Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pociąg - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pociąg - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 252 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­CIĄG

Mia­sto Rysz­wil ro­sło z prze­ra­ża­ją­cą szyb­ko­ścią.

Mło­dzież z pew­nem nie­do­wie­rza­niem słu­cha­ła, gdy sta­rzy twier­dzi­li, iż pa­mię­ta­ją do­sko­na­le, jak na­tem sa­mem miej­scu świe­ci­ły sło­mą kry­te cha­ty; wśród nich dy­mi­ło za­le­d­wie parę fa­brycz­nych ko­mi­nów, a na pal­cach moż­na było po­li­czyć bla­sza­ne da­chy do­mów, wy­zie­ra­ją­cych z po­mię­dzy strzech, jak rzad­ki kwiat ka­nian­ki z żół­tych ła­nów lnu.

Dziś ka­nian­ka po­chło­nę­ła len do­szczę­tu.

Ol­brzy­mie bu­dow­le roz­par­ły się na wy­so­kim brze­gu, a ni­skie dom­ki i cha­ty zni­kły lub prze­nio­sły się nadół – hen! za rze­kę. Na­tem sa­mem urwi­sku, gdzie rósł nie­gdyś las, wznie­sio­no, kosz­tem mil­jo­nów, pysz­ny dwo­rzec ko­le­jo­wy, któ­ry byt dumą Rysz­wi­lu.

Za­miast drzew, wy­ro­sły ala­ba­stro­we ko­lum­ny, na któ­rych le­gio krysz­ta­ło­we skle­pie­nie, po­kry­te ob­fi­cie fre­ska­mi i zło­tem.

Pod mar­mu­ro­we ar­ka­dy wpa­dał co parę go­dzin zdy­sza­ny po­ciąg. Tu za­trzy­my­wał się, tu też się koń­czył tor ko­le­jo­wy – pra­wie na skra­ju urwisk:-… – tak, iż przy­jezd­nym dość było przejść parę kro­ków, by zna­leźć się obok za­wia­dow­cy, któ­ry wła­śnie stał, opar­ty o ba­lu­stra­dę, i pa­trzył w prze­strzeń. Wi­dok był rze­czy­wi­ście pięk­ny.

Mar­mu­ro­we pły­ty te­ra­sy, pię­trzą­cej się nad wodą, ró­żo­wi­ły się od sło­necz­nych bla­sków. O dwie­ście stóp po­ni­żej ba­lu­stra­dy pły­nę­ła sze­ro­ką wstę­gą rze­ka, mie­niąc się całą ka­ska­dą barw – od brud­ne­go zło­ta do krwa­wej pur­pu­ry. Tuż obok ster­cza­ły wy­nio­słe gma­chy Rysz­wi­lu, na któ­rym wiły się dymy i dymy – bez koń­ca. Na prze­ciw­le­głym pła­skim brze­gu czer­nia­ły sku­pio­ne ni­skie dom­ki, da­lej ma­ja­czył las, a nad nim ko­na­ło ogrom­ne słoń­ce. Za­wia­dow­ca czę­ścią pa­trzył wdal, czę­ścią my­ślał o roz­ma­itych rze­czach, a tak­że i o tem, że most, że prze­dłu­że­nie toru nie­tyl­ko psu­ło­by wi­dok, ale jest zgo­ła nie­po­trzeb­ne, gdyż lud­ność dol­ne­go wy­brze­ża i tak na czas do ro­bo­ty zdą­ża. Po chwi­li spoj­rzał na ze­ga­rek, gdyż ocze­ki­wał jesz­cze jed­ne­go po­cią­gu. Był to po­ciąg extra, któ­rym dzie­ci pierw­szo­rzęd­ne­go pen­sjo­na­tu wy­je­cha­ły przed świ­tem na ma­jów­kę o kil­ka sta­cyj za mia­sto.

…Słoń­ce za­cho­dzi… po­wi­nien wkrót­ce być – po­my­ślał; po­czem za­czął iść po mo­zai­ko­wym chod­ni­ku w kie­run­ku swe­go biu­ra. Wpół dro­gi spo­strzegł te­le­gra­fi­stę, któ­ry bez czap­ki biegł pro­sto ku nie­mu, nio­sąc w ręku pa­pier.

