- W empik go
Po tej stronie księżyca - ebook
Po tej stronie księżyca - ebook
Jesień życia nie musi być szara ani smutna. W powieści Po tej stronie księżyca przeszłość splata się z teraźniejszością, jawa ze snem, wstydliwe sekrety z niezwykłymi historiami. Ekscentryczne siostry kolekcjonują cudze sny, starsza pani pisze erotyki, ekskoszykarz gra jazz, a bohaterowie powieści Abla Kortberga szukają sensu swojego istnienia.
Ich codzienność burzy śledztwo w sprawie zaginięcia pensjonariusza, emerytowanego pułkownika, które prowadzi fotografka Greta Gawor.
Wzruszająca i pełna refleksji opowieść o przemijaniu, samotności i niezrealizowanych marzeniach. Stojąc u progu życiowych podsumowań, każdy z mieszkańców Szczęśliwej Przystani próbuje odpowiedzieć na szereg pytań…
Po tej stronie księżyca to kontynuacja losów bohaterów z powieści Szczęśliwa Przystań.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67102-69-8 |
Rozmiar pliku: | 729 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chociaż minęły już prawie dwa miesiące od utonięcia Wiktora Morozowa, zwanego Koniarzem, to pensjonariusze Szczęśliwej Przystani wciąż nie mogli o starym masztalerzu zapomnieć.
Najbardziej przeżywała jego odejście osiemdziesięciotrzyletnia fotografka Greta Gawor, która czuła się trochę winna śmierci miłośnika koni, gdyż widziała go idącego o świcie w stronę rwącej rzeczki Okonki i nie zareagowała w porę.
Domyślała się, dokąd zmierzał, ale nie powstrzymywała go, jakby sama szła na spotkanie z przeznaczeniem. Pewnym pocieszeniem było dla niej to, że kiedy wyciągnięto topielca z wody, uśmiechał się anielsko i odniosła wrażenie, że tam, gdzie dotarł w ostatniej podróży, spotkało go szczęście, a nie śmierć okrutna.
Mówiło się wciąż w Przystani o zagadkowym wyjeździe pułkownika Jakuba Chmiela, ale już po śmierci Adeli, dawnej Miss Podlasia, nikt nie uronił łzy. Szybko wyrzucono z pamięci kobietę, która leżała bez ruchu na pierwszym piętrze DSS-u, a jej pobyt opłacał tajemniczy sponsor. Pochowano ją na niedalekim cmentarzyku pod przybranym nazwiskiem Niewiadomska. Ksiądz Tadeusz Szafrański odmówił modlitwę, Greta Gawor zapaliła świeczkę i położyła wiązankę konwalii na grobie, a Sylwester Sokalski, zwany Carusem, odśpiewał po cichu Ave Maria. Tyle szacunku dla ciała, które przeszło męki, a może dla duszy, która oglądała z góry ten żałosny ceremoniał.
Ale że życie nie znosi próżni, to za rzutkiego pułkownika po moskiewskiej szkole rej zaczął wodzić w Przystani Jan Boruda, ten sam, który zakładał struktury niewygodnej dla komuny Solidarności. Z ust związkowca padały często słowa o daninie pokoleń, o szlaku wolnościowym i wytyczaniu nowych wartości europejskich, lecz nie dorastał do pięt Jakubowi Chmielowi, którego wspominano z nostalgią, chociaż był zatwardziałym komunistą.
Odejście pułkownika mocno odczuła Katarzyna Nowak, emerytowana księgowa z Podkowy Leśnej. Przeżyła tę tragedię – i to podwójnie. Pensjonariusz, z którym sympatyzowała, nie wrócił dotąd do Przystani i nie dawał znaku życia, a ona w oczekiwaniu na jego powrót zamówiła sobie pełną obsługę u manikiurzystki z miasta. Młoda techniczka, uczona na kursach wieczorowych, przyjechała na telefon i wzięła się ostro do roboty, zaniedbała jednak higienę, za co Katarzyna zapłaciła niezmiernie wysoką cenę. Paluszki u rąk wyszły cacy, ale u stóp już nie. Dziewczyna flejtuch, obcinając skórki przy dużym palcu u lewej nogi, zaraziła kobietę gronkowcem. Kiedy po kilku dniach stopa Katarzyny spuchła jak bania, na ratunek było za późno. Hanna Miller, szefowa Przystani, mało nie dostała zawału. Wezwała karetkę i pojechała z pensjonariuszką do szpitala wojewódzkiego. Konieczna okazała się interwencja chirurga, który obciął stopę tuż nad kostką i ledwie uratował pacjentce życie. Po tej operacji Katarzyna Nowak zamknęła się w pokoju, schudła, poszarzała na twarzy i więcej nie wspominała o czarującym pułkowniku, a jeśli już, to tylko z pretensją.
Mimo tych tragedii życie w Przystani toczyło się niczym woda w Białym Potoku, jak mawiała Zyta Kałużna, pielęgniarka dyplomowana, której marzeniem było zdobywać szczyty polskich Tatr. Niekiedy brakowało zamkniętego w sobie Pawła Stępnia, sześćdziesięciolatka niosącego bezinteresownie pomoc innym – dźwięki jego gitary umilały czas pensjonariuszom.
Gdy pokoje po nieobecnych się zwolniły, zaraz pojawili się nowi lokatorzy DSS-u: chociażby małżeństwo Sadowskich, Anna i Roman, którzy przyjechali z czterema walizkami jak na wczasy wypoczynkowe i się rozglądali, porównując kolorowe obrazki na folderze z rzeczywistością.
