- promocja
- W empik go
Pociąg do Imperium - ebook
Pociąg do Imperium - ebook
Pociąg do Imperium to podróż przez Rosję czasu wojny. Maja Wolny jako jedna z niewielu pisarzy i pisarek na świecie jeździ po kraju Putina tuż po ogłoszeniu przez Rosję mobilizacji. W atmosferze strachu i kontroli pokonuje ponad dziesięć tysięcy kilometrów koleją, marszrutkami, samolotem. Odwiedza wioski, prowincjonalne miasteczka i metropolie, przemierzając Rosję od Kaliningradu po Kołymę. Rozmawia ze studentami, intelektualistką, parą bezdomnych, byłym agentem FSB, znajomymi z dawnych lat i przypadkowo spotkanymi Rosjanami. Szuka odpowiedzi na pytanie, jak mieszkańcy tego ogromnego kraju postrzegają wojnę w Ukrainie, jak oceniają rządzących i wreszcie, dlaczego się nie buntują i czy wojna zmieniła ich stosunek do nie-Rosjan. Podróżując śladami Ryszarda Kapuścińskiego, autorka odwiedza też dawne sowieckie republiki, które dziś są niezależnymi państwami: Gruzję, Armenię, Azerbejdżan, Mołdawię, Naddniestrze, a także Ukrainę i Białoruś. Maja Wolny nie brnie w eksperckie analizy i oceny. Pyta, patrzy, słucha i zapisuje.
Zapis tej niezwykłej podróży staje się thrillerem non fiction, zwłaszcza kiedy podróż zostaje przerwana w nagły sposób. W styczniu 2023 została zatrzymana na granicy i otrzymała 20-letni zakaz wjazdu na teren Białorusi, który został wydany przez władze Rosji.
„To nie tylko zapis podróży po Rosji, ale przede wszystkim opis rosyjskiej mentalności: strachu, kompleksów, dumy, poczucia moralnej wyższości nad świtem. Maja Wolny zabiera nas na wyprawę do wnętrza rosyjskiej duszy w szczególnym momencie ˗ w pierwszych dniach agresji Imperium na Ukrainę. Podziwiam odwagę autorki, jej przenikliwość i spryt, który pozwolił jej przemierzyć Rosję od Petersburga aż do Magadanu. Warto wybrać się z nią w tę fascynującą drogę”.
Cezary Łazarewicz
Maja Wolny – pisarka, kuratorka, doktor nauk humanistycznych. Autorka powieści oraz reportaży, esejów i sztuk teatralnych. Laureatka wielu nagród i wyróżnień. W 2016 roku ukazała się powieść Czarne liście, która zyskała ogromny rozgłos w Polsce i ukazała się także w Belgii i Holandii. W rankingu belgijskiej gazety „De Standaard” została uznana za jedną z 20 najlepszych książek wydanych na świecie 2017 roku. Jej kolejna powieść, Księgobójca (2018), otrzymała belgijską nagrodę literacką Herkulesa Poirota. Po niej wydała Jasność (2019). Wielokrotnie podróżowała samotnie koleją do Rosji, Mongolii i Chin. Owocem tych wypraw jest powieść Powrót z Północy oraz wydany w 2020 roku Pociąg do Tybetu, nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak i zdobywca tytułu najlepszej książki podróżniczej na Festiwalu Górskim im. Andrzeja Zawady. Po inwazji Rosji na Ukrainę Wolny jako jedna z nielicznych na świecie autorek, udała się do Rosji. Korespondencje publikowała w Onecie, „Polityce” oraz belgijskiej gazecie „De Standaard”. Maja Wolny od 2016 roku mieszka na stałe w Polsce, w Kazimierzu Dolnym, gdzie współtworzy Kazimierski Festiwal Literacki. Jej powieści zostały przetłumaczone na języki niderlandzki, niemiecki i angielski.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67859-74-5 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze podróże na Wschód
