- W empik go
Po prostu to zrobić - ebook
Po prostu to zrobić - ebook
Jest to opowieść o podróżach autora, najczęściej odbywanych z kobietami, które w różnych okresach życia były mu najbliższe. To refleksja nad fenomenem podróży jako metafory życia, tworzywa dla nostalgii, katalizatora decyzji i poznawania samego siebie. Tłem narracji jest kolumbijska selwa, bezkresna Sahara, nowojorska dżungla, a także wiele innych miejsc i zdarzeń rozciągniętych na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Dzięki temu powstaje obraz świata wspomnień, planów i doświadczania chwili, uniwersalny i inspirujący – zarówno ludzi o podobnym jak autor stosunku do życia, jak i tych, którzy określają ważne dla nich wartości zgoła inaczej. To książka o tym, czy poszukiwanie światów innych niż ten, w którym przebiega nasza codzienność, ma sens. Albo czy – przynajmniej – ekscytuje. I czy wystarczy po prostu coś zrobić, żeby się o tym przekonać.
Ludwik Sobolewski – przez wiele lat prezes warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, a następnie dyrektor generalny giełdy w Bukareszcie, dołączył do nielicznego grona szefów więcej niż jednej giełdy na świecie. Czołowa postać polskiego rynku kapitałowego, jeden z najbardziej rozpoznawalnych finansistów w regionie Europy Środkowej i Wschodniej. Prawnik po Uniwersytecie Jagiellońskim i Université Panthéon Assass (Paris II), w praktyce zawodowej menedżer, doradca w zakresie finansowania przedsiębiorstw, relacji inwestorskich i wdrażania strategii, a ponadto adwokat i wykładowca. Autor książek i artykułów z dziedziny ekonomii i prawa, a także publikacji w sieciach społecznościowych (LinkedIn) o tematyce dotyczącej rozwoju osobistego, inwestowania i literatury. Współzałożyciel kanału na YouTube, w którym opowiada, skąd się biorą pieniądze i jak jest to powiązane z emocjami.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367539395 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedyś, a było to naprawdę dawno temu, chęć podróżowania rodziła się we mnie dzięki Tomkom Szklarskiego. Nie wiedziałem wtedy niczego o Alfredzie Szklarskim; był po prostu imieniem i nazwiskiem na okładkach książek, które uwielbiałem. Potem przyszły inne książki i inne przyjemności niż czytanie bez opamiętania. Ale jeśli dokądkolwiek jechałem, zawsze robiłem to dzięki tamtym dziecięcym i młodzieńczym inspiracjom, marzeniom i tęsknotom. Także to, co wówczas było trudne do zrealizowania. Owszem, swego czasu postanowiłem być łowcą dzikich zwierząt, a także przejść pieszo pustynię Simpsona w Australii. Aby osiągnąć ten drugi cel, gromadziłem różnego rodzaju użyteczne przedmioty w garażu naszego domu przy Rakowieckiej we Wrocławiu. Pokazywałem je mojej sąsiadce Basi. Oboje mieliśmy wtedy około ośmiu, dziewięciu, może dziesięciu lat. Do tamtych wypraw, zrodzonych w małych głowach, nie doszło. Ale przygotowania do nich nie były po nic i bez sensu.
W tej książce chciałbym opowiedzieć, czym jest dla mnie przygoda podróżowania, co jest potrzebne do spełniania marzeń i o jeszcze paru ważnych sprawach.
Kiedyś w świat pchał mnie Tomek na Czarnym Lądzie, Robinson przychodzący na nabrzeże w Yorku (jeszcze zanim stał się Robinsonem), nawet Doktor Dolittle. A także ten największy, Pan z Nantes, dzięki któremu był i Piętnastoletni kapitan, i wspaniałe postaci z Tajemniczej wyspy, Dzieci kapitana Granta, Dwóch lat wakacji, Pięciu tygodni w balonie…
Początkowo chciałem napisać tylko o trzech podróżach, tych które wydarzyły się w ostatnim czasie, i opatrzyć je rozmyślaniami na temat tego, czym jest podróżowanie z drugim człowiekiem – oraz czym jest podróżowanie w ogóle.
Jednak refleksja o podróżach poprowadziła mnie dalej, tak jakby samo pisanie stało się wyprawą. Po zakończeniu pierwotnie zaplanowanej opowieści zdałem sobie sprawę, że nie zawarłem w niej wszystkiego, co chciałem i mogłem. Zdałem sobie sprawę także z tego, że moje emocje i kształtowanie się wiedzy o mnie samym i innych sprawach zachodziły w oddaleniu od domu, od kontekstu codzienności. I że trwały przez lat kilkadziesiąt, co zasługuje na choćby muśnięcie słowem.
