Po złej stronie pożegnania - ebook
Po złej stronie pożegnania - ebook
Harry Bosch podejmuje pracę prywatnego detektywa. Nie ma własnego biura, nie wydaje ani centa na reklamy i ostrożnie dobiera klientów, ale jego renoma mówi sama za siebie. Trzydzieści lat w LAPD to doświadczenie, którego nie sposób podważyć. Wkrótce otrzymuje zlecenie od jednego z najbogatszych mieszkańców stanu. Osamotniony miliarder stoi nad grobem, ale wciąż prześladuje go przeszłość i decyzja, której wtedy nie odważył się podjąć. Jako młody chłopak spotykał się z Meksykanką, która zniknęła bez wieści wkrótce po przekazaniu mu szokującej nowiny: spodziewała się jego dziecka.
Czy je urodziła? A jeśli tak, to co się z nim stało?
Bosch przyjmuje zlecenie, ale szybko zdaje sobie sprawę, że powodzenie tej misji stoi pod znakiem zapytania. Zadanie wiąże się bowiem z ogromnym ryzykiem – i dla Harry’ego, i dla osoby, którą usiłuje odnaleźć. Gdy mroczna przeszłość zaczyna łączyć się z historią samego detektywa, bohater wie już, że nie spocznie, póki nie pozna prawdy…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66512-86-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dalej, naprzód!
Jakby trzeba ich było popędzać czy przypominać im, że są to najniebezpieczniejsze sekundy ich życia.
Pęd powietrza wywołany przez obracający się wirnik położył trawę i rozniósł dym sygnałowy na wszystkie strony. Hałas turbiny przygotowującego się do startu ze zwiększonym obciążeniem śmigłowca był ogłuszający. Siedzący przy drzwiach strzelcy pokładowi wciągnęli wszystkich do środka za troki plecaków i maszyna, która przysiadła na ziemi na chwilę jak ważka na wodzie, błyskawicznie wzbiła się w powietrze.
Kiedy się wzniosła i przechyliła, przez lewe drzwi można było zobaczyć linię drzew. Po chwili wśród figowców błysnęły płomienie wylotowe z luf karabinów.
Ktoś krzyknął:
– Snajperzy!
Jakby strzelec pokładowy potrzebował wyjaśnienia.
To była pułapka. Trzy wyraźne błyski – trzech snajperów. Czekali, aż śmigłowiec wystartuje i lecąc z dużym obciążeniem, stanie się łatwym celem z odległości niecałych dwustu metrów. Strzelec otworzył ogień ze swojego M60. Pociskami poszatkował wierzchołki drzew. Jednak snajperzy kontynuowali ostrzał. Slick, helikopter transportowy, nie miał pancerza. Zdecydowano o tym piętnaście tysięcy kilometrów stąd – zrezygnowano z dodatkowej ochrony, żeby zmniejszyć wagę maszyny, co przydało jej szybkości i zwrotności. Pocisk trafił w osłonę turbiny – rozległ się odgłos, który jednemu z bezbronnych ludzi na pokładzie skojarzył się z dźwiękiem wybitej na aut piłki baseballowej uderzającej w maskę zaparkowanego samochodu. Po chwili zabrzęczało rozbijane szkło, gdy następna kula przeleciała przez kokpit i trafiła obu pilotów – choć prawdopodobieństwo wynosiło jeden do miliona. Pierwszy pilot zginął na miejscu, a jego towarzysz zacisnął dłonie wokół szyi w instynktownym, choć bezskutecznym geście, starając się zatrzymać krew wewnątrz ciała. Pozbawiony kontroli helikopter zaczął się obracać zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Kręcąc się wokół własnej osi, oddalał się od drzew i kierował nad pola ryżowe. Ludzie z tyłu zaczęli krzyczeć. Ten, który dopiero co pomyślał o piłce baseballowej, usiłował odzyskać orientację w przestrzeni. Świat na zewnątrz śmigłowca wirował. Mężczyzna wbijał wzrok w pojedyncze słowo wyryte na metalowej ściance oddzielającej kokpit od ładowni. „Advance”, w którym poprzeczkę litery A tworzyła strzałka skierowana do przodu.
Nie oderwał od niego wzroku nawet wtedy, kiedy krzyki stały się jeszcze głośniejsze i poczuł, że helikopter gwałtownie traci wysokość. Przez siedem miesięcy prowadził zwiad, a teraz zostało mu tak mało czasu. Wiedział, że nie wróci. To był już koniec.
Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był czyjś krzyk:
– Przygotuj się!
Jakby istniała jakakolwiek szansa, że ktoś na pokładzie przeżyje uderzenie w ziemię, nie mówiąc już o pożarze, który później wybuchnie. I o żołnierzach Wietkongu, którzy nadejdą z maczetami.
Podczas gdy pozostali wrzeszczeli w panice, mężczyzna wyszeptał imię:
– Vibiana… – Wiedział, że już nigdy jej nie zobaczy. – Vibiana…
Helikopter runął wprost na jedną z grobli pola ryżowego i rozpadł się na milion metalowych kawałków. Chwilę później zapłonęło rozlane paliwo – pożerający wrak ogień zaczął się rozprzestrzeniać po tafli wody pokrywającej pole. Czarny dym wzniósł się w niebo, niczym na oznaczenie strefy lądowania, wskazując miejsce, w którym leżały szczątki maszyny.
