- promocja
- W empik go
Po drugiej stronie szybu - ebook
Po drugiej stronie szybu - ebook
Urban fantasy na... Śląsku
Heksa Gizela zostaje wezwana do zaginionego miasta Rosenau, gdzie dowiaduje się, że prastare potwory, które właśnie straciły opiekuna, zaczynają zabijać. Wiedźma musi dowiedzieć się, kto stoi za zerwaniem regulującego zasady funkcjonowania świata potworów i ludzi Paktu. Na Śląsku panuje chaos, dochodzi do morderstw i walk. Zamknięty w bańce informacyjnej region nie może liczyć na pomoc z zewnątrz. Pierwszym podejrzanym staje się Lucjan, pan Piekieł, zesłany na ziemię za karę... Czy był wystarczający silny, by pokonać Strażnika?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7724-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skarbnik położył ostrożnie kaganek na ziemi i dotknął dłonią opasanej łańcuchem bramy. Skóra w zetknięciu z metalem zaczęła swędzieć, więc cofnął rękę.
– Ki czort? – szepnął.
Dusze za jego plecami zaszemrały niecierpliwie, jednak żadna nie odezwała się głośno. Wyczuwał ich niepokój. Ten dzień nie należał do łatwych, w jednej z kopalń doszło do wybuchu i wielu straciło życie. Ich ciała na zawsze pochłonęła żarłoczna kopalnia, dusze czekały na spoczynek w krainie zmarłych. Skarbnik nie wahał się, uniósł kilof i wziął zamach. Cios był potężny, posypały się iskry i na chwilę rozświetliły półmrok groty. Starzika² odrzuciło w tył.
– Nie masz już władzy nad tym pogańskim niebem – usłyszał.
Wstał, otrzepał z pyłu lnianą szatę i się odwrócił. Tuż pod sklepieniem jaskini dostrzegł trzy anioły. Wylądowały tuż przed nim, złożyły świetliste skrzydła i jaskinię znów pochłonął półmrok. Skarbnik przyjrzał się gładkim, doskonałym twarzom, które jakby wykute w marmurze nie wyrażały żadnych emocji. Rzadko się bał, ale tym razem po kręgosłupie przeszedł mu dreszcz.
– Od dzisiaj zabieramy te dusze do prawdziwego raju – powiedział najwyższy, o włosach w kolorze karmelu i zielonych oczach. – Jestem Gabriel, twoja misja skończona, sługo. Możesz odetchnąć i przekazać nam obowiązki. Bóg sprawiedliwie cię nagrodzi…
– Wasz Bóg! – Skarbnik wszedł mu w słowo. Powstrzymał się, by nie splunąć pod nogi obute w paskowe sandały. – Chce doprowadzić do tego, że znikniemy!
– To naturalna kolej rzeczy – odpowiedział anioł. – Dawne wierzenia odchodzą, zastąpione przez jedyną prawdziwą wiarę. Pozwól na to.
– Po moim trupie – odparł starzik. – Opiekuję się duszami, odkąd pierwszy człowiek wszedł pod ziemię i zaczął szukać jej skarbów. Jestem starszy niż wasz Bóg, a górnicy mi ufają.
– Nie musisz się obawiać, twoje obowiązki przejmie ta oto niewiasta. – Wskazał dłonią kobietę, która do tej pory chowała się za plecami skrzydlatych, wcześniej Skarbnik nawet jej nie zauważył. Niepozorna, cicha, z opuszczoną głową, wyglądała na posłuszną i nijaką. Skarbnik prychnął.
– To Barbara, od tej pory stanie się patronką górników – ciągnął anioł.
– Już ja znam tę waszą opiekę. Ilu górników poświęci życie, by dać jej zapłatę za bezpieczeństwo innych? U was nie ma nic za darmo, aniele, ja o tym wiem i ty również.
Gabriel skrzywił się i machnął ręką, święta wycofała się i stanęła w cieniu za aniołami. Skarbnikowi nie podobało się takie traktowanie kobiet, ale stwierdził, że to nie jego sprawa. Miał ważniejsze problemy, jak choćby skrzydlatych przed sobą i szemrzące niespokojnie dusze za plecami.
– Otwórzcie bramę! – krzyknął. – Albo was pozabijam, a wasz Bóg będzie musiał zweryfikować swoje plany.
– Nie odważysz się na to! – Do rozmowy włączył się blondwłosy, postawny anioł. – Mogę cię zmiażdżyć jednym ciosem!
Skarbnik spojrzał uważnie na skrzydlatego, zmierzył go wzrokiem i prychnął.
– Michał… – rzucił ostrzegawczo Gabriel.
– Wyglądasz jak baba z tymi lokami – prychnął Skarbnik. Anioł cofnął się, co starzik zauważył z satysfakcją. Trafił go. Czuł gotowość dusz za sobą, poprawił uchwyt na kilofie. Aż świerzbiły go ręce, by wziąć zamach i rozłupać te puste anielskie głowy. – Nie widzę żadnego oręża. Zmieciesz mnie siłą pięści? Wątpię! Nie pozwolę wam zniszczyć mojego dziedzictwa i odebrać obowiązków! Ci ludzie mi ufają, nie zawiodę ich.
