- W empik go
Pochwyceni - ebook
Pochwyceni - ebook
Obdarzony nadzwyczajnym słuchem Henry Green jest niezrównanym choreografem języka potocznego. „Pochwyceni” – powieść opublikowana po raz pierwszy w 1943 roku – czerpie pełnymi garściami z biografii autora. Green służył w ochotniczej straży pożarnej w czasie, kiedy Wielka Brytania przygotowywała się do wojny, pobierał żołd w wysokości sześćdziesięciu siedmiu szylingów tygodniowo i jak wszyscy wokół miesiącami czekał w napięciu na bombardowanie Londynu.
Narrację „Pochwyconych” organizuje stan zawieszenia: między wojennym poruszeniem i miłosnym splątaniem, poczuciem kurczącego się czasu i jego nadmiaru, pamięcią i niepamięcią. Na pierwszy plan wysuwają się tu relacje międzyludzkie, antagonizmy społeczne oraz osobiste traumy bohaterek oraz bohaterów książki, w tym Richarda Roego – strażaka, męża, ojca, kochanka – alter ego autora.
"Pochwyceni" to dopiero druga powieść Greena, która w całości ukazuje się po polsku. Jego niezwykły, pełen potocyzmów, na poły realistyczny, na poły eksperymentatorski styl stanowi nie lada wyzwanie dla tłumacza. Dzięki świetnemu przekładowi Marcina Szustra, „ostatni czarodziej języka angielskiego”, jak James Wood nazwał Greena, również w polszczyźnie fascynuje i uwodzi.
O autorze
Henry Green (1905–1973) to jeden z najciekawszych angielskich powieściopisarzy modernistycznych, którego twórczość pozostaje niestety w Polsce mało znana. Do tej pory w polskim przekładzie ukazała się jedynie głośna powieść „Loving” („Kochając”) w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego (Biuro Literackie, 2015). Wystan Hugh Auden nazwał Greena „najlepszym żyjącym powieściopisarzem angielskim”, a Eudora Welty była zdania, że Green posiada „najbardziej interesującą i żywą wyobraźnię, jaką można znaleźć w dzisiejszej literaturze angielskiej”. Proza Greena aż kipi od językowych eksperymentów, wywołując w czytelniku – jak ujęła to Lyndsey Stonebridge, pisząc o powieści „Caught” („Pochwyceni”) – „coś w rodzaju obrazowego zawrotu głowy”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66257-50-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postacie, choć wyrastają z realiów tamtego czasu, nie są zaczerpnięte z życia. Wszyscy ci mężczyźni i kobiety są tworami wyobraźni. Rzeczywisty jest tylko Londyn roku 1940. Atmosferę tamtych dni wpisałem do literackiego świata _Pochwyconych_.
H.G.Kiedy we wrześniu wybuchła wojna, powiedziano nam, że trzeba się spodziewać nalotów. Christopher, który miał pięć lat, był u dziadków na wsi. Ojciec i matka uznali, że powinien tam zostać ze swoją ciotką i nie wracać do Londynu przed zakończeniem wojny. Matka, Dy, wkrótce do niego dołączyła.
Ojciec, Richard Roe, dołączył wcześniej jako ochotnik do straży ogniowej. Co trzeci dzień mógł brać wolne. To znaczy przez czterdzieści osiem godzin stał w pogotowiu na wypadek pożaru, po czym miał dwadzieścia cztery godziny, które mógł spędzić, jak chciał. Nie było wolnych weekendów. Świąt państwowych nie obchodzono. Pociągi zrobiły się nagle tak ślamazarne, że nie sposób było odwiedzić Christophera i wrócić w ciągu jednego dnia.
Christopher był taki, jak wszystkie dzieci w jego wieku – nie za bardzo zainteresowany czymkolwiek i niezbyt interesujący, za to nieprzyzwoicie zdrowy. Lubił się droczyć i dbał o to, żeby nikt nie wiedział, co czuje.
Naturalnie, był pewnym obciążeniem, niezbyt wielkim, dopóki rzeczy wyglądały tak, jak w pierwszych miesiącach, choć z dystansu cokolwiek irytującym. Ale wojna stawia ludzi w sytuacji, w której tracą decydujący wpływ na swoje sprawy, nie mają perspektyw, ich dochody podlegają gwałtownym wahaniom i zawsze istnieje groźba wyższych podatków. Kiedy Roe poczuł, że nie może zrobić dla chłopca nic ponad to, co już zrobił, i co wciąż robił, wpadając w wolne dni do biura, Christopher stał mu się o wiele bliższy.