Snajperzy przeładowali broń w oczekiwaniu na helikoptery ratunkowe.1
Harry Bosch nie miał nic przeciw czekaniu, bo widok był fantastyczny. Zamiast usiąść na kanapie w poczekalni, stał niecałe pół metra od okna i chłonął zróżnicowany krajobraz – od dachów śródmieścia aż po Ocean Spokojny. Detektyw znajdował się na pięćdziesiątym dziewiątym piętrze U.S. Bank Tower i czekał na Creightona, który zawsze wystawiał jego cierpliwość na próbę – robił to już wtedy, gdy pracowali razem w Centrum Parkera, gdzie z poczekalni, z żabiej perspektywy, widać było jedynie tył ratusza. Od czasów pracy w policji Los Angeles Creighton przeniósł się zaledwie o pięć przecznic na zachód, jednak w górę powędrował znacznie dalej – znalazł się wśród finansowych bogów miasta.
Choć widok zapierał dech w piersiach, Harry nie rozumiał, jak można chcieć zajmować biuro w wieży, która – jako najwyższy budynek na zachód od Missisipi – już dwa razy stała się celem planowanych, lecz niezrealizowanych zamachów terrorystycznych. Detektyw przypuszczał, że każdy, kto co rano wchodzi przez szklane drzwi budynku, oprócz stresu związanego z pracą odczuwa także jakiś ogólny niepokój. Może się to jednak wkrótce zmienić dzięki Wilshire Grand Center – pokrytej szkłem iglicy, wyrastającej ku niebu kilka przecznic dalej. Kiedy ją skończą, przejmie miano najwyższego budynku na zachód od Missisipi. I prawdopodobnie stanie się też celem potencjalnych ataków.
Boscha cieszyła każda okazja zobaczenia miasta z góry. Już jako młody śledczy często zgłaszał się do dodatkowej pracy w charakterze obserwatora na pokładzie jednego z policyjnych helikopterów tylko po to, żeby przelecieć się nad Los Angeles i jeszcze raz popatrzeć, jak bezkresne wydaje się to miasto.
Spojrzał w dół na autostradę 110, kompletnie zapchaną na całej długości w regionie South Central. Zwrócił uwagę na liczbę lądowisk dla helikopterów na dachach okolicznych budynków. Śmigłowiec stał się dla elit środkiem lokalnej komunikacji. Słyszał nawet, że niektórzy z najlepiej zarabiających koszykarzy Lakersów i Clippersów latali nim do hali Staples Center.
Szyba była na tyle gruba, że nie przepuszczała żadnych dźwięków. Miasto w dole zdawało się zupełnie ciche. Harry słyszał tylko odbierającą telefony recepcjonistkę, powtarzającą za każdym razem to samo powitanie:
– Trident Security, w czym mogę pomóc?
Wzrok Boscha podążył za wozem patrolowym jadącym szybko ulicą Figueroa na południe, w stronę L.A. Live. Dostrzegł duże cyfry 01 namalowane na bagażniku i wiedział już, że to samochód Komendy Głównej. Niedługo później w ślad za nim poleciał policyjny helikopter i przemknął poniżej piętra, na którym stał Harry. Detektyw śledził go wzrokiem, kiedy od okna oderwał go dochodzący z tyłu głos.
– Pan Bosch?
Odwróciwszy się, zobaczył stojącą na środku poczekalni kobietę. Nie była to recepcjonistka.
– Nazywam się Gloria, rozmawialiśmy przez telefon – powiedziała.
– Tak, oczywiście – przytaknął Harry. – Asystentka pana Creightona.
– Tak, miło mi pana poznać, zapraszam do środka.
– Świetnie, jeszcze chwila, a pewnie bym skoczył.
Nie uśmiechnęła się. Wyprowadziła Boscha przez drzwi na korytarz, którego ściany zdobiły rozwieszone w równych odstępach oprawione akwarele.
– To szkło bezpieczne – wyjaśniła. – Wytrzyma huragan piątej kategorii.
– Dobrze wiedzieć – odparł Harry. – Tylko żartowałem. Pani przełożony już w czasach, kiedy był zastępcą komendanta policji, słynął z tego, że każe na siebie czekać.
– Doprawdy? Tutaj czegoś takiego nie zauważyłam.
Bosch uznał, że to stwierdzenie nie ma sensu, skoro kobieta dopiero co odebrała go z poczekalni kwadrans po umówionej godzinie spotkania.
– Musiał to wyczytać w jakiejś książce o zarządzaniu, kiedy wspinał się po szczeblach kariery – dodał. – Wie pani, niech czekają, nawet jeśli przyszli punktualnie. To daje przewagę, kiedy wreszcie wpuści się ich do biura – można im w ten sposób pokazać, że jest się zajętym człowiekiem.
– Pierwsze słyszę o takiej filozofii biznesu.
– Może raczej filozofii gliniarza.
Weszli do części biurowej. W sekretariacie stały dwa biurka: przy jednym siedział dwudziestoparoletni mężczyzna w garniturze, a drugie było puste – zapewne należało do Glorii. Przechodząc między nimi, dotarli do drzwi i kobieta je otworzyła, po czym odsunęła się na bok.
– Proszę wejść – powiedziała. – Może przynieść panu butelkę wody?
– Nie, dziękuję – odparł Bosch. – Nie trzeba.
Harry znalazł się w jeszcze większym pomieszczeniu, w którym po lewej zobaczył biurko, a po prawej przestrzeń do rozmów nieoficjalnych – dwie kanapy stojące po przeciwnych stronach niskiego stolika ze szklanym blatem. Creighton siedział za biurkiem, co oznaczało, że ich spotkanie będzie miało formalny charakter.
