- promocja
- W empik go
Po tamtej stronie rzeki - ebook
Po tamtej stronie rzeki - ebook
Rok 1939. Szymon Borkowski pracuje w majątku ziemskim hrabiego Przyłuskiego, jest bardzo dobrym zarządcą, szczęśliwym ojcem i mężem. Rodzinną sielankę przerywa wojna. Gdy na Borycin spadają bomby, jego żona Bogumiła właśnie rodzi piąte dziecko.
Borkowscy próbują przetrwać w okrutnej rzeczywistości. Jedni mieszkańcy wioski znikają bez wieści wywożeni w głąb Syberii, inni padają ofiarą niemieckich represji. Pogodzenie troski o rodzinę z własnymi wartościami i honorem nie jest łatwe. Kiedy Szymon angażuje się w działalność polskiego podziemia, Bogusia każdego dnia drży o bezpieczeństwo najbliższych. Pomiędzy małżonkami narasta konflikt i coraz bardziej się od siebie oddalają. Życie jednak lubi zaskakiwać…
Po tamtej stronie rzeki to dramatyczna opowieść o woli przetrwania, która każe na gruzach budować nowy dom, i miłości, która wszystko wybacza. W tle opowieści o rodzinie Borkowskich autorka ukazuje losy mieszkańców Podlasia od wybuchu wojny, przez radziecką i niemiecką okupację, aż po pierwsze powojenne lata w komunistycznej Polsce.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368302066 |
Rozmiar pliku: | 572 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zaczynała się wojna, Bogumiła Borkowska była w ósmym miesiącu ciąży. Dziecko, które według jej obliczeń powinno przyjść na świat w czasie wykopków, miało być jej piątym z kolei potomkiem i choć fakt ten niezbicie dowodził, że Pan Bóg jej błogosławił, Bogumiłę przez dłuższy czas dręczyły wyrzuty sumienia, że nie potrafi cieszyć się z tego tak, jak by wypadało. Owszem, udawała zadowoloną, gdy inne kobiety jej winszowały, ale wcale nie była pewna, czy był to aż taki dar niebios, jak utrzymywały. W każdym razie ona sama nie czekała na nie tak jak na poprzednie. Z obawą myślała, ile nowych problemów pociągną za sobą jego narodziny. Mniejsza już nawet o wydatki – z tym jakoś musieli sobie poradzić, choć lekko im nie było, a czasy szły niepewne. Bardziej chodziło o to, że już przy czwórce dzieciaków czasami nie wiedziała, w co ręce włożyć. Stąd też na samą myśl o kolejnym porodzie i kolejnym niemowlaku, który znowu przez co najmniej rok – i w dzień, i w nocy – miał wisieć jej przy piersi, zaczynała czasem żałować, że w ogóle wyszła za mąż, zamiast poświęcić się Najświętszej Panience, tak jak zrobiła Mania Safaryn, z którą przyjaźniła się w dzieciństwie. Rzecz jasna nie mówiła tego głośno, bo głupotą, a może nawet i grzechem, byłoby sprzeciwiać się swemu przeznaczeniu, ale nic nie mogła poradzić na to, że od czasu do czasu nachodziło ją myślenie o tym, jak by też wyglądało jej życie, gdyby nie zakochała się w Szymonie.
Borkowski był od niej starszy o prawie szesnaście lat i prawdę powiedziawszy, swego czasu wielu się dziwiło, że młoda, bo zaledwie dziewiętnastoletnia dziewczyna z własnej woli wychodzi za mąż za mężczyznę tylko o dziesięć lat młodszego od jej własnego ojca. Zdarzało się oczywiście i wcześniej, że młódkę wydawano za starego, jednak prawie zawsze szły za tym pieniądze, a tu gospodarska córka wiązała się z hołyszem, który oprócz starej chałupy i kawałka pola niewiele więcej poza tym zdążył się w życiu dorobić. Ojciec Bogusi prawie się jej wyrzekł, gdy się o wszystkim dowiedział, pieklił się, groził, że grosza im nie da, ale w końcu ustąpił, choć długo wypominał zięciowi, że gdyby nie posag jego córki, do końca życia byłby wyrobnikiem we dworze, a nie gospodarzem z prawdziwego zdarzenia.
Szymon zaciskał zęby i harował jak wół, byle tylko teściowi, który ostentacyjnie okazywał mu lekceważenie, nie dać pretekstu do nowych docinków, a brak majątku nadrabiał dumą i uporem, które od zawsze przysparzały mu u ludzi po równo – i podziwu, i niechęci. To, że wielu go szanowało, potwierdzał chociażby fakt, iż mąż Bogusi już drugi raz z rzędu został wybrany do rady gminnej. Zaś dowodem uprzedzeń niektórych mieszkańców Borycina było przezwisko, które nadano mu we wsi po jego powrocie z wojska i które przylgnęło nie tylko do niego, ale – jak się potem okazało – także do całej jego rodziny, a zwłaszcza do owej córki, która jesienią trzydziestego dziewiątego roku dopiero się miała urodzić.
Borkowskiego, tak jak i paru innych chłopaków z ich wsi, zmobilizowano do armii carskiej na krótko przed poprzednią wojną. Służył w niej ponad trzy lata, póki nie trafił do niemieckiej niewoli, w której spędził dwa kolejne. Do domu wrócił w dziewiętnastym roku i od razu naraził się niektórym, wychwalając niemieckie porządki, na które się napatrzył w jakimś pruskim majątku, bo choć pracował tam jako jeniec, potrafił docenić to, co docenienia było warte. Po powrocie zaś tym mocniej raziły go niechlujstwo widoczne w rodzimych gospodarstwach i prymitywizm stosowanych tu rolniczych metod, którym daleko było do tych, jakie podpatrzył u Niemców.
– Od razu widać, że rządzili tu Ruscy – mawiał. – Dobrze chociaż, że Przyłuski to nowoczesny człowiek, bo jakby nie on, to do tej pory pewnie by się u nas sochą orało.