Ludzie podróżują, odkąd istnieją i odkąd istnieje jakakolwiek przestrzeń do przebycia. Przebywamy ją z bagażem naszych historii, doświadczeń, obaw i radości. Czy jest szansa na to, by moja indywidualna historia stała się źródłem twórczej refleksji dla jak największej liczby tych, którzy kiedykolwiek zetkną się z tą książką? Aby tak się stało, starałem się nie unikać odniesień do mojego życia prywatnego, choć piszę o nich tylko wówczas, gdy stanowią najważniejszy aspekt podróży. A ponieważ porządna, treściwa podróż, której przygotowanie wymaga koncentracji umysłu, jest zawsze wglądem w samego siebie, te odniesienia są częste.
Pod koniec 2021 roku, drugiego roku pandemii, zaistniał szereg dobrych powodów, by wyjechać do Kolumbii. Od tej podróży zacznę.1. Co z Kolumbią jest nie tak?
Bezpieczeństwo jest zawsze najważniejsze. Dlatego sprawdzam, czy w kraju, do którego chcę się wybrać, jest bezpiecznie. Albo raczej określam poziom ryzyka, który mogę zaakceptować, bo absolutnego spokoju i braku zagrożeń nie ma nigdzie. Cóż, to chyba nawyk z inwestowania na rynku kapitałowym.
Kolumbia wydawała mi się krajem, który należy omijać. Jej symbolami były i kartele narkotykowe, i postać Pabla Escobara, i działania DEA, amerykańskiej agencji tropiącej obrót substancjami niedozwolonymi. A także wszystko to, co znajdowało się często na łamach prasy w latach dziewięćdziesiątych, w epoce przedinternetowej, i co zmagazynowały w postaci informacji i stereotypów ludzkie umysły. Ale nagle zapragnąłem tej Kolumbii.
Pragnienie zakiełkowało, kiedy Roxana z giełdy bukareszteńskiej przesłała mi linki do Narcosów. Było to słabej jakości, bo linki prowadziły do nagrań prawdopodobnie niezupełnie, z punktu widzenia prawa, legalnych. Oglądane w mieszkaniu przy Aron Cotrus w Bukareszcie, po nocach, zbudowały mistyczną atmosferę wokół miejsc, o których opowiada film. Ale decydujące dopełnienie nastąpiło kilka lat później, w pandemii, dzięki Netflixowi. W ogóle pandemia odegrała zasadniczą rolę w podjęciu przeze mnie decyzji o wyjeździe do Kolumbii. Właśnie w tamtym czasie, w 2020 roku, przekształciłem nawyk zamawiania espresso gdzie popadnie w samoedukację na temat palenia kawy i jej przyrządzania metodami alternatywnymi w domu. Stopniowo kawa, poprzez rytuał zamawiania surowych ziaren, ich palenia, warzenia, podawania – czyli tyleż eksperymentowania, ile trzymania się reguł – zaczęła pełnić rolę łącznika z uniwersum rządzonym przez ceremoniał i obrządki, zarazem ściśle splecionym z realnym światem i jego kulturą materialną. To było nowe i sensualne, jak zapach kawy w wielu odcieniach brązu i czerni. A ponieważ jedną z często zamawianych przeze mnie kaw stała się ta z regionu Antioquia, pomysł kolumbijski nie tylko rozwijał się, ale dodatkowo zyskiwał kształt, zapach i kolor. Swoją rolę odegrał także przypadek, jak często bywa.
W kwietniu 2020 roku miałem wyprawić się do Etiopii. Jednak po wybuchu pandemii i lockdownie zmieniłem wszystkie rezerwacje (łącznie z paroma etiopskimi lotami krajowymi) na październik. Wydawało mi się, iż termin jest tak odległy, że w tym czasie przeminą wszystkie pandemie świata. Potem powtarzałem tę operację jeszcze dwukrotnie, aż w końcu Etiopia przestała mi się podobać. Nie jeżdżę do krajów, których rządy stosują państwowy terroryzm i prowadzą regularne wojny przeciwko etnicznym czy politycznym mniejszościom, a to właśnie objawiło się w tym kraju o cywilizacji sięgającej tysiącleci. Zatem Etiopia przestała kusić, a zamiast niej zaczęła się wyłaniać Kolumbia. Ostatecznie, któryś kolejny telefon do biura rezerwacji Lufthansy doprowadził do zmiany lotu do Addis Abeby na lot do Bogoty. Aby jednak możliwe stało się faktem, musiałem wcześniej sprawdzić w internecie, czy wyjazd do tego kraju na kilka tygodni nie jest zbyt nierozważny, a także czy miejsca, które pragnę zobaczyć, są na jako takim poziomie bezpieczeństwa. Od początku chodziło mi o zagrożenia najpoważniejsze, czy wręcz krytyczne, jak zabójstwa na tle rabunkowym, rozboje, porwania i temu podobne. Wszystko poniżej było ryzykiem akceptowalnym.