Moje pierwsze w życiu wspomnienie, a raczej przeczucie, że istnieje Rosja, łączy się z wnętrzem olbrzymiej szuflady w stole kuchennym babci. To lata osiemdziesiąte XX wieku. Mam pięć, może sześć lat. Pośród kolorowych paciorków, pogiętych talii kart, igieł, naparstków, wstążeczek i innych skarbów pobudzających dziecięcą wyobraźnię znajduję złotą monetę z wyraźnymi śladami zębów. Ktoś musiał sprawdzać czystość kruszcu w ten najstarszy z możliwych sposobów. Obracam monetę w dłoni. Widzę tajemne znaki, których nie potrafię rozszyfrować. Jeszcze nie wiem, że istnieje cyrylica. Nie mam też pojęcia, ile jest warte moje znalezisko, ale uznaję, że to wielki skarb. Zabieram monetę z szuflady i dopiero kilka godzin później, dręczona wyrzutami sumienia, oddaję złoto babci. Chowamy pieniądz z powrotem do brzucha szuflady. Babcia mówi mi, że dawno temu istniał car, i to właśnie jego podobiznę wytłoczono z jednej strony monety. Car rządził krajem zwanym Rosja, rządził też i u nas. Potem była jedna wojna i druga, o wiele straszniejsza, po której znowu kraj przejęli Ruscy i tak jest niestety do dziś. Ostatnie słowa wypowiada szeptem, w jej ściszonym głosie czai się niepokój. Babcia zauważa, że jej słowa mnie przestraszyły i żeby zmienić nastrój, intonuje piosenkę w śpiewnym języku cara, po czym odchodzi do swoich spraw.
Podczas kolejnych wakacji u dziadków odkrywam należące do cioci, rusycystki, opasłe tomy książek zadrukowanych tym samym pismem, które widniało na złotej monecie. Muszę mieć ponad sześć lat, bo potrafię już czytać, ale te litery nadal są tajemnicą. Odszyfruję je, kiedy zaczną mnie uczyć tego języka.
Pierwsza lekcja odbędzie się kilka lat później, w kieleckiej szkole podstawowej. Wszyscy będziemy na niemodny ruski narzekać i marzyć o wyluzowanym brzmieniu Zachodu, czyli angielskim, znanym z najlepszych piosenek i filmów. Również ten język kiedyś poznam, ale to dopiero za jakiś czas. Na razie jestem tylko uczennicą piątej klasy, ostatniego rocznika skazanego na Wschód. Pierestrojka dopiero się rozkręca.
Na czarno-białym zdjęciu z 22 lipca 1989 roku stoję w pożyczonym harcerskim mundurze przed autobusem. Po krótkiej zbiórce pojedziemy nim na dworzec kolejowy, a stamtąd za granicę, do samego NRD. To będzie moja pierwsza w życiu daleka podróż pociągiem i pierwszy wyjazd za granicę. Mam niecałe trzynaście lat, nie znam nikogo z dwuszeregu, w który nas ustawiono. Ciocia załatwiła mi wyjazd na ten obóz, co było nie lada wyzwaniem, zwłaszcza że nigdy nie byłam harcerką.
Zdjęcie zachowało ostrość, mam na nim zabawną, pełną nastoletnich obaw minę. Czuję, że zaraz wyjdzie na jaw prawda o moim pożyczonym mundurze i rogatywce, choć w tamtym czasie strach przed wszystkim, co związane z mundurami, nieco już w Polsce maleje. Po czerwcowych wyborach do sejmu i senatu coraz częściej słychać, że socjalizm się kończy. Jednak jeszcze nie wszyscy w to wierzą.
22 lipca 1989. Stoję druga od lewej. Wyjazd na obóz do NRD. Ta „zagranica” była tylko geograficznie na zachód od Polski. Nocny harcerski pociąg wiózł nas po prostu w głąb Imperium.