Co do zasług hrabiego dla miejscowej społeczności nikt nie protestował, jednak tak jawna krytyka panujących w okolicy zwyczajów początkowo nie przysporzyła Szymonowi popularności. Wielu miało mu to za złe i uważało, że się wywyższa, mimo że sam w gliną lepionej chałupie się urodził i jak większość dzieciaków na bosaka ganiał od wiosny aż do pierwszych przymrozków. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że w tym, co mówił Borkowski, było sporo racji. Borycin był dużą i, dzięki społecznikowskim zapędom rodziny Przyłuskich, całkiem nowoczesną wsią. Funkcjonowały tu szkoła, założona przez hrabinę biblioteka, straż pożarna, kółko rolnicze i Kasa Stefczyka, aktywnie działało koło gospodyń, był kościół, kilka sklepików, felczer, a nawet fryzjer. Inne wsie należące do gminy nie były jednak tak dobrze rozwinięte. Nawet te zamożniejsze, zamieszkałe przez dość liczną w okolicy szlachtę zaściankową, wypadały na tle liczącego ponad tysiąc mieszkańców i posiadającego dziesięć ulic Borycina blado, by nie powiedzieć nędznie. Dlatego chociaż zjeżdżająca tu w niedzielę szlachta należąca do borycińskiej parafii głowy nosiła wysoko, dla mieszkańców innych wiosek przeprowadzka do Borycina – na przykład w wyniku zamążpójścia – stanowiła swego rodzaju awans społeczny.
Trudno wprawdzie powiedzieć, czy w przypadku Borkowskiego wyjazd z rodzinnej wsi odegrał taką samą rolę, faktem jednak było, że choć przez te pięć lat nieobecności musiał słuchać rozkazów, i to wydawanych w obcych językach, wrócił ze swej poniewierki wyraźnie odmieniony. I wcale nie chodziło o to, że z chłopaka stał się mężczyzną, ani nawet o to, że nabrał nowych, nieznanych wcześniej we wsi nawyków. Kto to widział na przykład, żeby chłop do obrządku się przebierał albo gazety w sklepie prenumerował? Nie, różnica tkwiła w czymś innym, niedającym się dokładnie określić, ale wyraźnie wyczuwanym nie tylko przez dawnych znajomych czy sąsiadów, ale nawet przez obcych i znacznie lepiej urodzonych, czego potwierdzeniem mogło być chociażby to, że sam hrabia Przyłuski w rozmowach, w które wdawał się czasem z chłopami w sklepie, pod kościołem czy na jarmarku, zwracał się do niego per „panie Borkowski”, a nie przez „wy”, jak w przypadku innych, nawet znaczniejszych gospodarzy.
Hrabia zaczął wyróżniać go w ten sposób od momentu, gdy okazało się, iż Borkowski potrafi całkiem dobrze mówić nie tylko po rosyjsku, ale także po niemiecku, co wyszło na jaw w czasie jednego z polowań, które Przyłuski, właściciel kilkuset hektarów lasów, od czasu do czasu organizował. Zwykle uczestniczyli w nich właściciele okolicznych majątków, ale zdarzało się, że strzelaniem do dzików i saren zabawiali się goście z bardziej odległych stron, a nawet z zagranicy. Niemiecki ambasador, który gościł we dworze zimą dwudziestego drugiego roku, nie mógł się więc nadziwić, gdy wozak wynajęty do przewiezienia myśliwych i upolowanej zdobyczy uprzedził go w zupełnie poprawnej niemczyźnie, że wjeżdżają na wertepy i że trochę ich wytrzęsie, zanim dotrą do głównego traktu. Wypytywany przez zaskoczonego Niemca mężczyzna wyjaśnił, że języka nauczył się w czasie wojny i choć z pisaniem nie idzie mu najlepiej, dogadać się umie, czego dowiódł, odpowiadając na kolejne pytania ambasadora. Powiadomiony o tym fakcie Przyłuski zainteresował się wtedy bliżej osobą Borkowskiego i już po pierwszej z nim rozmowie zorientował się, że młody mężczyzna, oprócz zdolności językowych i sporej, jak na niewykształconego chłopa, wiedzy o świecie, posiada też ogólnie wysoką inteligencję i – wrodzoną czy też nabytą – ogładę, jaką rzadko zauważał wśród chłopów. Wywiedziawszy się więc dokładniej, kto zacz, zaproponował mu stanowisko zarządcy w folwarku Patoki, przynależnym do borycińskiego majątku.
Oczywiście względy, jakimi Przyłuski darzył młodego Borkowskiego, nie uszły uwadze miejscowych, a że już wcześniej niejeden był na niego cięty z powodu jego poglądów i „wielkopańskich” manier, rzucone przy jakiejś okazji złośliwe: „Widzisz go, jaki hrabia się znalazł?” szybko zostało podchwycone.
Bogusia była jeszcze dziewczynką, gdy na młodego Szymona zaczęto mówić „hrabia”. W swej dziecięcej naiwności nie za bardzo wyczuwała ironię zawartą w tym określeniu i przez dłuższy czas była przekonana, że wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w kapeluszu naprawdę należy do owego trochę tajemniczego świata arystokracji, który ona sama mogła obserwować jedynie z pewnej odległości, na przykład podglądając przez szpary w drewnianym parkanie okalającym pałacowy park bawiące się w nim panienki albo podziwiając w czasie niedzielnej sumy ich strojne sukienki. Dopiero gdy podrosła – miała już wtedy jakieś trzynaście lat – zaczęło ją zastanawiać, dlaczego ów „hrabia” w czasie mszy stoi pod chórem wśród chłopów, zamiast siedzieć w ławkach pod samym ołtarzem, gdzie swoje miejsca mieli zarezerwowane członkowie rodziny Przyłuskich. Odkrycie własnej pomyłki nie zrobiło wprawdzie na niej większego wrażenia, ale to właśnie od tego momentu zaczęła się baczniej Borkowskiemu przypatrywać.
Na pewno wyróżniał się wśród innych mężczyzn. Wysoki, przystojny, nosił się może nie całkiem po pańsku, ale po jego ubiorze znać było dbałość o to, by dobrze się prezentować. Obserwująca go Bogusia dopiero teraz zauważyła, że oprócz nieodłącznego kapelusza, który najbardziej kojarzył się jej z „hrabiostwem”, Borkowski nawet w zwykłe dni nosił marynarkę, a w niedziele zawsze wkładał białą koszulę i spodnie w kant. W przeciwieństwie do innych mężczyzn, którzy zwykle golili się raz w tygodniu, na jego twarzy nigdy nie zauważyła parodniowej szczeciny, mało tego – mijając go pewnego razu w drzwiach sklepu, poczuła od niego zapach wody kolońskiej, o której jej własny ojciec wypowiadał się kpiąco jako o „babskich fanaberiach”.
