Po roku 1945. Latencja jako źródło współczesności - ebook
Po roku 1945. Latencja jako źródło współczesności - ebook
W swojej przełomowej książce Hans Ulrich Gumbrecht łączy elementy autobiografii z historią Niemiec, refleksje poświęcone Samuelowi Beckettowi i Paulowi Celanowi z drobiazgową egzegezą myśli Heideggera i Sartre’a oraz zaskakującymi obserwacjami z dziedziny zjawisk kulturowych, od Edith Piaf po raport Kinseya. Efektem tych zabiegów jest pasjonujący eksperyment badawczy mieszczący w sobie liczne dyscypliny naukowe i style myślenia.
Autor poszukuje współczesnych dylematów cywilizacyjnych świata zachodniego (kryzys instytucji społeczno-politycznych, schyłek myślenia w perspektywie historycznej, zbiorowe lęki egzystencjalne) w atmosferze intelektualnej powojennej Europy, która uformowała myślenie tzw. pokolenia ‘68, dominującego w środowiskach opiniotwórczych i elit politycznych Europy po upadku komunizmu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65369-80-2 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hans „Sepp” Ulrich Gumbrecht, profesor romanistyki i komparatystyki na kalifornijskim Uniwersytecie Stanforda, jest dziś chyba najbardziej popularnym na Zachodzie niemieckim wykładowcą reprezentującym akademickie „humaniora”, choć nie jest autorem jakiejś nowej teorii estetycznej, jak kiedyś Theodor W. Adorno, czy społecznej, jak Max Horkheimer, a potem Jürgen Habermas. Wręcz odwrotnie. Gumbrecht głosi koniec wielkich teorii, a nawet schyłek nauk humanistycznych, ale pociąga czytelników feerią skojarzeń łączących literaturę wysoką z kulturą masową, psychologię z filozofią i polityką.
Urodził się w 1948 roku we frankońskim Würzburgu i był, jak sam siebie określa, „katolickim Bawarczykiem”. Z daty urodzenia należy do „pokolenia 1968”, które zbuntowało się przeciwko pokoleniu ojców za ich przemilczane przy rodzinnym stole uwikłanie w nazizm. Przeszedł też skrajnie marksistowską – choć niezbyt głęboką – inicjację. Demonstrował – jakże – w czasie wojny wietnamskiej przed konsulatem amerykańskim. Jednak bardziej zajął się – błyskotliwą zresztą – karierą akademicką. Doktorat – „Hiperbolika w literackich tekstach romańskiego średniowiecza” – obronił na Uniwersytecie w Konstancji. Po czym szybko habilitował się badaniami nad retoryką parlamentarną w czasie rewolucji francuskiej. Profesorem został w wieku 25 lat, gdy niejeden z jego kolegów jeszcze męczył się nad pracą magisterską. Jego promotorem był lewicujący i uwielbiany przez studentów Hans Robert Jauss, o którym dopiero w latach 90. dowiedziano się, że w 1939 roku zgłosił się do Waffen-SS. Ponieważ Gumbrecht nie osiągnął jeszcze limitu wieku, więc przed objęciem katedry przez pół roku musiał zastępować samego siebie.
Potem przeniósł się na lewicowy uniwersytet w Bochum, a następnie w Siegen, dokąd ściągnął na wykłady m.in. Jacques’a Derridę. Jeszcze na studiach ożenił się z dziewczyną, która wydawała mu się ucieleśnieniem Hiszpanii, ale szybko rozwiódł się dla studentki, z którą jest do dzisiaj. Od 1989 roku wykłada na Uniwersytecie Stanforda i nie tylko ma już amerykańskie obywatelstwo, ale też jest z niego dumny. Publicznie przyznaje, że amerykański hymn wzrusza go do łez, podczas gdy niemiecki jest mu obojętny. „Niemiecka przeszłość to dla mnie ogromna trauma. Zawsze, gdy ląduję we Frankfurcie, myślę, że ten kraj jest przeklęty” wyznał reporterowi tygodnika „Die Zeit”. Na pytanie, czego mu z Niemiec brakuje, odpowiada: „Kiełbasek w miękkich bułkach” i „włosów na nogach kobiet”. I dziwi się, że jego syn wolał zostać pilotem wojskowym niemieckiej Luftwaffe, a nie amerykańskich Air Force.
Niemiecki Amerykanin jest zadowolony, że podczas gdy inni filolodzy ślęczą nad „nazwami jabłek w dialekcie sardyńskim”, to on dociera do setek tysięcy czytelników. I rzeczywiście: jego książki były tłumaczone na portugalski, hiszpański, holenderski, rosyjski, chiński. W Niemczech ostro polemizuje z niemieckim antyamerykanizmem oraz – jak w 2015 roku na uniwersytecie w Kaiserslautern – prowokuje wykładami, że akademicka humanistyka to jałowe nudziarstwo i, poza działami kulturalnymi wielkich gazet, mało kto by zauważył zamknięcie wydziałów humanistycznych. Z drugiej jednak strony jest dumny, że na Stanfordzie jego seminaria „Przyjemność z seksu” cieszą się ogromnym powodzeniem. Jest autorem dwutomowej Historii literatury hiszpańskiej (1990), sylwetek wielkich romanistów (2002), a także m.in. prac: Potęga filologii. O ukrytym impulsie w naukowym traktowaniu tekstów (2003), Kalifornijskie graffiti. Obrazy zachodniego końca świata (2010), Czytanie nastrojów. O ukrytej rzeczywistości literatury (2011). Zarazem w Brazylii występuje w sportowej telewizji. W Kalifornii ma stały karnet na mecze hokeja, koszykówki i amerykańskiego futbolu. Dla tradycyjnych strażników humanistycznego Graala te jego zainteresowania sportem i kulturą masową są „nie na miejscu”. Ale jego książka Pochwała piękna atletów (In Praise of Athletic Beauty, Harvard University Press, 2006) była tłumaczona na chiński, duński, francuski, niemiecki, włoski, koreański, portugalski, rosyjski, hiszpański i ukraiński. Zaś jego panorama wybranego na chybił trafił, a jednak znamiennego dla historii Zachodu roku 1926 była bestsellerem tłumaczonym na niemiecki, węgierski portugalski, rosyjski i hiszpański.