Już w Kolumbii spotkałem w Valle de Cocora Polaków, którzy przed wyjazdem naczytali się o kryminalnych i terrorystycznych niebezpieczeństwach. W związku z tym po lądowaniu w Bogocie wynajęli samochód z kierowcą. Tyle że później nie bardzo wiedzieli, jak pozbyć się samochodu (a przynajmniej kierowcy), gdy okazało się, że po Kolumbii mogą podróżować znacznie swobodniej, niż sobie to wyobrażali.
Internet jest fantastycznym narzędziem pozyskiwania informacji, ale ich źródła trzeba oceniać krytycznie. Korzystać, ale nie pozwolić się zdezorientować czy zmanipulować. W przypadku Kolumbii przełomowy był rok 2016 i zawarcie przez rząd porozumienia z lewackimi bojówkami FARC – wtedy doniesienia na jej temat zaczęły się zmieniać, stopniowo i z wielką ostrożnością. Przy czym do relacji tych, którzy piszą, że dany kraj jest bezpieczny, bo byli tam przez trzy tygodnie i nic im się nie stało, należy podchodzić z dystansem. Także mnie nigdy „nic się nie stało”, w kategoriach jakiegoś dramatycznego wydarzenia z udziałem złych ludzi (choć wiem, co oznacza spotkanie z nożownikiem w nocy na ulicy w Durbanie, na której znalazłem się z moją córką Anią), ale to nie wskazuje, że wszędzie, gdzie mnie zaniosło, było bezpiecznie. Do oceny zagrożeń potrzebna jest szersza wiedza, nie tylko anegdotyczne wywody. Tak czy owak, zbieranie informacji o Kolumbii zakończyłem następującymi wnioskami:
• nie jest tam bardziej niebezpiecznie niż w Brazylii, gdzie w 2018 roku poruszaliśmy się po São Paulo czy Rio, jak nie przymierzając łodzie podwodne, z peryskopami wysuniętymi ponad powierzchnię wody (oczywiście tylko przez pierwsze dni, potem czujność osłabła),
• jakieś siedemset tysięcy kilometrów kwadratowych trzeba sobie odpuścić, bo to selwa, po której buszują paramilitares i narcotraficantes. Dobra wiadomość: zostaje nam jakieś pięćset tysięcy kilometrów kwadratowych do zwiedzania,
W Bogocie, Cali, Medellín trzeba będzie uważać, ale Zona Cafetera i karaibskie wybrzeże wydają się bezpieczniejsze.
Pamiętałem też o zasadzie, którą najlepiej wyraził Kevin Foggarty, Amerykanin, z którym siedziałem biurko w biurko w dawnym Domu Partii, gdzie na początku znajdowała się siedziba warszawskiej giełdy. Akurat pracowaliśmy nad wyodrębnieniem z niej Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych. Był początek lat dziewięćdziesiątych, miałem jechać po raz pierwszy do Waszyngtonu. W tamtym okresie wiadomo było, że w niedalekim sąsiedztwie Białego Domu zaczynają się ulice, na których porachunki gangów i strzelaniny to zjawiska częste. Kevin udzielił mi rady, którą stosuję do dziś: Just try sticking to places with a lot of non-criminal looking people, po prostu staraj się trzymać miejsc z dużą liczbą ludzi niewyglądających na kryminalistów.
W ten nieco pokrętny sposób decyzja została podjęta.
