- W empik go
Po drugiej stronie życia - ebook
Po drugiej stronie życia - ebook
Weronika ma dziewiętnaście lat, a już musi stawić czoła problemom, które przerosłyby niejedną dorosłą osobę. Młoda dziewczyna wychowuje się bez ojca, nie potrafi znaleźć wspólnego języka z matką, a psychopatyczny brat powoli zamienia jej życie w koszmar. Pętla złych emocji zdaje się zaciskać wokół niej coraz ciaśniej, a nadzieja na wsparcie ostatecznie się ulatnia, kiedy do Weroniki dociera wiadomość o samobójstwie jej przyjaciółki.
Osamotniona i zagubiona dziewczyna zaczyna coraz częściej rozmyślać o śmierci, a wreszcie decyduje się na dramatyczny krok… Czy znajdzie się ktoś, kto w porę wyciągnie do niej pomocną dłoń?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-346-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolejny ciekawy dzień przede mną. Super. Ciekawe, czym znów mnie życie zaskoczy.
Poniedziałek rano, dwudziesty grudnia, godzina piąta piętnaście, do końca roku pozostało jedenaście dni, osiemnaście godzin i czterdzieści pięć minut. Buuu… otrzepałam się z zimna, na zewnątrz jeszcze ciemno. Przed chwilą otworzyłam oczy i właśnie zwlekam się z łóżka, by zdążyć do pracy. Dzisiaj czuję się strasznie zmęczona i w sumie to chce mi się jeszcze spać, a od tego ziewania mało szczęka mi z zawiasów nie wyskoczy. Źle spałam i trudno mi teraz wyjść spod tej cieplutkiej kołdry we flanelowym pokryciu. Jak się człowiek tak nagrzeje, to nie chce mu się wychodzić, ale obiecuję sobie, że gdy wrócę, od razu pójdę spać z powrotem do ciepłego łóżeczka. W sumie obiecuję to sobie codziennie, ale jakoś nigdy mi nie wychodzi. Buuu… Otrzepałam się z zimna po raz drugi. Szlafrok, szybko! Wyskoczyłam z łóżka i złapałam welurowy szlafrok, który wisiał na fotelu obok. Pogoda za oknem nie rozpieszcza. Zima, szaro, buro i ponuro. Jeszcze ciemno, słyszę, jak wiatr świszczy za oknem. Spojrzałam przez szybę na ulicę. Ani żywej duszy, tylko ja mam tę przyjemność witać świat o poranku, gdy budzi się do życia. Nie lubię zimy, wolę lato lub przynajmniej wiosnę. W zimie mało kto spędza miło czas na dworze. I te kurtki, szale, czapki, całe sterty rzeczy do włożenia. I jeszcze tak wcześnie. Fuck! Po krótkim namyśle o powrocie do łóżka, przemyśleniu wszystkich za i przeciw stwierdzam jednak, że muszę wyjść z domu. W sumie nie mam wyjścia. Praca jest moim celem. A w zasadzie brak hajsu na życie, więc albo ruszę swoje cztery litery do roboty bez narzekania, albo w końcu wyląduję pod mostem. Takie życie, nie mam bogatych starych, którzy kupiliby mi mieszkanie i Merca klasy S na dzień dobry, nie wygrałam też na loterii, no i w sumie brakuje mi szczęścia w życiu, wiec muszę wstawać – czy to zimą, czy latem, czy mi się chce, czy nie. Też tak masz? Jeśli tak, to powiedz mi, godzisz się z tym?
Jestem takim przeciętniakiem życiowym. Może nawet szarakiem. Wiem, smutne, ale naprawdę sądzę, że jest nas wielu. Można by stworzyć profil takich osób i wyławiać je z tłumu. W każdym z nas to siedzi. Ten pech, ten niepokój, strach, niepewność. Zgasłe marzenia, choroba umysłu.
Też tak czasem masz, że myślisz sobie: po co my tak naprawdę żyjemy na tym świecie? Jaki jest nasz cel? Ja tak mam, często o tym myślę. Po co się w ogóle urodziłam, jakie to niby ma mieć znaczenie dla świata? A może świat ma mieć znaczenie dla mnie?! Nie mogę tego zrozumieć. Trapiące mnie myśli. Zagmatwane to wszystko jak dla mnie…
Idźmy dalej. Mam na imię Weronika, ale wszyscy mówią na mnie Wera. W czerwcu skończyłam dziewiętnaście lat. Jestem szczupłą brunetką o wzroście sto sześćdziesiąt sześć centymetrów. Pytam, czy mnie kojarzysz, bo wiem, że takich osób jak ja jest więcej. I nie chodzi mi tutaj teraz o szczupłe brunetki, ale o ludzi, którzy są tacy jak ja. Chyba trochę niepotrzebni. Takich, którym coś w życiu poszło nie tak. I to nie z ich winy. Są ofiarami własnej empatii, naiwni po prostu. Nadmiernie ufający. Którzy uważają na słowa i słuchają tego, co się do nich mówi. Po czym myślą i analizują, przeżywają. Dlaczego to zostało powiedziane tak, a nie inaczej. Co ta osoba miała w zamiarze. Dlaczego nie dodała jeszcze tego lub tamtego. Czasem ludzi wycofanych i cichych, a czasem głośnych i odważnych tylko z pozoru. Co to za ludzie?
Wynajmuję małe mieszkanie w kamienicy na przedmieściach Amsterdamu. Mieszkanie liczy dwadzieścia pięć metrów powierzchni, ale i tak uważam, że wprowadzenie się tutaj było dobrą decyzją. Mam jeden duży pokój połączony z aneksem kuchennym. Aneks oddzielony jest małą wyspą, która dzieli pomieszczenie na część kuchenną i salonową. W zasadzie zamieszkałam tu, ponieważ tak zadecydowała moja koleżanka, ale o tym później. Spędziłam w nim już trzy miesiące, a przyjechałam do Holandii pół roku temu z Polski. Co tu robię? Żyję. Próbuję jakoś żyć…
Kocham niezależność, chcę móc żyć po swojemu. Jeść, spać, pracować, odpoczywać, imprezować, ubierać się i mówić po swojemu. W Polsce było to dla mnie bardzo trudne, wręcz niemożliwe. Było ciasno, duszno i bez perspektyw. I oto jestem w moim mikromieszkaniu, które daje mi zajebiste poczucie wolności. W sumie to można powiedzieć, że nie wyjechałam z Polski, tylko uciekłam. Nie miałam wielu możliwości, więc skorzystałam z tej, która mi się akurat nadarzyła.