Po pewnym czasie, gdy ustąpił chaos pierwszych tygodni wojny, warunki pracy w straży unormowały się i można było wziąć dziewięćdziesięciosześciogodzinny dyżur, żeby dostać czterdzieści osiem godzin wolnego. W ten sposób, po trzech miesiącach wojny bez żadnego nalotu, czyli po trzymiesięcznym okresie jałowego oczekiwania, Roe pracował cztery doby, żeby przez kolejne dwie być na przepustce.
Wsiadł do pociągu. Padało. Wagony były pełne młodych umundurowanych mężczyzn. Wkrótce zapadła ciemność. Kiedy, trochę później, pełen obaw wyszedł nocą w przenikliwy deszcz z powrotem w swoje dawne życie, na peron lśniący jak atrament, jak ciemny rysunek na szkle ujęty w ramę, by odbijać światło elektryczne, pomyślał, że niepotrzebnie obiecywał sobie po tym spotkaniu tak wiele.
Dy przyszła na stację z Christopherem i jego kuzynką Rosemary. Dziewczynka była tylko o trzy lata starsza od Christophera, który w tamtym czasie nie odstępował jej na krok, ale dostatecznie duża, by przy powitaniu wypowiedzieć parę konwencjonalnych uprzejmości. Roe żałował, że nie zostawili jej w domu. Było bardzo ciemno, parowóz robił dużo hałasu, a oni musieli uważać, żeby ktoś Christophera nie przewrócił albo on sam nie zszedł na tory w podnieceniu, które po części było popisem przed kuzynką. Rodziców to zmęczyło, a chłopiec nakręcał się coraz bardziej. Wokół ciemność i syk. Kiedy nareszcie wsiedli do samochodu, Christopher zaczął szczebiotać do Rosemary o jakiejś wspólnej zabawie czy mistyfikacji. Wszystko to dało się im trojgu we znaki. Kiedy dotarli do domu, niania położyła chłopca do łóżka.
Następnego ranka Roe poszedł odebrać Christophera ze szkoły. Byli sobą onieśmieleni. Chciał mu kupić coś słodkiego, ale nie dosłyszał, który sklep jest według chłopca najlepszy, Christopher niewiele wystawał nad ziemię, a on był przygłuchy. Być może przez grzeczność syn pozwolił mu przejść obok trzech, które były zupełnie dobre, aż w końcu dotarli niemal do ostatniego sklepu w uliczce, do papiernika. Weszli do środka, żeby mógł się rozejrzeć. Słodyczy nie było, ale Roe kupił gazetkę wypatrzoną przez Christophera, a potem zawrócili do sklepu, który, wiedział o tym, lubiła Dy, i gdzie kupowała sobie czekoladę. Być może onieśmielenie syna wobec innych dzieci w szkole, albo onieśmielenie, że jest sam na sam z ojcem, zaczęło ustępować, dość że kiedy cofnęli się do sklepu, Christopher powiedział wyraźnie, że to jest ten najlepszy w mieście. Była to pierwsza rzecz, którą Roe naprawdę usłyszał tego ranka z jego ust, co było nietypowe, bo dziecko z reguły komunikowało swoje nieliczne zachcianki krzykiem.
Kupili dużo słodyczy, tak dużo, że Roe zaczął się obawiać, czy syn zapamięta jego wizytę tylko dlatego, że się pochoruje. Starszy mężczyzna, który ich obsługiwał, był natarczywy. Christopher mówił „tak” na wszystko, co mu oferowano. Roe odniósł wrażenie, że chłopiec ulega presji. Niczego nie potrafił wybrać sam. Możliwe, że miał mętlik w głowie od nadmiaru dóbr. Wydawał się zadowolony, choć zachowywał rezerwę. Milczał, aż pokonali kawałek drogi, jaki dzielił ich od domu, a wtedy puścił się biegiem, żeby pokazać niektóre słodycze kuzynce. Resztę Roe zaniósł do pokoju dziecięcego. Christopher zapytał, czy mógłby zjeść lunch na dole. Roe zupełnie się tego nie spodziewał. Dom był pełen ludzi. Poczuł ulgę, kiedy niania wytoczyła mocny kontrargument.
Po lunchu ojciec i syn mieli pójść na spacer. Kiedy Christopher, gotowy do wyjścia, został punktualnie sprowadzony na dół, Roe uświadomił sobie, że sam jest onieśmielony. Dziecko wydało mu się nagle tak nieprzystępnie małe. Prawie wszystko, co możemy zrobić na tym świecie, to być dla siebie zwyczajni i naturalni, i właśnie to, pomyślał, jest takie trudne.
Jak dotąd do żadnych nalotów na Londyn nie doszło. Ponieważ była to jego pierwsza przepustka, Roe poczuł, że może być ona również ostatnia, że kiedy wróci do jednostki, znajdzie się w ogniu walki, po dłuższym okresie daremnego wyczekiwania.