– Skąd to?

– Z trze­ciej sta­cji przed Rysz­wi­lem – wy­ją­kał zdy­sza­ny te­le­gra­fi­sta, nie­zwy­kle po­mie­sza­ny i bla­dy.

Za­wia­dow­ca jął czy­tać, nie mo­gąc zra­zu zro­zu­mieć o co cho­dzi.

Te­le­gram brzmiał w na­stę­pu­ją­cy spo­sób:

„Za­wia­dow­cy – Rysz­wil. Po­ciąg z dzieć­mi nie za­trzy­mał się na sta­cji. Mi­nął ją, po­mi­mo sy­gna­łów z na­szej stro­ny. Po­wód do­tych­czas nie­wia­do­my. Co się sta­ło – damy znać.”

– Daw­no otrzy­ma­ny? – Przed kwa­dran­sem.

– Ja­kieś ba­ła­muc­two – szep­nął za­wia­dow­ca; po­czem, sil­nie za­nie­po­ko­jo­ny, szedł szyb­ko ku sta­cji.

– No, cóż tam da­lej? – spy­tał, wcho­dząc do biu­ra.

– Wła­śnie od­bie­ram – od­parł je­den z urzęd­ni­ków i schy­la­jąc się nad wą­skim pa­skiem pa­pie­ru, sy­la­bi­zo­wał po­wo­li:

„Za­wia­dow­cy – Rysz­wil. Na pią­tej wior­scie przed trze­cią sta­cją zna­le­zio­no ma­szy­ni­stę i pa­la­cza – obaj bez ży­cia, sple­ce­ni w je­den kłę­bek. Wszel­kie po­zo­ry bój­ki. Kon­duk­tor wy­sko­czył. Żad­nych zgo­ła wy­ja­śnień dać nie może. Zdru­zgo­ta­ne ma nogi, mdle­je co chwi­la. Po­ciąg pę­dzi sam. Dru­ga sta­cja za­wia­do­mio­na” – skoń­czył zdła­wio­nym gło­sem.

Na­sta­ła chwi­la dłu­gie­go mil­cze­nia.

– Co to bę­dzie? – szep­nął ktoś wkoń­cu.

– Co to bę­dzie?!– po­wtó­rzy­li, jak echo, wszy­scy.

– Nic!–wy­buch­nął oprzy­tom­nia­ły za­wia­dow­ca.– Lin­ja wol­na, ko­cioł w lo­ko­mo­ty­wie tęgi – nie pęk­nie. Pa­no­wie, ru­szaj­cie do swo­ich za­jęć. Ani sło­wa ni­ko­mu! Nie nie­po­ko­ić pu­blicz­no­ści. Ja idę po na­czel­ni­ka. Te­le­gra­fuj pan tym­cza­sem na dru­gą i pierw­szą sta­cję o dal­sze wie­ści – zwró­cił się do jed­ne­go z te­le­gra­fi­stów.

– Za­raz – od­rzekł ten­że i po­chy­lił się nad apa­ra­tem.

Tym­cza­sem przed sta­cją wsz­czął się ha­łas i ruch. Cały kwiat Rysz­wi­lu dą­żył na spo­tka­nie swych dzie­ci.

Na ol­brzy­mi as­fal­to­wy po­dwó­rzec wta­cza­ły się co chwi­la lśnią­ce za­przę­gi naj­roz­ma­it­sze­go ro­dza­ju i ga­tun­ku: je­cha­ły ob­szer­ne lan­da, cią­gnię­te przez po­waż­ne per­sze­ro­ny, mknę­ły wy­so­kie ame­ry­ka­ny, za­przę­żo­ne w ro­słe fol­blu­ty, za­jeż­dża­ły bre­ki, bied­ki jed­no­kon­ne, da­lej drep­ta­ły krót­ko ostrzy­żo­ne muce, we­so­ło po­brzę­ku­jąc w dzwon­ki i cią­gnąć za sobą ni­skie, dzi­wacz­ne­go kształ­tu, ko­szy­ki.