W tamtym dniu o wiele bardziej niż sprawy polityki moją uwagę przykuwa pewien wysoki, starszy ode mnie chłopak. Na fotografii akurat odwraca głowę. Chyba już wtedy przeczuwam, że będzie moją pierwszą miłością. Jestem przekonana, że ból brzucha powodujący delikatny, ale widoczny na zdjęciu grymas to skutek zdenerwowania i budzącej się fascynacji nieznajomym harcerzem. W toalecie nocnego pociągu odkryję z lekkim przerażeniem i dziewczęcą radością inny powód nasilającego się bólu. Krew poplami harcerską spódniczkę, ale i umocni mnie w przekonaniu o własnej dorosłości. Już kilka dni później będę spacerować z wysokim chłopcem za rękę wzdłuż dziwacznej budowli – muru berlińskiego, który już za kilka miesięcy przestanie istnieć. Latem wciąż jednak tam stał, wszędzie wisiały portrety komunistycznego przywódcy NRD, Ericha Honeckera. Ta „zagranica” była tylko geograficznie na zachód od Polski. Nocny harcerski pociąg wiózł nas po prostu w głąb Imperium.
Deszczowa jesień 1989 roku będzie oznaczać nie tylko koniec żelaznej kurtyny, ale i mojej harcerskiej miłości. W listopadzie wpadnę w rozpacz, którą spotęguje choroba mamy i bolesna degradacja całej naszej rodziny wskutek transformacji ustrojowej. Tata straci najpierw jedną, potem drugą pracę, mama znowu trafi do szpitala.
W atmosferze niedostatku i galopującej inflacji w kraju rozkwitnie przedsiębiorczość, miasta staną się wielkimi targowiskami, na których językiem urzędowym będzie rosyjski. Przybysze z rozpadającego się Związku Radzieckiego sprzedają za bezcen wyciskacze do czosnku, końską maść na ból pleców i inne niezbędne do życia przedmioty.
Podstawówkę skończę z wyróżnieniem. W prezencie od dziadka, ojca mojego taty, emerytowanego nauczyciela, otrzymam sto dolarów. Pieniędzy – wbrew sugestii rodziców – nie odłożę, tylko przeznaczę na realizację marzenia: wyjazdu w daleką podróż.
Mam niecałe piętnaście lat, internet nie istnieje, nie latają tanie linie lotnicze, a wszelkie wyjazdy zagraniczne załatwia się w biurach podróży. Oglądam ogłoszenia i w końcu znajduję najbardziej ekscytującą ofertę. To wyjazd autokarem do Odessy. Marzyła mi się co prawda podróż pociągiem, środkiem lokomocji, który pokochałam od czasów NRD, ale takiej możliwości niestety nie ma.
Na kolorowej fotografii z połowy sierpnia 1991 roku stoję osmalona czarnomorską opalenizną, w dżinsowych szortach i białej bluzce z napisem, którego już nie da się odczytać. Za mną rozpościera się plaża. Teraz wiem, że tę plażę po raz kolejny zobaczę dopiero jesienią 2022 roku. I że będą na niej tabliczki informujące o zakazie kąpieli ze względu na znajdujące się w morzu miny. W Odessie, która we wspomnieniach nastolatki została beztroskim kurortem, będą – tak jak w całej Ukrainie – ciągłe blackouty, odgłosy syren i godzina policyjna.
W wakacje 1991 roku kraj jeszcze nie nazywa się Ukraina, jest wciąż republiką należącą do ZSRR. A ja nawet się nie domyślam, że w Moskwie, stolicy Imperium, grupa generałów szykuje pucz, zamierzając obalić Michaiła Gorbaczowa i powstrzymać pierestrojkę.
Parę dni później pilot naszej wycieczki oznajmi, że właśnie wybuchło coś w rodzaju powstania i nie wiadomo, czy uda nam się w zaplanowanym terminie powrócić do Polski. W stolicy walącego się ZSRR na ulice wjeżdżają czołgi, są ranni i zabici.