Reakcja znajomych na to, że fizycznie zniknę z Polski na ponad miesiąc, była typowa. „A tam jest bezpiecznie?”. „Dlaczego akurat Kolumbia?”. Tylko Wojtek, doradca podatkowy, którego znam od wielu lat, wykrzyknął: „Kolumbia? De puta madre!”. Oto dowód na to, że opinia, jakoby doradcy podatkowi byli ludźmi nudnymi i pozbawionymi wyobraźni, jest zwyczajnie niesprawiedliwa.2. Zanim wyruszyłem
Do Ameryki Południowej miałem dystans od zawsze. Może dlatego, że moje kulturowe i faktyczne zetknięcia z tym kontynentem były często dość powierzchowne? Sto lat samotności przeczytałem, będąc dzieckiem, i nie zapamiętałem niczego, oprócz małej dziewczynki, która jadła ziemię. I mrocznego klimatu, o którym wiele lat później dowiedziałem się, że jest realizmem magicznym. Amerykę Południową przemierzali, między innymi bohaterowie Znojnego chleba Umińskiego, o tych Verne’a nie wspominając. Bardzo wiele literackich sentymentów… Natomiast zmysłami poczułem ten ląd dopiero w 1997 roku, kiedy zobaczyłem po raz pierwszy na półkuli południowej takie miejsca, jak Santiago de Chile i Buenos Aires. Przeżyłem rozczarowanie, bo lecąc do Santiago, spodziewałem się, że będzie odczuwalnie inaczej, tymczasem dostrzegłem wyraźne oznaki globalizacji. Także Buenos Aires nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia – łaknąłem egzotyki, tymczasem dostałem ogromne miasto, jak… miasto. Dopiero piesza wycieczka półdzikimi ścieżkami w kierunku ujścia Parany, położonymi zadziwiająco blisko centrum, dała mi poczucie obcowania z innością, tą, którą musiał poczuć Gombrowicz, przypłynąwszy do Argentyny z Europy. I nagle w magiczny sposób moje imaginarium na temat kontynentu uzupełniła twórczość literacka autora i jego dramaty wystawiane w Starym Teatrze, na które chodziłem z moim przyjacielem Maćkiem w czasach studenckich.
Mimo to omijałem Amerykę Łacińską przez lata. Aż w końcu, aby przekonać się, czy istnieją jakieś dające się pojąć powody tego defaworyzowania, wybrałem się z Darią do Brazylii na przełomie 2017 i 2018 roku. Ale to była Brazylia, niehispanojęzyczna i tak wielka, że sama mogłaby być kontynentem – czy była więc na pewno naszą Ameryką Południową?
Zatem Kolumbia była wyzwaniem, ale i próbą sprawdzenia, jak jest i będzie. Czy ja pasuję w jakiś sposób do Ameryki Południowej, czy nie, a jeśli nie, to dlaczego. Chciałem, aby to zetknięcie się przebiegło właściwie, więc kilka miesięcy przed wyjazdem zacząłem uczyć się hiszpańskiego. Bo czy można przekonać się o tym, jak jest w danym miejscu, jeśli nie potrafi się rozpoznać semantyki otaczających nas dźwięków?
Najważniejsze jednak było inne postanowienie. Otóż po raz pierwszy mieliśmy zwiedzać powoli. Mieliśmy smakować i przedłużać chwile. Poszukiwać spokoju, ciszy i popadać w rozleniwienie. Także medytować, afirmować, oddychać, uczyć się hiszpańskiego i salsy. Przecież przed nami aż pięć tygodni!
Przekonanie, że to wszystko jest osiągalne, że jest czymś, do czego potrafimy dojść i zrobić to po raz pierwszy właśnie w krainie realizmu magicznego, okazało się złudzeniem. Koncepcja slow life w praktyce spaliła na panewce. Ale Kolumbia i tak okazała się odkryciem.
Jednak zanim cokolwiek się zaczęło, były wielkie nerwy. Bilety zarezerwowane i opłacone blisko rok wcześniej, zbliża się 31 stycznia, jest weekend, w poniedziałek lecimy. Tymczasem wchodzę w sobotę w aplikację Lufthansy i widzę nasz lot. Problem w tym, że tylko ten z Bogoty do Warszawy, 5 marca, bez wylotu z Warszawy do Bogoty za dwa dni. Nic to, myślę, pewnie coś się nie zarejestrowało w aplikacji, mam przecież mailowe potwierdzenie rezerwacji, z terminami jak trzeba, i wygląda na to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Do momentu, w którym udaje mi się dodzwonić do rezerwacji LH (mimo wszystko chcę wyjaśnić tę zagadkową sprawę), i dziewczyna tam, równie zdziwiona jak ja, mówi, że nie mam lotu do Bogoty. Po chwili jej zdziwienie ustępuje pewności siebie, bo okazuje się, że linia lotnicza próbowała się ze mną skontaktować pół roku wcześniej, w czerwcu, gdy chciano mnie poprosić o zgodę na obciążenie jakąś kilkuzłotową dopłatą mojej karty kredytowej. Ale ponieważ do kontaktu nie doszło i zgody nie było, skasowano połączenie. Przez cały weekend trwało ponowne ustanawianie lotu, bo dodatkowo okazało się, że wystąpiła jakaś anomalia informatyczna. A ponieważ Lufthansa to korporacja, w takiej sytuacji muszą współpracować ze sobą co najmniej dwa jej działy. Udało się – w niedzielę po południu w telefonie pojawił się lot do Bogoty, a we mnie lodowa góra stresu roztopiła się w mgnieniu oka.