Rok 1926 to swoisty leksykon konwersacyjny 51 haseł – aeroplan, Amerykanie w Paryżu, taśmy montażowe, samochody, bary, boks, walka byków, kremacja zwłok, taniec, windy, gramofon, głodujący artysta, jazz, rewia, kina, transatlantyki, ogrody na dachu, wyścig sześciodniowy, telefon, komunikacja bezprzewodowa... Zgromadził programy kin, rewii, nagłówki gazet, listy przebojów, hasła reklamowe, nowości. Był to rok, w którym ukazały się Mein Kampf Hitlera i Naród bez przestrzeni Hansa Grimma”, a Heidegger kończył Bycie i czas. Obok blichtru rozbawionej kultury masowej toczyła się już w Europie ukryta wojna domowa, tworząc własną literaturę i własnych wrogów, którym odmawiała prawa głosu. Gumbrecht w swym „alfabecie” roku 1926 wspomina wprawdzie ówczesne pucze wojskowe – także zamach majowy Piłsudskiego. Ale poza strajkami i Ligą Narodów pomija politykę i gospodarkę, tych głównych, choć abstrakcyjnych aktorów poważnej historiografii, bo chce się skoncentrować na tym, co wtedy atakowało zmysły, a nie umysły. Książkę kończą dwa eseje: A jeśli niepodobna się uczyć z historii? Oraz o filozofii Heideggera, światopoglądzie nazistowskiego pisarza Hansa Friedricha Bluncka i wizji sztuki amerykańskiego fotografika Carla van Vechtena.
Rok 1926 Gumbrecht pisał po zakończeniu zimnej wojny, chyba trochę w duchu „końca historii” Fukuyamy, gdy po wstrząsach wojny i powojnia, po rewolucji obyczajowej 1968 i wolnościowej roku 1989 zdawało się, że humanistyka może podejmować już tylko encyklopedyczne projekty, bo nastał pokój i spokój, zwyciężyła liberalna demokracja, a modne niegdyś całościowe teorie społeczne i kulturowe, od marksizmu poprzez strukturalizm po dekonstruktywizm wsiąkły w piach, pozostawiając po sobie jedynie „rozbabrane łożysko”, napisała o Roku 1926 „Frankfurter Allgemeine”¹. Jeśli chce się zrozumieć przeszłość, twierdził Gumbrecht, to „trzeba jej dotknąć, powąchać i posmakować”. Zadaniem humanisty nie jest napuszanie się na spójny wykład historiozoficzny, lecz jedynie podsunięcie czytelnikowi „instrukcji obsługi” podróży w czasie.
I dość podobnie jest pomyślana autobiografia intelektualna Gumbrechta Po roku 1945 rzucona na tło powojennej „sytuacji duchowej” Niemiec, zachodniej Europy i Ameryki. Ani jednego, ani drugiego nie porządkuje już żadna teoria. Metodą wolnych skojarzeń można uchwycić jedynie jej poszczególne „kody”. Zapamiętane epizody własnej biografii kojarzą się zarówno z przypadkowymi wydarzeniami, czego symbolem są wypisy z tego wydania monachijskiej „Süddeutsche Zeitung”, które ukazało się 15 czerwca 1948, w dniu urodzin Gumbrechta, jak wydarzenia, które wstrząsnęły światem: budowa muru berlińskiego w 1961 roku czy zamach na Kennedy’ego w 1963. To pomieszanie przełomowych momentów historii najnowszej z własną biografią duchową, a potem karierą naukową, pozwala autorowi odnotować dość narcystyczną rozmowę z kolegą, jakie znaczenie ma fakt, że na Uniwersytet Stanforda powołano go akurat w roku 1989 – jednoczenia Niemiec i upadku komunizmu? Takie ulotne dywagacje jedni recenzenci ganili jako przejaw nieprzystojnego egocentryzmu, inni natomiast chwalili jako sygnał bardzo subiektywnej podróży przez rupieciarnię zarówno historii powszechnej, jak i własnego życia, niebranego w kluby teorii, lecz poddanego grze wolnych skojarzeń i wspomnień chwilowych nastrojów, jak choćby wtedy, gdy autor opisuje katastrofę na autostradzie, której ofiarą mógł paść ich samochód, czy swe zderzenie ze skazanym w Norymberdze i zwolnionym w latach 50. z więzienia byłym hitlerowskim ministrem. To właśnie jemu, pacjentowi ojca, dwudziestolatek zawdzięczał swój pierwszy wyjazd za granicę, do willi w San Remo.