Minęło ponad 10 lat, odkąd Bosch ostatni raz go widział. Nie mógł sobie przypomnieć, co to była za okazja, ale wydawało mu się, że spotkanie oddziału, na które Creighton przyszedł ogłosić budżet na nadgodziny czy też protokoły podróży. W tamtych czasach zastępca komendanta był ich głównym liczykrupą, odpowiedzialnym między innymi za budżet. Znany był z wprowadzania surowych zasad dotyczących nadgodzin. Wymagał udzielania szczegółowych wyjaśnień na zielonych świstkach, które musiał zatwierdzić przełożony. Ponieważ jednak taka akceptacja lub jej brak następowały zwykle po tym, jak dodatkowe godziny zostały już przepracowane, nowy system odebrano jako próbę zniechęcenia policjantów do dodatkowej pracy lub, co gorsza, skłonienia ich do brania nadgodzin, które później nie są zatwierdzane lub są wynagradzane nie wypłatą, lecz urlopem wyrównawczym. To właśnie na tym stanowisku Creighton zyskał wśród podwładnych przydomek „Kretyn”.
Chociaż niedługo później przeszedł do sektora prywatnego, „zielonki” wciąż były w użytku. W historii policji Los Angeles zapisał się wprowadzeniem zielonego kwitu na nadgodziny, a nie odważną akcją ratunkową, strzelaniną czy aresztowaniem niebezpiecznego drapieżcy.
– Harry, podejdź, proszę – powiedział Creighton. – Usiądź.
Bosch zbliżył się do biurka. Creighton, starszy od niego o kilka lat, był w dobrej formie. Wstał, wyciągając rękę w kierunku swojego gościa. Miał na sobie szary garnitur, uszyty na miarę, dopasowany do jego sylwetki. Wyglądał na bogacza. Harry uścisnął mu dłoń i zajął miejsce naprzeciwko niego. Nie ubrał się na to spotkanie zbyt elegancko. Włożył niebieskie dżinsy, taką samą koszulę i grafitową sztruksową kurtkę, którą miał od dobrych dwunastu lat. Garnitury Boscha z czasów pracy w policji Los Angeles były teraz pozawijane w plastikowe worki i nie zamierzał ich wyciągać specjalnie na spotkanie z Kretynem.
– Jak się pan ma, szefie? – zapytał.
– Nie jestem już szefem policji – zaśmiał się Creighton. – Te czasy dawno minęły. Mów mi John.
– John, zatem.
– Przepraszam, że musiałeś tyle czekać. Miałem rozmowę z klientem, a przecież klient nasz pan, czyż nie?
– Jasne, nic nie szkodzi. Mogłem podziwiać widoki.
Z okna za Creightonem rozciągała się panorama w przeciwnym kierunku – na północny wschód – od dzielnicy Civic Center aż do pokrytych śniegiem gór w San Bernardino. Harry domyślił się, że Creighton wybrał to biuro nie ze względu na góry, lecz na Civic Center. Ze swojego miejsca mógł patrzeć w dół na iglicę ratusza, komendę główną policji i siedzibę „Los Angeles Times”, nad którymi górował.
– To doprawdy wspaniałe widzieć świat z takiej perspektywy – stwierdził Creighton.
Bosch skinął głową i od razu przeszedł do rzeczy.
– Co mogę dla ciebie zrobić… John?
– Cóż, po pierwsze, dziękuję, że przyszedłeś, mimo że nie powiedziałem, dlaczego właściwie chciałbym się z tobą spotkać. Gloria wspominała, że nie było jej łatwo cię przekonać.
– Przepraszam za to, ale tak jak jej mówiłem, jeśli chodzi o pracę, to nie jestem zainteresowany. Mam już pracę.
– Tak, słyszałem, w San Fernando. Ale to chyba w niepełnym wymiarze godzin, prawda?
Powiedział to z lekką kpiną i Boschowi przypomniała się kwestia z filmu, który kiedyś oglądał: „jeśli nie jesteś gliniarzem, jesteś byle kim”. Wynikało z tego, że pracując w mniej istotnej komendzie, wciąż było się byle kim.
– Mam tyle spraw, ile mi potrzeba – odparł. – Pracuję też jako prywatny detektyw. Od czasu do czasu coś mi się trafi.
– Wszystko z polecenia, prawda? – zapytał Creighton.
Bosch przez chwilę mu się przyglądał.
– Mam być pod wrażeniem, że mnie sprawdziłeś? – zapytał wreszcie. – Nie chcę tu pracować, nieważne, ile miałbym zarabiać i jakie sprawy miałbym prowadzić.
– Pozwól, że zadam ci jedno pytanie, Harry. Wiesz, czym się tu zajmujemy?
Zanim odpowiedział, Bosch skierował wzrok na góry za głową Creightona.
– Wiem, że zapewniacie wysokiej jakości ochronę tym, których na to stać.
– Zgadza się.
Creighton ułożył trzy palce prawej dłoni w kształt, który jak Bosch przypuszczał, miał przypominać trójząb, symbol jego firmy.
– Trident Security – tłumaczył – specjalizuje się w bezpieczeństwie finansowym, technologicznym i osobistym. Dziesięć lat temu otworzyłem kalifornijski oddział. Mamy siedziby tutaj, w Nowym Jorku, Bostonie, Chicago, Miami, Londynie i we Frankfurcie. Niedługo otwieramy się także w Stambule. Działamy na bardzo dużą skalę, mamy tysiące klientów i jeszcze większą sieć kontaktów w naszej branży.
– Gratuluję – powiedział Bosch.
