Pocałunki w Paryżu - ebook
Pocałunki w Paryżu - ebook
Ten przedświąteczny weekend w Paryżu miał wyglądać zupełnie inaczej! Serena miała spędzić go z mamą i siostrą, wędrując śladami swoich rodziców, którzy dwadzieścia pięć lat temu wybrali się do tego miasta w podróż poślubną i przeżyli w nim magiczne chwile. Wszystko jednak potoczyło się nie tak jak trzeba i nagle dziewczyna znalazła się w wielkiej metropolii bez rodziny, za to z nieznajomym chłopakiem, Jean-Lukiem, który od razu zaczął działać jej na nerwy…
Okazuje się jednak, że Serena i Jean-Luc są sobie nawzajem potrzebni. Wyruszają więc razem na ulice tętniącego przedświątecznym gwarem Paryża. Czy pośród sprzeczek narodzi się między nimi coś więcej? Czy zimna grudniowa noc rozgrzeje ich serca?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-020-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
SERENA
PIĄTEK, 21 GRUDNIA
9:15
Tak się musi czuć ktoś, kto już nie żyje.
Chociaż podczas całonocnego lotu z Nowego Jorku udało mi się trochę zdrzemnąć, to przez zmianę czasu nadal mam wrażenie, jakbym odleciała daleko, i to bardzo, od swojego ciała. Ulica (a raczej rue) w siódmej arrondissement, gdzie mieszka moja starsza siostra, Lara, wydaje się swoją bladą odbitką. Ale może to przez grudniową mgłę, która jest tak gęsta, że nie mogłam dostrzec żadnych atrakcji, które według Google Maps mijała taksówka – nawet wieży Eiffla!
Gramolę się z taryfy, starając się nie wyłożyć na chodniku. Trudno byłoby o żałośniejszy początek tego wypadu – dwudniowej rodzinnej przygody, którą na swój użytek romantyczną podróżą. Też mi wycieczka! Mama musiała w ostatniej chwili zrezygnować, a Lara zignorowała wszystkie moje mejlowe apele o odebranie z lotniska, zanosi się więc na dokładne przeciwieństwo rodzinnego wyjazdu.
Patrzę w lewo i w prawo (pomimo protestu zesztywniałego karku, że za szybko nim kręcę), ogarniając wzrokiem zamgloną okolicę. Brukowana ulica ciągnie się w dal. Na kłębach mgły siedzi, jak czapa błota, czarna markiza jakiejś kafejki.
Może nie trzeba było w ramach rozgrzewki przed przyjazdem tutaj poświęcać aż tyle czas na podziwianie Paryża na grafikach Google. W domu, na ekranie mojego laptopa, miasto wyglądało tak idealnie – te wszystkie scenki uliczne skąpane w złotej poświacie i kawiarenki kipiące od kwiatów – że to prawdziwe zaczyna mnie irytować; zimne, mroczne i naburmuszone, takie jak każde inne.
Potem podnoszę wzrok na kamienicę. Przez wiekowe cegły i to, jak balkony o balustradach z kutego żelaza nikną we mgle, robi się tutaj tak… zagranicznie. Momentalnie odczuwam każdą z trzech tysięcy sześciuset dwudziestu czterech mil dzielących mnie według Google od domu. Trochę chciałabym być teraz na starym swojskim Brooklynie, a nie na obcej ulicy w obcym mieście, zdziwiona, czemu gapię się na czarne drzwi frontowe ze srebrnym wieńcem, skoro Lara powiedziała mi, że jej drzwi są czerwone, a wieniec z ostrokrzewu. Proszę, nie mówcie, że skierowałam taksówkę pod niewłaściwy adres. Nie mogę nawet sprawdzić tego na telefonie (tak, oczywiście, że wykupiłam roaming), bo mam go w lewej bocznej kieszeni zimowej kurtki, obecnie zablokowanej torbą, przewieszoną przez lewe ramię. Uwalniając rękę, musiałabym ją zdjąć – a autentycznie jestem zbyt skonana, by się na to zdobyć.
„Nocny lot tutaj, świetny pomysł, Sereno”.
Przynajmniej jestem we właściwej arrondissement, by użyć fikuśnego francuskiego określenia, oznaczającego dzielnicę. Siódma może być nawet z tych najelegantszych, bo jak mówią przewodniki, znajduje się tu nie tylko wieża Eiffla, ale też Musée d’Orsay i kilka innych muzeów, a nawet miejsce spoczynku Napoleona. Normalnie zakwaterowanie tutaj znacznie przekraczałoby mój budżet na romantyczną podróż, gdyż ta dzielnica leży w samym środku lewobrzeżnej części Paryża, tuż nad Sekwaną, ale Lara pracuje jako au pair u jednej z tutejszych rodzin. Coś we mnie jej zazdrości, że wyhaczyła taką fuchę, dzięki której z łatwością opłaci studia, i to w Paryżu. Ale to także pierwszy raz w dziejach świata, gdy Lara rzeczywiście coś mi ułatwiła, więc… i ja nie narzekam.
Z chodnika do drzwi prowadzi sześć kamiennych stopni, a ja dźwigam nie tylko torbę, ale i walizkę, ważącą dokładnie pięćdziesiąt funtów (wiem, bo przed wyjazdem na lotnisko Kennedy’ego sprawdziłam to w domu, na wagach łazienkowych u mnie i u mamy, żeby na maksa wykorzystać przepisy dotyczące ciężaru bagażu rejestrowanego). Po ośmiu godzinach nocnego lotu te pięćdziesiąt funtów wydaje się dwiema setkami, a sześć stopni zmienia się w Mount Everest.