Jej te „fanaberie” nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie – im uważniej przyglądała się Borkowskiemu, tym większą budził w niej ciekawość. Początkowo zresztą nie uważała owego zainteresowania za coś nietypowego, a tym bardziej niewłaściwego, jednak z czasem zaczęło do niej docierać, że ekscytacja, jaką wywoływał w niej ten mężczyzna, ma zupełnie odmienny charakter od tego, co odczuwała w kontaktach z innymi ludźmi. Tak naprawdę nie chodziło jej bowiem o to, by czegoś się o nim dowiedzieć, choć oczywiście nadstawiała uszu, gdy w rozmowie padało jego nazwisko. Bardziej zależało jej na sytuacjach, gdy chociaż przez chwilę mogła być w jego pobliżu – patrzeć na niego, słuchać jego głosu. Nie trafiały się one zresztą często, drogi trzydziestolatka i podfruwajki siłą rzeczy musiały się mocno rozmijać, ale jeśli już się zdarzyło, że mogła znaleźć się w tym samym miejscu co on – najczęściej w kościele lub pod sklepem, gdzie gromadzili się na rozmowach mężczyźni – wywoływało to w niej mieszaninę zadowolenia i dziwnego niepokoju, których przyczyny jeszcze przez jakiś czas sobie nie uświadamiała, choć już wtedy instynktownie wyczuwała, że nie powinna się z nimi zdradzać. Dopiero mając piętnaście lat, zrozumiała, że ten dziwny stan, jaki ją ogarniał, gdy zaczynała o nim myśleć, to była miłość.
Trzeba przyznać, że odkrycie tego faktu wprawiło ją początkowo w konsternację, a nawet spowodowało swego rodzaju popłoch – czym innym były bowiem jej dziewczyńskie rojenia, co innego znaczyło uczucie, które właśnie nazwała.
Próbowała się z tego otrząsnąć, zdroworozsądkowo tłumacząc sobie, że przecież nie ma szans na to, by obiekt jej westchnień kiedykolwiek zwrócił na nią uwagę. Borkowski był wprawdzie kawalerem, ale Bogusia miała świadomość, że w celibacie raczej nie żył. Z zasłyszanych tu i ówdzie komentarzy, półzdanek i półsłówek domyślała się różnych rzeczy i choć jej serce protestowało, trzeźwy rozum podpowiadał, że dla własnego dobra nie powinna nawet próbować sobie ich wyobrażać. Poza tym i tak zbyt wiele ich dzieliło – przede wszystkim wiek, ale różnice majątkowe także nie były tu bez znaczenia. Rodzina Bogusi należała do bogatszych we wsi. Borkowski, choć nosił się elegancko, robił na cudzym i nawet całego domu nie miał, dzieląc z bratem po połowie drewnianą chałupę odziedziczoną po rodzicach.
Cóż jednak znaczy rozsądek wobec dziewczęcego zadurzenia! Pomimo wszelkich wątpliwości i obaw, nie tylko nie udało się jej wyrugować Szymona z serca, ale dwa lata później jej uczucie gwałtownie zyskało na intensywności, kiedy nagle dotarło do niej, że obiekt jej westchnień wreszcie raczył ją zauważyć.
Zdarzyło się to na zabawie, którą na Świętego Floriana strażacy urządzili w remizie. Była to wielka feta, w której organizację włączała się nie tylko straż ogniowa i podnajmujące od niej lokal koło gospodyń wiejskich, ale także rodzina Przyłuskich, za sprawą której powstały we wsi obie te organizacje. Impreza trwała właściwie cały dzień, bo już po sumie w „parku strażackim”, jak nazywano ogrodzony plac nad stawem, zaczynały się różnego rodzaju zawody i konkursy. Wielką popularnością cieszyły się więc pokazy ćwiczeń strażackich, zwłaszcza te związane z obsługą sikawki i przeprowadzaniem przez ogień żywego inwentarza, oraz mecze piłki wodnej, w których rywalizowały drużyny ogniowe z całej okolicy. Na brak zainteresowania nie mogła też narzekać loteria fantowa, a także stoiska organizowane przez koło gospodyń, kółko rolnicze oraz sanitariuszki, czyli powstałą przy OSP drużynę dziewcząt w wieku od siedemnastu do dwudziestu lat, która oprócz ćwiczeń w udzielaniu pierwszej pomocy prowadziła też pod opieką swej założycielki – hrabiny Pelagii Przyłuskiej – działalność kulturalno-oświatową.
To właśnie tej ostatniej organizacji zawdzięczała Bogusia możliwość wzięcia udziału w zabawie tanecznej wieńczącej całą imprezę. Zaproszenie na nią było bowiem sporym wyróżnieniem i gdyby nie przynależność do „samarytanek”, siedemnastolatka nigdy w życiu nie mogłaby wejść na salę, gdzie bawili się jedynie najbardziej znaczący lub aktywni społecznie mieszkańcy gminy. Co prawda główną rolą ubranych w ciemnogranatowe spódnice i białe bluzki dziewcząt była obsługa gości i na tym minęły im pierwsze godziny, jednak w miarę upływu czasu, gdy atmosfera stała się mniej oficjalna, młode sanitariuszki – jak by nie było córki co znaczniejszych gospodarzy – również zostały wciągnięte do zabawy.
Dla Bogusi był to właściwie pierwszy w życiu prawdziwy bal, bo choć bywała już w remizie na różnego rodzaju potańcówkach, aż do tej pory traktowana była na nich jak dziecko, i jeśli nawet zdarzyło się jej zatańczyć, to jedynie w gronie koleżanek i zawsze pod czujnym okiem matki, która nie pozwalała, by jej jedynaczka zadawała się z podpitymi młodymi mężczyznami, stanowiącymi najliczniejsze towarzystwo na tego typu imprezach.
Tym razem wszystko było inaczej, bo choć matka siedząca z ojcem przy stole pod ścianą co rusz szukała jej wzrokiem po sali, nie wydawała się jednak tak zdeterminowana jak wcześniej, aby kontrolować każdy krok córki. Być może przyczyną tego był fakt, że Bogusi już niewiele brakowało do pełnoletności – wszak pod koniec września miała skończyć osiemnaście lat, a może sprawiły to ranga imprezy i przekrój społeczny zebranych, wśród których jeśli nawet znalazł się i ktoś biedniejszy, to nadrabiał to funkcją albo zasługami dla miejscowej społeczności. W każdym razie nie zareagowała, gdy w pewnym momencie któryś ze strażaków poprosił Bogumiłę do tańca, tym bardziej więc nie mogła protestować, gdy zrobił to młody Konstanty Przyłuski, który wraz z jedną z sióstr zaszczycił zabawę swą obecnością. No a potem to już poszło „za koleją” i w pewnym momencie Bogusia uświadomiła sobie, że jest jedną z najbardziej rozchwytywanych panien na sali, bo nawet starsza od niej o dwa lata i uchodząca za wyjątkowo urodziwą Zofia Kabatówna, córka wójta z Grodziska, siedziała od czasu do czasu na ławie, podczas gdy ona odpoczywała właściwie tylko wtedy, gdy przerwę robiła sobie orkiestra, zamówiona przez hrabiego aż z Bielska.