Poza tym miał to być ich pierwszy spacer tylko we dwóch. Choć dawniej mogli wybrać się na samotną przechadzkę każdego popołudnia. Teraz czuł, i nie mógł tego powiedzieć Christopherowi, że być może już nigdy nie pójdą razem na spacer.
Zanim ruszyli, przestało padać. Dy włożyła chłopcu kaszkiet do kieszeni i Roe ze ściśniętym sercem słuchał, jak Christopher krzyczy, że go nie chce. Przed wyjściem było mnóstwo zamieszania.
Chłopiec poprowadził ojca w głąb ogrodu dróżką na tyłach domu. Roe nie korzystał z niej nigdy wcześniej i żeby przełamać lody, próbował jakoś nawiązać do panujących tam ciemności, bo po jednej stronie stał wysoki mur, a po drugiej rosły gęste krzaki. Ale Christopher miał w tej sprawie wyrobione zdanie. Głośno odpowiedział ojcu, że chodzi o to, żeby nie trzeba było oglądać z trawnika ludzi pracujących w ogrodzie, kiedy chodzą tam i z powrotem między kuchnią a ogródkiem kuchennym. Odtąd mówił pełnym głosem.
Oddzielony ligustrem od widoku swojskich trawników i rabatek, Roe dał się zaciągnąć pod znajomy mur z czerwonej cegły, wzdłuż którego rosły grusze szpalerowe, i pod drzwi, których nigdy przedtem nie widział, nie do tej ozdobnej furtki z kutego żelaza, jaka wychodziła na żużlową ścieżkę między zagonami kapusty wiodącą ku brzoskwiniom, ale pod drzwi, przez które – mosiężną klamkę nacisnął Christopher – weszli do szklarni, parnej, oddanej we władanie palmom o długich, ciemnych, opadających liściach, wiecznie zielonych. Christopher odłączył się od ojca. Pobiegł przodem, by otworzyć drzwi do ogrodu zamknięte na mosiężną zasuwkę. Kiedy wyszli na zewnątrz, Roe rozpoznał miejsce, gdzie w ubiegłym roku była grządka marchwi, i zapytał syna, czy pamięta, jak latem wszyscy poszli szukać czegoś dla jego królika, a on wyciągnął z ziemi marchewkę i zjadł ją na surowo. Christopher odparł, że nie wie, po czym dodał chłodno, że jego królik został oddany.
Zaczął padać deszcz, ale bardzo delikatny, w postaci mżawki. Roe zapomniał powiedzieć chłopcu, żeby włożył kaszkiet.
Kiedy dotarli do trzech ogrodników w figowym domku, którzy z przenośnego kanistra opryskiwali liście w kształcie serc, Christopher był całkiem mokry. Uparł się, że będzie obsługiwał pompkę, a Roe mu pomagał. Potem chciał to robić sam. Potem wszedł do środka. Chwycił rozpylacz i pryskał roztworem, gdzie popadnie. Roe pomyślał, że preparat może dostać się dziecku do oczu, ale nie chciał mu niczego zabraniać.
Christopher pociągnął ojca dalej. Poszli do altany. Znaleźli martwą mysz.
Szli pod górkę ścieżką wiodącą z ogrodów do parku. Podejście miejscami było strome. Roe poślizgnął się i runął jak długi. Christophera bardzo to ubawiło. Śmiali się obaj. Chłopiec w kółko mówił, że ojciec tak śmiesznie wygląda, powtarzał to zbyt często. Roe zauważył, że wilgoć poskręcała dziecku włosy, które w jego wyobraźni zawsze były proste.
Przeszli górą przez bramę do parku. Z polnej drogi, którą szli teraz, rozciągał się zwykle krajobraz sięgający pierwszych wzgórz Walii. Ale tego dnia uporczywy deszcz rozmył kontury tego, co bliskie, i na poły skrył, chwytając rozmyte światło, wszystko, co dalekie, jak muślin przesłania a zarazem podkreśla piękno dobrze zapamiętanej twarzy, a gdy okrywa nagie ciało, wyostrza jego zarys. W podobny sposób połać kraju, którą znał tak dobrze, stała się dla niego jeszcze bliższa za sprawą deszczu.
Ciskali mokre patyki, żeby zobaczyć, kto dorzuci do stada jeleni, które oddalało się od nich szybciej, niż oni szli w jego stronę, aż herbowe bydło zlało się w jedną plamę i utonęło we mgle, niewidoczne w deszczu. Christopher był w beztroskim nastroju. Jego ojciec czuł przygnębienie. Wolałby, żeby to wszystko było mniej dojmujące, bo tak, jak mężczyzna może szukać nie wiadomo czego za lśniącą skórą spowitą tiulem, w głębi zawoalowanych oczu, tak też może iść na spacer z synem, oddzielony od niego przez różnicę lat, od niej przez miłosną sieć, a od zapamiętanego krajobrazu przez aurę, przybity daremnością poszukiwań.