Hanna Miller wyszła im na powitanie, pokazując stylowe zabudowania zaprojektowane dla wymagających gości, wzniesione na gruzach upadłego pegeeru. Rozpływała się nad profesjonalną i życzliwą obsługą, nad nowoczesnym wyposażeniem i salami do rehabilitacji, świetlicą, salą telewizyjną oraz rozległym parkiem ze ścieżkami spacerowymi i malowniczym stawem, w którym pływały kolorowe, chińskie karpie.
Państwo Sadowscy, bo tak o nich mówiła szefowa Przystani, byli na szczęście chodzący i zawsze trzymali się za rączki. Ona, siwa babuleńka, lekko zgarbiona, trzęsła się ze strachu, nerwowo poprawiając koczek, a on, chudy staruszek o miłej powierzchowności, ze śladami dawnej męskiej urody, pocieszał ją, przytulając i szepcząc coś do ucha. Pensjonariusze oglądali ich z zaciekawieniem, próbując dociec, jak to się stało, że przeprowadzili się ze Śląska, z innego DSS-u, wygodną metodą door-to-door. Czyżby Szczęśliwa Przystań cieszyła się w zagłębiu węglowym aż tak dobrą opinią? A może wcale nie chodziło o opinię ani o balsamiczne warmińskie powietrze, tylko zadecydowały o tym względy finansowe?
Bliźniaczki Wolne, Irena i Kwiryna, od razu przypuściły szturm na nowo przybyłych, by poznać ich sny, czym wystraszyły małżeństwo ze Śląska i chwilowo z powiększenia ich kolekcji sennej wyszły nici.
Sadowscy mieszkali już bez mała dwa miesiące w pokoju po Adelce Niewiadomskiej, która umarła, nie odzyskawszy świadomości, lecz z nikim się jeszcze nie zaprzyjaźnili. Na propozycję instruktora kulturalnego Adama Morskiego, by dołączyli do chóru, odpowiedzieli z przestrachem. Stażystka Sabina Drozd nie umiała się doprosić, by wzięli udział w zajęciach rehabilitacyjnych. Przyszli raz i na tym się skończyło. Wiecznie trzymali się za rączki, takie papużki nierozłączki, co doprowadzało do szewskiej pasji Błażeja Azzurowa próbującego sobie z nich kpić przy emerytowanym kolejarzu Bronisławie Bielaku oraz kucharzu Alfonsie Gerardzie, ale nie znalazł w nich ani naśladowców, ani stronników do zabawy czyimś kosztem.
Poetka Anna Korczyk-Wiśniewska była oburzona za takie zachowanie na byłego dyrektora budowy zaplecza elektrowni atomowej w Żarnowcu. Wiedziała, że zgryźliwy Azzurow nigdy nie założył rodziny, że był starym kurwiarzem i lepiej by zrobił, gdyby milczał zamiast szydzić z trwałego związku będącego dla innych doskonałym przykładem pożycia.
Małżonkowie Sadowscy poczuli do niej sympatię i podchodzili z nabożnym szacunkiem, od kiedy się dowidzieli, że jest zasłużoną poetką, a co więcej, że jeszcze niedawno siedziała na wózku inwalidzkim, a teraz porusza się samodzielnie, udowadniając, że nic w Szczęśliwej Przystani nie jest przesądzone.
Najpóźniej ze wszystkich wprowadził się do Przystani mały, brodaty człowieczek, który zajął pokój po inżynierze Pawle Stępniu. Krążyło wiele domysłów, skąd pochodzi, ile ma lat i kim był, a w zasadzie – jest. Wkrótce okazało się, że niedawno przekroczył osiemdziesiątkę, że urodził się w Łodzi i że był wojskowym prokuratorem. Nazywał się Zenobiusz Lisicki. Mężczyzna ów bardziej słuchał innych, niż wdawał się z kimś w dyskusje. Spacerował samotnie z laseczką zakończoną gumową stopką, która wydawała głuchy dźwięk na korytarzu. Był inny niż reszta pensjonariuszy. Przesadnie dbał o swój wygląd, co wcale nie znaczyło, że pozostali o siebie nie dbali.
Lisicki wkładał codziennie inny garnitur i któraś z pensjonariuszek, chyba rusycystka Klara Dąbrowska, policzyła, że ma ich aż siedem. Pomijając jego elegancję, a może przyzwyczajenia do bywania między ludźmi, mężczyzna ten rzadko wychodził ze swego pokoju. Nie interesowała go telewizja. Nie uczestniczył w zajęciach rehabilitacyjnych mimo namów ze strony Sabiny Drozd. Morski ze swoim chórkiem również nic nie wskórał. Lisicki nie widział partnerów do rozmów w nikim, może tylko do gry w brydża, swojej pasji życiowej. Rzecz jasna nie zdobył specjalnej sympatii u nikogo, ale też nie to chyba było jego zamiarem. Podobno niedawno zmarła mu żona, którą się opiekował, i był przybity jej odejściem. Mówiono, że nie miał dzieci, że czasem dzwoni gdzieś ze swego smartfona, uważając, by nikt go nie podsłuchał.
Profesor Klaudiusz Kieraj, poproszony przez przyjaciół, udał się do niego z tak zwaną przyjacielską wizytą, która trwała kilkanaście minut. Wypili kawę rozpuszczalną, pogadali o czymś i pomilczeli. Profesor nie przekazał nikomu żadnej ważnej informacji. Może tylko tę jedną, że aby poznać człowieka, trzeba beczkę soli z nim zjeść.