Rzucił się na Michała, gdyż wydał mu się niebezpieczniejszy. Trafił w udo, tak by zranić, a nie zabić. Anioł krzyknął, trysnęła krew, której zapach rozszedł się po jaskini i rozsierdził dusze. Podrażnione, pragnęły uwolnić wściekłość i żal, że nie żyją. Rzuciły się na anioły, które nie potrafły zrzucić ich z ramion i pleców. Wczepiły się w skrzydlatych, szarpały za włosy, drapały twarze i rozrywały paznokciami skórę pleców. Skrzydlaci krzyczeli, jednak to jeszcze podjudziło umarłych, którzy z wyciem kopali i gryźli, bez umiaru, w szale. Skarbnik obserwował, jak anioły szamoczą się i klną, że nie wzięły broni. Michał upadł, bladość jego twarzy jeszcze się pogłębiła. Starzik gwizdnął, dusze ustawiły się za nim. Oderwał spory kawał materiału i pomógł skrzydlatemu zatamować krwawienie. Spojrzał na pozostałych. Ich pokrwawione ręce i twarze wyglądały groteskowo i przerażająco. Gabriel podał Michałowi rękę, by pomóc mu wstać, podtrzymywał go. Patrzył na starzika z jawną, nieprzystającą aniołowi nienawiścią. Skarbnik uśmiechnął się, wypełniła go satysfakcja.
– Możemy zawiązać pakt – zaproponował niechętnie. – Nie oddam wam kopalń, nie pozwolę się panoszyć pod ziemią tylko dlatego, że Bóg tak sobie wymyślił. Chcę ochronić stworzenia, które do tej pory żyły w tych okolicach. Śląsk ma pozostać niezmieniony, nawet jeśli ludziska wierzą w wasze bóstwo. Mogę współpracować z tą tam. – Wskazał Barbarę. – Jednak to ja ustalę cenę.
Gabriel zaklął.
– Inaczej wywołamy wojnę – zagroził starzik. – Mam za sobą mnóstwo dusz, te tutaj to tylko garstka. Nowe nabytki z dzisiejszego wybuchu. Poza tym heksy³. Utopcy⁴ to wasi bracia, którzy podczas buntu strąceni z nieba utopili się w sadzawkach, nieprawdaż? Mamy południce⁵ i nocnice⁶, beboki⁷. Staną do walki z przyjemnością, są wygłodniali. Zginie wielu, zanim nas pokonacie. Czy tego chce Bóg?
– Jesteś jedynie mocny w gębie – odpowiedział Gabriel.
– Powiedz to temu tam. – Skarbnik wskazał kilofem Michała. Przez materiał prowizorycznego opatrunku przesączyła się krew. – To dla was korzystne, zapewniam. Warto żyć ze mną w zgodzie. – Uderzył drzewcem kilofa w dłoń. – I z moimi potworami.
– Co nam niby to da? – Gabriel skrzyżował ręce na piersi.
– Stworzenia usuną się ze świata ludzi tak bardzo, jak to tylko możliwe. Nie będą zabijać dla zabawy, a tylko tyle, by przeżyć. Znikniemy prawie całkowicie, pozwolimy na wiarę w waszego Boga. Ale chcemy normalnie funkcjonować, gdzieś obok. Wizja unicestwienia nam nie odpowiada. – Skrzywił usta.
– Nie masz takiej mocy, by ich zdyscyplinować – zauważył słabo Michał. – Dlaczego mieliby cię posłuchać?
Słaniał się na nogach, ale nie stracił nic z dumnej postawy. Skarbnik poczuł do niego szacunek.
– Wy macie. – Wzruszył ramionami. – Na mocy paktu zbiorę potwory w jednym miejscu albo ześlę pod ziemię. Będę opiekował się duszami zmarłych górników, a tych, którzy sobie tego zażyczą i którzy zasłużyli, wyślę do waszego nieba. Reszta zostanie ze mną.
– Mam pomysł – szepnął do Michała Gabriel. – Możemy porozmawiać chwilę na osobności?
Starzik skinął głową i się oddalił. Obserwował gorączkową, nerwową rozmowę aniołów. Barbara stała z boku, nadal z opuszczoną głową, wpatrzona w czubki czerwonych trzewików. Na ten widok starzik przewrócił oczami i zaklął w duchu. Podejrzewał, że nigdy się z nią nie dogada. Trzeci z aniołów, który się nie przedstawił ani nie zabrał głosu w rozmowie, zerkał na Skarbnika co chwilę. W jego oczach starzec dostrzegał coś więcej niż tylko nienawiść, coś, co sprawiało, że po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz.
Kiedy narada się skończyła, Gabriel podszedł do Skarbnika, zostawiając Michała pod opieką bezimiennego anioła.
– Możemy zgodzić się pod jednym warunkiem – powiedział. Starzik skinął ręką, że ma kontynuować, więc mówił dalej: – Mamy pewien problem z mieszkańcem piekła, który zbyt dużo sobie pozwala. Nawet teraz zbiera plony na wojnie. Planowaliśmy dla niego karę i sądzę, że zesłanie w te okolice to dobry pomysł. Odbierzemy mu większość mocy, jednak musisz mieć na niego szczególne baczenie. To przebiegła żmija, która skorzysta z każdej okazji, by… – Urwał w pół słowa. – Zresztą zobaczysz. – Kącik ust anioła drgnął, jakby miał ochotę się uśmiechnąć. – Niepozorny wygląd to tylko przykrywka dla umysłu piekielnie wręcz inteligentnego. Poza tym będziesz regularnie wysyłać nam dusze, cyfry muszą się zgadzać.
– Mówiłem już, wyślę te, które będą tego chciały. I zasłużą.
– Co najmniej dziesięć w miesiącu. Kopalni jest tu sporo, jakoś sobie poradzisz – powiedział Gabriel. – No i muszą zasługiwać na niebo. Będziesz oceniał je po uczynkach, damy ci taką moc.