„Fuentes, bierz się w garść” – próbuję w myślach mowy mobilizującej. – „Biegałaś półmaratony! Dasz radę wnieść te pięćdziesiąt funtów na jeszcze kilka schodków.
Poza tym… nie zapominaj, po co tu jesteś”.
Potrząsam rękoma, usiłując przegnać skurcz. Potem przyciskam torbę do żeber, łapię za uchwyt walizki, zaciskam zęby i stękam, nie przejmując się tym bardziej ze zmęczenia niż dlatego, że na rue nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć.
Na wierzchołku Mount Everestu wciskam dzwonek przypisany do mieszkania numer piętnaście. Domofon przerywa i strzela kanonadą francuskich słów, których w ogóle nie rozumiem, ale i tak ten głos poznałabym wszędzie.
– Lara, to ja – informuję moją siostrę.
– Serena? – Przychodzi mi do głowy, że ją obudziłam, bo wydaje się zaskoczona. Nie mogła przecież zapomnieć o romantycznej podróży?
Lara mówi, że mam wejść na czwarte piętro. Czysta rozkosz. Wlokę więc swoją dokładnie pięćdziesięciofuntową walizę po schodach, bo oczywiście windy tutaj nie ma, a Lara równie oczywiście nie wpadła na to, żeby zejść i mi pomóc – i przyglądam się numerom na drzwiach na czwartym piętrze: dziesięć, jedenaście, dwanaście… Na każdej kondygnacji znajdują się trzy mieszkania, a więc na tym nie będzie piętnastki. Pozostaje mi znowu gramolić się po schodach; nagle sobie przypominam, że tutaj najniższych, parterowych kondygnacji nie zalicza się do pięter.
Dlaczego? Po co to wam, Europejczycy?
– Ale dla… Ty tutaj? – Lara stoi w drzwiach mieszkania numer piętnaście, czekając na mnie. Jej widok sprawiłby mi ulgę, gdyby nie wyglądała na kompletnie zdezorientowaną. Ma na sobie dres, a włosy (układające się w połyskliwe fale, w odróżnieniu od moich niesfornych kędziorów) rozwiane są na wszystkie strony, co utwierdza mnie w przekonaniu o tym, że spała. Tyle tylko, że na ustach nadal ma jaskrawoczerwoną szminkę, swój znak rozpoznawczy. Nie wydaje mi się, bym choć raz widziała ją bez niej, nawet za czasów jej szkoły średniej.
Chwilę jeszcze ją ignoruję, bo wciągam walizę w głąb mieszkania, prosto do jasnego i przestronnego salonu, i tam opieram o kanapę.
– Jeszcze chwileczkę – mówię. Wskazuję jedne z drzwi prowadzących poza salon. – Łazienka?
– Tak – potwierdza, sprawiając wrażenie, jakby uważała to wszystko za dziwaczny sen, z którego lada moment się obudzi.
Wracając z łazienki, mijam ją i opadam całym ciężarem na jasnobrązową kanapę. Okazuje się tak miękka i gąbczasta, że niemal wybija mnie w górę. Zauważam stojącą w kącie choineczkę. Zdobią ją czarno-złote bombki. Szykownie, Francja elegancja. Zbieram się w sobie i posyłam Larze najlepsze z moich gniewnych spojrzeń.
– Noo too… Jak to dzisiaj było? Zapomniałaś sprawdzić, czy masz na telefonie mejla od siostry? Zapomniałaś o naszym planie zaliczenia wszystkich widoków z miesiąca miodowego rodziców? Zapomniałaś o romantycznej podróży?
– Nie zapomniałam… – Przysiada na poręczy kanapy, patrząc na mnie jak na potłuczoną. – Ale wiesz… skoro mama musiała jechać na konferencję, tak jakoś założyłam, że odwołujemy całą tę paryską historię i obie osobno lecimy do Londynu na wigilię z mamą.
Nocka w samolocie nie tylko zrobiła coś dziwnego z moimi oczami, ale też zlasowała mi mózg. Inaczej nie wyobraziłabym sobie, że mojej siostrze wyleciały z głowy nasze pieczołowicie układane plany wędrówki po Paryżu szlakiem tych wszystkich miejsc, które podczas podróży poślubnej, dokładnie dwadzieścia pięć lat temu, odwiedzili mama i tata. Co weekend trawiłam całe godziny – czas, jaki mogłam przeznaczyć na naukę do egzaminów końcowych, które na Columbii, wierzcie, nie są łatwe – na dopinanie naszej marszruty. Przesłałam ją Larze i poprosiłam o jej przemyślenia. Nie żebym się od niej czegokolwiek doczekała.
O rany. Wszystko zaczyna nabierać straszliwego sensu.
Wpatruję się w nią w nadziei, że przekonają ją fakty.
– Nic z tych rzeczy. Mówiłam ci, że i tak lecę do Paryża.
– Mówiłaś? Kiedy?
Prostuję się, jak mogę, bo to niełatwe. Kanapa uparła się mnie połknąć, a ja ze zmęczenia prawie mogłabym jej ulec.