Dagerotypy nastrojów to wryte w płytę własnej pamięci takie wydarzenia, jak transmisja „cudu w Brnie”, zdobycia przez Niemcy mistrzostwa świata w piłce nożnej w 1954 roku, potem zwycięstwo Brandta w wyborach 1969 czy „niemiecka jesień” 1977 – porwanie i zamordowanie Hannsa Martina Schleyera przez terrorystów Frakcji Armii Czerwonej (RAF) oraz wyzwolenie samolotu Lufthansy przez jednostkę GSG9 i samobójstwa terrorystów oczekujących na uwolnienie z więzienia. A potem oczywiście otwarcie muru 1989 i – już w USA – 11 września 2001. Miedzy takimi datami slalomem toczy się autobiografia autora, który dawno porzucił utopie i teorie „pokolenia ’68” – zauroczenie marksizmem, strukturalizmem, postmodernizmem, dekonstruktywizmem – znajdując oparcie w analizie „nastrojów” – również tych bardzo prywatnych: śmierci ojca, narodzin kolejnego dziecka.
Jednak te osobiste impresje i „eklektyczna energia interpretacyjna” – przestrzega recenzent „Frankfurter Allgemeine”² – nie powinna czytelnikowi Po roku 1945 przesłaniać faktu, że Gumbrecht – często gęsto odwołując się do Heideggera – formułuje własną teorię czasu. Twierdzi, że za plecami powojennego pokolenia powstał nowy „chronotop”, w którym teraźniejszość wcale nie jest już łącznikiem między przeszłością i przyszłością. Nie wiadomo też, w jakie – i czy w ogóle w jakieś – całości układają się te „nastroje” żarłocznej współczesności. To skłania Stephana Schlacka do cierpkiej uwagi, że ta na poły autobiograficzna książka to elegijne pożegnanie powojennego pokolenia z własną młodością. I że być może to pożegnanie z własnym historycznym czasem jest ostatnią misją „pokolenia ’68”, którego nie muska już Anioł Historii.
To jednak nie musi być wadą. Nie próżność, lecz uczciwość popchnęła Gumbrechta do takiego egocentryzmu, twierdzi z kolei w „Die Welt” Stefan Sattler³. Tylko będąc czujnym i otwartym wobec siebie samego, może być spolegliwym interpretatorem własnej generacji, niemieckiej historii najnowszej i drugiej połowy XX wieku. Nie udaje pozornego naukowego obiektywizmu. Co nie znaczy, że nie jest w stanie formułować bezstronnych sądów. Na przykład: Jak to się stało, że w drugiej połowie XX wieku zanikła wiara, że ludzkość sama potrafi się zbawić? Na ile wizja atomowej samozagłady zniszczyła wiarę w przyszłość? Gumbrecht nie jest piewcą apokalipsy, nie zapowiada końca świata. Jeśli powojnie nie spełniło oczekiwań roku 1945, to dlatego, że wchodzimy w nową epokę, o której jeszcze niewiele wiemy.
W Po roku 1945 kluczem do szyfru powojennej Europy Zachodniej jest – chyba nieco mało poręczne – pojęcie latencji, ukryta obecność przeszłości w egzystencjalnej klaustrofobii powojennej międzyepoki. Gumbrecht wyczytuje ją z Czekając na Godota Samuela Becketta, ze sporów z jednej strony Heideggera, z drugiej Camusa z egzystencjalizmem Sartre’a uległego „złej wierze” stalinizmu. Latencja – tłumaczy w rozmowie z „Die Tageszeitung”– znaczy, „że coś, czego obecność czujemy, jest nieuchwytne”. Literatura tamtego okresu sprawia wrażenie, jakby po pierwszych reakcjach na wojnę pewne intensywne odczucia wprawdzie były jeszcze obecne, ale już jakby ukryte pod gładką powierzchnią spokoju. Dziwne dla kogoś, kto dorastał w kraju, który „spowodował drugą wojnę światową i popełnił moim zdaniem największą zbrodnię w historii – Shoah, Holokaust”. Jego pokolenie chciało – opowiada dalej Gumbrecht – „uczynić przeszłość całkowicie przejrzystą”. Jeśli udałoby się zderzyć z nią odpowiedzialne przecież za tamtą przeszłość pokolenie rodziców, to tak otwarty zostałby dla nich samych „horyzont przyszłości”, by można ją było kształtować. „I moje pokolenie wciąż tego próbowało, zwłaszcza w roku 1968”. Nie udała się jego zdaniem ani tak zwana rewolta studencka, ani przezwyciężanie przeszłości. „Wręcz przeciwnie, niemiecka przeszłość ciążyła teraz być może nawet jeszcze bardziej. Potem „w niemieckiej jesieni” 1977 ten sam projekt powtórzyli ekstremiści, którzy zatrzymali się na tym programie i zostali zepchnięci na margines społeczeństwa. W roku 1989 jeszcze raz myślano, że uda się zderzyć nie tylko z przeszłością komunistyczną, ale i zachodnioniemiecką, jednak do wyzwolenia przyszłości nie doszło”. Stąd ciężar dziedzictwa tej przeszłości, „z której chciałoby się, ale nie można być wyłączonym”. Nie pozostaje więc nic innego, jak „zaakceptowanie tego, co nieuchronne. Pokolenie sprawców nie konfrontowało się ze swą przeszłością. I tak moja generacja nie miała już złudzeń, że nasza konfrontacja z ich przeszłością nas wyzwoli. Niemniej uważam, że memu pokoleniu Niemców przystoi wziąć na siebie odpowiedzialność za coś, czego obiektywnie nie jesteśmy winni”.