Dziewczyna, oszołomiona tym niespodziewanym sukcesem, zapomniała na moment o mężczyźnie będącym głównym powodem, dla którego zapisała się do „samarytanek”, i gdy około północy Szymon Borkowski poprosił ją do tańca, na chwilę zaniemówiła z wrażenia. Na szczęście otrząsnęła się na tyle szybko, by nie zdążył tego zauważyć, lecz przez cały czas, gdy tańczyli, wszystkie jej wysiłki skierowane były na to, aby nikt się nie zorientował, jak bardzo przeżywa ona ten pierwszy w życiu kontakt fizyczny z mężczyzną, o którym od tylu lat śniła, zwłaszcza że jak na złość orkiestra grała akurat jakiś spokojny utwór i siłą rzeczy kontakt ów był o wiele bliższy niż przy skocznych kawałkach, kiedy to stykały się przede wszystkim ręce partnerów. Teraz Szymon obejmował ją całym ramieniem, a bijąca od niego woń męskiego ciała zmieszana z zapachem wody kolońskiej i nikłym odorem alkoholu sprawiała, że nogi zrobiły się jej trochę miękkie, a w głowie poczuła dziwne dudnienie, z powodu którego wszystkie dźwięki stały się na pewien czas przytłumione, jakby słuchała ich pod wodą.
Trudno ocenić, czy Szymon zdawał sobie sprawę z tego, co się z nią działo, na pewno jednak wyczuł ową miękką bierność, której w tym momencie poddało się jej nagle osłabłe ciało – jeszcze dziewczęco gibkie, ale już po kobiecemu zaokrąglone i kuszące. W męskim odruchu przyciągnął ją mocniej do siebie, a nie napotkawszy oporu, niespodziewanie poczuł podniecenie, jakiego nie wywołała żadna z wcześniej proszonych przez niego do tańca dziewczyn. Mimo to próbował się opanować i nawet nieznacznie się od niej odsunął, by nie myśleć o tym, jak jędrne muszą być jej piersi, które przez chwilę wyczuwał przez cienkie płótno koszuli. Jednak i tak, gdy spojrzał na nie z góry, natychmiast musiał unieść wzrok, bo widok dwóch krągłych wypukłości rysujących się pod białą bluzką podziałał na niego tak mocno, że Borkowski zaczął obawiać się kompromitacji.
Zdumiony własną reakcją – wszak z niejedną kobietą miał w życiu do czynienia – zaczął przyglądać się dziewczynie i wynik tej obserwacji zadziwił go jeszcze bardziej. To, że była ładna, zauważył już wcześniej, w końcu dlatego poprosił ją do tańca, jednak dopiero z bliska dostrzegł szczegóły, które sprawiły, że jego organizm tak gwałtownie zareagował. Nie za wysoka, ale wyjątkowo zgrabna, odznaczała się niezwykłą delikatnością rysów przywodzących na myśl twarze aniołów malowanych na świętych obrazkach. Miała duże niebieskie oczy, okolone gęstą firanką jasnobrązowych rzęs i prawdziwie „anielskie” włosy, wijące się w jasnych puklach wokół jej twarzy. Ta zaś wyglądała jeszcze trochę dziecinnie, ale przyglądający się jej Borkowski wyczuł, że pod tym niewinnym wizerunkiem słodkiego cherubinka czai się zmysłowa kobiecość, która lada moment wybuchnie i której – wiedział to już na pewno – oprzeć się nie był w stanie.
Oczywiście Bogusia, przejęta własnymi odczuciami, nawet nie podejrzewała, jak mocne wrażenie wywarła na mężczyźnie swych marzeń. Po skończonym tańcu z ulgą usiadła na ławie obok innych koleżanek, zastanawiając się, jak mocno się właśnie zbłaźniła. Wydawało się jej, że nogi nigdy tak się jej nie plątały, jak w tym tańcu, a w dodatku doszła do wniosku, że Szymon musiał uznać ją za nierozgarniętą gąskę, która nawet porozmawiać nie umie, bo choć na początku próbował ją zagadywać, jedyne, na co się zdobyła, to krótkie kiwnięcia głową.
Jakież więc było jej zdziwienie, gdy niecałe pół godziny później Borkowski ponownie do niej podszedł. Nie wiedziała, czy był to przypadek, czy zrobił to celowo, ale skłonił się przed nią akurat w tym momencie, gdy siedzący na scenie muzycy zaczęli grać kolejną powolną melodię, która sprawiała, że większość tańczących par obejmowała się znacznie ciaśniej niż przy skocznych utworach.
Zawahała się tylko przez moment, potem jakaś wewnętrzna siła kazała jej ująć wyciągniętą dłoń mężczyzny. Tym razem była trochę pewniejsza siebie. Położyła mu rękę na ramieniu, a on objął ją w pasie i znowu przyciągnął ku sobie.
– Lubi pani tańczyć? – spytał, pochylając głowę w jej stronę, a ona potaknęła, zaskoczona, bo właściwie nikt wcześniej nie zwracał się do niej per „pani”.
Nie była pewna, czy zauważył, że się speszyła, ale od razu zadał jej kolejne pytanie:
– Ile ma pani lat?
– Niedługo skończę osiemnaście – szepnęła, rumieniąc się nie tyle z powodu obcesowości tego pytania, lecz dlatego że nagle przestraszyła się, iż Borkowski uzna ją za dziecko.
– Najpiękniejszy wiek dla kobiety – usłyszała jednak i coś w jego głosie sprawiło, że odważyła się podnieść wzrok i spojrzeć na niego.
Nie musiał mówić nic więcej, by domyśliła się, że w tej pochwale zawarł to, co czuł, a co jej jeszcze chwilę wcześniej wydawało się nieprawdopodobne: on naprawdę widział w niej kobietę. Mało tego, choć jej doświadczenie z mężczyznami było żadne, instynktownie zrozumiała jeszcze więcej: on jej pragnął.