– W każdym mejlu, który wysłałam ci w tym tygodniu. Trzy razy napisałam: „Do zobaczyska w Paryżu, siostra!”. Podałam ci numer lotu, godzinę lądowania… Napisałam, ile odłożyć na jedzenie i bilety do metra. Tobie, dosłownie, zostało tylko przyjechać po mnie na lotnisko!
– Myślałam, że odwołałyście podróż – broni się słabo. – Ja… ja miałam mnóstwo zajęć. Rzadko sprawdzałam pocztę.
Czyli nie czytałaś moich mejli.
– To, że mamie się nie uda, nie oznacza, że my nie możemy odbyć tej podróży i sporządzić z niej pamiątkowego albumu, który wręczymy jej w Nowy Rok – tłumaczę siostrze dokładnie to samo, co napisałam w korespondencji, do której nie zajrzała – gdy wszystkie spotkamy się w Londynie na ich dwudziestej piątej rocznicy. Wiesz, jak trudny dla mamy jest Nowy Rok, odkąd…
Tego zdania nie kończę. Nie mogę.
Moja siostra reaguje na to czymś, co nasza rodzina nazywa miną Lary: robi wielkie oczy, a twarz jej nieruchomieje, jakby zamiast mózgu miała komputer, ściągający równocześnie programy z osiemdziesięciu czterech otwartych zakładek, a parę z nich dodatkowo obciążone było oprogramowaniem reklamowym. Ta mina pojawia się zawsze, ilekroć Lara uświadamia sobie, że coś schrzaniła. Siostra mamrocze, że naprawdę jej przykro.
– Myślałam, że piszesz, żeby mi przypomnieć o kupnie świątecznego prezentu dla mamy.
– A chociaż go kupiłaś? – Te słowa wyrywają mi się z ust, nie dają się powstrzymać. Znam Larę wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że tej minie zawsze towarzyszą wyrzuty sumienia. Nie powinnam jej dobijać, ale tego ranka nic na to nie poradzę. Przebyłam trzy tysiące sześćset dwadzieścia cztery mile z walizką, która waży jedną trzecią mnie!
– Zamierzałam coś znaleźć w Madrycie.
Ściskam nasadę nosa, czując narastający ból głowy, wywołany stresem.
– W Madrycie? O czym ty gadasz? Nie mamy Madrytu w planie podróży!
Przez jej twarz przemyka uśmiech zawstydzenia.
– Ale ja… nie mówiłam o nas.
Dopiero teraz zauważam, że jej czerwona szminka jest lekko rozmazana, do tego te rozczochrane włosy, a do mojego nosa dociera zapach wody kolońskiej, który wyczuwalny był cały czas.
Lara ma towarzystwo.
Rozglądam się na wypadek, gdyby ten ktoś stał idealnie nieruchomo w jakimś kącie, on jednak musi się ukrywać w innym pokoju. Gdybym wiedziała, jak jest po francusku „Pokaż no się, gdziekolwiek jesteś!”.
Mój wzrok przyciągają… inne walizki. Nie tak duże jak moja, za to trzy, otaczające wdzięczny stolik kawowy stojący na środku pokoju.
– Co jest grane?
Lara wpycha włosy za uszy, potem krzyżuje ręce na piersi. Wbija wzrok w podłogę.
– Kurczę, totalna wtopa.
– Poważnie jedziesz do Madrytu? Po co?
Wtedy przez jedne z drzwi wmaszerowuje powód tego, że Larze zabrakło czasu na czytanie moich mejli. Koleś jest wysoki, o urodzie modela (jakżeby inaczej), chociaż w koszulce jakiejś francuskiej drużyny, zdaje się, że piłkarskiej. Wysokie kości policzkowe, skóra muśnięta słońcem, ciemne falujące włosy, ciut za długie, ale perfekcyjnie zaczesane do tyłu. Uśmiecha się do mnie i mruczy coś po francusku do Lary. Ona parokrotnie odmrukuje:
– Tout va bien.
Potem koleś przenosi wzrok na mnie i robi krok w przód, wyciągając rękę i kiwając głową.
– Bonjour.
Odwzajemniam uścisk dłoni z nadzieją, że gość mnie do siebie przyciągnie na dubeltowego całusa, czego nie znoszę nawet wypoczęta („Najpierw prawy policzek? A może lewy? Sorki, za dokładnie odwzorowaliśmy swoje ruchy i teraz masz w ustach mój nos”). Taka jestem zła na Larę, że zamiast rewanżować się takim samym bonjour… mówię z natrętnie ostentacyjnym, najbardziej amerykańskim akcentem, na jaki mnie w tej chwili stać:
– Cześć, co tam?
Udało mi się nawet nadać głosowi nieco południowe brzmienie, chociaż w tamte strony (dalej niż do Filadelfii, a więc osiemdziesiąt mil) nigdy w życiu nie zajechałam.
Kącik ust tamtego podjeżdża do góry w półuśmiechu, równie dobrze mogącym być grymasem samozachwytu.
– Nieporozumienie, oui?
Lara wciąż wpatruje się w dywan.
– Sereno, to jest Henri. Henri, to moja młodsza siostra, Serena. Właśnie przyleciała z Nowego Jorku.