Zanim tutaj przyszedł, przez jakieś dziesięć minut czytał o Tridencie na swoim laptopie. Ekskluzywną firmę ochroniarską utworzył w 1996 roku w Nowym Jorku magnat transportu morskiego Dennis Laughton, który w przeszłości został porwany dla okupu na Filipinach. Laughton najpierw zatrudnił byłego komendanta nowojorskiej policji, żeby swoim nazwiskiem firmował przedsięwzięcie, a potem tak samo postępował w każdym mieście, w którym otwierał nową siedzibę. Wyciągał lokalnego komendanta lub wysokiej rangi oficera z miejscowej policji, żeby zrobić medialny szum i zapewnić sobie niezbędną współpracę lokalnych mundurowych. Podobno dziesięć lat temu Laughton najpierw zaoferował posadę szefowi policji Los Angeles, a dopiero kiedy ten jej nie przyjął, wybrał Creightona.
– Mówiłem już twojej asystentce, że nie jestem zainteresowany pracą dla Tridentu – odparł Bosch. – Twierdziła, że nie o to chodzi. Powiedz mi zatem, po co mnie wezwałeś, żebyśmy mogli obaj wrócić do swoich zajęć.
– Mogę cię zapewnić, że nie oferuję ci pracy w Tridencie – powiedział Creighton. – Szczerze mówiąc, potrzebujemy pełnej współpracy i szacunku ze strony policji Los Angeles, żeby zajmować się tym, czym się zajmujemy, i radzić sobie w delikatnych sprawach dotyczących naszych klientów i policji. Gdybyśmy zaproponowali ci współpracę z Tridentem, pojawiłby się problem.
– Masz na myśli moją sprawę?
– Właśnie.
Przez większą część zeszłego roku Bosch był zaangażowany w przedłużający się proces sądowy, jaki wytoczył policji Los Angeles, w której przepracował ponad trzydzieści lat. Złożył pozew, ponieważ uważał, że wysłano go na emeryturę bezprawnie. Wzbudził tym jednak niechęć pozostałych pracowników. Wyglądało na to, że nie ma znaczenia, iż w czasie służby doprowadził przed oblicze sprawiedliwości ponad stu morderców. Sprawa ostatecznie zakończyła się ugodą, ale niechęć ze strony niektórych, a zwłaszcza tych na górze, pozostała.
– Czyli gdybyś mnie zatrudnił w Tridencie, mogłoby to popsuć wasze relacje z policją Los Angeles – powiedział Harry. – Rozumiem. Ale do czegoś mnie jednak potrzebujecie. Zatem powiedz, proszę, co to takiego?
Creighton pokiwał głową. Najwyższa pora przejść do rzeczy.
– Kojarzysz Whitneya Vance’a? – zapytał.
Bosch skinął głową.
– Oczywiście, że tak.
– Otóż jest on naszym klientem. Podobnie zresztą jak jego firma, Advance Engineering.
– Whitney Vance ma jakieś osiemdziesiąt lat.
– Dokładnie osiemdziesiąt pięć. I…
Creighton otworzył górną szufladę pośrodku biurka i wyjął z niej jakiś dokument. Kiedy położył go na blacie pomiędzy nimi, Bosch zobaczył wydrukowany czek z perforowanym odcinkiem. Nie miał okularów, więc nie mógł odczytać ani kwoty, ani pozostałych informacji.
– …chciałby z tobą porozmawiać – dokończył Creighton.
– O czym?
– Tego nie wiem. Powiedział, że to prywatna sprawa, i prosił konkretnie o ciebie. Nie chciał o tym mówić z nikim innym. Wystawił potwierdzony czek na dziesięć tysięcy dolarów, który dostaniesz, jeżeli spotkasz się z Vance’em, niezależnie od tego, czy zaowocuje to dalszą współpracą.
Bosch nie wiedział, co powiedzieć. Dzięki ugodzie w swojej sprawie sądowej chwilowo miał sporo kasy, ale większość umieścił na długoterminowych lokatach inwestycyjnych, które miały mu zapewnić wygodną starość, a także niemałą kwotę dla jego córki. Jednak zostały jej jeszcze ponad dwa lata college’u, a później studia, za które trzeba będzie zapłacić czesne. Chociaż otrzymywała całkiem hojne stypendia, i tak niedługo będzie musiał pokryć część jej wydatków. Bez wątpienia mógłby zrobić całkiem niezły użytek z dziesięciu tysięcy dolarów.
– Gdzie i kiedy ma się odbyć to spotkanie? – zapytał wreszcie.
– Jutro rano o dziewiątej w domu pana Vance’a w Pasadenie – odparł Creighton. – Adres jest na czeku. Sądzę, że zechcesz ubrać się nieco bardziej elegancko.
Harry zignorował ten komentarz. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął okulary i je założył, sięgając po czek. Wystawiono go na jego pełne imię i nazwisko – Hieronymus Bosch.
Pod perforowaną linią biegnącą wzdłuż dolnej części czeku widniały adres i godzina spotkania wraz z dopiskiem „Proszę przyjść bez broni”. Bosch złożył czek wzdłuż perforacji i, chowając go do marynarki, spojrzał na Creightona.
– Prosto stąd pójdę do banku. Zdeponuję czek i jeśli wszystko będzie w porządku, zjawię się na jutrzejszym spotkaniu.
– Wszystko będzie w porządku. – Creighton uśmiechnął się ironicznie.
Harry skinął głową.
– W takim razie to chyba wszystko – powiedział i wstał gotów do wyjścia.
– Jest coś jeszcze, Bosch. – Creighton go zatrzymał.
Detektyw zauważył, że po niecałych dziesięciu minutach mężczyzna zrezygnował z mówienia mu po imieniu.
– Co takiego? – zapytał Harry.