*
Ich romans nie zaczął się od razu. Po skończonym tańcu Szymon odprowadził ją na miejsce, a niedługo potem Bogusia wróciła z rodzicami do domu. Jednak od tego dnia ich drogi przecinały się coraz częściej, bo teraz już obydwoje szukali swojego towarzystwa. Okazało się nagle, że pomimo dzielących ich różnic sposobności do spotkań mieli całkiem sporo. Głównym pretekstem były oczywiście cotygodniowe zbiórki „samarytanek”, które odbywały się w remizie. Dziewczęta ćwiczyły się tam w udzielaniu pierwszej pomocy, poszerzały wiedzę na temat higieny i dbania o zdrowie, pod okiem Pelagii Przyłuskiej przygotowywały pogadanki i przedstawienia prezentowane później na różnego typu imprezach okolicznościowych, takich chociażby jak organizowany co roku Tydzień Obrony Przeciwpożarowej. Oprócz młodej Janaszkówny nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na fakt, że od jesieni owe spotkania pokrywały się z zajęciami przysposobienia strażackiego prowadzonymi przez Borkowskiego. Wręcz przeciwnie, wydawało się logiczne, że młodzież skupiona wokół borycińskiej OSP zaczęła wspólnie działać i wspólnie się bawić.
Tylko że Bogusi nie obchodzili rówieśnicy. Jej myśli niemal bez przerwy krążyły wokół Szymona, tym bardziej że ten wyraźnie dawał jej do zrozumienia, iż jest nią zainteresowany. Oczywiście początkowo nie pozwalali sobie na nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia, ale jej zakochane oczy i uszy wychwytywały nawet najdrobniejsze sygnały świadczące o tym, że nie jest mu obojętna. Spojrzenia, gesty, słowa, które między sobą wymieniali – z pozoru niewinne, wręcz nic nieznaczące dla innych – dla nich stanowiły tajny szyfr wyrażający całą gamę uczuć, które nimi zawładnęły.
W jego przypadku początkowo było to przede wszystkim pożądanie. Pragnął tej dziewczyny jak żadnej dotąd. Myślał o niej prawie bez przerwy, tęsknił za jej widokiem i niemal podświadomie szukał pretekstów, by móc znaleźć się w jej pobliżu. Wściekał się, widząc kręcących się wokół niej młokosów, i tylko fakt, że ona sama nie zwracała na nich zbytniej uwagi, powstrzymywał go przed szukaniem sposobności, aby móc strzelić w ucho jednego czy drugiego gówniarza, który śmiał za bardzo się do niej zbliżyć. Nie miał pojęcia, czy to była miłość, nigdy wcześniej nie zaznał tego uczucia, ale jeżeli miało ono polegać na tym, że człowiek nie wyobraża sobie życia bez kogoś innego, to tak – był zakochany, i to do szaleństwa. Dla niego sprawa była więc prosta i chociaż miał świadomość, że uczucie, które nim zawładnęło, mocno skomplikuje mu życie, gotów był zrobić wszystko, żeby Bogumiła była jego.
Paradoksalnie to ona, choć przecież kochała go od dawna, miała więcej wątpliwości. Miłość, która ją dopadła, nie była bowiem taką, jak Bogusia sobie wcześniej wyobrażała. Zamiast pasma nieustającej szczęśliwości przyniosła ze sobą niepokój i ogromne napięcie, którego rozładowanie, owszem, sprawiało jej rozkosz, ale oprócz tego budziło tak silne poczucie winy, że nie przyznawała się do niego nawet w czasie pierwszopiątkowych spowiedzi. Wolała już wieczne potępienie od tego, jakie niechybnie usłyszałaby od księdza proboszcza, gdyby ten poznał całą prawdę.
Pragnęła Szymona, pomimo że nieodłącznie towarzyszyły temu wyrzuty sumienia. Mając w sumie dość mgliste pojęcie na temat własnej seksualności i mocno wypaczone – bo oparte na dwóch mało wiarygodnych źródłach, jakimi były szeptane wyznania koleżanek i gromkie przestrogi księdza – wyobrażenie na temat seksualności w ogóle, trwała w przekonaniu, że czeka ją zasłużona kara. Przyjęła to za pewnik i w pewnym sensie nawet się z tym pogodziła. Mało tego, po jakimś czasie uznała, że skoro i tak nie ma dla niej ratunku, nie ma też większego znaczenia, czy do popełnionych grzechów dołoży kolejne.
Po pierwszym razie, który nastąpił mniej więcej rok po owej pamiętnej zabawie, przeżyła moment krótkiego zawahania. Owszem, pocałunki Szymona i jego pieszczoty doprowadziły ją prawie do ekstazy, ale to, co nastąpiło po nich, wydało się jej tak brutalne, że gdyby nie wstyd, który ją nagle ogarnął, wybuchnęłaby chyba płaczem. Nie mogła uwierzyć, że mężczyzna, który jeszcze przed chwilą szeptał jej do ucha czułe słowa i którego dłonie sprawiały, że omdlewała z rozkoszy, tak gwałtownie się zmienił i zadał jej ból, którego kompletnie się nie spodziewała. Zszokowana próbowała wyrwać się z jego uścisku i dopiero po dłuższej chwili dała się przekonać, że nie chciał zrobić jej krzywdy.
– To tylko za pierwszym razem tak jest – przekonywał ją i tak długo pocieszał, aż uspokojona czułym głaskaniem wtuliła się w niego z jeszcze większą ufnością niż poprzednio.
Ich tajne schadzki trwały prawie trzy miesiące i w sumie dziwne było, że aż do początku sierpnia nikt się nie zorientował, co ich łączy. Fakt, że letnia pora sprzyjała zakochanym, którzy upodobali sobie pewną zatoczkę nad rzeką, niedaleko folwarcznych łąk. Po sianokosach było to miejsce ciche i spokojne i bywało, że Bogusia nawet dwa razy w tygodniu, choć najczęściej jednak po sobotnich zbiórkach sanitariuszek, wyrywała się tam, by spotkać się z Szymonem. Matka co prawda trochę utyskiwała, że ostatnio ciągle ją gdzieś nosi, lecz nawet ona nie domyślała się prawdziwej przyczyny jej częstych nieobecności, zrzucając to na karb młodzieńczej potrzeby kontaktów towarzyskich. Wszak w domu dziewczyna, oprócz rodziców, miała jedynie brata – smarkacza. Nic dziwnego, że ciągnęło ją do rówieśników.