Henri uzupełnia uśmiech o drugą połowę – jednak nie samozachwyt – i kiwa głową, znów patrząc na Larę. Mówi coś po francusku, a ona mu po francusku odpowiada. Henri dodaje coś w tym samym języku, a ja się zastanawiam, czy nie powinnam pójść do kuchni i zrobić sobie kawę, ale nie wcielam tego w czyn, bo znowu z wolna wtapiam się w kanapę. Taka jestem zmęczona. Henri gładzi Larę po ramieniu, jak się zdaje, dodając jej otuchy. Po jego ciepłym, czułym spojrzeniu poznaję, że ten koleś mega się zabujał w mojej siostrze, i zastanawiam się, nie po raz pierwszy, jak ona godzi studia i pracę z tym, że co tydzień zakochuje się w innym chłopaku.
Zaraz jednak upominam się, żeby nie patrzeć krzywo na zakochanych tylko dlatego, że mnie jeszcze nie przytrafiło się nic tak poważnego.
– Hej – przerywam tę francuską konwersację. Siadam prosto. – To leci na żywo… Bez napisów z tłumaczeniem. O co biega?
Lara patrzy na mnie, unosi ręce w górę i znów przeczesuje nimi włosy.
– Gdy zaczną się zajęcia, nie będziemy się z Henrim widzieć prawie miesiąc, więc kupił dla nas bilety do Madrytu, żebyśmy spędzili tam parę dni, zanim polecę do ciebie i mamy do Londynu.
Niesamowite. Lara robi sobie wypad z chłopakiem? Tego jeszcze nie grali. Dużo za dużo zaangażowania.
Henri wykonuje popisowe wzruszenie ramionami, bardziej z wdziękiem galanta niż Gala.
– To twoja sjostraa. Madrit może być w styszniuu. Przecież nie zniknie, oui? Jest okeej, tout va bien.
Na twarzy Lary maluje się ból, widzę też, że to nakładanie się terminów nie wynikło przypadkowo. Ona zawsze chciała odwiedzić Madryt, zaś do romantycznej podróży, jak mi się teraz zdaje, nie pałała zbytnim entuzjazmem. Może dlatego, że wiązałaby się ona z mówieniem o tacie, a tego tematu moja siostra unika.
Lara bywa roztrzepana, mnie jednak zastanawia coś innego: czy tak mało we mnie wrażliwości?
– Nie! Wiecie co? – Podejmuję nagłą decyzję. Cała ta podróż była moim pomysłem. Album będzie miłym prezentem dla mamy, ale ta wyprawa ma jeszcze inny cel. I możliwe, że osiągnąć go mogę tylko, gdy odbędę ją sama. – Powinniście jechać.
– Na pewno? – Lara nadal wygląda na zbolałą, a mnie w jakimś sensie cieszy to, że choć oczywiście woli spędzić ten czas w Madrycie, gryzie ją sumienie, że tam pojedzie.
– Na pewno. Tylko dopilnuj, żeby prezent dla mamy był wspaniały!
Lara obejmuje mnie – czuję jej wdzięczność i ulgę.
– Dziękuję ci, Sereno. Jesteś niesamowita!
Wiem to i bez niej.
– Daj spokój, nie jestem. Ale przynajmniej będę mogła się trochę przespać… Kimnę się w twoim pokoju.
Powraca mina Lary.
– Hm. Rzecz w tym, że małżeństwo, u którego pracuję, wyjechało na święta do Zurychu, a to mieszkanie pod ich nieobecność czekają gruntowne porządki. Obiecałam, że opuszczę je przed przyjazdem ekipy sprzątającej. Czyli dzisiaj.
Gdy wzdycham, przez moment zerkając na sufit, wyciąga do mnie rękę.
– To tylko jedna noc, może skorzystałabyś z hotelu?
Usiłując wpasować pokój hotelowy w Paryżu w swój budżet, a tym bardziej w swoje plany, głowę mam pełną liczb. Godzinę – co najmniej – zajmie mi wyszukanie hotelu, zapewne pół godziny do czterdziestu pięciu minut dotarcie do rzeczonego miejsca zakwaterowania i uwolnienie się od bagażu, a zapłacić za to wszystko trzeba będzie co najmniej dziewięćdziesiąt euro (prawdopodobnie więcej, jeśli zamarzy mi się czysta pościel i brak pluskiew)…
– Nie jestem pewna, czy mnie na to stać.
Lara odwraca się do Henriego z przepraszającą miną.
– Może powinnam zostać… Nie mogę zostawić młodszej siostry samej w obcym mieście.
Ale Henri tylko się uśmiecha i wyciąga z tylnej kieszeni komórkę.
– Żadę problę. Mam pomiisł. – Wybiera numer i odbywa z kimś superszybką, bardzo francuską rozmowę. A niespełna dwie minuty później, voilà (on tak powiedział, nie ja): – Jest okeej. Śpij z naszym przyjacielę. Nazywa sję Jean-Luc.
Wytrzeszczam wzrok.
– Słucham?
Lara jednak już chowa twarz w dłoniach, a jej ramiona trzęsą się od śmiechu.
– Nie o to mu chodziło! Mówi, że możesz przenocować u Jean-Luca, w akademiku. Jego współlokator wyjechał na święta, więc będziesz miała całą sypialnię dla siebie. Świetnie się złożyło.
– No… ale będę mieszkać z jakimś obcym Francuzem! Bez obrazy, Henri.
Henri szczerzy się do nas obu, chociaż sprawia wrażenie równie bezradnego wobec naszego trajkotania po angielsku, jak ja w obliczu ich francuszczyzny.
– Jean-Luc jest trochę dziwny – mówi Lara. – Ale w sumie naprawdę fajny, jak się go już bliżej pozna. – To ostatnie mówi prawie bezgłośnie. Nie wiem, ile według niej miałabym spędzić z nim czasu. Przecież już zaplanowałam swoją marszrutę i prawdopodobnie zamienię z tym jakimś Jean-Lukiem najwyżej parę słów.