Przejęci pakujemy walizki w odeskim hotelu Viktoria. Na ekranach czarno-białych telewizorów śledzimy migawki z Moskwy. Znika powalony przez tłum pomnik Dzierżyńskiego, chaos opanowuje potężnie zbudowany mężczyzna o nazwisku Borys Jelcyn. 24 sierpnia 1991 roku swoją działalność zawiesza radziecka Partia Komunistyczna, a zaraz potem do więzienia trafiają odpowiedzialni za pucz generałowie, a także ich przywódca, Giennadij Janajew. Nasz autokar wraca z Odessy do Kielc z jednodniowym opóźnieniem.
O wychodzącym z więzienia Janajewie słyszę ponownie na początku 1993 roku. Kilkanaście miesięcy wcześniej utworzono Wspólnotę Niepodległych Państw. Uczę się do sprawdzianu z geografii, a kartografowie całego świata nie tak dawno pracowali po dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby od nowa zaprojektować mapy Europy. Granice wciąż się zmieniały, pojawiały się nowe, wyswobodzone z Sojuza kraje.
Parę miesięcy później ukazuje się Imperium Ryszarda Kapuścińskiego. Jesienią 1993 roku jestem tylko marzącą o karierze pisarki licealistką, ale już pięć lat później zostaję koleżanką z pracy autora Cesarza. Odbywam staż w redakcji „Polityki”, zaprzyjaźniamy się. Rok 2000 okaże się przełomowy zarówno dla mnie, jak i dla Imperium. Podczas Targów Książki we Frankfurcie pomogłam przygotować wywiad z Kapuścińskim dziennikarzowi belgijskiej gazety „De Morgen”. Okazuje się nim mój przyszły mąż i ojciec moich dzieci, Marc Peirs. W tym właśnie roku, w atmosferze strachu przed pluskwą milenijną, władzę na Kremlu przejmie Władimir Władimirowicz Putin, człowiek ogarnięty obsesją nowego Imperium. Ryszard umiera w styczniu 2007 roku. Nie usłyszy już słynnego przemówienia rosyjskiego prezydenta w Monachium z lutego tego samego roku, w którym pada zapowiedź powrotu do imperialnej polityki.
Pociąg do Imperium rozpędzał się już od wielu, wielu lat. Ten pociąg, na którego niepokojący stukot kół kiedyś nie zwracało się uwagi, przejeżdża teraz bardzo blisko. Wszyscy możemy być jego pasażerami lub ofiarami.
Kiedy piszę te słowa, jest styczeń 2023 roku. Po jesieni wypełnionej niebezpiecznymi podróżami na Wschód ukrywam się, właściwie nie wychodzę na zewnątrz. Różnymi kanałami płyną do mnie pogróżki rosyjskich trolli, życzenia śmierci, precyzyjne opisy możliwych egzekucji. Staram się nie traktować tego wszystkiego zbyt poważnie, ale po tym, co się wydarzyło kilka dni temu, a o czym jeszcze nie mam siły pisać, muszę zachować ostrożność. Na razie nigdzie nie wyjadę. Mam czas, żeby opisać kilka zupełnie niezwykłych podróży na Wschód od początku XXI wieku aż do 2022 roku, roku wojny.ODJAZD, 5 PAŹDZIERNIKA 2022
Reisefieber
Od końca lutego 2022 roku z Dworca Centralnego w Warszawie nie odjeżdżają już luksusowe pociągi Polonez do Moskwy. Ani żadne inne, które przekraczałyby wschodnią granicę. Nie latają też samoloty. Droga do Rosji wydaje się nie istnieć. Jakby nagle w szaleństwie wojny to wielkie państwo zniknęło z mapy. Jak dotrzeć do kraju, do którego teraz się nie jeździ? Do kraju, który sam skazał się na izolację? Wiem, że wciąż funkcjonuje kilka przejść granicznych dla ruchu samochodowego. Nie mogę jednak pojechać własnym autem. Mam do pokonania ponad dziesięć tysięcy kilometrów w jedną stronę. Mój wysłużony samochód nie dałby rady w Imperium, którego drogi są często nieprzejezdne, bo nie służą ludziom i ich potrzebom, ale zupełnie innym celom. Nawet przyroda w Rosji wydaje się niegościnna. Choć jest dopiero początek października, to wiem, że temperatura na mojej trasie spadnie do minus kilkunastu stopni, będą burze śnieżne, błota i ulewy. Dlatego lepiej nie podróżować po Imperium żadnym ciałem obcym, żadną maszyną z importu, na przykład ze słonecznej Italii, ale korzystać z tego, co jest na miejscu, co władza wypożycza ludziom do tego, by się pod jej kontrolą i aprobatą przemieszczali. Własny samochód oznaczałby wolność, ale w kraju, w którym wolności oduczono, jest ona czymś niebezpiecznym, czymś, co sprawia kłopot i dyskomfort. Chcę być możliwie niewidzialna, podobna do reszty. Może w ten sposób uda mi się więcej zrozumieć, zbliżyć do ludzi, którzy wydają mi się tak bliscy i zarazem tak odlegli.