Kla­ska­nie bi­czy, krzy­ki fur­ma­nów mie­sza­ły się z tur­ko­tem kół i par­ska­niem koni.

Ele­ganc­ko ubra­ni pa­no­wie wy­ska­ki­wa­li pierw­si przed gan­kiem i wy­sa­dza­li z po­jaz­dów stroj­ne ko­bie­ty.

Na pu­stym przed chwi­lą pe­ro­nie zro­bi­ło się wkrót­ce cia­sno. Mo­zai­ko­wa jego po­sadz­ka, zda­wa­ło się, na­raz zmie­ni­ła się w ma­jacz­ną, ru­cho­mą łąkę, peł­ną pstrych kwia­tów. Z ob­ło­ków śnież­nej bia­ło­ści mu­śli­nów wy­kwi­tły ob­fi­cie róż­no­ko­lo­ro­we róże, cha­bry nie­bie­skie, żół­te nie­śmier­tel­ni­ki, kwia­ty ciem­ne – w pa­ski i krop­ki, kwia­ty o bar­wach mie­sza­nych, jak brat­ki. Nie bra­kło też dro­gich klej­no­tów – od łza­wych pe­reł, mi­go­tli­wych dia­men­tów do pur­pu­ro­wych ko­ra­li i krwa­wych ru­bi­nów.

Z ja­skra­wych tych kie­li­chów wy­chy­la­ły się pysz­ne biu­sty, na­gie ra­mio­na, ślicz­nie za­ry­so­wa­ne szy­je, kształ­ty gło­wy, oto­czo­ne fa­la­mi naj­roz­ma­it­szych od­cie­ni wło­sów, z pod któ­rych błysz­cza­ły dum­ne czo­ła i nie sła­biej od bry­lan­tów iskrzą­ce się oczy. Nad wszyst­kiem uno­si­ły się zmie­sza­ne za­pa­chy pach­ni­deł, a zgó­ry lat się po­tok elek­trycz­ne­go świa­tła, któ­re pod­no­si­ło świet­ność tu­alet, po­tę­gu­jąc za­ra­zem bia­łą ma­to­wość tych róż­no­rod­nych twa­rzy, o ry­sach de­li­kat­nych, prze­waż­nie pięk­nych, zrzad­ka bez­myśl­nych, albo też – szcze­gól­nie u męż­czyzn – za­wię­dłych i dziw­nie zmę­czo­nych.

Pod­czas gdy róż­no­barw­ny tłum roz­ma­wiał, śmiał się, wy­mie­niał ukło­ny i uści­ski – w biu­rze te­le­gra­ficz­nem stu­ka­ły nie­zmor­do­wa­nie apa­ra­ty, a z nich wy­su­wa­ły się wą­skie pa­ski pa­pie­ru, peł­ne złych wie­ści, któ­re sia­ły wśród urzęd­ni­ków nie­po­kój i trwo­gę. Nie­cier­pli­we spoj­rze­nia zwra­ca­ły się raz wraz na wiel­kie drzwi za­mknię­te, ocze­ku­jąc wyż­szej wła­dzy, a z nią ja­kie­goś roz­ka­zu.

– Na­ko­niec! – roz­le­gło się kil­ka szep­tów.

Drzwi się roz­war­ły, uka­zał się w nich upra­gnio­ny na­czel­nik ru­chu, a za nim za­wia­dow­ca.

– No, cóż tam?! – rzekł su­cho pierw­szy.

– Źle, pa­nie – od­parł je­den z urzęd­ni­ków, wrę­cza­jąc mu pa­pier.

– Nie py­tam: jak? – burk­ną] na­czel­nik i czy­tał pół­gło­sem:–„Po­ciąg mi­nął i na­szą, dru­gą sta­cję w ca­łym pę­dzie. Z pa­sa­że­rów nie do­strze­gli­śmy ni­ko­go; praw­do­po­dob­nie nie wie­dzą o ni­czem. Lo­ko­mo­ty­wa, zda­je się, w po­rząd­ku. Cała lin­ja za­wia­do­mio­na. Cze­ka­my wie­ści od was.”