– Zresztą – kontynuuje Lara – to w połowie Amerykanin, więc całkiem dobrze mówi po angielsku. Świetnie się dogadacie. Proszę – pisze coś na mapce paryskiego transportu publicznego, a potem mi podaje – to pomoże ci się tutaj poruszać.
Biorę mapkę, starając się nie okazać zdumienia faktem, że własna siostra nie zna mnie na tyle, by wiedzieć, że przyjechałam uzbrojona w trzy plany tutejszego metra.
– U góry zapisałam telefon Jeana-Luca.
Wprowadzam ten numer do swojej komórki, uświadamiając sobie, że oto „zgodziłam się” przekimać u jakiegoś pół-Amerykanina, który jest naprawdę fajny, choć trochę dziwny. Idealnie nie jest, ale raczej nie mam wyboru.
– Wporzo – mówię, wzruszając ramionami. – I tak prawdopodobnie niewiele się będziemy widywać.
Lara znów mi się przygląda znowu zaskoczona, ale też trochę nieufnie i z troską.
– Naprawdę zamierzasz zwiedzać Paryż całkiem sama?
Na moment odwracam wzrok, gdyż mruży oczy dokładnie tak samo, jak robił to nasz tata, ilekroć go czymś zaniepokoiłam. Znów spoglądam na nią, licząc, że głos nie zdradzi mnie, nagle się łamiąc.
– Zamierzam. Muszę.
Siostra podchodzi i zamyka mnie w potężnym uścisku – dopiero drugim, odkąd tu weszłam, czyli od prawie pięciu minut, co stanowi wynik znacznie poniżej jej średniej. Odsuwa się, trzymając mnie za ręce, i wpatruje się we mnie. Ze łzami w oczach.
– Majonez? – pyta. Kiedy byłyśmy małe, obie nie znosiłyśmy majonezu i ślubowałyśmy sobie, że jeśli któraś z nas złamie obietnicę, zje cały jego słoik. Nawet teraz, gdy jesteśmy starsze i obie dość go lubimy, ten zwrot pozostał naszym siostrzanym kodem, oznaczającym „Zaufaj mi”.
Kiwam głową, bo wiem, że jeśli się odezwę, tym razem głos na pewno mnie zawiedzie.
Henri chrząka i mówi coś po francusku. Lara odpowiada po angielsku:
– Wiem, wiem. – Potem zwraca się do mnie: – Jeżeli mamy zdążyć na pociąg, musimy wkrótce wyjść.
Ponownie przytakuję i zdobywam się na słowo: „Rozumiem”. Kolejny uścisk, a potem łapię za swoją dokładnie pięćdziesięciofuntową walizkę i wyjeżdżam z nią z mieszkania.
Kiedy jestem u szczytu schodów, dolatuje do mnie głos Lary:
– Hej, siostra, może trzeba było pozwolić, by Henri ci ją zniósł.
Otwieram usta, by powiedzieć, że sobie poradzę, ale mięśnie odmawiają posłuszeństwa, chwyta mnie skurcz i tylko patrzę, jak pięćdziesiąt funtów bagażu koziołkuje w dół schodów.Rozdział drugi
Rozdział drugi
JEAN-LUC
9:45
Po co odebrałem ten telefon?
Ignorowałem go przez ostatnie trzy tygodnie, po tym jak Martine uznała, że zamiast zwyczajnie ze mną zerwać, woli żyć niekończącą się rozmową o naszym rozstaniu, ale dzisiaj na niego spojrzałem, żeby sprawdzić, czy to nie ona dzwoni, no i…
No i Henri wrobił mnie w niańczenie młodszej siostry Lary, bo ja, idiota, powiedziałem mu, że Olivier wyjechał do Lille w samobójczej emocjonalnie misji odzyskania uczuć swojej dziewczyny z licealnych czasów. To oznacza, że w naszym lokum w akademiku jest wolna sypialnia. Wyjaśnia też, dlaczego wynoszę z tej tymczasowej pracowni wszystkie swoje fotografie i zwijam wszelkie notatki oraz sprzęt, żeby zbłąkana Amerykanka miała gdzie się dzisiaj przespać.
Dobra, dam jej ten wolny pokój i wolny teraz klucz, ale więcej zrobić nie mogę. Muszę dokończyć projekt na rozpoczęcie styczniowych zajęć, a zacząłem wszystko od nowa dopiero trzy tygodnie temu, gdy do mnie dotarło, że moja bardzo szczodra była tak mi zawróciła w głowie, że wyprodukowałam jedynie kiepsko oprawioną amatorszczyznę. Oby ta Amerykanka nie oczekiwała, że będę robić za przewodnika, bo teraz naprawdę nie mógłbym sobie na to pozwolić. Zadbam oczywiście o to, żeby być w kontakcie, gdyby się w coś wpakowała. Ale czuwanie nad nią przez cały dzień w żadnym wypadku nie wchodzi w grę.