Problemem tego pokolenia Niemców jest jednak nie tylko przeszłość rodziców, lecz także rozpadnięcie się powojennych „wielkich opowieści” o możliwym postępie ludzkości – technicznym („ujarzmienie” atomu, lądowanie na Księżycu), a po roku 1989 zwycięstwie liberalnej demokracji. „Zarówno socjalizm, jak i na swój sposób kapitalizm wychodziły z założenia, że przeszłość jest czymś, co można kształtować. Myślę jednak, że ten dyskurs, w jakim rozmawiamy o przeszłości i przyszłości, nie odpowiada już naszemu codziennemu doświadczeniu czasu. Ani w naszych codziennych lękach, ani w codziennych marzeniach, jak i w naszym codziennym zachowaniu nie zakładamy już, że przyszłość można kształtować w wielkich zarysach. Wychodzimy raczej z założenia, że przyszłość jest pełna nakładających się na siebie zagrożeń, jakie się do nas zbliżają. Groźne tendencje demograficzne, ograniczone zasoby, groźne zmiany klimatyczne i tak dalej. Okazuje się, że nie mamy żadnych możliwości kształtowania przyszłości, natomiast mamy problemy, jak przetrwać”. Zarazem przeszłość nie tylko nie przemija, co nas wręcz zalewa. „Żyjemy w kulturze rocznicowej, każdego dnia coś jest upamiętniane. I to nie tylko w Niemczech, podobnie jest w USA. Nie podzielam rozczarowania Obamą, ale zarzuca mu się na przykład, że w swym pierwszym roku mocno akcentował możliwości kształtowania przyszłości – Yes, we can – ale potem w swej pierwszej kadencji uprawiał jedynie politykę maksymalnego ograniczania szkód. Ale być może nie da się inaczej”.
Stąd przygnębiająca teza książki: Nadzieja, że przepracowanie przeszłości otwiera drogę w przyszłość, była cechą „starego chronotopu”, który niewiele ma wspólnego z dzisiejszą konstrukcją czasu. „Być może nawet już od połowy XX wieku żyliśmy w warunkach innego chronotopu. I niczym szczur Pawłowa staraliśmy się wciąż w ten sam sposób uwolnić się z klatki, choć ani jako etos wyzwolenia, ani jako możliwość wyzwolenia już nie był realny. A więc, jeśli pani chce, to można powiedzieć, że jesteśmy straconym pokoleniem”⁴.
Ta od niechcenia rzucona uwaga może być przykrywką tej rozterki, o której w Po roku 1945 Gumbrecht rozmawia z kolegą. Usuwać się do Ameryki w trakcie tej rewolucji w Europie Środkowo-Wschodniej 1989 roku, która – jak niebawem w Przeszłości wielkiego złudzenia (1995) napisze wielki francuski historyk François Furet – skorygowała nie tylko rewolucję rosyjską 1917 roku, ale i francuską 1789? Cóż jednak dziwnego w tym, że czterdziestoletni profesor prowincjonalnego niemieckiego uniwersytetu z radością przyjmuje powołanie na jeden z najlepszych uniwersytetów na świecie?
Jednak jest w tym może więcej konsekwencji niż przypadku. W latach sześćdziesiątych młody chłopak z zachodnioniemieckiej – jak byśmy powiedzieli – inteligenckiej rodziny, aby zyskać dystans do niemieckiej historii najnowszej i własnych rodziców, wybiera się na romanistykę. A w 1989 nie tyle usunął się do Ameryki przed intelektualnym kłopotem jednoczenia Niemiec i Europy, ile po prostu uległ pokusie zrealizowania nareszcie swego własnego „marzenia amerykańskiego”, bo przyznaje, że czuje się najmłodszym przedstawicielem „pokolenia zreedukowanego” po wojnie przez Amerykanów. Na dobrą sprawę anglosaska reeducation dotyczyła przede wszystkim pokolenia wojennego urodzonego około roku 1926 – Güntera Grassa (1927), Jürgena Habermasa (1929), Ralfa Dahrendorfa (1929). To oni wychowani w III Rzeszy, którzy przeszli przez Hitlerjugend, zachłysnęli się sukcesami reżimu, w czasie wojny byli „pomocnikami obrony przeciwlotniczej”, masowo wstępowali do NSDAP, a pod koniec wojny trafiali na front, także jak Grass, w mundurach Waffen-SS, byli po wojnie – jak to powiedział Habermas „pokoleniem reeducation”, entuzjastami amerykańskiej demokracji, amerykańskiej kultury, jazzu, filmu, literatury. Sparzeni na wojnie czuli się pacyfistami, ale też świadomi byli amerykańskiego parasola atomowego.