– Cze­go oni się śmie­ją!–syk­nął przez zęby na­czel­nik, zwra­ca­jąc się nie­cier­pli­wie w stro­nę pe­ro­nu, skąd do­la­ty­wa­ło przy­tłu­mio­ne echo ja­kie­goś śmie­chu.

Po­czem, usiadł­szy, oparł gło­wę na dło­niach i sie­dział chwi­lę w mil­cze­niu. Cały per­so­nel wpa­try­wał się w chmur­ną twarz jego, jak w tę­czę… cze­ka­jąc co po­wie.

– Pa­pie­ru! – za­brzmia­ła krót­ka ko­men­da. Cały stos kar­tek zna­lazł się w tej chwi­li przed nim.

Wziął z nich jed­ną – za­my­ślił się, a póź­niej pi­sał szyb­ko.

„Za­wia­dow­cy pierw­szej sta­cji. Zwróć­cie pil­ną uwa­gę na lo­ko­mo­ty­wę po­cią­gu i daj­cie znać, są­dząc z dymu i pary, jak da­le­ko zajść może? Z jaką mniej wię­cej pę­dzi szyb­ko­ścią i czy nie zwal­nia bie­gu?"

– Te­le­gra­fuj pan na­tych­miast – zwró­cił się do jed­ne­go z urzęd­ni­ków.

Urzęd­nik po­chwy­cił skwa­pli­wie kart­kę, a resz­ta jęła się przy­słu­chy­wać pil­nie tak­to­wi na­ci­ska­ne­go kla­wi­sza, by w ten spo­sób treść de­pe­szy po­chwy­cić.

– Czy masz pan jaki plan dzia­ła­nia?–zwró­cił się do na­czel­ni­ka za­wia­dow­ca.

– A pan?–od­parł roz­draż­nio­nym to­nem.

– Ja? Nie! – brzmia­ła od­po­wiedź.

– A więc cze­kaj­my cier­pli­wie–szep­nął i jed­no­cze­śnie jął szar­pać ner­wo­wo zwi­chrzo­ną bro­dę.

Na­sta­ła dłu­ga chwi­la mę­czą­cej ci­szy – tak, iż moż­na było sły­szeć do­kład­nie tur­kot wciąż jesz­cze nad­jeż­dża­ją­cych po­wo­zów i po­rwa­ne zda­nia i wy­krzyk­ni­ki snu­ją­ce­go się po pe­ro­nie tłu­mu. | Na­gle wark­nął dzwo­nek.

Wszy­scy po­rwa­li się ze swych miejsc. Na­czel­nik po­biegł do apa­ra­tu, po­chy­lił się nad usu­wa­ją­cym się skraw­kiem pa­pie­ru, a za nim cały per­so­nel.

– „Mi­nął na­szą sta­cją – sy­la­bi­zo­wał na­czel­nik.– W oknach wa­go­nów nie do­strze­gli­śmy ni­ko­go. Śpią, wi­dać, wszy­scy, nie po­dej­rze­wa­ją nie­bez­pie­czeń­stwa. Pary i pa­li­wa w lo­ko­mo­ty­wie, nie­ste­ty, jest dużo. Ostat­nią wior­stę prze­bie­gła w prze­cią­gu nie­speł­na mi­nu­ty i pęd po­cią­gu się nie zmniej­sza.”

– Co my­śli­cie ro­bić? – skoń­czył zła­ma­nym gło­sem.

Wszy­scy spoj­rze­li po so­bie i za­sty­gli, jak sta­li, a bla­de ich twa­rze w błę­kit­nem oświe­tle­niu lamp elek­trycz­nych wy­glą­da­ły, jak gip­so­we ma­ski.

– Co ro­bić? Radź­cież! – ode­zwał się wkoń­cu zmie­nio­nym gło­sem na­czel­nik.

– Pu­ścić na­prze­ciw dru­gi po­ciąg – szep­nął ktoś nie­śmia­ło.