Próbuję ułożyć swoje zdjęcia w zgrabny stosik, zbytnio się im nie przyglądając. Tylko bym się krzywił, zwłaszcza na te zrobione o świcie na rue Lamarck na Montmartre. Z jakiegoś powodu wbiłem sobie do głowy, że muszę je zrobić pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Czemuś to miało służyć, ale za cholerę nie pamiętam czemu. Zwykle, patrząc na swoje zdjęcia, wiem dokładnie, co próbowałem osiągnąć – nawet jeśli mi to nie wyszło. Tutaj jednak nie przypominam sobie nic poza tym, że kucałem i obracałem aparat tak, jakby miało to w magiczny sposób sprawić, że obrazy będą bardziej interesujące. Nie sprawiło.
Skraj rękawa zawadza o stosik i kilka zdjęć zsuwa się na podłogę. Zbierając je, mam ochotę wywrzeszczeć wszystkie znane mi bluzgi w obu językach, którymi władam.
Nie robię tego. Biorę głęboki oddech i pytam siebie, czy w taki nastrój naprawdę wpędziła mnie perspektywa tego, że będę miał gościa. Czy jestem pewien, że to nie czerwony znaczek? Ten czerwony znaczek w prawym dolnym rogu wyświetlacza mojej komórki, który mówi mi, że o 6:05 otrzymałem wiadomość głosową od PAULA THAYERA.
Paul Thayer to mój ojciec. Mieszka w New Jersey, więc praktycznie rzecz biorąc, dzwonił do mnie troszkę po północy jego czasu, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby coś mu się pomyliło i z jakiegoś powodu uznał, że Paryż jest sześć godzin do tyłu za Wschodnim Wybrzeżem. Albo to, albo faktycznie uważa, że tak wcześnie wstaję. Gdyby cokolwiek o mnie wiedział, pamiętałby, że nigdy nie byłem rannym ptaszkiem.
Nie odsłuchałem tej wiadomości. Nie muszę. Wiem, że to będzie odpowiednik tej, którą nagrał mi na pocztę głosową przed poprzednim Bożym Narodzeniem:
Synu, tak mi przykro, że tym razem nie przyjadę, jak zwykle w grudniu, do Paryża (Powiedział to tak, jakby jego wizyty stanowiły coroczną tradycję i nie przegapił siedmiu ostatnich lat). Ale mogę ci to wynagrodzić. Julie i ja bylibyśmy zachwyceni, gdybyś latem przyjechał do Jersey. Wiesz, że wspaniale byśmy się o ciebie zatroszczyli, chociaż zrozumiem, jeśli będziesz musiał, hm… wiesz, zostać na lato w Paryżu.
Ten człowiek nie odwiedził mnie z okazji siedmiu Gwiazdek i siedmiu urodzin, a oczekuje, że na własny koszt polecę na inny kontynent, żeby posiedzieć u niego i jego drugiej rodziny? Sądzi, że mamy o czym rozmawiać i coś nas łączy? Że nagle odkryję więź z jego bliźniakami, których ostatni raz widziałem jako wrzeszczące niemowlaki, podczas jego ostatniej wizyty w Paryżu?
Przechodzę z pokoju Oliviera do mojego. Kładę portfolio (mój projekt w wersji zombi) na laptopie, starając się nie zwracać uwagi na to, jak zawalone i zabałaganione jest moje biurko. Próbuję też nie wracać myślą – ponownie – do tego, że zdjęcie z Montmartre zawsze będzie zdjęciem z Montmartre, czy obrócimy aparat o dziewięćdziesiąt stopni, czy też nie. Wolę nie myśleć, jak mało polotu mają prace, które robię do tego projektu. Usiłuję też zapomnieć o obawach, że monsieur Deschamps, mój tutor, uraczy mnie jednym z tych swoich wykładów. Portfolio zwykłych ujęć Paryża, powie, nie spełnia wymogów postawionego zadania, jakim było „opowiedzenie historii zaczerpniętej z miasta”.
– Gdzie są ludzie? – zapytał mnie w środę, kiedy zajrzałem do jego gabinetu na konsultacje, których termin właśnie się kończył. Wyjaśniłem, że jest tam człowiek; czyż każde dzieło sztuki nie zawiera cząstki twórcy?
Kazał mi „przestać być tak pretensjonalnym młodym durniem”.
– Nawiąż więź z obiektem. Pamiętaj, próbujesz uchwycić miasto. Sercem miasta nie są same ulice, widoki, są nim jego ludzie.
Wolę nie informować go, że właśnie zerwałem z dziewczyną i pożegnałem współlokatorów, bo wszyscy porozjeżdżali się do domów na Boże Narodzenie, toteż akurat jakoś nie mam pod ręką ludzi. Zresztą fotografowanie ich nigdy nie było moją mocną stroną. Niektórzy moi koledzy z roku wczuwają moment, kiedy udaje się uchwycić uśmiech. Wyraz zadumy albo błysk zdziwienia w oczach. Tyle że to wymaga spędzenia jakiegoś czasu z modelem – zadbania o jego rozluźnienie, zaangażowania. I dopilnowania, żeby się nie ruszał, dopóki nie zrobimy dobrego zdjęcia.
Przekonywanie ludzi do stania nieruchomo nigdy nie przychodziło mi łatwo, a teraz, cztery dni przed świętami, mam dla siebie cały akademik, bo nie ma tu nikogo, kogo mógłbym prosić, by mi zapozował. To znaczy lada moment będzie ta Amerykanka, ale przecież do niej się chyba z tym nie zwrócę? Henri powiedział, że przygotowała całą listę rzeczy, które koniecznie chce zrobić w Paryżu. Może zdobędę się na to, żeby wyjść z akademika i porobić jakieś zdjęcia obcym. Tyle tylko, że widoczność za oknem wynosi z dziesięć metrów z powodu gęstej mgły, która chyba nie ma zamiaru się podnieść.