Możliwości dojazdu do Rosji drogą lądową jest kilka: przez Białoruś, przez Kaliningrad lub przez państwa bałtyckie. Zanim kupiłam bilet, przeliczyłam kilometry na kiepskich drogach i martwe godziny, które trzeba spędzić na przejściach granicznych. Z równania wyszedł mi Tallin, oddalony od granicy z Rosją o dwieście kilometrów. Tędy biegnie trasa E-20, łącząca – przynajmniej teoretycznie – Shannon w Irlandii, przez Morze Północne i Bałtyk, z Petersburgiem. W umysłach inżynierów wytyczających trasy łatwo jest skomunikować Zachód ze Wschodem. Wzdłuż E-20 Estonia łączy się z Imperium mostem na Narwie, tak zwanym Mostem Przyjaźni, zbudowanym w czasach sowieckich. Kiedy powstawał, kraje Pribałtyki były republikami ZSRR.
Autobus to model z lat dziewięćdziesiątych, pachnący charakterystyczną mieszanką starych kanapek i detergentu. Mogłam do niego wsiąść już na dworcu w Warszawie, ale wybrałam Tallin, bo tak jest najszybciej, nie chcę tracić czasu, tylko jak najszybciej dotrzeć w głąb Rosji. Mam tylko kilka tygodni na tę podróż i muszę spędzić jak najwięcej czasu w miejscach, które chcę opisać.
W autobusie do Imperium jestem jedynym przybyszem z Zachodu. Niestety zwracam na siebie uwagę, widzę to po ukradkowych spojrzeniach współpasażerów. Zdradza mnie fryzura, wciąż w miarę zrelaksowany wyraz twarzy i ciekawość. Siedzący w autobusie ludzie są spięci, zamyśleni, ze wzrokiem utkwionym w telefonach. Chętnych do przekraczania granicy z Rosją nie ma wielu – zapełniona jest tylko jedna trzecia miejsc. Ponury kierowca, Rosjanin, długo sprawdza moje dokumenty. Wreszcie pozwala mi usiąść. Dookoła sami Rosjanie, młody mężczyzna z Kazachstanu, para seniorów z Armenii i jeden Ukrainiec. Na pustych siedzeniach leżą czarne reklamówki na chorobę lokomocyjną. Nikt nie rozmawia. Na nieliczne, zdawkowe pytania (Czy nie będzie przeszkadzać, jak się rozłoży siedzenie? Ile kilometrów do granicy?) padają krótkie rzeczowe odpowiedzi. Na chwilę przed odjazdem przychodzi mi irracjonalna myśl, żeby zrezygnować z podróży. Odganiam ją, choć wiem, że będzie do mnie wracać. Czuję znajomy ścisk w żołądku.