– Znam górników, mało który wybierze wasz raj. Pięć.
– To za mało. Siedem.
– Pięć. Nie więcej. – Skarbnik spojrzał Gabrielowi prosto w oczy.
Nie opuścił wzroku, dopóki anioł nie mrugnął. Wiedział, że wygrał. Z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. Skrzydlaci bawili go, śmieszni w swych poważnych pozach.
– Pięć – westchnął Gabriel.
– Umowa stoi.
– Spotkamy się zatem za dwa dni – powiedział Gabriel. W jego oczach starzik dostrzegł satysfakcję, której nie rozumiał. – Omówimy wtedy szczegóły. Zwłaszcza jeśli chodzi o więźnia.
– Z waszym piekielnym wyrzutkiem bez trudu sobie poradzę – odrzekł lekceważąco Skarbnik.
– Oby twoja pewność siebie kiedyś cię nie zgubiła, starcze – rzekł Gabriel i uśmiechnął się samym kącikiem ust.
Skarbnik popatrzył na anioła i skinął głową. Zanim skrzydlaci odlecieli, zwrócił jeszcze uwagę na bezimiennego, który posłał mu spojrzenie; nie umiał go rozszyfrować. Aż przeszły go ciarki.
– Pójdziesz do nieba – zdecydował Skarbnik.
Roześmiał się w duchu, ale twarz miał poważną.
– Ja? – Oczy mężczyzny rozszerzyły się, język przejechał po wąskich, bladych ustach, pozostawiając na nich warstwę śliny.
Starzik odwrócił wzrok, starannie ukrywając obrzydzenie.
– Tak. – Uśmiechnął się paskudnie. – Niebo pogrywa nieczysto, a więc zamierzam utrzeć im nosa.
Dusza zmarłego kiwnęła tylko głową. Myśl, że w raju spotka ofiary, znów spojrzy w przerażone oczy, wywoła chaos wśród pozabijanych dzieciaków… podniecała. Przestępował z nogi na nogę, niecierpliwy. Już chciałby znaleźć się wśród obłoków, w rajskich ogrodach, gdzie pochowały się duszyczki, które z satysfakcją udusił.
Skarbnik zastanawiał się jeszcze przez chwilę. Ważył, czy tym razem nie przesadzi, jednak chęć zemsty na aniołach wygrała. Miał zamiar rozpętać im małe piekło, to stało się rozrywką, jedynym, co jeszcze trzymało go przy zdrowych zmysłach. Zmęczenie coraz mocniej osiadało mu na ramionach, wcześniej trzymanie w karbach potworów nie wydawało się tak uciążliwe jak teraz. Nie wspominając o Lucjanie, który robił wiele, by uprzykrzyć mu życie.
Starzeję się, pomyślał.
Machnął na duszę zwyrodnialca i odesłał ją do nieba. Uśmiechnął się z mściwą satysfakcją.
Starzik wstał z trudem, aż strzeliły kolana. Rozejrzał się, ale w ciemności nie dostrzegł żadnego zawieruszonego górnika. Szychta dobiegła końca i Skarbnik mógł spokojnie skończyć służbę. Zbliżało się Barbary, więc w kopalniach panowała napięta atmosfera. Święta niebawem upomni się o zapłatę za cały rok opieki i w miarę bezpiecznej pracy. Staruszek pokiwał głową i ruszył przed siebie. Od lat toczyli tę zimną wojnę, kiedy jedno starało się zagarnąć jak najwięcej dusz w zamian za patronowanie i modlitwy, a drugie próbowało nie dopuścić do bezsensownych śmierci. Rozumiał Barbarę, znali się przecież od wieków, ale to nie znaczy, że się lubili. Według niej mieli podobne cele, według niego – zupełnie różne.
Światło w kaganku, który niósł, nie oświetlało drogi, a jedynie dodawało mu otuchy. Przyzwyczaił się do samotności z milionami dusz za plecami, tego specyficznego osamotnienia, kiedy niby jest sam, ale nigdy do końca. Podążały za nim dusze górników, których nigdy nie odnaleziono. Ich ciała stopiły się w jedno z kopalnią, wrosły w ziemię, a dusze, niepożegnane w odpowiedni sposób, ciągnęły się za nim niczym cienie. Niektóre wysyłał do nieba na mocy paktu zawartego z aniołami, ale większość zostawała. Okazały się pomocne i Skarbnik mógł powierzyć im pilnowanie żywych, kiedy odpoczywał. Ostatnio coraz częściej przystawał, siadał na brudnej od pyłu ziemi i przymykał oczy. I jego dopadło zmęczenie.
Zastygł, kiedy usłyszał szmer kroków. To nie łapki szczura, te poznawał. I nie górnika, na to były zbyt lekkie. Odwracał się, gdy poczuł na skroniach chłodne palce. Zamarł. Ciało przeszył prąd, chciał krzyknąć, ale usta wypełniły mu piach i kamienie. Zastygł. Skamieniał.
Dusze zmarłych górników pierzchły. W końcu wolne.1.
Mało kto wiedział, gdzie szukać zaginionego miasta Rosenau, ale jeżeli posiadał tę wiedzę, oznaczało to, że nie jest zwykłym zjadaczem chleba. Ukryte gdzieś na Śląsku, zostało otoczone magią i pachnącym żywicą lasem. Tego dnia w miasteczku panował ruch jak w dzień targowy, mimo że zapadła noc, a targowisko dawno już zamknięto. Gwar dochodził z karczmy. Gizela podeszła ostrożnie, starała się wyłuskać z podniesionych głosów strzępki zdań, by zorientować się, skąd takie poruszenie. Wyruszyła parę godzin temu, kiedy ogromny czerwony księżyc wspiął się na fioletowe niebo. Krwawy miesięcznik mógł oznaczać tylko jedno – wydarzyło się coś złego. Z szumu głosów Gizela wyłowiła słowa takie jak starzik, kamień i zmory. Westchnęła.
