targach książki z sytuacją, gdy modna i nachalnie lansowana w mediach młoda pisarka mimo kolejki ludzi stojącej do jej stolika przerwała dawanie autografów, bo postanowiła wyjść i zapalić papieroska. U nas byłoby to nie do pomyślenia.
Wśród literatów głównego nurtu budowanie image’u na nałogach jest naturalne. Pisarz zmagający się z alkoholizmem, epatujący odmienną orientacją seksualną lub uzależnieniem od narkotyków to crème de la crème „salonu”... Budzi zachwyt krytyków swoją osobowością, rzekomą naturalnością, ogromną wrażliwością, która nakazuje szukać ulgi w używkach...
Niestety, nie raz zetknąłem się z tym, że piszący pijak czy narkoman, jeśli tylko ma odpowiednio postępowe poglądy, to święta krowa. Znajdzie zaciekłych obrońców swojego stylu życia. Dla naszego środowiska taka postawa to coś kompletnie obcego. Nie jesteśmy skandalistami.
Wiadomo, są sympatie i antypatie. Jak w każdej robocie. Jednych kumpli z roboty lubimy, z innymi pracujemy, bo tak nas kierownik ustawił, jeszcze innych ignorujemy albo wręcz nie znosimy. Ale nie jest to duże środowisko – znamy się jak łyse konie. Gadamy ze sobą, wymieniamy się informacjami. Przez to mamy poczucie elitarności i zarazem inkluzywności. Jesteśmy elitą, która nie zamyka się na nowych członków. Gadasz i piszesz po naszemu? Będzie dla ciebie miejsce przy stole. Konwenty, spotkania, listy dyskusyjne – to wszystko pozwala poznać kolegów i koleżanki po fachu. Rodzi więzi i świadomość poniekąd wspólnego losu. Nasze środowisko nie raz konsolidowało się – jak wspominałem, w Warszawie działał Klub Tfu!rców – doświadczeni autorzy i zawodowi redaktorzy bezinteresownie szkolili początkujących. Zbieraliśmy też pieniądze na skomplikowaną operację dziecka człowieka „od nas”.
Nie ma wśród nas wrogości wynikającej z konkurencji, bo i nie ma ograniczonego zasobu dóbr do podziału. Stoimy na stepie ciągnącym się po horyzont – ile zaorzesz i obsiejesz, tyle twoje. Zbieraj plony. Każdy dobry pisarz zachęca do fantastyki nowych czytelników. Czytelnik, przeczytawszy wszystkie jego książki, będzie szukał podobnych i znajdzie je bez trudu. Książka nie jest dziś dobrem szczególnie tanim, ale nie przesadzajmy – piętnaście, dwadzieścia rocznie kupi sobie każdy chętny. To, co piszemy, to różne podgatunki fantastyki – każdy znajdzie coś dla siebie. A ponieważ każdy autor pisze trochę inaczej, a liczba podgatunków jest ogromna, szanse zdobycia wiernych fanów są w zasadzie nieograniczone. Gdzieś w sieci wisi mój tekst na ten temat, zatytułowany „Raport z budowy piramidy”. Wyjaśniam w nim, że potrzebna jest fantastyka i elitarna, i taka „dla ludu”. U nas każdy znajdzie swoje miejsce. Swój zagonik do skopania i obsiania.
Czy masz do siebie dystans? W Twoich książkach są słowa o Wielkim Grafomanie, nawet dokonałeś oczernienia własnej osoby w „Jakubie”, gdy Twoje alter ego szukało yeti. Pojawia się również doktor Olszakowski, to pseudonim literacki, pod jakim pisałeś cykl o Panu Samochodziku.
Dbam, by woda sodowa nie uderzyła mi do głowy... Widziałem takich, którym uderzyła. Smutny widok i dający do myślenia. Stanowiący ostrzeżenie, by nie iść tą drogą.
Czym przejawia się „uderzenie wody sodowej do głowy” u pisarza? Brak poszanowania do czytelników, a może po prostu sprzedawanie się za wszelką cenę?
Rozbuchane ego niemieszczące się już w drzwiach. Poczucie własnej wyższości nie tyle okazywane, co narzucane innym. Wspomniane wyżej nałogi – no cóż, przed niektórymi, na szczęście bardzo nielicznymi kolegami musieliśmy zamknąć drzwi konwentów. Zresztą od dobrej dekady alkohol jest ostro rugowany z naszych imprez. Po prostu za dużo było kłopotów... Sprzedawania się w zasadzie nie ma, bo i nikt nie chciałby nas kupić...