Jak niewiele trzeba, by nie wydarzyło się coś, co wydarzyć się miało.3. Sergio
Trekking do Ciudad Perdida, zaginionego miasta w górach niedaleko wybrzeża karaibskiego, zaczął się od przeglądu kluczowych przewodników. Lata mijają, ale wciąż najważniejsze jest to, co o miejscach wartych zobaczenia pisze Lonely Planet. Wprawdzie drażni mnie przeładowanie tych pozycji informacjami, gdzie zjeść i gdzie spać, ale cóż, nie ma poradników idealnych. Tak czy inaczej, Lonely Planet to numer jeden, dopiero po nim idzie Rough Guide i inne. I oczywiście internet, a także, jeśli chodzi o relacje z wypraw, masa ciekawych treści na YouTube.
Opracowanie trasy po Kolumbii nie było łatwe – tyle miejsc, tyle obietnic wspaniałych wrażeń, a tu tylko pięć tygodni. W pewnym momencie zaczęło mieć znaczenie, że główny miesiąc naszej wyprawy, luty, ma tylko dwadzieścia osiem dni.
Ciudad Perdida szybko znalazło się wśród celów, z których nie mogliśmy zrezygnować.
Po jedenastu godzinach lotu do Bogoty, dwóch dniach spędzonych w stolicy Kolumbii i niespełna dwóch godzinach lotu do Santa Marty znaleźliśmy się na wybrzeżu Morza Karaibskiego. Z pewnym wzruszeniem, bo w grudniu i styczniu, zaledwie kilka tygodni wcześniej, obcowaliśmy z bezmiarem tej wody, płynąc promem między Gwadelupą a Martyniką i objeżdżając obie te wyspy. Morze Karaibskie było już naszym morzem. Poczuliśmy, że wszystko jest na swoim miejscu, kiedy szliśmy nadbrzeżną promenadą, wzdłuż której rozstawili się sprzedawcy palonych kasztanów, świecidełek i kurczaków z rożna. A po jej drugiej stronie, tam gdzie morze, zachodziło słońce.
Następnego dnia wcześnie rano czekaliśmy na samochód z agencji Magic Tours, który miał nas zabrać na miejsce zbiórki wszystkich uczestników trekkingu. Bo wędrówka do Ciudad Perdida nie może być indywidualną wyprawą. Miałem związane z tym pewne obawy, jak zawsze, kiedy zanosi się na konieczność podporządkowywania się czyimś decyzjom na szlaku, ale Magic Tours zasługiwało na swoją nazwę. Wszystko było zorganizowane perfekcyjnie, z taktem, wyczuciem, kulturą i ze smakiem. Od tamtej pory, gdy chcę sobie lub Darii powiedzieć, że zrobiłem coś naprawdę dobrze, a zwłaszcza optymalnie w sensie zarządzania czasem i trafności decyzji, mówię: „Magic Tours!”.
Na miejscu zbiórki pierwsze wrażenie – poczułem się cokolwiek jak dinozaur, mimo że nie byłem jakoś szczególnie stary. Po prostu cała reszta była tak nieprzyzwoicie młoda! Narodowościowo bez niespodzianek: dwie pary francuskie (pamiętam Charlotte i Quentina), Niemka Julia, Kanadyjczyk Chris, Holender Rens. I jeszcze jedna postać, spoza oczywistego zestawu podróżujących nacji, Kolumbijka Laura. Mało że Kolumbijka, to jeszcze z Medellín. A ponieważ mieliśmy z Darią duże oczekiwania związane z Medellín, nasze pozytywne myślenie o przyszłym spotkaniu z tym miastem przenosiliśmy z sympatią na Laurę.
Kolorytu i charakteru przydawało grupie dwóch przewodników, a właściwie jeden przewodnik, Sergio, i jeden tłumacz, Tyson (właściwie Miguel, ale ze względu na uderzające podobieństwo do słynnego boksera zwany Tysonem).