– Nie mam pojęcia, o co poprosi staruszek, ale bardzo mi na nim zależy. To ktoś więcej niż klient i nie chcę, żeby na tym etapie swojego życia miał się na kimś przejechać. Niezależnie od tego, o co poprosi, muszę być na bieżąco informowany.
– Przejechać? Jeżeli dobrze rozumiem, to pan mnie wezwał, Creighton. Więc to co najwyżej ja mogę się na kimś przejechać. Niezależnie od tego, jak dużo mi się za to płaci.
– Zapewniam, że tak się nie stanie. Jedyna przejażdżka, jaka pana czeka, to ta do Pasadeny, za którą właśnie dostał pan dziesięć tysięcy dolarów.
Bosch kiwnął głową.
– Dobrze – powiedział. – Trzymam pana za słowo. Spotkam się ze staruszkiem jutro i dowiem się, o co chodzi. Jeśli jednak zostanie moim klientem, to ta jego sprawa, czegokolwiek będzie dotyczyła, pozostanie pomiędzy nim a mną. Nie będę nikogo o niczym informował, chyba że Vance sobie tego zażyczy. Zawsze pracuję tak samo, niezależnie od tego, kim jest klient.
Bosch ruszył do wyjścia. Kiedy do niego dotarł, raz jeszcze spojrzał na Creightona.
– Dzięki za widok.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Opuszczając budynek, zatrzymał się jeszcze przy recepcji, żeby podbić kartę parkingową. Chciał się upewnić, że to Creighton pokryje zarówno dwudziestodolarową opłatę parkingową, jak i koszty myjni, z której Harry zdecydował się skorzystać, odstawiając samochód.2
Posiadłość Vance’a mieściła się przy San Rafael Avenue, nieopodal klubu golfowego Annandale. W tej dzielnicy dziedzicznych fortun domy i rezydencje, przekazywane z pokolenia na pokolenie, wznosiły się za kamiennymi murami i czarnymi żelaznymi ogrodzeniami. Było tu zupełnie inaczej niż w Hollywood Hills, gdzie mieszkali nowobogaccy, których kosze na śmieci przez cały tydzień stały na ulicach. Przy San Rafael Avenue nie było ani jednej tabliczki z napisem „Na sprzedaż”. Aby kupić tu dom, trzeba było kogoś znać, a może nawet być z kimś spokrewnionym.
Bosch zaparkował przy krawężniku około stu metrów od bramy broniącej dostępu do posiadłości Vance’a. Wieńczące ją kolce miały gustowny kształt kwiatów. Przez parę chwil przyglądał się skręcającemu za bramą podjazdowi, który biegł w górę pomiędzy dwoma łagodnymi zielonymi wzgórzami i za nimi znikał. Nie było stąd widać żadnych zabudowań – nawet garażu. Znajdowały się one zapewne z dala od ulicy, odseparowane od niej ukształtowaniem terenu, żelazem i ochroną. Bosch wiedział jednak, że gdzieś za tymi wzgórzami w kolorze dolarów czeka na niego osiemdziesięciopięcioletni Whitney Vance, który ma do niego interes. Coś, do czego potrzebuje człowieka zza bramy z kolcami.
Detektywowi zostało jeszcze dwadzieścia minut do umówionego spotkania i postanowił spożytkować ten czas na przeczytanie kilku artykułów, które rano znalazł w internecie i pobrał na laptopa.
Bosch, jak większość mieszkańców Kalifornii, mniej więcej znał życiorys Whitneya Vance’a. Mimo to niektóre szczegóły go zafascynowały. Vance, któremu jako jednemu z nielicznych udało się pomnożyć niemałą odziedziczoną fortunę, wzbudził nawet jego podziw. Należał do czwartego pokolenia osiadłej w Pasadenie górniczej rodziny, której historia rozpoczęła się w czasach kalifornijskiej gorączki złota. Choć właśnie ona przywiodła prapradziadka Vance’a na zachód, to nie cenny kruszec zapoczątkował rodzinną fortunę. Sfrustrowany niepowodzeniami w poszukiwaniu złota prapradziadek zbudował w hrabstwie San Bernardino pierwszą w Kalifornii kopalnię odkrywkową, w której wydobywano w bardzo dużych ilościach rudę żelaza. Jego syn otworzył drugą kopalnię na południe od pierwszej, w hrabstwie Imperial, a ojciec Vance’a kontynuował pasmo sukcesów rodziny, uruchamiając hutę stali i zakład produkcyjny. Firmy te wspierały nowo powstający przemysł lotniczy, którego twarzą w tamtych czasach był Howard Hughes. Bogacz najpierw zlecał Nelsonowi Vance’owi pracę, a później przyjął go na wspólnika w licznych przedsięwzięciach lotniczych. Hughes był też ojcem chrzestnym jego jedynego dziecka.
Whitney Vance urodził się w 1931 roku i najwyraźniej już w młodości postanowił obrać własną, oryginalną drogę. Poszedł na reżyserię na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, ale prędko rzucił studia i wrócił na łono rodziny, przenosząc się do Kalifornijskiego Instytutu Technicznego, tak zwanego Caltechu w Pasadenie – szkoły, do której uczęszczał niegdyś „wujek Howard”. To właśnie Hughes zachęcił młodego Whitneya, żeby studiował tam inżynierię aeronautyczną.