Jest piąta dwadzieścia, biorę ostatni łyk kawy z mojej ulubionej czarnej filiżanki z żółtym napisem Cafe. Ładnie kontrastują kolory, spodobała mi się jakieś pięć lat temu na wyprzedaży u Chińczyka. Kupiłam więc dwie sztuki za pięć złotych, ale do dziś przetrwała tylko jedna. I tak tuła się ze mną po świecie jako naczynie do rytualnej porannej kawy. Od momentu, gdy kupiłam filiżankę, kawę piję codziennie – właśnie z niej. Muszę jeszcze tylko umyć zęby i idę do roboty. Na mycie zębów mam pięć minut. Kiedy tak stoję, myjąc zęby, zawsze wpatruję się w okno, obiecując sobie, że od razu, gdy wrócę z pracy, walnę się na łóżko, nakryję się kołdrą od stóp do głów i będę spać do rana. Takie obietnice składam sobie codziennie. Z jednej strony szkoda życia, a z drugiej trzeba ogarnąć pranie, sprzątanie i inne domowe obowiązki. Nikt tego za ciebie nie zrobi, gdy mieszkasz sama.
Jest piąta trzydzieści, więc muszę już wychodzić. Ubrałam się w ciepłą, czarną, pikowaną kurtkę, ponieważ ranki są tu chłodne i wietrzne. Taka jest Holandia. Trudno tu przewidzieć pogodę na najbliższą godzinę, a co dopiero na kilka dni. Czasem tak wieje, że mam wrażenie, że zaraz mi głowę urwie albo moje włosy zamienią się w jeden wielki sterczący dred. Naciągam więc głęboko na głowę czarny kaptur, a na nos pudrowy szal i idę.
Z mojego mieszkania mam wyjście bezpośrednio na ulicę. Nie ma klatki schodowej. Są jedynie zewnętrzne schody kamienicy prowadzące bezpośrednio do mieszkań na piętrze. Mieszkają tutaj różni ludzie: pary, single, osoby starsze. Słowak, Holendrzy, rodzina z Maroka, a reszta to nie wiem dokładnie. Polacy w każdym razie też są. W sumie mało znam tych ludzi, tak tylko na cześć–cześć, ale wiem, że gdzieś są. Słyszę polskie rozmowy na ulicy. Właścicielem tego budynku jest Turek, kiedyś kupił go na kredyt, przerobił na małe mieszkania i bierze po pięćset euro od łebka. Zarobek ma niezły, patrząc na metraże, a z niego nawet spoko gość. Jeśli płacisz na czas, to jest twoim kolegą. Gorzej, jak masz z tym problem. Ja na szczęście jakoś sobie radzę, więc żyjemy w dobrych stosunkach. Czasem sobie rozmawiamy i porównujemy nasze kraje. Ile kosztują papierosy, a ile prąd. Świat poznajesz dzięki ludziom, wiele można się od nich dowiedzieć – jak żyją, co robią i jak myślą. Można porównać swoje życie do ich życia i wyciągnąć jakieś wnioski. To uczy.
Nasza ulica nazywa się Tongerlose Hoefstraat – typowa holenderska nazwa, budynek, a w zasadzie cała okolica jest w typowym holenderskim stylu. Średniej wielkości malowane budynki z dużymi oknami przy wąskiej ulicy, na której ledwo mieszczą się samochody. Kanały biegnące przy ulicy i oczywiście czerwone ścieżki rowerowe wzdłuż kanału. Tak, w Amsterdamie jest ich pełno. I mostków, mosteczków łączących dwa brzegi kanału.
Oczywiście to wszystko ze szczególnym pasem dla rowerów. Ja też mam swój – czerwony, typowy holenderski rower. Najłatwiej jest się poruszać rowerem. Raz, dwa i z punktu a do punktu b. W Holandii najbardziej lubię ten spokój, beztroskę. Są tu ludzie z całego świata, zostawili coś za sobą i przyjechali czegoś szukać. Czego? Pieniędzy? Tylko? A może oni niczego nie szukają, może przed czymś uciekają, tak jak ja? I Amsterdam ma być ich utopią?!
Do pracy jeżdżę też na rowerze, to około dwadzieścia pięć minut jazdy. Pracuję w małej firmie oddalonej cztery kilometry od mojego miejsca zamieszkania, na produkcji przekąsek. Tak, na produkcji przekąsek! Noszę biały fartuch i czepek dla celów bezpieczeństwa i higieny. Czasem czuję się po prostu głupio. Z jednej strony wyjechałam z Polski w wieku dziewiętnastu lat, pracuję i wynajmuję mieszkanie w Amsterdamie, ale jednocześnie chciałabym robić milion innych rzeczy i nie stać przy taśmie z krokietami. Niestety, w tej chwili, robiąc analizę samej siebie i tego, czego oczekuję od pracy i życia, stwierdzam, że to, co jest dla mnie najważniejsze, to pogoda ducha, spokój sumienia, dobry zarobek. A to miejsce jest moim przystankiem w dążeniu do celu. A w Polsce? Najniższa około dwóch tysięcy, wynajem kawalerki tysiąc pięćset. Prosta matematyka. W obecnej sytuacji los sprowadził mnie na ten tor. I z jednej strony można pomyśleć: na co tu narzekać? Mieszka w Amsterdamie, uczciwie pracuje, a niejeden ma po prostu gorzej. Ludzi na świecie męczy głód, choroby, a ja narzekam na krokiety. Tylko że takie myślenie blokuje nasze ambicje. Bo z drugiej strony ilu jest ludzi, którzy w wieku dziewiętnastu lat mają cały świat u stóp? Milion możliwości? Czy to nie lepsze i nie fajniejsze? Uważam, że warto chociaż próbować. Oczywiście, że ważne jest, by przeć do przodu. Nabierać doświadczenia. Najgorsze, co może być, to zawiesić się w rzeczywistości, stracić kontrolę nad własnym życiem i niezależnością. Uzależnianie siebie od osób trzecich to jak życie na krawędzi ubóstwa, to ciężkie życie pod dyktando. Cięższe niż praca w krokieciarni. Wychodzę z założenia, że praca uszlachetnia. Jakakolwiek praca. I niby pieniądze szczęścia nie dają, ale bez pieniędzy nie zobaczysz zorzy polarnej na Alasce. Ba, zachodu słońca w Ustce też możesz nie zobaczyć. Świat jest zbyt piękny, by zamykać się pod jednym adresem. I zbyt wiele jest do zrobienia, by siedzieć bezczynnie. Nie chcę się ograniczyć do pogoni za pieniądzem, bo wolę pogoń za szczęściem, a ta firma jest właśnie przystankiem, takim jakby rozdziałem w pisaniu powieści pod tytułem „Szczęście”.