Jak skończyli pisarze, którym woda sodowa jednak uderzyła do głowy?
Coś tam robią... Z dala. Albo już nic nie robią. Przeważnie zniknęli. Albo znaleźli inne audytorium na swoje popisy.
Piszesz o środowisku, konwentach, kontaktach. Co zrobiłeś najdziwniejszego dla innych fantastów?
Wiosną 2016 roku zrobiłem stelę na pamiątkę przedwcześnie zmarłego kolegi po piórze i działacza fandomowego – Wojciecha Świdziniewskiego – kupiłem w markecie granitowy parapet i diamentową tarczę do szlifierki kątowej. Znajomy grafik Zbyszek Larwa na podstawie zdjęcia zrobił mi portret Wojtka. Rozrysowałem to na granicie przez kalkę, wymyśliłem napis w bordiurze wokoło. Wyniosłem płytę na balkon. Literki i linie ciąłem diamentowymi frezami, używając modelarskiej wiertareczki. Zeszło mi ładnych kilka dni. Osiągnąłem całkiem ciekawy efekt, a gotową płytę z pomocą znajomych – Basi i Maćka – przetransportowałem do Szwecji. Tam stanęła w lesie nad jeziorem Wener. Niestety, w 2018 roku, gdy byłem ponownie w tamtej okolicy, okazało się, że ktoś ją zniszczył... Nie zostawię tak tej sprawy – zrobię stelę jeszcze raz, ale tym razem postawię ją w Wojsławicach, tam nikt mi jej nie ruszy.
Powiem więcej. Żyjemy w złotym okresie rozwoju fantastyki w Polsce. Przydałoby się zrobić coś, by zachować tę chwilę w pamięci potomnych... Chodzi mi po głowie taka idea. Stworzyć Park Pamięci Polskiej Fantastyki. Przyzwoitej wielkości głaz z grawerunkiem nie jest przesadnie drogi. Kuć w kamieniach imiona, nazwiska, może nawet podobizny. Oraz, co ważniejsze albo co bardziej jajcarskie, cytaty z ich dzieł. Zasadzić dęby, by uzyskać w przyszłości fajną oprawę i trochę cienia latem.
Mamy około trzydziestu czynnych pisarzy. Gdyby każdy kopsnął na ten cel tysiączek raz w roku, dałoby się ufundować i ustawiać od trzech do pięciu takich głazów. W ciągu dekady uhonorowalibyśmy wszystkich ważniejszych zmarłych przedstawicieli naszego ruchu. Powstałoby miejsce niezwykłe. Wywołujące i uśmiech, i chwilę zadumy. Upamiętniające tych naszych kolegów, którzy już odeszli, a w przyszłości przywołujące pamięć po nas... Z kamiennym stołem, przy którym można siąść i wypić za nich piwo, i z kapliczką, gdzie można by się za nich pomodlić – jak komu w duszy zagra. Boję się jednak, że nasze środowisko jest zbyt mało solidarne na taką wspólną akcję... A żeby zrobić to samodzielnie, musiałbym najpierw zostać milionerem.
Niektórzy twierdzą, że nie jest możliwe pisanie tylu książek. Wyjaśnij ten fenomen, że niektórzy piszą zaledwie jedną książkę, inni jedną przez kilka lat, a Ty, pracując nad kontynuacją cyklu o Panu Samochodziku, napisałeś książkę w dwa tygodnie i dalej nie zwalniasz.
Przede wszystkim podchodzę do pisania jak do normalnej pracy. Ktoś jest szewcem, ktoś stawia ludziom domy, a ja piszę książki. To kwestia zaangażowania. Wszystko, czego się podejmujemy, powinniśmy robić na poważnie albo wcale. Mechanizm jest prosty: jeśli mamy warunki w postaci uczciwego pracodawcy, umiejętności własnych i wydolnego ekonomicznie społeczeństwa, ile damy od siebie, tyle otrzymamy.
Pisanie książek nie jest trudne. Trzeba wymyślić jakąś niebanalną opowieść, ubrać w słowa i pokazać ludziom. Początkujących autorów przede wszystkim stopuje lęk, brak wyobraźni, słabe umiejętności wyrażania własnych myśli literacką polszczyzną oraz często warunki zewnętrzne. Przede wszystkim potrzebny jest czas. To trochę zaklęty krąg – z czegoś trzeba żyć – więc chodzi się do pracy. Po ośmiu godzinach w robocie ciężko siąść i przez kolejne dwie lub trzy godziny pisać powieść. Z kolei dochody z pisania książek w pierwszych latach są z reguły zbyt małe, by pozwalały na rzucenie etatowej pracy i skupienie się tylko na pisaniu...