Recepcja wzywa mnie brzęczkiem, więc schodzę na dół do holu. Nawet tak zestresowany i poirytowany, nie potrafię powstrzymać umysłu od rejestrowania wszystkich detali w poszukiwaniu jakiegoś nowego ujęcia. Z holu wieje beznadzieją, a wiekowa sztuczna choinka, ustawiona w jednym z kątów w ramach marnej próby nadania temu miejscu „świątecznego klimatu”, wygląda jak plama mchu na nudnych ceglanych ścianach. Przed biurkiem, za którym portier Thierry nawet nie udaje, że nie wpatruje się w jakieś wydanie „L’Équipe”, stoi Latynoska z pękatą walizką, na której stoi torba; podróżniczka, która ma zamiar zrealizować swoje wielkie plany. Dziewczyna jest mniej więcej tego samego wzrostu co ja. Długie, lekko kręcone czarne włosy ma związane z tyłu, nie jest umalowana. Ma na sobie długą do kolan, czarną parkę z kapturem, pod nią ciemnoniebieskie dżinsy i fioletowy sweter. Czarne botki. Kiedy tak na nią patrzę, uświadamiam sobie, że nie spodziewałem się, że mój niezbyt chciany gość będzie wyglądał tak amerykańsko i miał tyle niewymuszonego stylu. Podnoszę rękę, żeby zasygnalizować, że to ja jestem gostkiem, którego wypatruje, a ona zaczyna mówić coś, możliwe, że po francusku.
Choć mogłoby to być też suahili.
– Nie ma sprawy – informuję ją. – Mówię po angielsku. Ty jesteś Serena?
– Zgadza się.
– Ja jestem Jean-Luc. – Wyciągam rękę, żeby się przywitać. Dziewczyna ją chwyta, po czym wychyla się do przodu, odwracając twarz i podsuwając mi policzek. Nie spodziewałem się tego po Amerykance, więc nic nie robię, stoję tylko, trzymając ją za rękę, a ona znów odwraca się do mnie i cofa dłoń, jakby ten nasz niefortunny niepocałunek nie zaistniał.
Z bardzo zmęczonym uśmiechem dziękuje mi, że ją przygarnąłem.
– Nie ma sprawy – powtarzam. – Na pewno jesteś skonana. Henri powiedział, że masz za sobą nocny lot i przyjechałaś niecałą godzinę temu.
– Tak, to cała ja. Prosto z Nowego Jorku.
– Pozwól, że wezmę twój bagaż. – Gestem pokazuję, żeby szła na górę.
– Dziękuję. – Przewiesza torbę przez ramię, a potem mnie mija.
Kiedy Serena jest w połowie schodów, Thierry odrywa wzrok od gazety. Obrzuca mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wyjaśniam mu po francusku:
– To moja przyjaciółka z Ameryki.
Schylam się, żeby podnieść walizkę Sereny, i o mało nie wyskakuje mi bark.
To coś waży ze dwadzieścia kilo!
*
Serena siedzi na szezlongu w salonie z odchyloną głową. Z całą pewnością czuje się tu jak u siebie.
– Mam nadzieję, że bardzo ci nie namieszałam – mówi do mnie. Jak większość Amerykanek, które spotykam w Paryżu, robi to za głośno, jakby krzyczała, choć nie ma powodu. Odnoszę wrażenie, że ściany się trzęsą.
– Nie ma problemu – zapewniam, ciągnąc jej walizkę pod drzwi wolnego pokoju. Odwracając się od dziewczyny, ścieram pot z czoła. – Tam możesz się przespać. Po takim locie pewnie chce się odpocząć, non?
Nagle siada prosto, jak wampiry w starych hollywoodzkich filmach. Opuszcza nogi na podłogę.
– Nie mogę. Mam plany! Poza tym wzięłam do samolotu najlepszą poduszkę podróżną, więc trochę podczas lotu pospałam. A nawet gdyby nie, i tak musiałabym iść, bo już mam w plecy. Muszę zobaczyć masę rzeczy. Luwr, Sekwanę, wieżę Eiffla. Czas zaczynać!
Zastanawiam się, czy zmęczenia podróżą nie zwalczyła kawą. Morzem kawy. Po to, żeby zaliczyć najpopularniejsze atrakcje Paryża. Te, które każdy odfajkowuje, jakby to miasto było listą rzeczy do zrobienia.
Nagle uderza mnie pewna myśl.
Wszystkie te miejsca odwiedzają tłumy… gdzie lepiej szukać ludzi do mojego projektu?
– No, jeśli jesteś pewna, że nie chcesz odpocząć… – Schylam się, żeby podnieść aparat, który zostawiłem na stoliku kawowym; nieobecny Olivier nie może narzekać na „zagracanie”. Przerzucam pasek przez szyję. – Jestem odrobinę zajęty przy mojej pracy z fotografii – „Ładne niedopowiedzenie!” – ale sądzę, że będę mógł oprowadzić cię trochę po Paryżu.
Serena grzebie w swojej torbie, stojącej u jej nóg.
– Och, nie musisz. Mam cztery plany miasta, prawie naładowany telefon i trzy przewodniki. Dam sobie radę.
Widzę, że rzeczywiście ma to wszystko.