Podobnie jak jego przodkowie, kiedy nadeszła kolej Vance’a, skierował biznes na nowe i jeszcze bardziej intratne tory, wciąż jednak powiązane ze stalą, pierwotnym produktem rodziny. Zdobył liczne kontrakty rządowe na produkcję części samolotowych i założył Advance Engineering – firmę, która do wielu ze swoich wyrobów zachowała prawa patentowe. Złącza do węży, wykorzystywane do bezpiecznego tankowania samolotów, zostały dopracowane w rodzinnej hucie stali i do dzisiaj są używane na wszystkich lotniskach świata. Ferryt pozyskiwany z rud żelaza w kopalniach Vance’a stosowano podczas pierwszych prób zbudowania niewykrywalnego dla radarów samolotu. Vance skrupulatnie patentował i chronił każdy z procesów produkcyjnych, co dawało jego firmie gwarancję udziałów w trwającym dziesiątki lat rozwoju technologii stealth. Firma należała do tak zwanego kompleksu wojskowo-przemysłowego, a jej wartość znacznie wzrosła po wojnie w Wietnamie. Podczas tego konfliktu każda misja wojskowa korzystała ze sprzętu wyprodukowanego przez Advance Engineering. Harry dobrze pamiętał logo firmy – literę A ze strzałką zamiast poprzeczki – znajdujące się na kadłubie wszystkich helikopterów, którymi latał w Wietnamie.
Zatopionego w myślach Boscha zaskoczyło stukanie w okno samochodu. Zobaczył umundurowanego policjanta z Pasadeny, a w lusterku wstecznym dojrzał biało-czarny samochód patrolowy. Detektyw był tak zatopiony w lekturze, że nawet nie usłyszał podjeżdżającego radiowozu.
Żeby otworzyć okno, musiał uruchomić silnik swojego cherokee. Wiedział, o co chodzi. Dwudziestodwuletni, proszący się o lakierowanie samochód zaparkowany przed posiadłością rodziny, która miała spory udział w rozwoju stanu Kalifornia, wyglądał podejrzanie. To, że pojazd był dopiero co umyty, a Bosch miał na sobie wygrzebany z plastikowych toreb świeżo wyprasowany garnitur i krawat, w ogóle się nie liczyło. Policji wystarczyło niespełna piętnaście minut, żeby zareagować na jego wtargnięcie do dzielnicy.
– Wiem, jak to wygląda – zaczął – ale jestem umówiony na spotkanie po drugiej stronie ulicy za jakieś pięć minut i tylko…
– To cudownie – powiedział gliniarz. – Mógłby pan wysiąść z samochodu?
Bosch przyglądał mu się przez chwilę. Na plakietce umieszczonej nad kieszonką na jego piersi przeczytał nazwisko Cooper.
– Pan żartuje, prawda? – zapytał.
– Nie, proszę pana, bynajmniej – odparł policjant. – Proszę wysiąść z auta.
Harry głęboko odetchnął, otworzył drzwi i postąpił, jak mu kazano. Podniósł dłonie na wysokość ramion, mówiąc:
– Jestem oficerem policji.
Tak jak się spodziewał, Cooper natychmiast się spiął.
– Nie mam przy sobie broni – szybko dodał Bosch. – Jest w schowku.
Był teraz wdzięczny za dopisek u dołu czeku z prośbą, żeby na spotkanie z Vance’em przyszedł nieuzbrojony.
– Proszę pokazać dokumenty – zażądał Cooper.
Harry ostrożnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął etui z odznaką i legitymacją. Cooper oglądał przez chwilę odznakę, a następnie przyjrzał się legitymacji.
– Tu jest napisane, że należy pan do służby ochotniczej, a nie regularnej – powiedział.
– Tak, pracuję w niepełnym wymiarze.
– I jest pan jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od swojego rejonu, czyż nie? Co pan tutaj robi, detektywie Bosch?
Cooper oddał mu etui, a Harry je schował.
– Próbowałem to panu wyjaśnić – odparł. – Mam spotkanie, na które przez pana się spóźnię, z panem Vance’em, który jak mi się wydaje, mieszka tam. – Bosch wskazał czarną bramę.
– Czy to spotkanie ma związek z policją? – zapytał Cooper.
– Z pewnością nie ma związku z panem.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się nawzajem zimnym spojrzeniem, nie mrugając. Wreszcie odezwał się Bosch.
– Pan Vance na mnie czeka – powiedział. – Taki gość jak on pewnie zapyta, czemu się spóźniłem, i będzie chciał coś z tym zrobić. Ma pan jakieś imię, Cooper?
Cooper zamrugał.
– Jasne, pierdol się – odparł. – Miłego dnia.
Odwrócił się i ruszył do radiowozu.
– Dziękuję – zawołał za nim Bosch.
Harry wsiadł do samochodu i natychmiast odjechał. Ruszyłby z piskiem opon, gdyby tylko jego stary wóz był do tego zdolny. Niestety, siedzącemu w zaparkowanym radiowozie Cooperowi mógł pokazać jedynie chmurę niebieskiego dymu ze starego wydechu.
Skręcił na podjazd prowadzący do bramy posiadłości Vance’a i podjechał do interkomu z kamerą. Niemal natychmiast z głośnika usłyszał:
– Tak?
Głos należał do młodego mężczyzny, na tyle znużonego, że brzmiał arogancko. Bosch wychylił się przez okno i zaczął mówić głośno, wiedząc, że najprawdopodobniej nie jest to konieczne.
– Harry Bosch do pana Vance’a, jestem umówiony.
Po chwili brama zaczęła się otwierać.
– Proszę jechać podjazdem do miejsca postojowego przy stanowisku ochrony – powiedział głos. – Pan Sloan będzie na pana czekał przy wykrywaczu metali. Proszę zostawić broń i urządzenia do nagrywania w schowku w samochodzie.
– Jasne, rozumiem – odparł Bosch.
– Proszę jechać – powiedział głos.