Masa ludzi, którzy chcieliby pisać, rozbija się o podobne pierwsze ściany. Wydaje im się, że już umieją, ale w rzeczywistości to, co piszą, to wypociny budzące zachwyt jedynie ich samych i wąskiego grona najbliższych przyjaciół. Zdarza się i tak, że naskrobią coś niebanalnego, ale – tak jak ja kiedyś – nie mogą trafić na wydawcę, który dostrzeże potencjał. Jest jeszcze jeden mechanizm, swego rodzaju pułapka psychologiczna. Pokutuje przekonanie, że należy stworzyć arcydzieło, a gdy już powstanie, człowiek od razu zostanie katapultowany na Parnas, kupi sobie z honorariów jacht i willę... Powtarzam początkującym pisarzom: kto myśli w kategoriach „jedna książka” – już przegrał. To taki zawód, gdzie pozycję buduje się latami, jeśli nie dekadami. To taki zawód, gdzie wszystko osiąga się przez regularność i systematyczność. Przepustką do środowiskowych elit oraz szansą na dobre zarobki jest dziesięć, piętnaście, dwadzieścia książek wydanych w ciągu, powiedzmy, dziesięciu lat.
Znam, niestety, przypadki, gdy ktoś wydał dobre opowiadanie lub dobrą książkę, ale nie potrafił iść za ciosem i przyklepać pierwszego sukcesu kolejnym dobrze napisanym dziełem literackim. Znam przypadki, gdy ludzie odpuścili po wydaniu kilku książek – w chwili, gdy wystarczyło jeszcze trochę wysiłku...
I od jeszcze innej strony – jest to praca wymagająca ogromnej samodyscypliny. Na przykładzie fantastyki: mamy konwenty, ale ogromna część życia naszego środowiska rozgrywa się w przestrzeni wirtualnej, funkcjonują listy dyskusyjne etc. Znam autorów, którzy zmarnowali szansę, gdyż zamiast siedzieć i pracować, tracili multum czasu na brylowanie w necie. Podziw rzeszy fanów i wymiana poglądów ze znajomymi są cool, ale nie można zapominać o obowiązkach. Fani cyklu nie będą w nieskończoność czekać na kolejny obiecany tom. Na liście dyskusyjnej podziwia nas kilkudziesięciu emo-fanów. Profil na Fejsiku śledzić będzie może kilkuset. Książkę z przyjemnością przeczyta kilka, a może i kilkadziesiąt tysięcy. Trzeba pamiętać o tych proporcjach. Czas to nasz kapitał, trzeba go rozsądnie inwestować. Znajdować równowagę między pracą a rozrywką. Nie rozdrabniać się. Skupić na zadaniach podstawowych. Nie łapać wielu srok za ogon.
Planujesz, co znajdzie się w kolejnym zbiorze opowiadań, a może po prostu skreślasz pomysły z notesu i patrzysz, co na końcu wyjdzie?
Gdy siadam do pisania kolejnego zbioru, najpierw przeglądam odpady produkcyjne – rzeczy zaczęte, ale nie ukończone. Zazwyczaj po napisaniu zbioru zostaje mi od czterdziestu do pięćdziesięciu tysięcy znaków w postaci różnych rozgrzebanych opowiadań, czyli około 10 procent kolejnej książki. Siadam, zastanawiam się nad tym, kończę zaczęte teksty, czasem piszę wszystko od nowa.
Niekiedy wracam do pomysłów zarzuconych kilka lat wcześniej, przyglądam im się ponownie. Bywało i tak, że już w trakcie pracy nad książką wpadał mi do głowy świetny pomysł na kolejne opowiadanie.
Kto Cię lepiej poznał, ten wie, że daleko Ci do depresyjnego usposobienia. Wręcz bym powiedział, że jesteś z natury człowiekiem wesołym, który podchodzi z dystansem do siebie i świata.
Jestem raczej pesymistą, ale staram się nie poddawać ponurym nastrojom. Świat jest skomplikowany. Pokonaliśmy wiele problemów dręczących poprzednie pokolenia, ale pojawiły się nowe – utrudniające życie nam. Gdy jedne dziedziny życia zmieniają się na lepsze, w innych następuje irytujący regres. Trudno się w tym wszystkim odnaleźć. I co więcej, wokoło jest masa ludzi, którzy się nie odnajdują, którzy stłukli się jak szklanki... Staram się być wesoły, bo uważam, że trzeba trzymać fason. Dla siebie, dla innych. To, co piszę, jest często wesołe, więc ludzie chętnie po to sięgają. Po ciężkim dniu trzeba znaleźć odskocznię, zresetować myśli.