Kilka tygodni po naszym powrocie do Europy Tyson, zresztą były żołnierz, napisał do mnie z pytaniem, czy wiem coś o możliwości zaciągnięcia się przez cudzoziemców do armii ukraińskiej walczącej z rosyjską inwazją. Bardzo mnie ujął tą wiadomością i jednocześnie postawił w trudnym położeniu. Chciałem napisać mu, jak bardzo doceniam i podziwiam odruch jego serca, w którym, jak się domyślałem, była także awanturnicza żyłka, ale zarazem odradzić mu udział w tej wojnie. Zrobiłem i jedno, i drugie. Odpowiedź może nie była najzręczniejsza, ale została odebrana właściwie, co z pewnością umocniło naszą wzajemną sympatię.
Sergia, potomka Indian z gór, przez które szliśmy, polubiliśmy niemal od razu. Wszyscy. Jego opowieść o najnowszej historii plemion zamieszkujących okolicę, którą obdarzył nas przy pierwszej kolacji, była urzekająca. Francuzki słuchały z przejęciem, Daria ze wzruszeniem.
Takich opowieści słuchaliśmy co wieczór, tłumaczonych z hiszpańskiego na angielski przez Tysona. Sergio rozumiał angielski, zatem z przekornym poczuciem humoru prowokował kolegę. Nie pomagał mu w tłumaczeniu, to znaczy nie przypominał mu tego, co powiedział po hiszpańsku parę chwil wcześniej, a co umknęło Tysonowi. Owszem, Tyson wiedział, że Sergio coś jeszcze mówił, ale nie potrafił sobie przypomnieć co.
Sergio szedł bez jakiegokolwiek widocznego wysiłku ścieżką, która prowadziła w górę, potem gwałtownie w dół, a potem znowu pod górę w piekącym słońcu. I tak przez cały czas, z krótkimi przerwami na płaskie odcinki. Jednocześnie dostrzegał, kto słabnie, kto potrzebuje więcej czasu, i pilnował, aby taka osoba nie pozostała w pojedynkę na trasie. Albo był przy niej on, albo zarządzał, by towarzyszył jej Tyson. Z tego właśnie powodu przez cztery dni trekkingu często miałem któregoś z nich obok siebie, co dla mnie było doskonałą okazją do prób mówienia po hiszpańsku. Dzięki temu mogłem kontynuować niezdarne konwersacje z kierowcami Ubera w Bogocie przez dwa dni po przylocie do Ameryki Południowej.
Rozbijam się po świecie od wielu lat. Źle znoszę ograniczenia w podróżowaniu i w takim sposobie spędzania czasu i przeżywania rzeczywistości, jakie mi odpowiadają. Często nie mam pojęcia, czego właściwie bym chciał. Nie lubię wracać do raz odwiedzonej stacji narciarskiej. Nie lubię wracać tą samą drogą, którą pokonałem „tam”. Ale wędrówka w towarzystwie Sergia uzmysławia mi, że jestem dzieckiem nadmiaru i przesytu, rozpuszczonym bachorem. Zwłaszcza gdy Sergio oświadczył, że w przyszłym roku po raz pierwszy pojedzie do Europy, do Niemiec, a stamtąd do Holandii. W obu krajach ma przyjaciół, ziomków znad Rio Magdalena. Zbiera pieniądze na bilet i zastanawia się, ile euro będzie musiał wydawać dziennie na jedzenie w bogatych krajach za oceanem, na innej półkuli.
Kiedy już wszyscy żegnali się ze wszystkimi, dałem Sergiowi trochę euro, próbując przy tym sklecić po hiszpańsku coś o tym, że marzenia trzymają nas przy życiu i dobrze jest, jeśli się spełniają.
Ludzie, z którymi szliśmy, byli albo dwudziesto-, albo trzydziestolatkami. W Polsce łomocę w tenisa z Czarkiem, a z Tygrysem Pandą (ksywka sportowa Jacka, naszego sąsiada Chińczyka) w ping ponga, a mimo to różnica wydolności była ogromna. Co prawda na pewno wziąłem za dużo rzeczy – mały plecak, bo mały, za to bardzo ciężki. Obiektywy fotograficzne są niezbędne, ale ważą swoje. Trzeba było z części ekwipunku zrezygnować, przyszła refleksja poniewczasie. Jak wiadomo, w górach liczy się każdy dekagram, zwłaszcza gdy człowiek ma naprawdę dość.
Nie mam już dwudziestu pięciu lat i nigdy mieć nie będę. Frustrowało mnie to, ale złe myśli równoważyło déjà vu, gdy oglądałem plecy moich towarzyszy w wędrówce.