Brama była już całkowicie otwarta i Harry ruszył brukowanym podjazdem przez wypielęgnowane szmaragdowe wzgórza do drugiego ogrodzenia z budką strażniczą. Tutejszy system zabezpieczeń z podwójnym ogrodzeniem był podobny do tego, jaki stosowano w większości odwiedzonych przez Boscha więzień. Oczywiście, w tym miejscu jego cel był odwrotny, bo chodziło o to, żeby nikogo nie wpuszczać, a tam – nie wypuszczać. Kiedy druga brama się otworzyła, z budki wyszedł umundurowany strażnik i pokierował Boscha na miejsce parkingowe. Mijając go, Harry mu pomachał i zauważył, że na ramieniu granatowego munduru ma naszywkę z logo Trident Security.
Kiedy zaparkował, kazano mu umieścić klucze, telefon, zegarek i pasek do spodni w plastikowej kuwetce, a następnie przejść przez wykrywacz metali, taki jak na lotniskach. Cały czas obserwowało go dwóch pracowników Tridentu. Oddali mu wszystko poza telefonem, który – jak wyjaśnili – zostawią w schowku w jego samochodzie.
– Czy ktoś poza mną dostrzega tutaj ironię? – zapytał Bosch, przewlekając pasek przez szlufki spodni. – No wiecie, ta rodzina zrobiła majątek na metalach, a teraz wejścia do ich domu broni wykrywacz metali.
Żaden ze strażników nie odpowiedział.
– No dobra, to chyba tylko ja – skomentował Harry.
Kiedy zapiął pasek, przeszedł do kolejnego etapu kontroli bezpieczeństwa – do mężczyzny w garniturze, z obowiązkową słuchawką przy uchu i mikrofonem na nadgarstku oraz idealnie do nich pasującym śmiertelnie poważnym spojrzeniem tajnego agenta. Jego ogolona głowa dopełniała wizerunku twardego faceta. Nie przedstawił się, ale Bosch uznał, że musi to być Sloan, o którym wcześniej słyszał przez interkom. Mężczyzna bez słowa wprowadził detektywa wejściem dla dostawców do ogromnej rezydencji z szarego kamienia, która zdaniem Harry’ego mogłaby spokojnie konkurować z najwspanialszymi domostwami Du Pontów czy Vanderbiltów. Według Wikipedii majątek Vance’a był wart sześć miliardów dolarów. Bosch nie miał wątpliwości, że już nigdy nie znajdzie się bliżej amerykańskiej arystokracji.
Zaprowadzono go do pomieszczenia, na którego wyłożonych ciemnym drewnem ścianach w czterech rzędach wisiały dziesiątki oprawionych fotografii w formacie 20 × 25 centymetra. Na końcu pokoju stały barek i dwie kanapy.
Ochroniarz w garniturze wskazał Boschowi jedną z nich.
– Proszę usiąść, sekretarka pana Vance’a przyjdzie po pana, kiedy pan Vance będzie mógł pana przyjąć.
Detektyw zajął miejsce na kanapie naprzeciwko ściany ze zdjęciami.
– Przynieść panu wody? – zapytał gość w garniaku.
– Nie, dziękuję.
Ochroniarz stanął przy drzwiach, przez które właśnie weszli, i dłonią chwycił nadgarstek drugiej ręki, przyjmując pozycję, która wskazywała, że jest czujny i gotowy na wszystko.
Bosch postanowił przyjrzeć się fotografiom. Dokumentowały życie Whitneya Vance’a i przedstawiały osoby, które miał okazję spotkać. Na pierwszym zdjęciu widnieli Howard Hughes i nastoletni chłopiec, którym – jak przypuszczał Harry – był Vance. Opierali się o niepomalowany metalowy kadłub samolotu. Fotografie rozwieszono chyba w porządku chronologicznym, od lewej do prawej. Ukazywały pana domu z wieloma dobrze znanymi przedstawicielami przemysłu, polityki oraz mediów. Nie wszystkie postacie, z którymi pozował, udało się Boschowi rozpoznać, ale począwszy od Lyndona Johnsona aż do Larry’ego Kinga, wiedział, kim była większość z nich. Na każdym zdjęciu Vance uśmiechał się w ten sam sposób – unosząc tylko lewy kącik ust – jakby chciał pokazać, że pozowanie do fotografii nie było jego pomysłem. Twarz mężczyzny starzała się ze zdjęcia na zdjęcie, powieki były coraz bardziej opuszczone, ale uśmiech pozostawał ten sam.
Dwa ujęcia przedstawiały Vance’a z Larrym Kingiem, reporterem telewizji CNN, który przez wiele lat przeprowadzał wywiady z różnymi osobistościami i ludźmi, o których było głośno. Na pierwszym obaj mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie w studio, które łatwo dało się rozpoznać jako miejsce pracy Kinga przez ponad dwadzieścia lat. Na biurku pomiędzy nimi stała książka. Na drugim Vance złotym piórem składał autograf w egzemplarzu dla Kinga. Harry wstał i podszedł do ściany, żeby przyjrzeć się fotografiom z bliska. Założył okulary, żeby przeczytać tytuł książki, którą Vance promował w programie.