Natomiast pokolenie Gumbrechta do Ameryki miało już stosunek dwoisty. Długie włosy, hippisi, amerykańskie kino – jak najbardziej. Ale uwolnienia od ciężaru rodzinnej przeszłości szukano już raczej w rebelii i ikonach walki wyzwoleńczej „wyklętych ludów” trzeciego świata, ich ikonami był Che Guevara, Ho Chi Minh, Mao Tse-tunga, a szkołą zaangażowania – kursy marksizmu i protesty z powodu wojny wietnamskiej przed amerykańskimi konsulatami. Gumbrecht o nich wspomina, i o swoim szybkim odejściu od „pokolenia ’68”. W czasie wojny George’a W. Busha z Irakiem, już jako obywatel amerykański, ostro w niemieckich mediach atakował niemiecki antyamerykanizm, co ściągało na niego nie tylko zarzut nadgorliwości neofity, ale jak twierdzi⁵ wręcz szykan.
Ucieczka Gumbrechta od „pokolenia ’68”, do którego przecież biologicznie i młodzieńczym doświadczeniem należy, jest znamienna. Nie każdy uciekł do Ameryki; niejeden – w niemiecki konserwatyzm, tradycyjne mieszczańskie wartości, dbałość o jakość życia. Czy to rozgoryczenie emerytów, bo na starość doczekali się „końca historii”, ale tylko swojej. Rozsypały się wszystkie utopie, jakim ulegali po drodze, więc zbierają już tylko „nastroje” i z wdzięcznością spisują korzystne opinie kolegów o sobie – sarka na swym blogu na marginesie Po roku 1945 Peter Groenwold – jak przyznaje, sam z pokolenia ’68⁶.
Ale problem jest głębszy. Wyostrzył go – kiedyś uznawany za filozofa lewicowego, dziś za skrajnie konserwatywnego – Peter Sloterdijk w Strasznych dzieciach nowożytności⁷.
„Czy któryś z autorów wypowiadających się w minionych dekadach na temat tak metodologicznie pokrętnych zjawisk, jak globalizacja, mundializacja, modernizacja, hybrydyzacja, dekolonizacja, kreolizacja, métissage i tak dalej, zwrócił uwagę na fakt, że ten wypukły kontynent zachodniej Europy ery postkolumbowej, który do połowy XX wieku nadawał ton nowoczesności, swymi paradygmatycznymi towarami eksportowymi: finansami, komunikacją morską, naukami przyrodniczymi, wiedzą inżynierską, sztuką współczesną, państwem narodowym, środkami masowego przekazu i ideologią uniseksu potrząsnął całym globusem? Czy uwzględniono fakt, że Europa – w końcu wyprzedzona przez amerykańską filię swej kultury – przekazała wszystkim innym etnicznym zbiorowiskom i „kulturom” na ziemi swe najbardziej paradoksalne i najmniej zbadane dziedzictwo – swój połyskliwy przekaz o zbędności dziedzictwa? Czy dopisano do rachunku, że Europa, razem ze swym amerykańskim partnerem, w imię młodej, zmiennej i napastliwej bogini „wolności” swój najbardziej ryzykowny eksperyment zaniosła do najodleglejszych regionów planety: swój ciągły wyścig, swe niepewne pochodzenie – innymi słowy wydziedziczenie, że bastardyzacja czy też tożsamość hybrydowa nie jest już obciążeniem w poszukiwaniu kompetencji postepowania w przyszłości, lecz raczej sensowną opcją, zapładniającym brakiem, bodźcem otwierającym nowe szanse, a nawet jakością wręcz niezbędną kwalifikacją?”.
Sloterdijk rozszerza epokę „po roku 1945” do dwustu pięćdziesięciu lat nowoczesności, poczynając od drugiej połowy XVIII wieku. Odwołując się – podobnie jak Gumbrecht – do Heideggera, a jeszcze częściej do Nietzschego, upatruje początku końca ciągłości pokoleń w rewolucji amerykańskiej 1776 i francuskiej 1789, po których nastąpił nie tyle „sterowany rozwój”, ile ciągła improwizacja i „wyrywanie się do przodu” zarówno Napoleona, jak i Lenina. Nie opierali się na lepszych koncepcjach, nie byli też nadzwyczajnie sprawni intelektualnie. Chaotycznie i genialnie potrafili jednak wykorzystać nadarzające się szanse. Całe szaleństwo wieku XIX i XX wynikało nie tyle z teoretycznych systemów, ile z działania od przypadku do przypadku bez oglądania się za siebie. Oderwanie nowoczesnego człowieka od przeszłości, od przodków i tradycji zrywało więzi pokoleniowe i rodzinne, zmniejszało liczbę dzieci i pobudzało egoizm. Sloterdijk cytuje tych samych co Gumbrecht filozofów XX wieku, a także Sokratesa i Jezusa, ale najbardziej znamienna dla egoizmu nowoczesności wydaje mu się reakcja madame de Pompadour na wiadomość o klęsce armii francuskiej w 1757 roku: „Po nas choćby potop”. Bliskie to – można dodać – słowom Göringa, który wsiadając w maju 1945 do ciasnego samochodu aresztującego go amerykańskiego generała, mruknął: „Przynajmniej przez dwanaście lat człowiek sobie przyzwoicie pożył”. Kwintesencją egoizmu ma być jednak amerykański self-made men, człowiek żyjący destrukcyjnością kapitalizmu, konsumpcją i kłamstwami o ekologicznej wrażliwości.