Pchnęła drzwi, które rozchyliły się ze skrzypnięciem. Zgromadzeni umilkli, jakby ktoś rzucił na nich czar, i spojrzeli w jej stronę. Przez chwilę mierzyła wzrokiem zgraję dziwaków i w jej głowie pojawiła się myśl, że czeka ją kilka naprawdę ciężkich godzin. Z niechęcią weszła do środka.
– W końcu jesteś – przerwał ciszę Wilem. Kikuty na jego plecach zadrgały nerwowo. Zielonkawa skóra błyszczała w świetle świec i Gizela zauważyła w rysach cień dawnego piękna. – Tylko na ciebie czekamy.
– Wybaczcie – powiedziała donośnie. – Przebyłam długą drogę.
– Trzeba było skorzystać z portalu, przecież potrafisz – zauważył Lucjan, Czarny Bóg, który siedział blisko kominka.
Ogon muskał od czasu do czasu płomienie, ale nie zajmował się ogniem. Gizeli wydawało się to subtelną pieszczotą, która i ognisku, i Lucjanowi sprawiała przyjemność.
– To niebezpieczne, dobrze wiesz. Energię portalu łatwo wytropić – odparła. – Czerwony miesiąc to nie przelewki ani wezwanie konstelacją gwiazd. Może mi ktoś powiedzieć, co dokładnie się stało?
– Siadaj, naleję ci piwa – zaproponowała Elfryda, północnica⁸ o długich, granatowych włosach opadających na plecy.
– Na trzeźwo też zniosę. – Gizela się zniecierpliwiła. Szybkim ruchem ściągnęła rękawiczki i rzuciła je na stół. Usiadła, założyła nogę na nogę i rozejrzała się. – Ktoś mnie w końcu oświeci, co tu się, do jasnej cholery, dzieje?
Odpowiedziało jej milczenie. Elfryda nalewała trunek, skupiała wzrok, może aż za bardzo, na kuflu. Kiedy piana była odpowiednia, podeszła do Gizeli, postawiła piwo na stoliku i powiedziała:
– Zamieniono Skarbnika w kamień i uwolniono dusze górników.
– Co zrobiono?! – Gizeli zabrakło powietrza. Poczuła się tak, jakby ktoś kopnął ją w pierś i pozbawił tchu. Tego się nie spodziewała. Nie! To ostatnia rzecz, o której w ogóle by pomyślała. – J-jak? – zająknęła się.
– Nie mamy pojęcia – odparł Czarny Bóg. – W wielu miejscach porządnie tąpnęło, gdy to się stało. Meluzyna – wskazał głową Trudi, która siedziała na parapecie okna – obskoczyła kopalnie na Śląsku, wszędzie to samo. Ni duszy, ni diabła. – Splunął w ogień, płomienie zaskwierczały. – Znalazła za to starzika zamienionego w posąg.
– Muszę go zobaczyć. – Gizela wstała, ale Lucjan powstrzymał ją ruchem ręki.
– Po kolei. Zastanówmy się, co dalej.
– Jak to co? – warknęła i uderzyła pięścią w stół, aż piwo zapieniło się i pociekło po szklanych ściankach. – Dorwać gnoja i zniszczyć, zanim nas wykończy.
– Nie wiemy, kto to zrobił – wtrąciła nieśmiało Herta, lokalna kania⁹.
Gizela nie mogła oderwać od niej oczu, uwagę przykuwały błoniaste skrzydła wyrastające z ramion i jasne włosy okalające drobną twarz.
– Nie mamy zielonego pojęcia… – dodała.
– Oczywiście, że mamy. – Gizela zmrużyła oczy. – To ten patafian Szarlej. Znów się przebudził i bruździ.
– Oddaliśmy mu srebro, którego pożądał – powiedział Wilem. – Zresztą nie ma mocy magicznych, jak więc mógł go przemienić?
– Racja. – Gizela zamyśliła się, zagryzła usta i sięgnęła po piwo.
Chłodny napój rozjaśnił jej w głowie. Przerażenie ścisnęło w dołku, bo atak na Skarbnika oznaczał początek wojny, a oni nawet nie wiedzieli, z kim walczą. Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie.
– Musimy dowiedzieć się, kto to – powiedział Ludwik.
Gizela dopiero teraz go dostrzegła. Wydawał się nieco przystojniejszy niż Wilem, jego brat, ale mogło to być złudzenie. Po dawnym anielskim wyglądzie nie został nawet ślad.
– Zaczniemy od Szarleja – zadecydowała. – Trudka, jesteś w stanie go znaleźć?
Zerknęła na parapet, gdzie meluzyna¹⁰ tęsknie wyglądała przez okno, za którym szalała burza. Rozwichrzone włosy falowały wokół głowy, jakby znajdowała się pod wodą. Delikatna skóra o zielonkawym odcieniu kontrastowała z jasną sukienką.
– Spróbuję – odpowiedziała, a jej głos przypominał śpiew wiatru. Gizela ledwo ją zrozumiała. – Podziemia mi nie sprzyjają, zabierają energię potrzebną do życia – westchnęła smutno.
Ja pierdolę, pomyślała Gizela. Głośno powiedziała:
– Kto jest w stanie zejść bez szwanku do kopalni i poszukać Szarleja?