I pewnie, jakby się tak zastanowić: Gdzie tu sens? Dziewiętnastoletnia Polka, singielka, wyjechała za granicę w poszukiwaniu szczęścia, a teraz pakuje krokiety. Mimo że na pierwszy rzut oka brakuje w tej historii sensu, ja wiem, że jest to droga, której jeszcze nie sprawdziłam. I którą przejść muszę. Szukam szczęścia, desperacko poszukuję każdej sekundy wypełnionej słońcem. I nie chodzi o to, że nie mam przy sobie rodziny, perspektyw na dzieci czy męża, bo nawet własnego domu nie mam, ale o to, że źle czuję się we własnej skórze. Źle się czuję w moim życiu. Nie pasuje mi ten scenariusz. I nie pasuje mi schemat narzucony przez społeczeństwo i przez los. A scenariusze, które sama sobie napisałam w mojej głowie, są dalekie od rzeczywistości. Nie podoba mi się świat, w którym żyjemy – bezlitosny i zakłamany. Kiedyś byłam szczęśliwa. Wiem, co to szczęście. Ale znikło. Powoli zaczęło znikać, aż znikło i już nie wróciło. Nie wiem kiedy i nie wiem, jak do tego doszło. Zaczęłam się zastanawiać, analizować, czym było dla mnie szczęście, a czym jest teraz? Po co przecież gonić coś, czego nie można określić. Zaczęłam zadawać sobie pytanie: jaka jest moja własna definicja szczęścia?
Szczęście to przede wszystkim spokój ducha.
Spokój ciała i umysłu.
Siła. Pasja. Religia. Muzyka.
To miłość i akceptacja.
A Twoja definicja szczęścia?
KIM JESTEM?
Urodziłam się w Polsce kilkanaście lat temu, w małej miejscowości koło Ogrodzieńca – w Żelazowcu. Wychowywała mnie mama, ponieważ mój ojciec zginął w wypadku, gdy miałam trzy lata.
Raczej mnie nie planowali. Byłam trzecim dzieckiem mojej mamy, więc pewnie nie było wielkiego oczekiwania, odliczania ani zakupów stu różnych różowych ubranek. Nawet o to pytałam, ale nie uzyskałam nigdy konkretnej odpowiedzi. Moja mama, gdy poznała mojego ojca, była rozwódką w wieku trzydziestu lat.
Z poprzednim mężem, jak sama mi powiedziała, rozstała się z powodu jego wielkiej miłości do alkoholu i kobiet. Wyszła za niego w wieku osiemnastu lat. Razem mieli dwóch synów. Ale miała dosyć jego wiecznego znikania z domu na kilka dni, ruchania obcych kobiet, nocy spędzonych w przydrożnych rowach oraz braku jakiegokolwiek wsparcia.
Kiedyś podobno poszli wspólnie zabawić się na imprezę w miejscowej remizie. Tam sąsiadka poprosiła ją o podpaskę, ponieważ dostała okres. Narzekała na ból brzucha. Dobrze się znały, więc bezpośrednio zapytała, czy może pożyczyć. Jak to na imprezie w remizie, szybko o tym zapomniała – muzyka, tańce, alkohol, po prostu zabawa. Wszyscy się świetnie bawią do późnego wieczora, lecz kiedy pora już zawijać się do domu – do dwóch synów – mąż królewicz znika nawalony jak bela. Wódeczka po raz kolejny dodała mu skrzydeł. Ludzie się rozchodzą, sąsiadka też znika. Zawiedziona mama musiała wracać samotnie do domu. Nie było sensu szukać pijanego, może i agresywnego chłopa. Ale wrócił, niestety… następnego dnia o dwunastej w południe. Poszedł od razu do sypialni, nawalony, zataczając się, rozebrał się do majtek i wyłożył jak długi na łóżku. Mama weszła do pokoju i sprawdzając, czy nie oszczał łóżka (co mu się regularnie zdarzało) zauważyła, że na jego majtkach była krew. Ciekawe, czyja to mogła być krew… Tego mogła się jedynie domyślić.
W końcu, po dwunastu latach małżeństwa, złożyła pozew o rozwód…
Mama z mężem i synami mieszkała w domu, który dostała od dziadka. Pięćdziesięcioletni dom, położony na samym końcu wioski. Początkowo budynek był parterowy, tak został wybudowany przez mojego dziadka. Parterowy dom wówczas miał kuchnię, piwnicę, łazienkę, przedpokój i trzy niezależne pokoje. Po ślubie jednak małżeństwo postanowiło rozbudować dom o jedno piętro i klatkę schodową. Tak powstał wielki klocek z dwudziestoma pięcioma oknami na końcu Żelazowca.
Kochałam ten dom i myślę, że moja mama też go kochała. Mam tyle wspomnień z nim związanych. Mogłabym tak wspominać bez końca, ile razy biegałam po domu jako dziecko. Znam każdy zakamarek, każdą szczelinę, wszystkie drzewa w okolicy. I gdy tylko zamknę oczy, mogę sobie wyobrazić, jak stoję na schodach wejściowych, czuję zapach łąki, słyszę kroki. Wracam tam w myślach.
Dom stoi na końcu ulicy. Duży, biały, z tarasowym wejściem, okiennicami i ogrodem róż. Wchodzi się do niego po pięciu szerokich stopniach, mijając dwa białe filary stojące po bokach. Ładnie to wygląda, zwłaszcza gdy kwitną róże i pięknie kontrastują z bielą budynku.