Żeby przekroczyć granicę Federacji Rosyjskiej jesienią 2022, trzeba mieć wizę, negatywny wynik testu na COVID, sporo gotówki i jednak trochę odwagi. W Rosji, wskutek sankcji nałożonych po agresji na Ukrainę, nie działają zachodnie karty płatnicze, ale to nie wszystko. Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych tuż przed moim wyjazdem wydało komunikat: „Zwracamy uwagę na działania miejscowych służb, jak arbitralne zatrzymania, przeszukiwania telefonów komórkowych oraz potencjalne uniemożliwienie wyjazdu z Rosji w przypadku posiadania podwójnego obywatelstwa”. Człowiek podróżujący do Imperium jest zdany na siebie, bo jak informują służby, pomoc konsularna jest bardzo ograniczona. Trzeba więc przewidzieć każdą ewentualność, poinformować zaufane osoby o planie podróży, rozmieścić gotówkę w różnych miejscach. I jakoś uporać się z lękiem, który trudno nazwać. Tymczasem wszyscy znajomi zadawali mi przed wyjazdem to samo pytanie:
– Nie boisz się?
Szczera odpowiedź jest tylko jedna. Boję się. To jest strach osobliwy, zupełnie inny niż ten, który towarzyszył mi w trakcie pobytu w zaatakowanej przez Rosję Ukrainie. Tam zagrożenie jest wyraźne i określone. Byłam niedaleko Chersonia, widziałam zniszczenia po uderzeniach rakiet, barykady i ruiny. Tak jak wszyscy sprawdzałam alerty przeciwbombowe i chowałam się przed godziną policyjną. To też był strach, ale w Ukrainie udziela się odwaga Ukraińców, poczucie wspólnoty i wiara w to, że w razie nieszczęścia znajdą się ludzie chętni do pomocy.
Wyjazd do Rosji jest czymś zupełnie innym. To wyprawa w ciemności. Należy szybko przyswoić sobie reguły gry. Wokół czają się upiory. Nie wiadomo, które z nich są prawdziwe i groźne, a które istnieją tylko w wyobraźni. Ciemności są ogromne. Można się w nich zagubić i już nigdy nie wrócić. Myśl o tym, że w tym wielkim kraju każdy jest mikroskopijną mrówką, może być zarówno pocieszeniem, jak i powodem lęku. Komu by się chciało zajmować ciekawskim przybyszem z Polski, skoro wokół są 143 miliony mieszkańców? Zwłaszcza że trwa mobilizacja, w całym państwie przed komisją wojskową ukrywają się setki tysięcy mężczyzn, z których część próbuje zbiec za granicę. Z drugiej strony, jeśli w tym olbrzymim kraju zaginę w tak zwanych niewyjaśnionych okolicznościach, to kiedy ktoś zacznie mnie szukać? Wyobraźnia podpowiada rozmaite scenariusze, jasne, że przesadzone, ale kto tak naprawdę wie, co się teraz w Rosji dzieje.
Właśnie dlatego tam jadę: chcę na własne oczy zobaczyć, jak bardzo jest źle. Rosja opustoszała z nie-Rosjan, coraz bardziej zamyka się w swoim szaleństwie. A z szalonym krajem jest jak z pacjentem w szpitalu psychiatrycznym – zamiast pozostawiać go samemu sobie, lepiej zainstalować w jego pokoju kamerę i go obserwować. A więc jadę z moją małą kamerą. Właściwie tylko ze smartfonem, który teoretycznie mogą mi odebrać albo przynajmniej skontrolować. Wystarczy, że zajrzą na media społecznościowe i zobaczą ukraińską rodzinę uchodźców, którzy się u nas zatrzymali. Albo żółto-niebieską flagę.