Pierwszy oprzytomniał Szymon. Stało się to pewnego wieczoru na początku sierpnia, gdy wybrał się nad rzekę, żeby się wykąpać. Było jeszcze dość jasno, ale słońce zaszło już za horyzont i tylko różowozłota poświata wskazywała, gdzie się skryło. Nie licząc cykania świerszczy w wysokiej trawie porastającej brzegi rowu melioracyjnego, wokół panowała absolutna cisza. Znad łąk zaczynały podnosić się delikatne mgiełki, a nieruchome powietrze przesycone było cudownym zapachem skoszonego siana z drugiego pokosu. Przyroda szykowała się do odpoczynku po upalnym dniu, a jej spokój udzielił się idącemu polną drogą mężczyźnie. Jego myśli leniwie przeskakiwały od jednej sprawy do drugiej, lecz w sielskiej atmosferze wieczoru nad żadną z nich nie zatrzymywał się zbyt długo. Było mu dobrze. Cieszyła go piękna pogoda, miła była perspektywa orzeźwiającej kąpieli po pracowitym dniu, a jeszcze milszy obraz ukochanej, który pojawił się w jego głowie, gdy zszedł z drogi na niewielki nasyp oddzielający łąki od rzeki. Zaczął żałować, że nie ma jej obok niego, ale pocieszył się myślą, że nazajutrz miała być sobota i jeśli nic niespodziewanego się nie wydarzy, znowu będzie mógł napawać oczy widokiem jej nagiego ciała.
Nagle jego przyjemne rozmyślania przerwał dziwny dźwięk dochodzący od strony brzegu porośniętego krzakami. W pierwszej chwili wydawało mu się, że to głos bączka – małej czapli gnieżdżącej się w wysokich trzcinach porastających starorzecze – ale gdy wsłuchał się uważniej, zorientował się, że stłumione postękiwania musiał jednak wydawać człowiek. Zaciekawiony zatrzymał się i wtedy do jego uszu dotarły kolejne dźwięki, co do których nie miał już wątpliwości: niezbyt głośne, lecz piskliwe „aa, aa”, rozlegające się w regularnych odstępach, na pewno powtarzała kobieta.
Borkowski uśmiechnął się, wyobrażając sobie gżącą się gdzieś tam w dole za krzaczastym parawanem parkę.
Pewnie ten smarkacz Parzonków i chuda Maryśka z Patok. Przecież już kilka razy widziałem ich razem na łąkach i nawet się zastanawiałem, co on ma do tego pomietła, pomyślał rozbawiony i nagle nabrał chęci, by zrobić im psikusa. Pochylił się i ostrożnie zaczął się zsuwać po trawiastym nasypie. Jęki i posapywania nasilały się, a on poczuł, jak zaczyna ogarniać go podniecenie.
I wtedy zrobiło mu się wstyd. Stanął jak wryty, bo niespodziewanie uświadomił sobie, że przecież nie dalej niż kilka dni temu on robił dokładnie to samo, o tej samej porze i niemal w tym samym miejscu, i gdyby ktoś przechodził wtedy obok, usłyszałby pewnie odgłosy bardzo podobne do tych, których on był teraz świadkiem. I może nawet rajcowałyby go te dźwięki, tak jak przed chwilą jego samego.
Tylko że on nie był nieopierzonym młokosem, co to dupczyłby nawet dziurę po sęku, gdyby mu się trafiła, a Bogusia nie była wiejską kurewką, którą obracało pół gminy!
Myśl, że ktoś mógłby pomyśleć o nich to samo co on przed chwilą, poraziła go. W jednej chwili otrzeźwiał, a potem z wielką ostrożnością zaczął się wycofywać. Nagle jakoś odeszła go chęć na pływanie, więc wdrapawszy się na nasyp, zawrócił i ruszył w kierunku domu.
– Chcę się z tobą ożenić – oznajmił zaskoczonej dziewczynie następnego dnia.
Jak w każdą sobotę, mieli się spotkać w zatoczce. Zwykle najpierw przychodził tam on, a potem dołączała do niego Bogusia, która dla niepoznaki zostawała po zbiórce trochę dłużej, by pogadać z koleżankami. Tym razem jednak Szymon czekał na nią na placu przed remizą.
– Panno Bogumiło, mogę panią prosić na chwilkę? – zawołał, gdy zobaczył ją w drzwiach.
Spojrzała na niego zaskoczona, a potem szepnąwszy coś do idącej obok niej dziewczyny, podeszła do niego. W jej oczach zobaczył lekki popłoch.
– To nie zajmie dużo czasu – powiedział głośno i uchylił kapelusza, kłaniając się hrabinie Przyłuskiej, która właśnie wychodziła z budynku.
Poczekał, aż ostatnie z dziewcząt opuszczą plac, a potem ujął Bogusię za łokieć i skierował w stronę niedawno wybudowanej przez strażaków drewnianej altany, osłoniętej od ulicy rzędem młodych lip.
– Tak nie może dłużej być. Ukrywanie się, chowanie po krzakach… – zaczął bez wstępu, gdy usiadła na ławce. Sam oparł się o jeden ze słupków altany. Wolał, by ich rozmowa nie budziła żadnych podejrzeń. Na wszelki wypadek stanął nawet trochę bokiem, udając, że patrzy na staw.
Trochę przestraszona dziewczyna wypytywała, czy coś się stało.
– Nic się nie stało, ale może się stać – odpowiedział. – Wcześniej czy później ktoś się zorientuje i ludzie wezmą cię na języki. I to przeze mnie.
Jego wyjaśnienia przeraziły ją jeszcze bardziej. Czy to znaczy, że Szymon ma jej dosyć?!
– Ale ja ciebie kocham! – jęknęła.
Spojrzał na nią i dopiero w tym momencie zobaczył, że jej niebieskie oczy stają się szkliste od napływających do nich łez. Rozejrzał się szybko, a potem podszedł do niej i przygarnął do siebie ramieniem.
– Właśnie o to chodzi – odparł i pocałował ją w głowę. – Nie jesteś pierwszą lepszą dziewką, z którą może się przespać każdy chętny. Nie mogę cię traktować tak jak tamte, a żyć bez ciebie nie umiem, więc muszę się z tobą ożenić.
Oszołomiona tym wywodem aż się lekko od niego odsunęła. Jego słowa brzmiały tak, że nie była pewna, czy powinna się ucieszyć, czy może jednak obrazić.
– No co ty na to? – spytał, uwalniając ją z uścisku.