Za drzwiami znajduje się klatka schodowa łącząca piwnicę, strych, parter i piętro. W domu są drewniane okna, drzwi i schody. Urządzony jest w starym, eleganckim stylu. Moja mama bardzo lubi taki styl. Kryształy, obrazy, porcelana. Duże fotele i zasłony. Jako dziecko uważałam, że jest piękny. Najładniejszy w okolicy. Mój dziadek o niego dbał i moja mama też o niego dbała. Miał malowane ściany, drewniane podłogi, ładne sufity i żyrandole. Klatka schodowa była wykonana z dębu, a wejściowe schody z kamienia. Za domem był duży ogród, zielony, z przyciętą trawą. W ogródku dziadek zasadził drzewa owocowe. Tyle radochy miałam za dzieciaka, podjadając sobie maliny, jabłka i czereśnie we własnym ogródku. Ileż razy przebiegłam ten ogródek wzdłuż i wszerz. I ja, i dzieciaki z okolicy.
Dom najpiękniejszy był latem. Słońce wpadało przez okna do środka, oświetlając pokoje. Ponieważ był to ostatni dom na tej ulicy, za ogrodem ciągnęła się łąka, a za nią kawałek lasu. Ciągnęły się tak jeszcze długo, do następnej wioski. Budynki w oddali wydawały się małe jak klocki Lego. Trzeba było się nieźle namęczyć, żeby przejść ten dystans na piechotę, ale sprawdziłam to nieraz, w końcu inaczej nie dało rady, nie dałoby mi to spokoju. Musiałam to sprawdzić. W nocy światła domów tworzyły małe punkciki. Pięknie oświetlały horyzont. A w dzień zieleń trawy i drzew mieszała się z błękitnym kolorem nieba.
Latem poranki przyprawiały mnie o zachwyt. Słońce budziło mnie w wakacyjny poranek, wpadając przez duże okno do mojego pokoju. Ptaki śpiewały. Spokój, relaks. W wakacje nigdzie nie musiałam się spieszyć. Nie musiałam nigdzie wyjeżdżać. Wstawszy z łóżka, otwierałam duże okna na oścież, a świeże powietrze wpadało do środka, prosto z łąki i z lasu. Było czuć powiew natury, zapach kwiatów, koszonej trawy. Ptaki siadały na drzewach, witając śpiewem nowy dzień. Śpiew ptaków w ciągu dnia wspierany był koncertem chrząszczy, a wieczorem żab. Każdego ranka parzyłam kawę, a zapach mieszał się z ciepłym powietrzem wpadającym przez okno. Czasem, gdy zamykam oczy i wdycham powietrze, czuję ten zapach, to ciepłe powietrze, trawę i słońce. To jest zapach szczęścia. Siana i mojego dzieciństwa. Beztroski i ciepłego lata.
Wspomnienia to najcudowniejsza rzecz, jaką człowiek może w życiu mieć. Są tylko nasze, nie można ich ukraść ani kupić. Można je jedynie stworzyć samemu.
Po rozwodzie mama i jej muszkieterowie zostali w domu rodzinnym mojej mamy, a alkoholik wyprowadził się do divy z osiedla. Trudny okres: rozwód, alimenty, bunt synów, walka o dzieci. W chwili słabości i wielkiego pragnienia zmiany swojego życia, poczucia potrzeby bycia kochaną moja mama zakochała się po raz drugi. Niestety sielanka trwała krótko, ponieważ mój ojciec zginął w wypadku samochodowym, gdy miałam trzy lata.
Starszy syn mojej mamy miał na imię Markus, a młodszy Tadeusz (Tadzik – to nie było jego prawdziwe imię – ale zaczęłam do niego tak mówić, bo przypominał mi Norka z „Miodowych lat” – i wizualnie, i mentalnie).
Markus był zupełnie inny od Tadeusza – z wyglądu i charakteru – był pewny siebie. Chodził do szkoły zawodowej. Był pracowity. Bardzo kochał muzykę, śpiewał w zespole. Lubił rock, dance, pop. Wszystko, co łapało za serce. Ciągle chodził z MP3 i słuchawkami. Mówię na niego Markus – choć na imię ma Marek, ponieważ tak wołała na niego nasza ciotka Zyta, która mieszka w Niemczech. I tak już mu zostało. Markus.
Gdy ja miałam pięć lat, Markus był nastolatkiem. Chodził na imprezy i mógł już pić alkohol. Miał pełno znajomych, mnóstwo ładnych koleżanek, które przynosiły mi czekoladki w ramach przekupstwa za samotne chwile z przystojnym bratem. W dzieciństwie to właśnie on intrygował mnie najbardziej. Dla mnie był najlepszym autorytetem. Nie miałam ojca, a on był już prawie dorosły. Mógł robić, co chciał. I robił to. Miał pełno płyt CD i winyli, których nie pozwolił mi dotykać, miał plakaty na ścianach i jeansową kurtkę. Często słuchał głośno muzyki, a gdy wchodziłam do pokoju zobaczyć, co robi, porywał mnie do tańca. Śpiewał mi głośno „Sto lat” w moje urodziny i mówił do mnie „moja mała”. Bardzo się z nim zżyłam. Prowadził mnie do Pierwszej Komunii, uczył jeździć na rowerze, bronił przed mamą, gdy coś przeskrobałam. Woził mnie na swoim motorze. Siedziałam na baku i trzymałam się kierownicy, tak jakbym sama prowadziła motor. Ileż to mi dawało radochy. Wspomnienia same wypychają mi łzy na policzki… Kolejne cudowne wspomnienie, chwila szczęścia.
No i jeszcze Tadeusz – młodszy mamincycek. Jedyne, co dał mu ojciec, to pieniądze, jakieś tam narty. I tydzień w Zakopcu. On się z tego cieszył, nie był tak świadomy jak Markus tego, że jego ojciec woli 0,7 wódki bardziej niż jego. Był młodszy, najmniej pewny siebie. Dziwne dziecko. Nie miał męskiego wzorca. Siły i charakteru. Miał swój świat. Nowy iPad zastąpił mu uczucia. To mu pasowało i wystarczało. Miał mało kolegów, znajomych. Gadał do siebie. Ślepo zakochany w ojcu, nieświadomy sytuacji z dzieciństwa, wierzył we wszystko, co się do niego mówiło. W wieku piętnastu lat był marionetką w rękach dorosłych. Płakał, gdy rówieśnicy go wyśmiewali. Sam nawet nie był w stanie zapytać ciotki, czy może poczęstować się ciastkiem, gdy byliśmy u niej w odwiedzinach. Wszystko szeptał mamie na ucho. Zawsze trzymał się jej nogi albo ręki. Był ode mnie starszy, a i tak wymagał więcej uwagi niż ja. Oczko w głowie mamusi, złote dziecko. Słuchał mamy, kosił trawę, robił wszystko, o co się go poprosiło. Był zamknięty w sobie i mało pewny siebie. Miał swój świat.