STEALTH: Konstruowanie znikającego samolotu
Whitney P. Vance
Bosch przypomniał sobie, że Whitney Vance opisał historię swojej rodziny. Recenzenci skrytykowali tę książkę nie z powodu tego, co w niej zawarł, lecz za to, co pominął. Jego ojciec, Nelson Vance, w swoim czasie był dość bezwzględnym biznesmenem i kontrowersyjną postacią na scenie politycznej. Choć nigdy mu tego nie udowodniono, uważano, że należał do grupy bogatych przedsiębiorców popierających eugenikę – pseudonaukę mającą na celu ulepszenie rodzaju ludzkiego poprzez selektywne rozmnażanie i eliminowanie niepożądanych cech. Po tym, jak naziści, bazując na podobnie wypaczonej doktrynie, dopuścili się ludobójstwa w czasie drugiej wojny światowej, ludzie tacy jak Nelson Vance zaczęli ukrywać swoje przekonania i powiązania.
Książka w zasadzie jedynie zaspokajała próżność autora, sławiąc jego ojca bohatera i prawie nie wspominając o jego ciemniejszych stronach. Whitney Vance w starszym wieku stał się takim odludkiem, że wydanie tej historii stworzyło okazję do postawienia go ponownie w świetle fleszy i wypytania o rzeczy, które w swojej publikacji pominął.
– Pan Bosch?
Harry odwrócił się od fotografii w stronę kobiety stojącej w drzwiach prowadzących na korytarz po drugiej stronie pokoju. Wyglądała na mniej więcej siedemdziesiąt lat. Siwe włosy miała zaczesane w praktyczny kok na czubku głowy.
– Jestem sekretarką pana Vance’a, nazywam się Ida – powiedziała. – Teraz pana przyjmie.
Bosch ruszył za nią korytarzem. Pokonali chyba ze sto metrów, zanim przeszli niskimi schodkami na kolejny korytarz prowadzący przez skrzydło rezydencji zbudowane wyżej na zboczu wzgórza.
– Przepraszam, że musiał pan czekać.
– Nic nie szkodzi – odparł Bosch. – Przyjemnie mi się oglądało fotografie.
– Są pełne historii.
– Owszem.
– Pan Vance nie mógł się doczekać spotkania z panem.
– To świetnie, bo jeszcze nigdy nie spotkałem miliardera.
Jego niezbyt taktowny komentarz szybko zakończył rozmowę. Jakby to, że wspomniał o pieniądzach w tej rezydencji wzniesionej na ich cześć, odebrane zostało jako na wskroś prymitywne i prostackie.
Dotarli wreszcie do podwójnych drzwi. Ida wprowadziła Harry’ego do domowego biura Whitneya Vance’a.
Mężczyzna, z którym detektyw przyszedł się spotkać, siedział za biurkiem, tyłem do pustego kominka na tyle dużego, że mógłby posłużyć za kryjówkę na wypadek tornada. Chudą dłonią, tak białą, jakby nałożono na nią lateksową rękawiczkę, skinął na Boscha, żeby podszedł.
Harry zbliżył się do biurka, a Vance wskazał mu skórzany fotel naprzeciwko. Nie podał Boschowi ręki na powitanie. Siadając, detektyw dostrzegł, że starszy pan porusza się na wózku inwalidzkim z elektrycznym panelem sterującym na lewym podłokietniku. Zauważył też, że na ciemnym błyszczącym drewnie blatu biurka nie ma żadnych dokumentów poza pojedynczą kartką, pustą albo odwróconą zapisaną stroną do dołu.
– Dzień dobry, panie Vance, jak się pan ma? – zapytał Bosch.
– Mam się staro. Z całych sił starałem się wygrać z czasem, ale niektórych rzeczy nie da się pokonać. Komuś takiemu jak ja trudno to zaakceptować, ale nie mam wyjścia, panie Bosch.
Vance ponownie wykonał gest białą kościstą ręką, wskazując całe pomieszczenie.
– To wszystko wkrótce straci jakiekolwiek znaczenie – powiedział.
Harry się rozejrzał, na wypadek gdyby znajdowało się tam coś, co zdaniem Vance’a powinien zobaczyć. Po prawej stronie stały długa biała kanapa i fotele do kompletu. Był też barek, za który w razie potrzeby mógł się wślizgnąć gospodarz. Na dwóch ścianach wisiały obrazy przedstawiające jedynie plamy kolorów.
Ponownie spojrzał na Vance’a, który uśmiechnął się tak samo, jak na zdjęciach w poczekalni – unosząc tylko lewy kącik ust. Nie umiał przywołać na twarz pełnego uśmiechu. Sądząc po fotografiach, które widział Bosch, nigdy tego nie potrafił.
Detektyw nie był pewien, jak zareagować na to, co starszy pan mówił o śmierci i braku znaczenia. Postanowił więc ciągnąć dalej wstęp, który obmyślał wielokrotnie od spotkania z Creightonem.
– Panie Vance, powiedziano mi, że chciał mnie pan widzieć i zapłacił mi pan niemałą sumę, żebym się tu zjawił. Może dla pana nie jest to dużo, ale dla mnie zdecydowanie tak. Co mogę dla pana zrobić?
Mężczyzna przestał się uśmiechać i skinął głową.
– Człowiek, który od razu przechodzi do rzeczy – powiedział. – Podoba mi się to.
Sięgnął do panelu wózka i podjechał bliżej biurka.
– Czytałem o panu w gazecie – mówił dalej. – Wydaje mi się, że w zeszłym roku. Ta sprawa z lekarzem i strzelaniną. Odniosłem wrażenie, że jest pan osobą, która się nie poddaje, panie Bosch. Wiele od pana wymagali, ale pan sobie poradził. Podoba mi się to. Właśnie czegoś takiego potrzebuję, a teraz rzadko się to spotyka.
– Co pan chce, żebym zrobił? – zapytał ponownie Bosch.
– Chcę, żeby kogoś pan dla mnie odnalazł – powiedział Vance. – Kogoś, kto być może nigdy nie istniał.