Myślę o tym wszystkim i nie potrafię się za bardzo odprężyć, choć siedzenia w wysłużonym autobusie są całkiem wygodne. Wciąż jeszcze jesteśmy w Estonii, w bezpiecznych granicach Unii Europejskiej. Ale za niecałą godzinę to się zmieni. Zmierzch zaciera granicę między północną równiną, wszechobecną wodą i niespokojnym niebem. Pada, za oknami autobusu drzewa szarpie wiatr znad Zatoki Fińskiej. W tym nadbałtyckim kraju pogoda nie rozpieszcza, ale do tego wszyscy przywykli, nie to jest tutaj największym zmartwieniem. Estonia jest podzielona. Jedna trzecia ludności to Rosjanie, rosyjski słychać dosłownie wszędzie. Ci najbiedniejsi ruskojęzyczni drażnią Estończyków: piją i sprawiają kłopoty. Bogaci Ruscy też drażnią, bo do nich należą imponujące dacze na wielu z ponad tysiąca pięciuset estońskich wysepek. Po lutowej inwazji na Ukrainę napięcie wzrosło jeszcze bardziej. Pojawiły się informacje, że Rosjanie werbują agentów pośród rosyjskojęzycznej ludności Estonii, często przekraczającej granicę na tym samym przejściu, na które właśnie jedziemy.
Co robić? Na chwilę przed odjazdem przychodzi mi do głowy irracjonalna myśl, żeby zrezygnować z podróży. Odganiam ją, choć wiem, że będzie do mnie wracać.
Kilometry uciekają szybko, już niedługo stracę zasięg w komórce. Częścią lęku przed podróżowaniem do Rosji jest też mniej przerażająca, ale przecież obecna obawa logistyczna. Czy VPN zadziała? Bez niego nie można korzystać z Facebooka, Instagrama, Twittera czy popularnych serwisów streamingowych. Spokojnie wytrzymam bez oglądania seriali, ale czy poradzę sobie z komunikacją, przejazdami, zakwaterowaniem? Czy zabrałam wystarczająco dużo rubli i euro nie tylko, by przeżyć, ale i na jakieś ewentualne łapówki?
Jeszcze nie przekroczyłam granicy, ale przecież wiem dobrze, co poczuję za te kilkadziesiąt kilometrów. Po raz kolejny doświadczę tego samego pchnięcia w brzuch, bolesnego skurczu uświadamiającego, że ta część świata wcale mnie u siebie nie chce. Tak dobrze to znam, a jednak zawsze wierzę, że kiedyś będzie inaczej. Zwłaszcza gdy z bezpiecznej odległości własnego domu przeglądam zastygłe na fotografiach wspomnienia z poprzednich podróży do Rosji.
Być może wszędzie jesteśmy obcy, a poczucie przynależności jest iluzją ludzi, którzy się nie przemieszczają. Są jednak miejsca, gdzie to odczucie jest mniejsze, prawie niezauważalne. W Imperium doświadcza się go wszędzie i często, bo nikt się tu o obcych nie troszczy. Obcy są niemile widziani – za bardzo przypominają o istnieniu systemów, w których jednostka w stosunku do władzy zajmuje nieco wyższą pozycję. Pamiętam, że zauważyłam to już dawno temu, podczas pierwszych podróży do tego kraju, ale wtedy ta niechęć wydała mi się czymś właściwym rosyjskiej biurokracji, reliktem komunizmu. Sytuacje zderzenia z ponurą antypatią zdarzały mi się na poczcie, w kasie, w okienkach rozmaitych instytucji, ale zwykli mieszkańcy byli dla mnie zwykle mili lub przynajmniej neutralni. To były jednak czasy sprzed wojny. Wtedy do Rosji latałam samolotem albo przyjeżdżałam pociągiem z Warszawy. Ten sam pociąg przywoził też Rosjan do Polski. Między Imperium a resztą Europy istniała łączność, która została zerwana.