Po śmierci mojego ojca w dalszym ciągu mieszkaliśmy w domu, który mama dostała od dziadka. Mama, Markus, Tadeusz i ja. Mama pracowała przez większość dnia. Na początku bracia sprawowali nade mną pieczę. Szybko jednak mama zawiesiła mi klucz na szyi i już sama sprawowałam nad sobą pieczę. Sama chodziłam do szkoły i z niej wracałam. Mogłam pójść do sklepu i do koleżanki. Wszystko w ramach zdrowego rozsądku oczywiście, ale jednak samodzielnie. Moja mama szybko wpoiła mi zasadę, że każdy ma swoje miejsce w domu, a więc i swój obowiązek. Mama – chodzi do pracy, gotuje obiady, pierze nasze ubrania, zajmuje się nami w każdym aspekcie, więc my odpowiednio też mamy obowiązek: chodzić do szkoły, uczyć się i pomagać mamie. Chłopaki mieli bardziej męskie funkcje, jak dbanie o trawnik, kotłownia, remonty. Ja natomiast przejmowałam sprzątanie domu. Łazienka, podłoga, okna, naczynia. Czasem, gdy brakowało czegoś do obiadu, soli czy pieprzu, byłam wysyłana jako goniec do sklepu. Zdarzało się, że kilka razy w ciągu dnia. Nie uśmiechało mi się tak chodzić w kółko, ale magiczne zdanie – możesz sobie coś kupić – szybko dodawało mi ochoty.
Dom był duży, więc każdy miał swój pokój. Ja miałam pokój na parterze, pierwszy przy wejściu, mama też miała sypialnię na parterze. Chłopaki mieszkali u góry. A w zasadzie Tadzik miał pokój u góry, bo Markusa częściej nie było, niż był.
Uważałam – i w sumie uważam do dziś – że mój pokój to najlepsze pomieszczenie w całym domu. To było dwudziestometrowe jasne pomieszczenie z wysokim sufitem, dużym, drewnianym oknem, z którego widok był bezpośrednio na ogród. Miałam blisko do łazienki i kuchni. Pokój był pomalowany na błękitno. Miał drewniane meble w kolorze jasnej sosny i żółto-błękitne zasłony. Po prostu był piękny.
CHWILA PRZEMYŚLEŃ…
Życie tak szybko się zmienia – to, co było, już nie wróci. Niedawno jeszcze odliczałam dni do urodzin, a teraz?! Teraz chciałabym wrócić do tamtych czasów. Ludzie nie doceniają chwil, pięknych chwil swojego życia. Czasem dopiero po czasie uświadamiają sobie, że to były cudowne czasy. Pamiętam momenty trudne, właśnie te, które zapoczątkowały ten cały łańcuch popapranych sytuacji. Sytuacji, na które nie miałam wpływu, nie chciałam tego, ale mimo wszystko zostałam zmuszona do tego, by je zaakceptować. Co mnie do tego zmusiło? Po prostu życie… Długo się zastanawiałam, kiedy ta nasza sielanka się urwała. W sumie trudno mi było wyznaczyć konkretną datę, ale pamiętam dzień, w którym Markus przyszedł do mnie z ciepłą drożdżówką, przytulił mnie i powiedział, że ma zamiar się usamodzielnić i wyprowadzić. Twierdził, że się zakochał w koleżance ze szkoły, Ani, i chcą razem zamieszkać. Wtedy przyjęłam to całkiem spokojnie, nawet mu w to trochę nie wierzyłam, mając nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Nie pamiętam, ile miałam wtedy dokładnie lat, ale niespełna dziesięć, nie pamiętam, bo wierzyłam, że to tylko wyprowadzka, że i tak nadal przecież będziemy rodziną, więc to nic strasznego. Po wyprowadzce Markusa życie jednak zaczęło nabierać innego wymiaru. Z Tadeuszem przestałam się dogadywać i teraz tak myślę, że może nigdy się z nim nie mogłam dogadać, tylko kiedyś jego słowa odbierałam jako żart?! Nic ważnego.
Nasza sytuacja zaczęła się zmieniać. Moja mama – samotna kobieta, matka trojga dzieci.
Samotnie nadal wychowywała dwójkę. Z domem do utrzymania. Pracuje od dwunastej do dwudziestej w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym. Te przejścia doprowadziły ją do nerwicy i zapalenia żołądka. Nie miała sił pracować, szybko się denerwowała, chodziła przemęczona. Nie mogła nam poświęcić dużo czasu, ponieważ zbyt dużo poza pracą go nie miała, a zły stan zdrowia dodatkowo to utrudniał.
Wchodząc w młodzieńczy wiek, byliśmy coraz trudniejsi do ujarzmienia. Tym bardziej że dzieliła nas różnica dziesięciu lat. To było za dużo, by dogadywać się po kumpelsku. Moja ciekawość i jego brak akceptacji wszystkiego, co się dookoła działo, powodowały niemałe zgrzyty.
Pamiętam, jak kiedyś… Miałam wtedy sześć lub siedem lat. Był to okres, kiedy bawiłam się jeszcze lalkami. Miałam taką śliczną lalkę szmaciankę z porcelanową buzią. Dostałam od chrzestnej na urodziny. Była piękna, miała czerwoną, ludową sukienkę w kwiaty i białą bluzkę z koronką. Na głowie rude, wełniane włosy, spięte w dwa kucyki. I… piękną malowaną porcelanową buźkę. Czerwone usta, duuuże zielone oczy i różowe policzki. Jak na tamten okres, muszę stwierdzić, że ciotka się postarała.
O lalkę bardzo się troszczyłam, słuchałam rad mamy, by uważać na twarz podczas zabawy, a najlepiej nie zabierać jej na podwórko, ponieważ może mi gdzieś upaść. Moje zabawy do dziesiątego roku życia ograniczały się przeważnie do okolic boiska naprzeciw naszego domu, ulicy przed domem, strychu, piwnicy lub posesji okolicznych sąsiadów. W końcu, pewnego pięknego dnia, biegaliśmy z sąsiadem po domu i któreś z nas złamało antenę nowego radia Tadzika. Całkiem przypadkowo – nie kojarzę, kiedy to się w ogóle stało. Nie miałam nawet o tym pojęcia. Mama pracowała do dwudziestej, więc większość dnia po szkole byliśmy sami w domu. W pewnym momencie naszej zabawy do pokoju wskoczył wściekły Tadek. Szarpnął nas tak, że oboje z kolegą usiedliśmy na dywanie z wrażenia.