Byli teraz na szczycie niezbyt długiego wzniesienia. Doszli do miejsca, gdzie wykopano dół. Pośrodku, na poziomie murawy, zobaczyli wpuszczony w ziemię duży, sklepiony betonowy trójkąt. Znajdowały się tam żelazne drzwi zamknięte na kłódkę. Mogło to być jedno z tych pomieszczeń piwnicznych, w których dawniej, kiedy mieliśmy srogie zimy, latem przechowywano lód. Teraz służyło raczej jako zbiornik do zaopatrywania w wodę pobliskiego dworu, ale Roe, schodząc, jak mu się zdawało, na odpowiedni poziom wyobraźni, powiedział, w okrężny sposób, że to sekret, którego nigdy nikomu nie wyjawił, że mieszkają tu gobliny i nikt oprócz niego o tym miejscu nie wie. Christopher odparł: „Przecież niania wie, Rosemary wie, wszyscy wiedzą”. Roe powiedział, że nie miał pojęcia. Christopher stwierdził, że bardzo mu przykro, ale tak jest, i że on nie sądzi, by mieszkały tam skrzaty. Zapytany, skąd to wie, odpowiedział tylko, że wie, że nie sądzi, by tam mieszkały.
Christopher wziął ojca za rękę. Poszli dalej pod bezlistnymi dębami, z których kapała woda, obserwowani przez jelenie: odwrócone łby i stojące uszy. Po chwili milczenia Roe usłyszał zaskakujące pytanie, czy naprawdę myśli, że skrzaty to ludzie. Odrzekł, że nie jest tego pewien. Wtedy dowiedział się, że jego syn jest pewien, że skrzaty to ludzie. Zapytał dlaczego. Okazało się, że niania spotkała kiedyś starego Walijczyka, który widział skrzata. Roe powiedział, że jeśli sam jakiegoś zobaczy, od razu da Christopherowi znać. Wtedy padło pytanie, czy najpierw powie Christopherowi, czy jego matce. Zapewnił chłopca, że dowie się jako pierwszy. Dlaczego? Odparł, że chyba dlatego, że nie jest przekonany, czy Dy byłaby zainteresowana, zresztą rozmawiał o skrzatach tylko z Christopherem, więc byłoby rzeczą naturalną, gdyby najpierw powiedział o tym właśnie jemu.
– Tak – rzekł Christopher.
Doszli do stojącej w kącie parku żywołapki na gawrony, prostopadłościanu o bokach z drucianej siatki, teraz przerdzewiałej. Christopher pamiętał, powiedział to z satysfakcją, jak krakały, miotając się z kąta w kąt, tłukąc o siatkę, aż przyszedł dozorca ze strzelbą.
Kiedy, zawróciwszy, zboczyli z drogi, by przejść po pniu zwalonego drzewa, inne stado jeleni oddaliło się z uniesionymi łbami za zasłonę z mgły, jeden z nich kaszlał. Christopher chciał wiedzieć, czy zwierzę umrze. Zadając to pytanie, tak bardzo zbliżył się do tonu, jaki ów smutny dzień bez końca ewokował za sprawą dżdżystej pogody, ciszy zakłóconej przez przelatujący tuż nad drzewami wojskowy samolot, na który, podobnie jak jelenie, nawet nie spojrzał, i do uporczywego motywu rozstania, jakim wojna naznaczyła ich życie, że wszystko zabrzmiało jak ostateczny sygnał do odjazdu i Roe powiedział, że jeleń umrze, na pewno.
Roe musiał wracać tego samego wieczoru. Żegnali się w holu, przy frontowych drzwiach otwartych na ciemność i czekającą go podróż. Stojąc tam, niezdarnie ściskając rękę Christophera, pożałował, i pożałował za późno, że postanowił go nie całować. Czuł się rozdarty, w tamtej chwili żaden kontakt z synem nie byłby zbyt bliski. Ale nie zdobył się na odwagę; bał się, że jeśli przytuli Christophera, to się rozpłacze, a wtedy chłopiec mógłby się wystraszyć.
Odjeżdżając, poczuł, że stracił wszystko, syna w szczególności. Musiał jednak przyznać, że kilka miesięcy wcześniej czuł zaledwie irytację, kiedy Christopher, jak się wkrótce okaże, naprawdę zaginął w Londynie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------