Bo ja też kiedyś byłem jak oni. W liceum przechodziłem całe Bieszczady w dwa-trzy dni – z Markiem Liwskim, Chudym, Prezesem (Witkiem Rosińskim, przewodniczącym naszej klasy w „czternastce” we Wrocławiu), z Sernesiem (Waldkiem Serneckim) oraz z Matką (Piotrkiem Kamińskim; raz powiedział na szachowego hetmana „matka” i został Matką; mało kto pamiętał potem, jak ma na imię). A potem w życiu każdego z nas zaczęły się flirty i dziewczyny, które stały się towarzyszkami wojaży w góry wciąż zdobywane w wariackim tempie, ze spaniem w namiotach, jedzeniem zupy pomidorowej i wiejskiego chleba. Moje mięśnie i neurony najpewniej przechowały pamięć wspólnych wypraw, kiedy byliśmy tak silni, jak teraz ta młodzież w Sierra Nevada de Santa Marta. Podobnie spoceni, podobnie cierpiący od upału i zmęczenia, podobnie niepotrzebujący wody, za to pełni determinacji i wytrwałości, które przydawały lekkości naszym ruchom.
W drodze do Ciudad Perdida i z powrotem byłem tak samo zdeterminowany, jak kiedyś, lecz mimo to musiałem często się zatrzymywać i zbierać w sobie do dalszego marszu. Sił ubywało w szybkim tempie. Powtarzałem sobie, że przecież całkiem niedawno wszedłem na Kilimandżaro, wbrew faktom, które jawnie temu przeczyły. Bo owszem, na Kili wszedłem, ale aż piętnaście lat wcześniej.
W każdym razie, miałem poczucie, że wśród tej wspanialej przyrody jestem i sobą, i nie sobą, że to doświadczenie świetnie znam i rozpoznaję, i przeżywam je w podobny sposób, co kiedyś, ale mam objawy i świadomość zmęczenia organizmu, którego kiedyś nie znałem. To z pewnością z tego powodu pierwszej albo drugiej nocy wstrząsały mną dreszcze, jakbym zapadł na malarię. Organizm albo chciał mi coś powiedzieć, albo się w ten sposób regenerował. Zaraz potem, o piątej rano była pobudka i zrobiło się lepiej.
Koniec końców, wysiłek sprawił, że w tym trekkingu szedłem nie tylko ja, ten z 2022 roku. Szedł ze mną również on, a właściwie nie żaden on, tylko ja z okresu nieznośnej lekkości bytu, sprzed lat. I szedłem także ja, jako nie tylko odbierający własne wrażenia, ale też ja jako współodczuwający zachwyty Darii, później zaś również jej ból po kontuzji kolana, kiedy zwłaszcza schodzenie stało się dla niej bardzo trudne. Trzy różne stany świadomości.
Magic Tours powinno w takich przypadkach naliczać wyższe opłaty za uczestnictwo.Bibliografia inspiracyjna
Książki
Applebaum Anne, Czerwony głód, Agora 2018.
Botton Alain de, Sztuka podróżowania, tłum. Hanna Pustuła, Czuły Barbarzyńca Press 2010.
Bowles Paul, The Sheltering Sky, Penguin Classics 2009.
Butcher Tim, Blood River. A journey to the Africa’s Broken Heart, Vintage 2019.
Dumas Aleksander, Trzej muszkieterowie, tłum. Joanna Guze, Iskry 1970.
Hemingway Ernest, Ruchome święto, tłum. Bronisław Zieliński, Czytelnik 1966.
Kapuściński Ryszard, Heban, Czytelnik 2016.
MacLean Rory, Magic Bus. On the Hippie Trail from Istanbul to India, Penguin Books 2007.
Mioduszewski Stanisław, Pod flagą kupców ryzykantów, Wydawnictwo Morskie 1969.
Reynolds Michael, Hemingway. Człowiek i pisarz 1929–1961, tłum. Anna Jaroszuk i Jan Jaroszuk, Świat Książki 2014.
Szklarski Alfred, Przygody Tomka na Czarnym Lądzie, Wydawnictwo „Śląsk” 1973.
Szklarski Alfred, Tomek na tropach Yeti, Wydawnictwo „Śląsk” 1979.
Szklarski Alfred, Tomek u źródeł Amazonki, Wydawnictwo „Śląsk” 1972.
Szklarski Alfred, Tomek w krainie kangurów, Wydawnictwo „Śląsk” 1976.
Theroux Paul, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję, tłum. Magdalena Budzińska, Wydawnictwo Czarne 2016.