– Zrobię to – znów melodyjnie odezwała się Trudka, uchyliła okno i się wymknęła.
Kiedy zniknęła, na zewnątrz zapanował spokój, wiatr się uspokoił, deszcz ustał. Nastała cisza.
– Do roboty, panie i panowie. – Gizela wstała. – Musimy się dowiedzieć, kto za tym stoi, zanim wybije nas w pień.
– Może chodziło tylko o Skarbnika, hekso? – zauważył nieśmiało Bercik. Gizela spojrzała na beboka sceptycznie. – Przecież nikt inny nie zginął. A może i starzika da się odratować?
Gizela pstryknęła palcami, uwolniła strzępek mocy, wpatrywała się w niego zamyślona, jakby widok magii pozwolił jej się skupić. Bebok i pozostali patrzyli jak zaczarowani.
– Mam nadzieję. – Pogłaskała go po kudłatym łbie. Lubiła wesołego Bercika, zawsze nastawionego optymistycznie. – Ogromną nadzieję. Jednak wiesz, co to dla nas oznacza? Obudzi się w was zew natury, nie powstrzymacie się od zabijania. Do tej pory Skarbnik trzymał was w karbach. Bez jego nadzoru…
– Może najwyższy czas, hekso? – zapytał retorycznie bebok.
Nie odpowiedziała.
Wymknęła się z pubu, zostawiła duszne wnętrze lokalu, szum wzburzonych głosów, zapach piwa i kominkowego dymu. Na zewnątrz panował chłód, otuliła się mocniej swetrem i ruszyła pustymi uliczkami miasta Rosenau. Odkąd postanowiła się przeprowadzić, nie lubiła tutaj wracać. Pośród znajomych budynków czuła się jak w najgorszym koszmarze, z którego nie potrafiła się wybudzić. Niechciane wspomnienia wracały, kiedy mijała plac zabaw, park, w którym zbierała z córkami kasztany, mostek nad stawem – miejsce, gdzie oświadczył jej się Zeflik. Przystanęła, zamyślona popatrzyła w wodę, dostrzegła odbijające się w tafli gwiazdy, zniekształcone i równie odległe jak te na niebie.
– Nie powinnaś wychodzić sama.
Obok stanął Lucjan. Oparł się o balustradę. Nie patrzył na nią, zerkał gdzieś w dal. Heksa wzruszyła ramionami.
– Chciałam pomyśleć…
– Nie boisz się… – Czarny Bóg oblizał usta, zadumał się przez chwilę. – Że ktoś mógłby zrobić ci krzywdę?
– Nie.
– A może powinnaś?
Zbliżył się. Laska stuknęła w drewno. Gizela poczuła zapach siarki, mocno drażniący nos i gardło. Odkaszlnęła, ale się nie cofnęła. Patrzyła w oczy Czarnego Boga, ciekawa, co miał do powiedzenia. Powietrze wokół wibrowało, wyczuwała magię Lucjana, której nie mógł użyć, bo był za słaby, żeby się z nią zmierzyć. Uśmiechnęła się złośliwie.
– Lepiej dowiedzmy się, kto skamienił starzika – powiedziała. – Inaczej twoja kara może się wydłużyć o ładnych parę lat.
– Albo skończyć. – Odsunął się nieznacznie. Poprawił poły drogiego garnituru i musnął palcami usztywnione brylantyną włosy. – Kiedy nie mam nad sobą Skarbnika, mogę… wiele.
Heksa westchnęła. Zdawała sobie sprawę, że zamiana Skarbnika w kamień spowoduje nie tylko rozpasanie Lucjana, ale też wyzwoli uśpione dotąd instynkty wszelkiej maści potworów.
– Nie wiem, co knujesz, ale…
– Cii – przerwał jej. – Zrób sobie wycieczkę do Mysłowic i na własne oczy zobacz.
Lucjan odszedł, mocno kulejąc. Laska stukała o bruk. Heksa obserwowała go, dopóki nie zniknął w parku. Spojrzała w niebo, nagle zmęczona do granic, chociaż dopiero co przyjechała do Rosenau, dopiero co dowiedziała się o Skarbniku i zbliżającej się masakrze. Bo że masakra nadejdzie, nie miała wątpliwości.
Strzeliła palcami, otworzył się portal, do którego weszła bez wahania. Uderzyło ją zupełnie inne powietrze, przesiąknięte nie tylko dymem, ale również ludzkim cierpieniem. Znalazła się przy szybie wschodnim kopalni w Mysłowicach, gdzie doszło do wybuchu. Zewsząd zjeżdżała straż pożarna, przerażone kobiety biegały z rozwianymi włosami, umorusane dzieci z katarem pod nosem patrzyły przerażonymi oczami na wynoszone z kopalni ciała.
Śmierdziało śmiercią, paloną skórą i włosami. Przeciągłe, wywołujące gęsią skórkę wycie syren mieszało się z lamentami kobiet, z jękami konających i płaczem dziatwy. Heksie wydawało się, że znajduje się w bańce, odgłosy dochodziły do niej jakby z oddali, widziała wszystko z przerażającą dokładnością. Każdy szczegół spalonych ciał, brud za paznokciami górników, białka ich oczu odcinające się jasnością od pobrudzonych twarzy. Popiół. Albo sadza. Drobinki fruwały w powietrzu, podobne do czarnego śniegu, osiadały na włosach, na powiekach tych, którzy odeszli na zawsze.
To tylko przedsmak. Początek. Usłyszała w myślach głos Lucjana i jego śmiech. Potrząsnęła głową, odwróciła się i odeszła.