Zarówno dla Sloterdijka, jak i dla Gumbrechta nowoczesność przerywa ciągłość historii i następstwa pokoleń, niszczy genealogię i przeszłość. I jeśli obaj nie podsuwają żadnych recept, to jednak można z ich książek wyczytać zachętę, by jednak nie przerywać przynajmniej własnego następstwa pokoleń, aby nie żyć jedynie dniem dzisiejszym, lecz podtrzymywać ciągłość kultury, choćby tylko u własnych dzieci. „...musi także istnieć prawo ratowania tego, co było”. Przygnębiające te niemieckie egzekwie...
Można sobie zadać pytanie, na ile nastroje uchwycone w Po roku 1945 współbrzmią z „nastrojami” polskiego czytelnika. Ale którego i którymi? Temu młodszemu, dla którego nie tylko rok 1968, ale i 1989 to tylko daty w podręczniku historii, książka Gumbrechta powinna dać wgląd w „duchową sytuację epoki” powojennej w Niemczech i Europie Zachodniej. Pomijając już frapującą tezę, że były to czasy ukrytego wyczekiwania, a nie ferworu „godziny zero”, odbudowy i początku zimnej wojny, Gumbrecht daje świetny szkic powojennej mentalności, kultury masowej i intelektualnej mapy epoki, w której ścierały się francuski i niemiecki egzystencjalizm, kino włoskiej nowej fali, teatr absurdu, rozrachunki generacji frontowej, a wszystko w nastroju jakiejś fundamentalnej międzyepoki. Młodemu czytelnikowi odsłania się intelektualna Atlantyda, mało albo wcale znane nazwiska i spory z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. To świetne uzupełnienie znanych w Polsce książek, jak Powojnie Tony’ego Judta czy Anne Applebaum o duchowej sytuacji Europy Wschodniej w okresie jej stalinizacji. Z tym że książki historyków koncentrują się zwykle na polityce i mechanizmach społecznych przewrotów, podczas gdy Gumbrecht przebija się przez w dużej mierze zapomnianą rupieciarnię kultury wysokiej i popularnej, rodzinnych wspomnień i przełomowych momentów powojennej historii. Po roku 1945 jest zarazem kalejdoskopowym portretem pokolenia żyjącego w tej powojennej rupieciarni bez własnej busoli – w jej głowach Raport Kinseya sąsiaduje z wyrokami norymberskimi, a zapamiętany z dzieciństwa widok amerykańskiego czołgu gniotącego na autostradzie pasażerów volkswagena nakłada się na wspomnienie rodziców oddalających opiekunkę do dzieci za to, że ta ośmielała się chadzać do „piwnic egzystencjalistów”.
Nieco starsi niż Gumbrecht czytelnicy Po roku 1945 mogą tę książkę czytać z półuśmiechem, wspominając swą własną lekturę Podróży na Zachód Kałużyńskiego z 1953 roku, tyle że Zygmunt w czasach stalinowskich dawał propagandowy „odpór zgniliźnie” francuskiego egzystencjalizmu, czym wzbudził oburzenie Tyrmanda. Ale był czytany jako pierwsza informacja z drugiej ręki, co się czyta, ogląda i o czym mówi w Paryżu. Natomiast Gumbrecht opowiada to bez żadnej ideologii – jeśli to w ogóle możliwe. Jednak półuśmiech powojennych polskich świadków czy tylko kibiców duchowej sytuacji Europy „po roku 1945” zmienia się także w zadumę, jak dalece ich rówieśnik z Würzburga również na starość jest pozbawiony świadomości europejskiego rozdarcia. To zrozumiałe, że jako romanista do niemiecko-francuskich i zachodnioeuropejsko-amerykańskich sporów dokooptowuje także Brazylijczyka, ale znamienne, że nie odnotował ani jako student, ani jako młody profesor, ani jako emeritus, nawet cienia „wschodnioeuropejskiego egzystencjalizmu” – ani groteskowo-szyderczego głosu Gombrowicza, ani obrazów polskiej szkoły filmowej, tonu poezji Różewicza, Herberta i sarkazmu sztuk Sławomira Mrożka, o których w czasie jego dojrzewania niemieckiego „pokolenia ’68” było w Niemczech zachodnich dość głośno, ani nawet Zniewolonego umysłu Czesława Miłosza. Jego pokolenie, zajęte swą cichą wojną domową z pokoleniem rodziców, sojuszników szukało w radykalizmie Mao, niektórzy nawet i u Stalina, a nie w liberalno-demokratycznym wykręcaniu się ze stalinizmu „pokolenia ’68” w naszej części Europy. Kalendarzowo byliśmy rówieśnikami, jako formacje pokoleniowe byliśmy, i pozostaliśmy, odmienni.
Także i w naszą radiową pamięć wryły się mistrzostwa świata w piłce nożnej 1954 roku, choć w finale nasze otoczenie kibicowało Węgrom z Puskasem i Hidegkutim. Jednak ważniejsze były mistrzostwa Europy w boksie w 1953, z Chychłą, oczywiście nie wiedzieliśmy, że w 1944 był powołany do Wehrmachtu. Wciągał nas ten sam rock and roll. Docierał do świadomości proces Eichmanna. To, że ja sam pamiętam zapłakanego Paula Ankę odwołującego po zabójstwie Kennedy’ego swój koncert w Sali Kongresowej, jest zrozumiałe, ale jakim cudem dokładnie pamiętam, że o budowie muru berlińskiego usłyszałem z radia na baterie Szarotka w stanicy PTTK w Jastarni? Miałem 16 lat i to mnie jeszcze nie dotyczyło. A jedna akurat ta wiadomość wryła się w pamięć.