Tokarczuk Olga, Czuły narrator, Wydawnictwo Literackie 2020.
Umiński Władysław, Znojny chleb, Nasza Księgarnia 1957.
Verne Juliusz, Dwa lata wakacji, tłum. Izabela Rogozińska, Nasza Księgarnia 1973.
Verne Juliusz, Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, tłum. Bolesław Kielski, Nasza Księgarnia 1971.
Verne Juliusz, Dzieci kapitana Granta, tłum. Izabela Rogozińska, Nasza Księgarnia 1973.
Verne Juliusz, Pięć tygodni w balonie, tłum. Maria Zajączkowska, Nasza Księgarnia 1975.
Verne Juliusz, Piętnastoletni kapitan, tłum. Maria Zajączkowska, Nasza Księgarnia 1984.
Verne Juliusz, Tajemnicza wyspa, tłum. Janina Karczmarewicz, Nasza Księgarnia 1955.
Verne Juliusz, W 80 dni dookoła świata, tłum. Zbigniew Florczak, Nasza Księgarnia 1967.
Filmy
Fauda – izraelski serial telewizyjny stworzony przez Liora Raza i Aviego Issacharoffa, od 15 lutego 2015 roku emitowany przez izraelską stację Yes Oh. W Polsce udostępniony 2 grudnia 2016 roku na platformie internetowej Netflix.
Homeland – amerykański serial telewizyjny emitowany od 2 października 2011 do 26 kwietnia 2020 roku przez telewizję Showtime. Twórcy: Howard Gordon i Alex Gansa, na podstawie izraelskiego serialu Więźniowie wojny z 2010 roku, stworzonego przez Gideona Raffa.
Narcos – amerykański serial telewizyjny wyprodukowany przez Gaumont International Television dla Netflixa. Twórcy: Chris Brancato, Carlo Bernard i Doug Miro.
Piosenki
J. Balvin, Karol G, Nicky Jam, Crissin, Totoy El Frio, Natan & Shander, Poblado,
https://youtu.be/s8hA0QRIwfo, dostęp: 25.01.2023
Jacques Brel, Orly, https://youtu.be/jaK0z_uDmpw, dostęp: 25.01.2023
Karol G, Bichota (En Vivo), https://youtu.be/cs8Z81VEbfo, dostęp: 25.01.2023
Leonard Cohen, Famous blue raincoat, https://youtu.be/DHqqlm9yf7M, dostęp: 25.01.2023
Patricia Kaas, Une dernière semaine à New York, https://youtu.be/Y05Nvxxokg4, dostęp: 25.01.2023
Więcej fotografii z podróży autora: https://ludwik-sobolewski.com/Spis treści
Wstęp
I. Ziemia Kolumba
1. Co z Kolumbią jest nie tak?
2. Zanim wyruszyłem
3. Sergio
4. Rytm
5. Ciudad Perdida
6. Droga do Medellín
7. Medellín
8. Zona Cafetera
9. Nie pytaj, komu bije dzwon
10. Rio Amazonas
11. Tu się wszystko zaczęło
II. Podróż, dzieło wspólne
1. Podróż jako inicjacja
2. Podróż w bliskość
3. Podróż jako niespełnienie
4. Podróż jako zdrada
5. Podróż jako pożegnanie
6. Podróż w beztroskę
7. Podróż jako tkanka elementarna
III. Sahara
1. LR Discovery 2
2. Off road czy overlanding?
3. Droga do promów
4. Światła innego lądu
5. Douz
6. Camp Mars
7. Camp Zmila
8. Drugie spotkanie z pustynią
9. Na nas już czas
10. Podróż jest zmęczeniem
IV. Moja filozofia podróży
1. Dlaczego. I po co
2. Podróż a wolność
3. Druga strona księżyca
V. KKH
1. Wyruszyć, aby powrócić
2. Wieczory i noce
3. Te legendarne drogi
4. Herbata i morele z Jedwabnego Szlaku
5. Pakistan na krańcu drogi
VI. Święta ruchome
1. Paryż
2. Nowy Jork
3. Południowa Afryka
4. Jemaa el Fnaa
5. Ukraina
6. Jerozolima
7. Indie
8. Hongkong
9. Hawana
10. Hanoi
11. Wyspy Perhentyjskie
12. Tokio
13. Boka Kotorska
14. Sydney
15. Bejrut
16. Mato Grosso
17. Buenos Aires
VII. Po prostu to zrobić
Bibliografia inspiracyjna
wkładka zdjęciowa