– Co wy tu robicie, tępe bachory! – krzyknął. – Co zrobiłaś!? Specjalnie mi to zrobiłaś! Złośliwie, wkurwiasz mnie! Ja pierdolę! Złamałaś mi antenę! – darł się, nachylając się nade mną.
Po usłyszeniu tych słów nasze zdziwienie było ogromne. Po pierwsze przeraził nas ton, poziom zdenerwowania i informacja o tym, że coś się stało z tą zasraną anteną. Nie mogliśmy mu tego wytłumaczyć. Nie mogłam się wysłowić, byłam przerażona. Oboje nie mieliśmy pojęcia, jak do tego doszło. Nawet nie dało mu się tego wytłumaczyć – bo skąd on niby wiedział, że to my?! Skoro my sami tego nie byliśmy pewni. Przecież już dłuższy czas nie słuchał tego radia, więc skąd miał pewność?
Szarpnął mnie i zaciągnął do pokoju, gdzie stało radio, antena faktycznie była złamana. Byłam tak przestraszona, że nie mogłam z siebie wydusić słowa, po cichu wykrztusiłam, że to nie my. Kolega podbiegł, by potwierdzić. Ale na marne…
– Smarkulo przeklęta! Zawsze tak jest, nic nie mogę mieć w tym zasranym domu, bo wszystko się pierdoli. Chcesz ze mną tak pogrywać cwaniaro, co? Zobaczysz, jaka będzie jazda, jak mama wróci. I nie ujdzie ci to na sucho – dodał.
Wtedy uciekłam z pokoju. Gdyby był Markus, sytuacja może wyglądałaby inaczej, ale niestety… Kolega zaproponował, żeby wyjść na podwórko. Zgodziłam się, takie krzyki to nic przyjemnego. Zdenerwowana wyszłam na klatkę schodową i usiadłam na pierwszym schodku, by włożyć trampki z gumką, kolega zawiesił się rękoma na klamce drzwi wejściowych i próbował się bujać. Już miałam wstawać z tego schodka, kiedy usłyszałam zza drzwi głos Tadzika:
– Ty! Ta twoja lalka tu leży! Nie chcesz jej zabrać? – Po czym otworzyły się drzwi klatki schodowej. Tadzik trzymał moją lalkę. – Masz!
Wyciągnęłam rękę po lalkę i już miałam ją złapać, kiedy nagle się zawahał.
– A czekaj… – Spojrzał na mnie mściwie. Złapał lalkę, odwrócił do góry nogami i z całej siły uderzył porcelanową twarzą o drzwi.
Rozsypała się na malutkie kawałeczki. Leżały w przedpokoju i na schodach. Zawyłam z rozpaczy.
– Nieee!!! Dlaczego, dlaczego to zrobiłeś? – Łzy strumieniami lały się po moich policzkach, to już nie była lalka, już jej nie przypominała. Moja ukochana laleczka, tak o nią dbałam. Dlaczego? Dlaczego to zrobił?!
Tadzik z wyjątkową satysfakcją odparł:
– Teraz jesteśmy kwita. I pilnuj się, idiotko, bo nie wiesz, na co mnie stać. Rozumiesz? Rozumiesz? – zapytał głośniej.
Uciekłam na strych, płakałam tak bardzo, że nie mogłam złapać oddechu, zapomniałam o koledze czekającym przed drzwiami. Czułam się bardzo źle. Bardzo mi było przykro z powodu mojej ukochanej lalki, ciągle słyszałam dźwięk pękającej porcelany. Czułam wyrzuty sumienia z powodu tej anteny. Przez nieuwagę straciłam moją ukochaną Zuzię. Denerwowałam się też tymi słowami, tonem i tym, jak zareaguje mama, gdy wróci. Przez kolejne kilka godzin nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Wiedziałam, że mama mi już takiej lalki nie kupi, a może i dostanę karę lub lanie w związku z tą anteną. Bałam się wyjść z tego strychu, nie chciałam, żeby ktoś mnie atakował. Jak tylko się na chwilę uspokoiłam, to zaraz z powrotem łzy pchały mi się do oczu. Okropne uczucie, smutek i strach jednocześnie. Cała ta sytuacja zmęczyła mnie i w końcu zasnęłam na tym strychu w starym fotelu dziadka. I tak spałam aż do powrotu mamy. W pewnym momencie ze snu wybudziło mnie mocne szarpnięcie za ramię. To Tadek.
– Wszędzie cię szukam! Zaraz mama wróci, wyłaź stąd!
Zaspana, w lekkim szoku, pozbierałam się ze strychu i wróciłam do pokoju. Nie miałam odwagi spojrzeć na lalkę, a przechodząc przez przedpokój, kątem oka zauważyłam, że leży w głównym pokoju na stole, twarzą w dół.
Pokażę ją mamie! – pomyślałam.
Przecież nie zrobiłam nic specjalnie, a on rozwalił lalkę na moich oczach! Czekałam niecierpliwie… Minuta za minutą. W głowie układałam słowa. Tłumaczenie.
W końcu usłyszałam dźwięk szpilek stukających po chodniku. Mama idzie! Nie wiedziałam, gdzie mam stanąć, czy ukryć się w pokoju, czy stanąć przy drzwiach, żeby pierwsza opowiedzieć, co się stało. Chciało mi się płakać. Czułam się taka bezradna. To nie było ode mnie zależne, ale chciałam coś zrobić, by poczuć się lepiej.
W końcu zaskrzypiały drzwi klatki schodowej, mama spokojnie przeszła pięć schodków i otworzyła drzwi do przedpokoju. Trzymała reklamówkę, była na zakupach. Na drugim ramieniu miała torebkę.
– Cześć! – przywitała się.
Stałam na środku przedpokoju jak wryta, skrzyżowałam nogi i obiema rękami złapałam się za twarz, zakrywając usta. Byłam sparaliżowana. Tadzik wszedł do przedpokoju, przywitał się z mamą i wziął jej reklamówkę z zakupami, jak gdyby nigdy nic zaczął je rozpakowywać, a mama w tym czasie ściągała buty i płaszcz. Wykorzystałam chwilę, podbiegłam do stołu w dużym pokoju i szarpnęłam lalkę, po czym podbiegłam do mamy, by jej pokazać resztki twarzy.