My także, jak wielu w Kolonii czy Hamburgu, przepoczwarzaliśmy się w latach 60. z „rocznika ’45” czy „roczników powojennych” w „pokolenie ’68”. Ale nawet jeśli słuchaliśmy tej samej muzyki, my co prawda limitowanej na antenie PR i wyławianej z szumów Radia Luxembourg, i byliśmy zapatrzeni w te same plakaty z Che Guevarą, to jednak ich i nasze bunty były przeciwległe. Oni czytali czerwoną książeczkę Mao, my raczej literaturę „wolnościową”. Nawet jeśli poeci naszej Nowej Fali pisywali wiersze o Róży Luksemburg i Ulrike Meinhof, to była to jedynie figura literacka, a nie chęć stawiania barykad i podrzucania bomb.
Różni nas także stosunek do lat pięćdziesiątych. Jakoś nie ma u nas takiego wysypu rozrachunkowych powieści z naszym dzieciństwem i dojrzewaniem. Na powstańców i „pryszczatych” stalinowców byliśmy za mali. Wojna w Korei ledwo do nas dotarła. Lęk przed bombą atomową był chyba równie abstrakcyjny jak przed niemieckim rewizjonizmem. Podobnie jak oni tam na Zachodzie odbieraliśmy Jana XXIII, Kennedy’ego i Willy’ego Brandta jako zapowiedź, że my już wejdziemy w lepsze czasy niż nasi rodzice, z którymi nasz konflikt pokoleniowy rozgrywaliśmy wokół długich włosów, a nie ich udziału w zbrodni. My nie znaliśmy tak dramatycznego jak Niemcy zrywania łańcucha pokoleń. Dlatego na przykład Bohdan Zadura mógł swą autobiograficzną opowieść zatytułować Lata spokojnego słońca. Ukazała się jak na ironię w roku 1968 – liberalno-demokratycznych protestów studenckich w marcu i zgniecenia przez czołgi Układu Warszawskiego „praskiej wiosny”.
Z trudem przecinały się też dalsze drogi zachodnioniemieckiego i polskiego „pokolenia ’68” w latach 70. i 80. My czytaliśmy Główne nurty marksizmu Leszka Kołakowskiego jako mowę pogrzebową na fundamenty ustroju, oni rozczytywali się w marksizmie jako lekarstwie na nasz „realny socjalizm” i machali nam Komunizmem bez wzrostu (1975) Wolfganga Haricha, byłego dysydenta i długoletniego więźnia w NRD, po zwolnieniu – zawziętego tropiciela nieprawomyślności wśród enerdowskich pisarzy.
Jak rówieśnikom znad Wisły i Renu trudno się było porozumieć w czasach „Solidarności”, gdy już spotkali się w Berlinie Zachodnim, opisał Adam Zagajewski w Cienkiej kresce (1983), a Marielouise Jurreit w Zbrodni miłości w środku Europy (Das Verbrechen der Liebe in der Mitte Europas, Berlin 2000). Dzieli nas także doświadczenie roku 1989. Rewolucja w Europie Środkowo-Wschodniej była w dużej mierze apogeum tego pokolenia, realizacją jego marzeń i wyobrażeń o możliwej przyszłości – wszystko jedno, jak intensywnie artykułowanych i wcielanych w życie. Natomiast zachodnioniemieckie „pokolenie ’68” rok 1989 dopadł – jak to się po niemiecku mówi – „nie na tej nodze”. Właśnie szykowało się do obalenia Helmuta Kohla i nareszcie dokonania zmiany pokoleniowej, przejęcia odpowiedzialności za republikę czy to poprzez ruch ekologiczny, czy wspierając socjaldemokrację, jednak otwarcie muru berlińskiego, rozpad radzieckiego bloku i upadek komunizmu przedłużyło erę „kanclerza zjednoczenia” o osiem lat, tak że niemieckie „pokolenie ’68” dostało swoje pięć minut dopiero w 1998 roku wraz z rządem SPD-Zieloni, kiedy u nas „pokolenie ’68” – co najmniej od ćwierć wieku wyraźnie obecne w życiu kulturalnym, obyczajowym i – poprzez „Solidarność” – politycznym, ponosiło od roku 1989 współodpowiedzialność za kraj i już czuło na karku początki pokoleniowej kontry następnych formacji. Dziś wchodzi w wiek emerytalny, ale raczej z oburzeniem niż rezygnacją patrzy na kontrrewolucję „dobrej zmiany” roku 2015 w przekonaniu, jak się zdaje, że historia się nie skończyła, lecz nadal kołem się toczy, a łańcuch pokoleń wcale nie jest definitywnie zerwany.O jeden samochód od śmierci: uwertura
S. nie pamięta żadnej wigilii świąt Bożego Narodzenia niespędzonej w dzieciństwie u dziadków – w dawnym domku myśliwskim, przytulnym, choć odosobnionym, położonym nieco ponad dwieście mil na północny zachód od jego rodzinnego miasta. W zimie ośnieżone wysokie drzewa otaczające dom dopełniały malowniczego świątecznego obrazka. Co zdarzało się wtedy nieczęsto, dziadkowi S. udało się kupić rodzicom chłopca samochód: nowiutkiego opla olympię. Z jakiegoś skomplikowanego powodu o naturze administracyjnej, którego S. nie rozumiał, tablicę rejestracyjną pojazdu oznaczono napisem British Occupied Zone – nazwą strefy, w której mieszkali dziadkowie. Ponieważ S. z matką i ojcem mieszkali w amerykańskiej strefie okupacyjnej, napis na tablicy promieniował zagraniczną, niemal egzotyczną aurą. Droga do domku dziadków prowadziła przez wzgórza pasma Spessart na zachód od Frankfurtu. W tamtym czasie wojsko amerykańskie stale wykorzystywało ten obszar do przeprowadzania ćwiczeń terenowych – udokumentowanych na początku lat 60. w komedii romantycznej z Elvisem Presleyem Żołnierski blues. Przede wszystkim ze względu na tę część podróży, ryzykowną z powodu śniegu i lodu, rodzice zainstalowali w samochodzie grzejnik. S. z dumą wykonywał powierzone mu zadanie ogrzewania części tylnej szyby tak, aby kierowca mógł przez nią coś widzieć.