Musiała temu zapobiec.2.
Weronika poprawiła włosy, umalowała usta czerwoną szminką i pociągnęła rzęsy tuszem. Nałożyła marynarkę, stopy wsunęła w czarne szpilki. Odebrała telefon, przytrzymując aparat ramieniem.
– Czego? – warknęła.
Szukała kluczy, które, jak się okazało, zawieruszyły się na stole w kuchni. Przez chwilę słuchała, zastygła z torebką w dłoni. Kiwała głową, mimo że rozmówca nie mógł tego dostrzec. Od czasu do czasu mruknęła jakąś odpowiedź.
– Będę tam za piętnaście minut – powiedziała. Słuchała przez chwilę. – Nic mnie to nie obchodzi, zajmę się tematem, a Lodzia może mi ewentualnie zaparzyć kawę.
Rozłączyła się i przewróciła oczami. Nie cierpiała ludzi, którzy narzucali jej coś, czego nie chciała. Bo Weronika zawsze parła do celu. Dzisiaj, mimo niezbyt dobrego samopoczucia, postanowiła przeprowadzić wywiady z ludźmi, których bliscy zginęli w katastrofie górniczej w Mysłowicach. Zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz w zamku i wyszła na zewnątrz. Podwórko przywitało ją śmieciami wysypującymi się z zardzewiałych kontenerów i zapachem, który skręcił jej żołądek. Cieszyła się, że nie zjadła śniadania. Po prawdzie nie wypiła nawet kawy, miała zamiar nadrobić na miejscu to niedopatrzenie. Bez kofeiny nie funkcjonowała zbyt dobrze.
Wsiadła do samochodu, tylko przelotnie zastanawiając się, czy powinna prowadzić, ale wzruszyła ramionami i odpaliła swojego żuczka. Dziesięć minut później znalazła się pod kopalnią. Dostrzegła jednego z operatorów, Kazika, i skrzywiła się na jego widok. Zerknęła w lusterko, cmoknęła ustami, poprawiając szminkę i roztrzepała dłońmi włosy. Sprawdziła, czy jej piersi w czarnej sukience są odpowiednio wyeksponowane, i wysiadła.
Obcasy zastukały, gdy zbliżała się do Kazika i Lodzi. Z satysfakcją dostrzegła, że koleżanka z redakcji trzyma dla niej kawę. Wzięła papierowy kubek, i nawet nie podziękowawszy, upiła łyk.
– Dużo ofiar? – spytała Kazika.
– Jeszcze nie wiedzą – odpowiedział. Jego wzrok mimowolnie zanurzał się w jej dekolcie, co Weronika przyjęła z satysfakcją. – Na razie wywieźli dwudziestu, same zwłoki.
– Wspaniale. – Weronika znów się napiła. Trupy zawsze najlepiej się sprzedają, pomyślała, głośno zaś powiedziała: – Działamy?
Kazik wzruszył ramionami i sięgnął po kamerę. Weronika wyjęła z torebki lusterko, przejrzała się, sprawdziła, czy skóra się nie świeci i czy zęby nie są brudne od pomadki. Zadowolona z tego, co zobaczyła, zatrzasnęła puzderko i ustawiła się w odpowiednim miejscu. Chciała, by w kadrze widzowie dostrzegli dym, ciała przykryte czarnymi workami, załamanych ludzi. Kazik dał znać, że wchodzą, więc przybrała odpowiedni do sytuacji wyraz twarzy i powiedziała:
– Weronika Stasikowicz, mysłowicka telewizja, witam państwa z miejsca tragedii. Doszło tutaj do wybuchu, wielu górników, na chwilę obecną liczbę szacuje się na dwadzieścia osób, straciło życie. Ratownicy pracują w trudnych warunkach panujących pod ziemią. Od szefa akcji ratunkowej dowiedzieliśmy się, że uwięzionych może być jeszcze około trzydziestu osób. Szpitale są przygotowane na odbiór rannych, powstał sztab kryzysowy dla rodzin osób zmarłych, gdzie można zgłaszać się po pomoc…
Na koniec prawie się uśmiechnęła, w porę powściągnęła grymas.
Rozejrzała się wokoło. Dostrzegła zagubionych ludzi, którzy nie wiedzieli, co mają zrobić, gdzie się podziać. Kobiety miały twarze ściągnięte bólem i Weronice wydawały się takie same, identyczne kalki stworzone z cierpienia, z oczami wypełnionymi łzami. Patrzyła po zgromadzonych, starając się wyszukać najlepszą ofiarę, osobę, którą mogłaby postawić przed kamerą, pokazać jej smutek, pociągnąć za język, by wyrwać z gardła ckliwą historię o dobrym mężu, który zginął podczas wybuchu.
I wtedy je zobaczyła. Siedziało na kamieniu, dziecko miało może ze dwa lata. Przyciskało do oczu piąstki brudne od węgla, rozmazywało łzy na pulchnych policzkach. Weronika zastygła na chwilę, porażona smutkiem dzieciaka, który jakby na nią przeszedł. Aż jej się serce ścisnęło ze wzruszenia. Szybko odwróciła wzrok i warknęła do Lodzi, że chce jeszcze jedną kawę. Niech ma dziewucha zajęcie, skoro nie spotkał jej zaszczyt, by stanąć przed kamerą.
Gizela szła przez miasto nocą, nie zauważając deszczu, mimo że zimnymi kroplami wdzierał się za kołnierz, bo znów zaczęło padać. Ciemność rozświetlały żółte latarnie, rzucające wydłużone cienie na kamienice przy ulicy Miarki. Zatopiona w myślach przystanęła dopiero wtedy, kiedy usłyszała kroki.