– I co zrobiłaś z tą lalką? – zapytała zdziwiona.
– Tadzik mi ją zniszczył – wykrztusiłam łamiącym się głosem. Po czym kolejny raz się rozpłakałam. Przytuliłam się do mamy, próbując jej wytłumaczyć, że to za antenę, ale miałam tak ściśnięte gardło, że był to jeden wielki bełkot. Łzy spływały mi po policzkach.
Mama zapytała Tadeusza:
– Co się stało?
– No co… Tak biegała, że złamała antenę, specjalnie z sąsiadem się tu bawili! I jeszcze nie chce się przyznać, smarkula jedna. – Gdy się denerwował, dolna warga ruszała mu się ze złości. – Niech ma karę, to się nauczy – odpowiedział pewnym tonem. – Niech zacznie szanować cudze rzeczy, to może swoich nie zniszczy!
Mama się wkurzyła.
– Właśnie wróciłam z roboty, a tu taki cyrk, do cholery! Czyś ty jest normalny?! Nowa antena kosztuje trzy złote, a ty jej zniszczyłeś lalkę? Skąd niby ja ją teraz wezmę? I po co ci to było? Na pewno tego nie zrobiła specjalnie, co by jej to dało?! – Po czym mnie przytuliła. – Bardzo mi przykro, kochanie. Może ci tu coś nakleimy… Ale teraz proszę, pogódźcie się, bo ja muszę odpocząć.
Tak zakończył się nasz spór. Od tamtej pory każde nasze starcie wyglądało podobnie. Powoli przestawaliśmy się traktować jak rodzeństwo. Mimo iż mieszkaliśmy w tym samym domu, z mamą. Wychowywaliśmy się razem, ale fakt, że jesteśmy z dwóch innych ojców, utwierdzał nas w przekonaniu, że nie jesteśmy stuprocentowym rodzeństwem. Mimo iż Markus był moim bratem na dwieście procent. Z nim mogłam normalnie porozmawiać. Nie atakował mnie, pokazywał mi różne ciekawe rzeczy.
Z Tadeuszem było zupełne inaczej. Było widać, że mu bardzo przeszkadzam. Nie podobało mu się, że sobie chodzę i śpiewam. Że idę na przystanek, by przywitać mamę, gdy wraca z pracy, że lubię oglądać teledyski i obrady sejmu (obrady sejmu oglądam, by zasnąć). We wszystkim dopatrywał się mojego błędu. O każdym moim przewinieniu donosił mamie. Z miesiąca na miesiąc i z roku na rok darzył mnie mniejszym szacunkiem. Kiedy weszłam w wiek nastoletni i zaczęłam się interesować stanikami i makijażem, podbierałam mamie kosmetyki, by się pomalować. Zawsze to wyczaił. Zawsze…
– Odwaliło ci? I gdzie się wybierasz, smarku? Na dysk, ha, ha! Ty się lepiej za naukę weź, bo tępa jesteś jak but! I tak nie będziesz dobrze wyglądać, za brzydka jesteś! I sprzątnij ten syf w kuchni, zanim mama wróci.
Tadek robił się w stosunku do mnie coraz bardziej wulgarny. Raz podczas kłótni ściągnął spodnie, pokazał mi gołe dupsko i powiedział:
– Możesz mnie tu pocałować, dopiero się przekonasz, na co mnie stać. Ty robisz wszystko, żeby mi uprzykrzyć życie. Ciągle tylko ty i ty. Kurwa, aż mnie głowa boli. Rzygać się chce! Ale poczekaj, kurwa, życie cię doświadczy, zawsze doświadcza takie pasożyty jak ty…
Wydaje mi się, że po prostu on chciał być w centrum uwagi. W końcu to jego rodzice przekupywali podczas rozwodu. Zawsze tak jest przy rozstaniach. Miał, co chciał, i to na zawołanie, kochany, całowany, rozpieszczany. Ale od momentu, gdy w życiu mamy pojawił się mój ojciec i wszystko nabrało innych kolorów. Zmieniły się priorytety. Skutecznie mu utrudniałam jego beztroskę, i to tylko dlatego, że po prostu byłam. Sam stawał się doroślejszy i zaczęto od niego więcej wymagać, już nie był dzieckiem, więc też się do niego już inaczej mówiło. Chyba z tym też się nie chciał pogodzić, był po prostu zazdrosny.
Moim największym marzeniem z tamtych czasów była ucieczka na bezludną wyspę i koczowanie tam do końca życia. Nie bycie sławną piosenkarką czy aktorką. Wręcz przeciwnie, mnie się marzyła bezludna wyspa. Miałam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie. Lubiłam spędzać czas w samotności, znajdywałam coś ciekawego do roboty. Rysowałam, śpiewałam lub słuchałam muzyki. W szkole też nie byłam orłem. Średnio mi szło. Miałam problem ze skupianiem się na lekcjach. Czasem nie chciało mi się robić kanapki do szkoły, więc po prostu nie jadłam cały dzień. Nikt mnie nie pilnował, więc nie jadałam regularnie. Nawet gdy już zostałam zmuszona do nauki, to nikt nie sprawdził, czy na pewno to umiem, czy przypadkiem nie siedziałam z książką do góry nogami, gapiąc się w sufit przez dwie godziny. Nikt nie miał też czasu, by wytłumaczyć mi cierpliwie rzeczy, których nie rozumiem.
Poddawałam się temu, dałam sobie wmówić, że większość rzeczy to jest moja wina. Jestem głupia i gorsza. I nic nie potrafię.