– Ja… – zaczęła, nie bardzo wiedząc, co właściwie miałaby powiedzieć.
– Bogusia – w jego głosie wyczuła lekkie zniecierpliwienie – chcę się z tobą ożenić. Wyjdziesz za mnie?
Dopiero teraz pojęła, o co mu chodziło. Szymon się jej oświadczył! Wprawdzie nie tak wyobrażała sobie ten moment, ale właściwie skąd miała wiedzieć, jak powinny wyglądać oświadczyny? Żadna z jej koleżanek, oprócz Eli Gawrońskiej, nie była jeszcze mężatką, a jak kiedyś zagadnęła matkę o to, w jaki sposób ojciec poprosił ją o rękę, ta ją zbyła, pytając, po co jej ta wiedza. No a kiedy Bogusia powiedziała, że pyta ot tak, z ciekawości, to tylko fuknęła, że dowie się, jak ktoś się zechce z nią ożenić.
No to się dowiedziałam, pomyślała, choć jeszcze nie do końca wierzyła, że to była prawda. I nagle się przestraszyła, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że przecież jej romans z Szymonem nie mógł się ciągnąć w nieskończoność i w pewnym momencie musiał obrać jakiś zdecydowany kierunek. Na myśl o rozstaniu ogarniało ją przerażenie, ale uświadomienie sobie tego wywołało u niej niespodziewany popłoch. Jakoś nie mogła wyobrazić sobie, że miałaby stać się mężatką.
– Więc? – ponaglił ją Szymon.
Jego głos wyrwał ją z zamyślenia. Spojrzała na niego i widocznie twarz zdradzała jej rozterki, bo gdy znowu się odezwał, wyczuła w jego głosie jakąś twardszą nutę.
– Wyjdziesz za mnie czy…
– Tak – przerwała mu. – Zaskoczyłeś mnie – dodała tytułem usprawiedliwienia, bo nagle uznała, że właśnie to było przyczyną jej chwilowej konsternacji.
Tego wieczoru Szymon po raz pierwszy odprowadził ją do domu. Nie wszedł wprawdzie na podwórze, ale przez dobrych parę minut stał z nią przy furtce, co nie uszło uwagi Janaszkowej.
– A czego od ciebie chciał ten Borkowski? – spytała, gdy tylko córka weszła do domu.
– Oj, o różne takie rzeczy mnie pytał. Przecież za niecałe dwa tygodnie Rocha, sama mama wie, ile jest do załatwienia w związku z tą zabawą. – Zaskoczona nie odważyła się wyznać prawdy.
– I akurat z tobą musiał o tym mówić? – W głosie matki wyraźnie słychać było powątpiewanie. – Już ty lepiej uważaj, z kim się prowadzasz, żeby ludzie nie zaczęli jakich głupot gadać. – Pokręciła głową z dezaprobatą i zabrawszy suszącą się przy piecu ścierkę do cedzenia mleka, poszła do obory, bo zbliżała się pora dojenia.
*
Awantura wybuchła w następną sobotę. Chociaż ustalili z Szymonem, że Bogusia uprzedzi rodziców o jego zamiarach, ona przez cały tydzień nie mogła zebrać się na odwagę.
– W takim razie ja im powiem – zdecydował i nawet słyszeć nie chciał, że może jednak ona sama.
– Tak, a potem znowu będziesz się tłumaczyć, że nie było okazji. Nie ma co tego przeciągać, skoro mamy być razem. Chyba że już nie chcesz? – Spojrzał na nią podejrzliwie.
Nie zrozumiał, gdy próbowała mu tłumaczyć, że bardzo chce, ale jednocześnie boi się konfrontacji.
– No i co? Głowę ci urwą? Przecież jesteś dorosła – przerwał jej i ująwszy pod ramię, poprowadził w kierunku domu.
Janaszkowie mieszkali prawie w centrum wsi, bo na Zakarczmiu po drugiej stronie stawu. Ich dom był jednym z bardziej okazałych nie tylko na tej ulicy, ale i w całym Borycinie. Murowany, pokryty dachówką wyróżniał się pośród innych, przeważnie drewnianych i niskich zabudowań, był też widomym znakiem zamożności swych właścicieli. Ojciec Bogusi miał przyzwoite gospodarstwo, poza tym jako świetny rzemieślnik nieźle zarabiał, stawiając i naprawiając piece w całej okolicy, a nawet w sąsiednich gminach. Miarą jego umiejętności był fakt, iż sami Przyłuscy skorzystali z jego usług, powierzając mu budowę kominka i pieców w nowej willi, którą stary hrabia postanowił wybudować synowi w pałacowym parku.
Wincenty Janaszek uważał się za człowieka bywałego i światłego i choć sam umiał jedynie czytać i pisać, popierał wykształcenie, czego dowodem był fakt, że obydwoje jego dzieci, zarówno Bogumiła, jak i młodszy o kilka lat Piotr, ukończyło siedem klas, przy czym syn dokształcał się jeszcze w szkole zawodowej w stolicy powiatu, choć przecież fachu mógł się uczyć od ojca. Janaszek się temu nie sprzeciwiał, a nawet był rad, że jego przyszły następca myśli nowocześnie.
– W dzisiejszych czasach młodzi mądrzejsi od starych – powtarzał często zadowolony. – Niech się chłopak uczy. Z otwartą głową, dobrym zawodem i zabezpieczeniem, które mu zostawię, na pewno nie zginie. Bogusi posagu też nie pożałuję. Na pewno się dziewczyna wstydzić nie będzie.
I właśnie ów posag stanowił główną przyczynę obaw młodej Janaszkówny. Rodzice nigdy nie kryli, że sześć mórg pola i kawał łąki przy drodze na Patoki mają należeć do niej. Oprócz tego ojciec obiecywał jej jeszcze sporą sumkę w gotówce, krowę i trochę pomniejszego inwentarza, a matka od siebie dokładała a to komplet obiadowy kupiony na jarmarku, a to patelnię i garnki od Cyganów, a to pierzynę z kaczego puchu czy wreszcie kupony perkalu na pościel, które to dobra po kolei lądowały w wielkiej okutej skrzyni, specjalnie w tym celu obstalowanej u starego Dymitriuka spod cmentarza, świadczącego swe usługi zarówno żywym, wyrabiając solidne kufry posażne, jak i zmarłym, przygotowując dla nich jesionowe i sosnowe trumny.