Piszę dla ludzi podobnych do mnie. Moja oferta brzmi tak: jesteś zmęczony, jest ci smutno – nie włączaj bezmyślnie telewizora, sięgnij po moją książkę. Mam w ofercie rzeczy i zabawne, i takie bardziej na poważnie...
Czy sądzisz, że Twój zawód ma jakieś perspektywy? Niektórzy głoszą, że zdolność czytania już zamiera. Rodzi się pół- lub też wtórny analfabetyzm.
Gada się o tym, od kiedy ja chodziłem do podstawówki. To kompletne bzdury. Mamy raczej renesans posługiwania się alfabetem. Masa ludzi przypomniała sobie literki, by czytać teksty w Internecie i pisać jadowite komentarze. Zwykli ludzie, którzy trzydzieści lat temu długopis brali do ręki raz na miesiąc, by podpisać się na liście od wypłaty, dziś stukają SMS-y, piszą e-maile. Wzrosła też znajomość angielskiego – choć część tych umiejętności wykorzystywana jest do wyszukiwania obrazków gołych bab w sieci...
W latach dziewięćdziesiątych pojawiły się harlekiny, możemy się podśmiewać z ich jakości i stopnia złożoności fabuły, ale znów – zapełniają pewną lukę, zaspokajają potrzebę kontaktu ze słowem pisanym. Są ludzie, którzy właśnie dzięki nim nie zapomnieli alfabetu.
Gdy chodziłem do szkoły, mówiło się, że dzieciaki przestają czytać. Dziś też mówi się, że dzieciaki przestają czytać. A rzeczywistość? Chyba jednak nie jest z tym tak źle! W dodatku upowszechnienie e-booków i audiobooków sprawiło, że wzrosło oczytanie u dorosłych. Ludzie, którzy dawniej przy robocie słuchali co najwyżej muzyki z radia, dziś słuchają nagranych książek. Gdyby jeszcze poluzować z podatkami i skuteczniej ścigać piratów...
Dlaczego podpisujesz książki rysunkiem konia?
Czytelnicy lubią oprócz autografu dostać jeszcze rysunek. Konika rysuję kilkoma ruchami długopisu w jakieś dziesięć sekund. W zasadzie tylko to umiem szybko narysować. Jak jest czas, niewielka kolejka etc. – rysuję koniki. Jak stoi więcej ludzi – tylko autograf...
Po lekturze źródeł widzisz, jaki dorobek utraciliśmy, a także co jest teraz warte zapomnienia z tego, co już było? Mamy chociażby motyw kryształowego rycerza czy nieskazitelnych bohaterów powstań walczących o godną pochwały sprawę, jakimi raczą nas karty podręczników.
Obecnie brakuje takich przykładów. W literaturze utarło się jakoś, że bohaterowie bez skazy i zmazy są nieprawdziwi, papierowi, więc o takich już się nie pisze. Biografie realnie żyjących ludzi pisze się raczej odbrązawiające, wyszukuje się grzechy i grzeszki, błędy życiowe... Czasem ma się wrażenie, że doszukiwanie się taniej sensacji przesłania podstawowy cel badania dziejów postaci.
A czasem widzimy próby dorabiania ideologicznej gęby... Wpadła mi w ręce biografia Jacka Londona, w której amerykański autor orzekł, że London był wprawdzie zapiekłym tak zwanym homofobem, ale była to tylko poza mająca zamaskować jego biseksualizm. Dowodów na potwierdzenie tej karkołomnej tezy nie przedstawił. Dla niego było jakby oczywiste, że gdy ktoś jest przeciw, to znaczy, że po cichu jest za.
Bohaterowie literaccy Sienkiewicza wychowali całe pokolenia. Ale mamy też bohaterów prawdziwych, których dzieje mogłyby stanowić dla nas przykład. Czasy są inne, już nie literaci dzierżą rząd dusz – by przybliżyć ich czyny i postawę, należałoby zacząć kręcić filmy.
Kilkadziesiąt wydanych książek, pozycja niekwestionowanego autorytetu literackiego. Przez ostatnie ćwierć wieku przeszedłeś długą drogę.