– Dawno się nie widzieliśmy. – Podszedł od tyłu i ją objął.
Kark Gizeli owionął ciepły oddech. Odwróciła lekko głowę i się uśmiechnęła, a po ciele rozlało się ciepło. Dawno nie widziała przyjaciela i, musiała przyznać sama przed sobą, tęskniła.
– Zdecydowanie bardziej wolę cię w ludzkiej postaci, Wili – powiedziała.
– Czyżbym nie podobał ci się taki, jak wyglądam naprawdę? – żachnął się i ją puścił.
Zaśmiała się serdecznie i objęła go w pasie.
– Utopce nie należą do najpiękniejszych istot na Ziemi – skomentowała. Puściła go i ruszyła dalej. Nie patrzyła, czy za nią idzie. Miała pewność, że tak. Stawiała długie kroki, a obcasy wybijały rytm na chodniku. Podobał jej się ten dźwięk. – Kto zamienił Skarbnika, Wilem? – odezwała się po chwili.
Mijali kamienice Mysłowic, cegły już dawno straciły pierwotny krwisty kolor, pobrudzone sadzą. Swąd dymu unosił się w powietrzu, otulał budynki niczym kołdra z trującej mgły. Gizela lubiła ten zapach. W kilku oknach paliło się światło i heksa zastanawiała się, czy w tych mieszkaniach opłakują zmarłych, czy wręcz przeciwnie, cieszą się sobą i tym, że przeżyli.
– Naprawdę chcesz rozmawiać o tym, co się stało, kiedy nie widzieliśmy się tyle czasu? – zapytał z wyrzutem, ale zaraz dodał: – Stawiałbym na Czarownicę z Gór.
– Skąd to przypuszczenie? – Zdziwiona uniosła brew. – Baba dawno wyniosła się z miasta i zamieszkała na jakimś zadupiu. Po co miałaby mącić?
– Bo lubi? – odpowiedział pytaniem.
– Za stara jest. – Zatrzymała się, wciągnęła Wilema do bramy i przylgnęła do niego, nie dała się jednak pocałować. Odwróciła głowę, gdy próbował, i z żalem wypuściła go z ramion. – Brakowało mi ciebie – wyszeptała.
Wilem objął Gizelę, przyciągnął. Deszcz wokół kapał, grał na sznurach od prania i parapetach. Ramiona utopca wydawały się heksie tak naturalne. Nie spodziewała się, że wywoła w niej aż tyle sprzecznych emocji. Znali się, odkąd pamiętała, i wiedziała, że wyjazdem wyrządziła im krzywdę, jednak w tamtym momencie nie mogła postąpić inaczej.
– Sprawa wymaga uwagi – powiedziała, oparła czoło o jego klatkę piersiową. Pozwoliła sobie na chwilę słabości. – Wiesz, że nie możesz dać się zabić? Jesteś moją rodziną.
– Nigdy. Tym bardziej że wróciłaś.
Kiedy Gizela wychodziła z bramy, na usta cisnęły jej się słowa, że nie dla niego, ale nie chciała być okrutna. Odeszła i nie obejrzała się mimo świadomości, że Wilem tylko na to czekał.
Ludwik obserwował, jak heksa wraca do domu. Pod klatką sięgnęła do czerwonej torebki, wyciągnęła klucze i weszła. Wślizgnął się za nią niepostrzeżenie. Czekała na schodach.
– A więc jesteś – zauważyła. Na ustach błąkał się jej tajemniczy uśmiech, który tak pokochał. Kiedyś. Wiele lat temu. – Spodziewałam się ciebie.
– Przybrałem ludzką postać, bo wiem, że tak wolisz. – Wspiął się i stanął dwa stopnie niżej niż ona.
Teraz byli równi wzrostem. Dotknęła zarostu na policzkach Ludwika, ale zaraz cofnęła dłoń. Zacisnął szczękę ze złości. Dlaczego go odpycha, dlaczego nie pozwala sobie na uczucia? Na to, by posunąć się dalej?
– Dziękuję – odpowiedziała. – Muszę wiedzieć, kto to zrobił, i to szybko.
– Żebyś znów mogła odejść, jak wtedy? – odparł z goryczą. – Wolę, żeby ta sprawa pozostała niewyjaśniona.
– Nie wiesz, co mówisz. – Uniosła się gniewem. – Starzec to nasza ostoja w tym świecie, bez niego wszystko się posypie. Tylko on ma moc zdolną kontrolować potwory. I Lucka, nie zapominaj o Czarnym Bogu.
– Przesadzasz, możemy znaleźć nowego lidera. Ty nim zostaniesz, masz odpowiednio dużo siły, znasz czary, pewnie mogłabyś go zastąpić.
– Ale nie chcę – wyjaśniła ostro. – Nie mam ambicji bawić się w szefa. Nawet nie wiem, dlaczego przyjechałam…
– Krwawy księżyc? – podsunął. – To on sprowadził cię z powrotem. – Uśmiechnął się z satysfakcją.
– A więc to twoja sprawka. – Spojrzała gniewnie, ale dostrzegł w jej oczach wesołe błyski. Wydawała się zadowolona. – Starzik był… jest zbyt ważny, by lekceważyć to, co mu zrobiono. Musimy zebrać siły i dojść, kto chce nas zniszczyć, zanim świat ludzi pogrąży się w chaosie. A uwierz, stanie się to szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli.
– Jak zawsze piękna, zaradna i trzeźwo myśląca. – Ludwik dotknął jej ręki, nie odsunęła się, więc chwycił jej dłoń w swoje dłonie. Zauważył, że palce jej drżą ledwo dostrzegalnie. – Nieugięta heksa Gizela.