Pewnego razu podczas tradycyjnej świątecznej podróży ich samochód powoli podążał za volkswagenem garbusem, który z kolei jechał za amerykańskim czołgiem. Nagle czołg z wolna zboczył w lewo i zaczął kręcić się w kółko coraz szybciej i szybciej, jakby w dzikim i niepowstrzymanym tańcu. Ojciec wyjaśnił później, że zdarzyło się to najpewniej wskutek uszkodzenia jednej z gąsienic. S. widział, jak przód czołgu, część znajdująca się bezpośrednio pod groźnie sterczącą lufą, schwyciła volkswagena i natychmiast rozpłaszczyła kabinę samochodu. Potem pociągnęła garbusa za sobą, zamieniając go w kupę złomu, w żaden sposób nieprzypominającego dawnego pojazdu. Rodzice S., lekarze, zatrzymali opla i czekali, aż taniec czołgu ustanie. Przez krótką chwilę dyskutowali, czy mają obowiązek zaoferować pomoc pasażerom volkswagena. Gdy czołg wreszcie się zatrzymał, stwierdzili, że jest na to za późno. Niespiesznie przejechali zatem obok, kontynuując podróż do leśnego domu dziadków. (Przez następne kilka dni S. obsesyjnie starał się wyobrazić sobie ciała dwóch istot ludzkich wtopione w metalową kulę, która kiedyś była pojazdem).
Nie chcieli kazać na siebie czekać. Dziadek zawsze obliczał dokładny czas ich przyjazdu i był usatysfakcjonowany tylko wtedy, gdy ojciec S. ani nie jechał zbyt szybko, ani nie został zatrzymany przez niezależne od niego okoliczności. Dziadek urodził się w małej miejscowości oddalonej o pół godziny drogi od domku myśliwskiego. Za czasów Trzeciej Rzeszy dorobił się majątku w pobliskim mieście przemysłowym, prowadząc kilka barów w dzielnicy czerwonych latarni i niewielką destylarnię. Dziś S. wie, że dziadek (po którym odziedziczył nazwisko) przeprowadził się z powrotem na wieś w ostatnich tygodniach wojny. Zapewne bardziej powodowała nim chęć uniknięcia „procesu denazyfikacji” – nazwanego tak dopiero później – niż potrzeba ucieczki przed amerykańskimi żołnierzami, o których wyrażał się drwiąco. (Zupełnie nie jak prawdziwi wojownicy uparli się, aby sprawdzić wszystkie pokoje domku, „tak jakbym stwarzał zagrożenie”). Dziadek aż do śmierci, która nastąpiła w 1958 roku, nigdy nie wrócił z babcią do miasta. Udało im się jednak utrzymać rentowny biznes dzięki częstym odwiedzinom w mieście oraz wsparciu diabolicznie wyglądającego sekretarza, który prowadził ciągłe wywody o „materii” i iluzoryczności życia wiecznego (jakby zapowiadał własne samobójstwo, które miał popełnić na długo przed śmiercią dziadka). Dziadkowi powodziło się do tego stopnia, że kupił również wielkiego czarnego opla kapitäna z białymi nakładkami na opony. Zatrudnił też szofera o polskim nazwisku, noszącego nakrycie głowy przypominające czapkę policjanta (której wybór pewnie odzwierciedlał jego pojęcie o eleganckim uniformie).
Każdego roku świętowali Wigilię w przytulnym domku, w romantycznej scenerii z ośnieżonymi wzgórzami. Śpiewali kolędy i – co S. lubił najbardziej – wspominali przeszłość, która zdawała się cudowna i odległa oraz realna i bliska. Amerykańscy i brytyjscy żołnierze w opowieściach byli zawsze „tymi złymi”, których przy trzeźwym podejściu do życia trzeba było po prostu znosić. Jedna historia szczególnie zafascynowała chłopca, choć nigdy jej do końca nie rozumiał. Dotyczyła dużych szklanych naczyń pełnych alkoholu schowanych gdzieś w lesie. W pewnym momencie krótko po wojnie dziadek – nie bez żalu, ale z poczucia konieczności – postanowił je zniszczyć mimo obaw, że wywoła to pożar.