Jako motto „Raportu” zapisałem zdanie: „Mali ludzie nie upadają, bo mają wielkie marzenia”. Miałem swoje plany. Próbowałem poukładać sobie życie po swojemu. Co jakiś czas los albo kąsał mnie po kostkach, albo podstawiał nogę. Czasem ktoś podkładał mi świnię, a ktoś inny wyciągał pomocną dłoń. Czasami próbowałem być ambitny i skoczyć w górę, ale dostawałem boleśnie w łeb albo grawitacja ściągała mnie z powrotem. Na szczęście rzeczywistość nigdy tak naprawdę nie przywaliła mi maczugą, jak to zrobiła z kilkoma moimi znajomymi. Za każdym razem powalony na kolana potrząsałem głową, wstawałem, otrzepywałem się i uparcie ruszałem dalej. Nie upadłem, nie poddałem się, nie odpuściłem – bo miałem marzenia, bo miałem ambicje, bo zawsze myślałem w kategoriach planów głównych i planów rezerwowych. Nie uda się jedno? Trudno. Cofnę się, zbiorę siły i zrobię coś innego. Nie da się iść drogą – poszukam ścieżki obok drogi. Miałem nierealne, szalone plany, które mrówczą krzątaniną i z oślim uporem starałem się zrealizować. Myślałem po żydowsku. Nieprzebyty mur? Nierozwiązywalny problem? Dzieliłem na mniejsze kawałki, które po kolei rozpracowywałem. A potem nagle byłem po drugiej stronie tego muru. Udawało się – nie wszystko, ale bardzo dużo.
Kluczem jest więc upór i wyobraźnia?
Tak mi się wydaje. I wiara we własne gwiazdy. Ćwierć wieku temu tłumaczyłem redaktorowi Grzędowiczowi, że chcę być pisarzem i żyć z pisania fantastyki. On mi spokojnie perswadował, że na tym etapie to kompletnie niemożliwe. W tym samym czasie Jacek Komuda podjął smutną decyzję, że trzeba sobie odpuścić pisanie. Wydano mu w mikroskopijnym nakładzie książkę „Warchoły i pijanice”, miał gotowe „Wilcze gniazdo”, którego nikt nie chciał opublikować. Takich jak Jacek było wielu. Coś napisali, wydeptywali progi w wydawnictwach, wreszcie odpuszczali sobie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych mało komu jeszcze chciało się próbować. Czytałem w postaci pliku opowiadanie „Buran wieje z tamtej strony” Jarosława Grzędowicza. Czytałem je chyba około 1997 roku. Przez co najmniej pięć lat ten tekst był napisany do połowy. Autor wiedział, co dalej – zabrakło mu pary, by to ukończyć. Dziś jest to perełka świetnego zbioru „Księga jesiennych demonów”.
A potem była rewolucja na rynku wywołana przez Fabrykę Słów. Okazało się, że autorzy mieli masę rzeczy upchniętych w szufladach. Sądzę, że przez pierwsze dwa, trzy lata Fabryka Słów i Runa publikowały głównie to, czym wzgardzili wcześniejsi królowie rynku polskiej fantastyki. Gdy tylko zmieniły się warunki i pojawili się wydawcy z prawdziwego zdarzenia, byliśmy gotowi. Ja chyba najbardziej – napisane opowiadania spokojnie wystarczyły, żeby zapełnić cztery zbiorki, a do tego miałem jeszcze „Norweski dziennik”, „Operację Dzień Wskrzeszenia” i mnóstwo ponotowanych pomysłów.
Polskiej fantastyki miało już nie być. Miała pozostawać zjawiskiem marginalnym i niszowym... A tu figiel – wyleźliśmy z grobów, do których już nas kładziono, i ku zgrozie głównonurtowych krytyków literackich zrobiliśmy polskiej literaturze noc żywych trupów. Najlepszym dowodem żywotności nurtu były książki naszych autorów w finałowej piątce „Asów Empiku”. Dziś kilkunastu polskich autorów żyje tylko z pisania fantastyki – dokładnie tak, jak przepowiedziałem... Wrócili ludzie, którzy odeszli od zawodu. Na przykład Andrzej Ziemiański przez dobre dziesięć lat nie sięgnął po pióro. Dziś nie wyobrażamy sobie polskiej fantastyki bez „Achai”.
Czyli udało się.
Bardzo długo nie znajdowałem punktu oparcia. Miejsca, gdzie można postawić stopę, by odbić się do skoku w górę. Od dwudziestu lat konsekwentnie, małymi krokami realizuję wielkie marzenia małego człowieka... Pokazałem „słowiański gest pokoju i pojednania” (tak zwanego faka) tym, którzy ze mnie szydzili, i tym, którzy mnie skreślili. Nadupczyłem wielkiemu złemu światu, złupiłem część jego skarbów... A to jeszcze nie koniec przygody.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.