– Żadna książeczka nie da ci pojęcia o duszy miasta – tłumaczę. – Nie możesz się ograniczać do oglądania muzeów i widoczków dla turystów. Musisz przejechać się metrem, pochodzić ulicami, przyjrzeć się architekturze, wsłuchać w odgłosy miasta. Musisz dać mu przemówić do ciebie. Dopiero wtedy poczujesz, że naprawdę tu byłaś. Jeśli pozwolisz, mogę cię zabrać w wiele niesamowitych miejsc, o których autorzy tych przewodników nawet nie słyszeli. Pokazać prawdziwy Paryż. – Możliwe, że nie udało mi się go, jak dotąd, utrwalić na filmie. Wiem jednak, że istnieje.
– Tyle że ja nie po „prawdziwy” Paryż tutaj przyjechałam – odpowiada, podnosząc jeden z przewodników.
– Nie rozumiem.
Waha się, zaraz jednak łagodnieje i mówi:
– Chodzi o to… Jestem tu ze względu na moich rodziców. W Paryżu spędzili miesiąc miodowy prawie dwadzieścia pięć lat temu. Oboje zawsze twierdzili, że była to ich najlepsza, najbardziej magiczna wspólna podróż. A od dwóch lat, około Bożego Narodzenia i Nowego Roku, mamę ogarnia wielkie przygnębienie, bo przypominają jej o… kimś, kogo nie ma. Pomyślałam, że jeśli zwiedzę to miasto, zobaczę to wszystko, co oni widzieli, i stworzę dla niej album, który przypomni jej szczęśliwsze czasy. Może nie będzie już taka smutna o tej porze roku…
Głos jej się łamie, wzrokiem znów szuka przewodnika. Kartkuje go, najpierw w jedną stronę, potem w drugą. Wiem, że go nie przegląda, a tylko zajmuje czymś uwagę, póki chwila słabości nie minie. Widzę, jak walczy, by nie dać po sobie niczego poznać.
Wiszący na szyi aparat nagle mi ciąży. Podnoszę go i robię jej zdjęcie.
Momentalnie podrywa głowę i się krzywi. Chyba należy mi się ten grymas – właśnie skradłem jej bardzo osobistą chwilę. Ale zdjęcie wyszło świetnie.
– Pardon. – Gapię się w podłogę, próbując opanować krew, napływającą mi do policzków. – Studiuję fotografikę. To był odruch.
Pozuję na nieco większego Francuza, niż jestem w rzeczywistości, licząc na darowanie winy.
– Nie ma sprawy – odpowiada. Już mam na końcu języka pytanie, czy studiuje, a jeśli tak, to co… ona jednak wyciąga z torby podróżnej zgrabną torebkę z ekologicznej skóry, na długim pasku, i wpycha do niej swoje przewodniki, program wyprawy oraz plany miasta. – Powinnam ruszać. Znajdzie się dla mnie zapasowy klucz?
Zadziwiający zwrot wydarzeń! Jeszcze kilka minut temu kombinowałem, jak pozbyć się tej Amerykanki, a teraz, gdy szykuje się do wyjścia, chcę pójść z nią. Lepszej okazji do zrobienia dobrych zdjęć do projektu mieć nie będę. Może to nawet interesująco ironiczne: pretensjonalne ujęcia w tłumie, gdy morze ludzi przesłania największe miasto świata.
W sumie to całkiem niezły pomysł.
– Pewnie wolałabyś – mówię – mieć przy sobie kogoś, kto zna miasto. Co, jeśli się zgubisz?
– Jestem ekspertką od map Google. – Zaraz potem milknie, wzdycha i przygląda mi się. Już nie miażdży mnie wzrokiem, nie czuje się urażona, wygląda raczej na zaciekawioną. – Jeżeli ci się chce trochę się ze mną powłóczyć po mieście, nie mam nic przeciwko.
Gdy wspomina o „włóczeniu się”, z jakiegoś powodu odrobinę mnie to krępuje.
– Ale ostrzegam – kontynuuje. – Chcę zobaczyć masę miejsc, a czasu na dotarcie do nich mam bardzo mało, myślę więc, że będę się poruszać za szybko na zrobienie dobrych zdjęć.
Skąd u niej tyle energii? Wzruszam ramionami, świadomy, że staram się to robić tak, by nie wypadło to za bardzo „po francusku”.
– Co najpierw? – pytam.
– Luwr – odpowiada, podchodząc do walizki, którą zostawiłem pod drzwiami pokoju Oliviera. Kładzie ją i rozpina zamek. Wyjmuje jaskrawopomarańczowe trampki, które zmieniają moją opinię o jej wyczuciu stylu. – Musimy już iść, bo całe to zamieszanie z Larą zabrało mi za wiele czasu.
Zamienia swoje buty na to okropieństwo, potem sięga po torebkę i znika za drzwiami, zanim zdążyłem pomyśleć, jakie obiektywy zabrać. Przez tupot na schodach przebija jej głos. Dałbym głowę, że dobiega już z holu!
– Idziesz czy nie?
Widzę, że ta pomarańczowonoga Amerykanka ani myśli zwolnić. I chociaż czuję się nieswojo, wychodząc w świat z jednym tylko obiektywem – jakbym patrzył na niego tylko jedną parą oczu, mon dieu! – wybiegam za nią, dziwnie podekscytowany perspektywą spędzenia dnia na oglądaniu Paryża dla turystów.
Czy aż tak bardzo nie chcę być dzisiaj sam?