– Swojej jedynaczce żałować nie będę – lubił się przechwalać Janaszek, gdy trochę podpił. – Mogą sobie ci z Brzezin szlacheckie łby zadzierać, ale nawet tam nikt nie powie, że moja córka sroce spod ogona wyskoczyła.
Niestety, zdarzało się w takich sytuacjach, że przechwałki te obwarowywał zastrzeżeniami, wśród których Bogusię najbardziej niepokoiło to dotyczące warunków, jakie powinien spełnić jej przyszły mąż:
– A byle gołodupcowi jej nie dam, choćby i tytuł szlachecki pod nos mi podtykał. Ziemię albo dobry fach w ręku… tylko takie świadectwa uznam za gwarancję godnego życia dla dziewczyny.
Sęk w tym, że Szymon Borkowski ani jednym, ani drugim wykazać się za bardzo nie mógł. Cały jego majątek stanowiły dwie morgi ziemi i dwie izby plus ciasny alkierzyk w domu, który przez wspólną sień dzielił ze starszym bratem. Jego dochód uzupełniała co prawda pensja płacona mu przez dwór, ale funkcji karbowego ojciec Bogusi na pewno nie zaliczyłby do znaczących, a już na pewno nie uznałby jej za jakikolwiek fach, zwłaszcza że mimo zmian, jakie nastały od czasów uwłaszczenia, w jego chłopskiej mentalności nadzorca nadal pozostawał nadzorcą, nawet jeśli podlegli mu robotnicy dostawali za swą pracę uczciwe wynagrodzenie.
Nic więc dziwnego, że jego pierwsza reakcja była dokładnie taka, jakiej Bogusia się obawiała. I tak dobrze, że z powodu zaskoczenia Wincenty nie wybuchnął od razu, bo to pozwoliło najpierw dojść do głosu jego żonie, którą bardziej niż stan majątkowy Borkowskiego zainteresował fakt, że w ogóle ma on coś wspólnego z jej córką. Przekonana, iż wie o Bogusi prawie wszystko, nie mogła wyjść ze zdumienia, w jaki sposób ta zdołała przed nią ukryć kontakty z Szymonem. Od razu też zaczęła wypytywać o formę tychże kontaktów, bez ogródek dając do zrozumienia, że jeśli zaszły one za daleko, obydwoje tego pożałują, choć nie sprecyzowała, czego konkretnie mają się obawiać. Oczywiście Bogumiła, która w tym momencie bardziej się bała rozsierdzonej rodzicielki niż samego Pana Boga, natychmiast zapewniła, że do niczego nie doszło, a przed krzywoprzysięstwem – bo matka gotowa była kazać jej klękać przed świętym obrazem, byle tylko upewnić się, że niewdzięcznica mówi prawdę – paradoksalnie ochronił ją gniew ojca, który w tym momencie przerwał owo „babskie ględzenie”, każąc wyjaśnić Szymonowi, na jakiej to podstawie uznał on, iż nadaje się na męża jego córki.
Chyba tylko fakt, iż nie miał do czynienia z młokosem, powstrzymał Janaszka przed wyrzuceniem niefortunnego absztyfikanta za drzwi, w każdym razie jego odpowiedź była stanowcza: on zgody na to małżeństwo nie da.
Jakież więc było jego zdumienie, gdy wśród ciszy, która po tym oświadczeniu nastała, niespodziewanie padły trochę drżące, ale zdecydowane słowa:
– My taty zgody nie potrzebujemy.
Gdyby w tym momencie przemówił Chrystus w cierniowej koronie, przed którym parę minut wcześniej matka kazała klękać Bogusi, zaskoczenie wszystkich, nie wyłączając Szymona, nie mogłoby być chyba większe. Wincenty Janaszek aż usta otworzył, jego żona zaś zasłoniła swoje dłonią w geście autentycznego przerażenia.
Pierwszy odzyskał głos Borkowski. Podszedł do dziewczyny, która z trudem powstrzymywała się, żeby się nie rozpłakać, i objąwszy ją ramieniem, powiedział:
– Bogusia ma rację. Z waszym błogosławieństwem czy bez niego i tak się pobierzemy.
– Na posag nie liczcie – warknął na to Janaszek, który z oburzenia aż się purpurowy zrobił na twarzy. – Chciałem dla ciebie dobrobytu. – Popatrzył na córkę. – Ale skoroś taka głupia, to idź, posmakuj, jak się żyje w takiej chałupie jak jego. Na pewno ci tam ptasiego mleka nie zabraknie, toć za hrabiego chcesz się wydać – rzucił kpiąco przez zaciśnięte zęby, a potem, bojąc się najwidoczniej, że nie wytrzyma, trzasnął drzwiami i wyszedł z mieszkania.
Nie wiadomo, co przełamało w końcu jego upór. Może uległ błaganiom żony, która straszyła go, że jeśli Wincenty wyrzeknie się własnej córki, ona sama za siebie nie ręczy, a może po prostu gniew, który w nim buzował, w końcu trochę opadł, przywracając mu zdrowy rozsądek. W każdym razie jakiś tydzień później Bogusia, która przez ten czas za radą matki, niemal siłą przetrzymującej ją w alkierzu, nie pokazywała się ojcu na oczy, usłyszała, że ma zawołać Borkowskiego.
Jaki był przebieg tej rozmowy, nie dowiedziała się ani ona, ani nawet Janaszkowa, jednak dla niej najważniejszy był jej efekt. Ojciec bowiem nie tylko zgodził się na ślub, ale powiedział, że wstydu na rodzinę nie będzie ściągał i choć córka srogo go zawiodła, dostanie od niego to, co miała obiecane. Co prawda Szymon, uniesiony honorem, stwierdził, że on niczego nie potrzebuje i że potrafi sam zadbać o żonę, jednak stary go wyśmiał.
– Córce daję, nie tobie, i mam nadzieję, że jej tego nie zmarnujesz.
Zapowiedzi, które wyszły w połowie września, wzbudziły oczywiście pewną sensację. Niewielu wszak miało choćby cień podejrzenia, że Borkowskiego i młodą Janaszkównę może cokolwiek łączyć. Nie obyło się bez plotek i idiotycznych spekulacji, byli nawet tacy, którzy specjalnie zachodzili do Janaszków, by się przekonać, czy narzeczonej aby się czasem nie przytyło, jednak z braku odpowiedniej pożywki, bo zarówno ślub, jak i dosyć wystawne wesele przebiegły bez żadnych incydentów, wszystko powoli ucichło, a dla Bogumiły zaczął się zupełnie nowy etap w życiu.