Patrzyła na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Pochylił się, by ją pocałować, ale się odsunęła. Uszanował jej decyzję, nie naciskał.
– Brakowało mi ciebie – szepnęła.
Kiedy chciał coś powiedzieć, pobiegła po schodach do góry i zatrzasnęła drzwi mieszkania.
Ludwik zaklął siarczyście.
Lucjan poruszał ogonem, bo tak lepiej mu się myślało. Większość towarzystwa opuściła karczmę, ale on miał jeszcze pół piwa i kieliszek wódki, które zamówił po rozmowie z Gizelą. Trybiki w głowie kręciły się zbyt szybko i Czarny Bóg nie miał pewności czy to wina alkoholu, czy tego, co się właśnie wydarzyło. Słyszał pogłoski o skamienieniu Skarbnika, ale nie mógł w nie uwierzyć. Nadal był na tyle zaskoczony, że nie da temu wiary, dopóki nie zobaczy na własne oczy.
Jednym haustem wlał w gardło wódkę, a zaraz po niej resztę piwa. Wstał, poprawił czarny garnitur, pogłaskał dłonią skorupę pokrytych brylantyną włosów i wyszedł. Przed karczmą panował spokój, w mieście niewiele się działo, gdy mieszkańcy wracali do domów. Lucjan westchnął, poruszył dłońmi i znalazł się prawie sto kilometrów dalej, obok gliwickiej kopalni. Akurat miał szczęście, złapał za kark duszę jednego z górników i ścisnął niewidzialną siłą. Dłonie przeszyła magia, do której wcześniej posiadał ograniczony dostęp. Oblizał usta z satysfakcją i zgiął palce, by mężczyzna poczuł ból.
– Gdzie starzik? – zapytał.
– Pod ziemią, panie – odpowiedział górnik.
– Wiem, idioto. Gdzie dokładnie, pytam.
– Zaprowadzę cię, panie.
Duch zagłębił się w chodniku, a Lucjan za nim. Nie lubił wędrówek pod ziemią, w ogóle nie przepadał za kopalniami, bo ciężko było doczyścić garnitury z węglowego pyłu, tym razem jednak musiał się poświęcić. Nienawidził tego miejsca pełnego kurzu wdzierającego się do płuc. Nie cierpiał wąskich chodników i wszystkiego, co wiązało się ze Śląskiem, na czele z górnikami i Skarbnikiem. Nie znosił go, ponieważ stało się jego więzieniem na długie lata.
Dusza poprowadziła go do jednego z podziemnych korytarzy. Cuchnęło moczem i szczurami, ale Lucjan starał się nie zwracać na to uwagi. Zacisnął tylko mocniej zęby i przyłożył do nosa chustkę.
Dusza zniknęła. Czarny Bóg dostrzegł słaby poblask kaganka i ruszył w tamtą stronę. Skarbnik nadal trzymał go w dłoni, lampa kołysała się, mimo że pod ziemią nie wiało. Lucjan podszedł powoli, dotknął gładkiego kamienia. Wyglądało na to, że starzika zamieniono w bryłę węgla. Co za ironia!
Lucjan uśmiechnął się krzywo.
– A jednak.
Zaśmiał się chrapliwie, a echo poniosło jego wesołość daleko w korytarze. Czarny Bóg puknął kilka razy w skorupę, która kiedyś była Skarbnikiem, otarł pobrudzone węglem dłonie o materiał spodni. Wypełniła go satysfakcja, która rozsadzała piersi podnieceniem i radością. Może nie odzyskał wolności, ale znajdował się na dobrej drodze.
– A więc tak się to dla ciebie skończyło, starcze – powiedział do posągu. – Wygrałem. Nie wiem, kto stoi po mojej stronie, ale dowiem się, a wtedy go nagrodzę. – Zachichotał. – W odpowiedni sposób.
Mimo później pory Weronika wróciła na miejsce tragedii. Chciała sprawdzić, czy chłopczyk zniknął, czy nadal siedzi na kamieniu i płacze. Ta myśl wydała jej się irracjonalna, ale nie umiała zasnąć, dopóki się nie przekonała, że go tam nie było. Istotnie, miejsce tragedii opustoszało, pozostały tylko zakrwawione szmaty, jakiś szamoczący się na wietrze czarny worek i cisza. Upiorna, przytłaczająca cisza.
Weronika już się miała odwrócić i wsiąść do samochodu, kiedy zobaczyła wynurzającego się z kopalni osobnika. Mężczyzna z ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu wydawał się… nierzeczywisty, jakby pochodził z innej epoki. Dziennikarka skryła się za samochodem, podświadomie czując, że nie chciałaby mieć z nim do czynienia. Gdy zniknął w ciemności, a raczej rozpłynął się w niej niczym mgła, wsiadła do auta i pojechała do domu.------------------------------------------------------------------------
¹ Jan „Kyks” Skrzek, O mój Śląsku (wszystkie przypisy autorki).
² Starzik – starzec.
³ Heksa – wiedźma.
⁴ Utopiec – mityczna istota mieszkająca w stawach i topiąca ludzi.
⁵ Południca – mityczna istota zabijająca w południe na polach.
⁶ Nocnica – mityczna istota zabijająca nocą.
⁷ Bebok – potwór.
⁸ Północnica – mityczna istota zabijająca o północy.
⁹ Kania – mityczna istota porywająca dzieci.
¹⁰ Meluzyna – mityczna istota, która pięknie śpiewa.