Odkąd zbliżyliśmy się do strefy nadgranicznej, z autobusowego radia płyną wyłącznie rosyjskie piosenki. Wszystkie wydają się smutne i anachroniczne. Wjazd na teren Federacji to jak podróż w czasie do końca lat osiemdziesiątych, do przedcyfrowej epoki zimnej wojny. Taka też jest przeprawa graniczna. Kierowca przygotowuje nas przez mikrofon – każe przygotować paszporty, otworzyć je na fotografii ze zdjęciem. Zadaje też niepokojące pytanie, czy ktoś z podróżnych ma ukraińskie obywatelstwo. Zgłasza się młody mężczyzna. Kiedy przejedziemy przez kontrolę estońską, która przebiega dość sprawnie, chłopak z Ukrainy będzie musiał opuścić autobus. Odprowadzam go wzrokiem, widzę, że wchodzi z żołnierzami do niskiego budynku, drzwi się zamykają. Współpasażerowie w ogóle się nim nie interesują, ale właściwie nikim się nie interesują. Nikt się niczemu nie dziwi, nikt nie wyraża zniecierpliwienia. Żadnych interakcji, zbędnych pytań, gestów czy nawet westchnięć. Żadnego patrzenia w oczy. Rosyjscy pogranicznicy pojawiają się z psami i latarkami. Do autobusu wchodzi też kobieta w średnim wieku, która przedstawia się jako inspektor sanitarny. Mamy jej pokazać testy na COVID. Ogląda je za pomocą małej latarki. Słychać, że oblicza liczbę godzin, które minęły od poszczególnych wymazów. Nie może być więcej niż siedemdziesiąt dwie. Potem kolejni pogranicznicy. Znowu zbierają wszystkie paszporty i wynoszą do jednej z budek. Dość szybko dostajemy je jednak z powrotem. Teraz kolejny etap przeprawy: wszyscy mają wysiąść i zabrać ze sobą swoje rzeczy, także prowiant oraz duże torby z bagażnika. Wchodzimy do obskurnego oświetlonego jarzeniówkami kontenera. Pokornie ustawiamy się w kolejce do okienka kontroli granicznej. Wciąż nigdzie nie widać mężczyzny z Ukrainy. Sprawdzanie każdego trwa kilka minut. Celniczka świdruje wzrokiem, oddala i przybliża paszport, marszczy czoło, groźnie wpatrując się w zdjęcie. Każdy jest potencjalnie podejrzany. Tylko o co? Nie wiadomo. Wreszcie moja kolej. Ciche studiowanie fotografii. Stoję spokojnie, oddycham. Wiem, że wszystko jest w porządku, mam ważny paszport, wizę i inne papiery, a jednak w żołądku czuję ucisk. Kobieta mruczy coś pod nosem i pyta, czy rozumiem po rosyjsku. Odpowiadam twierdząco. Każe mi zetrzeć makijaż. Zastanawiam się, czy dobrze zrozumiałam. Przez chwilę stoję bez ruchu. Celniczka pokazuje zniecierpliwionym gestem, co mam zrobić. Teoretycznie chodzi o to, żeby się bardziej upodobnić do siebie na zdjęciu. A tak naprawdę o to, by pokazać, kto ma władzę. Znam reguły. Dotykam palcami powiek. Niczego nie ścieram, ale okazuję zrozumienie reguł gry. Kobieta kiwa głową, huk ciężkiej pieczątki z nazwą przejścia granicznego, Iwanogród, oznajmia, że weryfikacja zakończona pozytywnie. Dostaję paszport, w nagrodę mogę przejść dwa metry w głąb Federacji Rosyjskiej, ale nie dalej. To ostatni etap odprawy: kontrola bagażu. Należy wszystkie torby ułożyć na taśmie, a samemu przejść przez bramkę jak na lotnisku. Na krzesełkach z drugiej strony siedzą współpasażerowie, którzy całość granicznego magla mają już za sobą. Po kilkunastu minutach otwierają się jedne z kilku takich samych drzwi w hali kontenera i pojawia się nasz współpasażer Ukrainiec. Ma niewesołą minę, ale jednak go puścili. Próbuję zagadać. Pytam go, czy było ciężko.
– Tak, bardzo ciężko. – Odwraca się, nie ma ochoty mówić więcej. To, co wydarzyło się za zamkniętymi drzwiami, pozostanie tajemnicą.
Pod kontener podjeżdża nasz autobus. Możemy się z powrotem ładować do środka. Wjeżdżamy w chłodną rosyjską noc.