GDY POWOLI ZACZĘŁAM DOSTRZEGAĆ INNY ŚWIAT…
Zmiany zaszły w okolicach ostatniej klasy podstawówki, gdy człowiek myśli, że już jest prawie dorosły. Pali pierwszego papierosa, przeżywa pierwsze zauroczenie. W tym okresie człowiekowi zmienia się światopogląd. Zmieniają się zainteresowania, znajomi, w tym okresie życia zaczyna dostrzegać różnice między sobą, rówieśnikami, rodziną a społeczeństwem. Kształtuje się mu charakter, zaczyna też analizować siebie. Własne cele życiowe, własne porażki, przeszłość. Kreuje własne marzenia i zastanawia się nad tym, jak będą wyglądać najbliższe miesiące życia. Analizuje wygląd zewnętrzny, porównuje się finansowo, wizualnie i mentalnie do kolegów. Nie wiem dokładnie, kiedy to się wydarzyło, ale w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego dostrzegam tak duże różnice między moim życiem i życiem innych dzieci w szkole. Myślę, że już chyba nawet po Pierwszej Komunii Świętej wiedziałam, że nie do końca moje życie jest tak samo skonstruowane jak życie innych. Choćby ze względu na brak jednego rodzica i życie z przyrodnimi braćmi. Myślę, że w tamtym okresie życia najbardziej brakowało mi męskiej ręki. Wiem, że w późniejszym czasie mocno się to odbiło na moim zachowaniu i światopoglądzie. Niestety takich rzeczy nie da się przewidzieć i nie da się też powiedzieć dorosłym, że jak nie upilnujesz, to nie masz. Zaczęłam się buntować, nie podobało mi się to, jak byłam traktowana przez Tadeusza, i nie podobało mi się podejście mojej mamy. Jako dziecko, a w zasadzie już nastolatka, miałam zbyt dużo czasu dla siebie i myślę, że to mi bardzo mocno pomagało w głębokiej analizie świata otaczającego mnie. Zaczęłam się zastanawiać, z czego to wynika, że jestem obarczona odpowiedzialnością za dbanie o dom, za zakupy oraz za uwagę, jaką muszę poświęcić naszej rodzinie. Z czasem sprawa się mocno komplikowała, ponieważ chłopaki zaczęli się bardziej buntować, Markus w zasadzie coraz bardziej unikał jakichkolwiek relacji z nami, z mamą, z Tadeuszem czy w ogóle z własnym ojcem. Nie potrafili się dogadać z mamą, która była znerwicowana i przemęczona. Nie chciał uczestniczyć w jej walce z byłym mężem. Narastał chaos. Wszystkie zaniedbania, jakich oni się dopuścili, spadały na mnie. Powodowało to, że ciągle czegoś ode mnie wymagano, coraz więcej. I nie było możliwości, żebym powiedziała „nie” albo „za chwilę”. W zasadzie bardziej to przypominało wojsko, a nie wychowanie. Tadeusz był coraz bardziej wycofany, miał coraz mniej kolegów, nie chciał wychodzić i spotykać się z nimi. Z czasem zaczęli zauważać jego brak pewności siebie i zaczęli to wykorzystywać. Bardzo łatwo dawał sobie pewne rzeczy wmówić, zmanipulować się. Reagował bardzo agresywnie. Tworzył swój świat osobno, z dala od społeczeństwa. Było to dla mnie kompletnie niezrozumiałe, jak tak młoda osoba może mieć tak negatywne postrzeganie świata. Przecież praktycznie nic złego mu się w życiu nie stało, prócz tego, że jego rodzice się rozwiedli. Przecież nadal miał kontakt z ojcem. Wprawdzie ojciec się nim nie interesował, no ale mieszkał z mamą, miał brata, miał też mnie jako siostrę przyrodnią, więc uważałam, że nie ma powodu do takiego oddalania się od świata i tej złości. Dosłownie ofiara losu. Cały świat mu na przekór. Coraz więcej narzekania. Nieustanny spór. Kompletnie nie rozumiałam, o co mu chodzi, a on coraz bardziej wzmacniał swoją złość i nienawiść w stosunku do mojej osoby, a nawet do mamy. Miał momenty, kiedy był bardzo pozytywny, ale miał też swoje momenty, kiedy był bardzo negatywny. Złości nie wyrażał w jakiś bardzo brutalny sposób. Słowa i foch. Jeden wielki argument, jak on się stara, a reszta ma to gdzieś. Nie wiem, w czym on się niby tak starał, bo koszenie trawy to sprawa oczywista. Ja też robiłam swoje, sprzątałam i nie narzekałam, że ciągle muszę to powtarzać, bo szybko się kurzy i robi bałagan. No, może troszkę czasem sama do siebie się poużalałam, ale i tak to robiłam.
Z czasem doszło do mnie, że faktycznie dzieli nas wielka różnica. Mimo tego, że razem się wychowaliśmy i razem mieszkaliśmy pod jednym dachem, nie byliśmy rodzeństwem. Mieliśmy wspólną mamę, ale praktycznie żadnego wspólnego tematu. Nie ma, nie ma tematów w ogóle, które moglibyśmy poruszyć i na które moglibyśmy swobodnie porozmawiać. Co rusz się dopuszczał jakichś złośliwości i głupich komentarzy. Z nim nie było sensu rozmawiać i pytać go o zdanie. Zawsze coś znalazł do krytyki, zawsze.
I choć czasem trzeba było ze sobą rozmawiać, choćby nawet „podaj mi papier toaletowy” czy cokolwiek, to po prostu z każdej strony było to coraz bardziej ograniczane. Czasem się zastanawiałam, czy rodzice też już go mają dosyć. Ale ich o to nie pytałam.
SPOŁECZNA SELEKCJA…
W ostatniej klasie podstawówki, zaczęłam porównywać swój wygląd do innych koleżanek i gwiazd w gazetach i w Internecie. Chyba w tym okresie życia takie właśnie rzeczy są dla nastolatków istotne. I jak w każdej szkole występuje pewien podział. Dzieci bogatych i wpływowych rodziców, dzieci nauczycieli, dzieci mam siedzących w domu, które zawsze są punktualnie odbierane ze szkoły, kujony i dzieci z biednych rodzin. I teraz zgadnij, do jakiej kategorii mnie wrzucono?
Tak, wychowywała mnie mama, więc byłam biedna, ale nie przeszkadzało mi to, potrafiłam uciekać od tego myślami. Stołówka z darmowym posiłkiem dla takich dzieci mocno to podkreśliła. Tak, podkreśliła różnicę między mną i innymi dziećmi. I innymi dziećmi z tej mojej stołówki również. Dzieci z wykupionym obiadem jadły wcześniej. Dziwne to było, jak teraz o tym myślę, ale no nic… miałam tyle ciekawych impulsów ze świata zewnętrznego, że jakoś specjalnie mi to nie doskwierało, mimo iż ten czas był dla mnie dosyć trudny, gdyby teraz tak o tym pomyśleć. Dzieci są okrutnie szczere, a w ich kręgach również tworzy się podział. Trudno mi było poszerzać krąg przyjaciół, skoro każdy wiedział wszystko o mnie i o mojej rodzinie.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_