– Któż go po­pro­wa­dzi? – od­parł głos z kąta.

– Usy­pać na­syp – wtrą­cił ktoś zbo­ku.

– Może most prze­rzu­cić przez rze­kę?! – od­parł drwią­co za­wia­dow­ca – to rów­nież prak­tycz­na rada!

Zro­bi­ło się zno­wu ci­cho. Twa­rze przy­bra­ły wy­raz bez­rad­ne­go przy­gnę­bie­nia, a oczy bła­gal­nie zwró­ci­ły się w stro­nę na­czel­ni­ka.

Ten mil­czał; miał twarz po­pie­la­tą i wy­krzy­wio­ne usta. Wkoń­cu prze­cią­gnął parę razy dło­nią po czo­le i jęk­nął to­nem, peł­nym re­zy­gna­cji.

– Żad­nej tu rady nie­ma! Chodź­cie, pa­no­wie… Trze­ba po­wie­dzieć im wszyst­ko…

Co rze­kł­szy, za­brał drżą­ce­mi pal­ca­mi de­pe­szę i szedł zgar­bio­ny, cięż­kim kro­kiem, a za nim wlo­kło się całe biu­ro dłu­gim sze­re­giem.

To na­głe zja­wie­nie się tych smut­nych po­sta­ci wy­wo­ła­ło na pe­ro­nie ogól­ne wzru­sze­nie.

– Co się sta­ło? – Cóż to za kon­dukt ża­łob­ny?– po­sy­pa­ły się licz­ne uwa­gi.

A oni prze­ci­ska­li się przez tłum w mil­cze­niu, ze spusz­czo­ne­mi gło­wa­mi – po­wo­li, jak­by od­wle­ka­jąc sta­now­czą chwi­lę ujaw­nie­nia swej ta­jem­ni­cy.

Wkoń­cu ba­lu­stra­da wstrzy­ma­ła ten po­chód. Na­czel­nik, po­czuw­szy, że da­lej iść nie moż­na, od­wró­cił się, spoj­rzał w roz­cie­ka­wio­ne twa­rze po­tę­gi, któ­re za chwi­lę zma­gać się będą na śmierć i ży­cie.

W parę se­kund lo­ko­mo­ty­wa była za­le­d­wie o parę sąż­ni od mo­stu.

Ol­brzy­mie jej la­tar­nie za­la­ły czer­wo­ną łuną drew­nia­ne jego wią­za­dła; po twa­rzy zaś sto­ją­ce­go na nim czło­wie­ka prze­le­ciał pło­mień jesz­cze ja­skraw­szy.

Szyb­ko zbli­żył się ku prze­ciw­le­głej kra­wę­dzi i skur­czył się w so­bie, jak­by go­tu­jąc się do sza­lo­ne­go sko­ku.

W tej chwi­li ko­min buch­nął no­wym kłę­bem dymu i spo­wił nim wszyst­ko…

Tym­cza­sem Rysz­wil prze­ży­wał cięż­kie chwi­le, mę­czą­ce, jak noc bez­sen­na.

Zło­wróżb­ne wie­ści z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią roz­la­ty­wa­ły się po mie­ście, roz­no­sząc jęk, płacz, trwo­gę i roz­pacz…

W ca­łym Rysz­wi­lu nie było tego wie­czo­ra du­szy spo­koj­nej, bo każ­dy miał w po­cią­gu część krwi, ko­ści i ser­ca wła­sne­go w po­sta­ci swe­go po­tom­stwa. To też, po­mi­mo tego, iż noc za­pa­dła już głę­bo­ka, nikt jesz­cze w mie­ście nie spał.

Ci, co się nie po­mie­ści­li na dwor­cu i w po­dwó­rzu, wy­le­gli na bal­ko­ny, któ­re sta­ły się po­dob­ne­mi do kęp, peł­nych kwia­tów – tyl­ko, że twa­rze tych kwia­tów były dziś nie­mniej znu­żo­ne i bo­le­sne od dźwi­ga­ją­cych bal­ko­ny kar­ja­tyd. To mę­czą­ce ocze­ki­wa­nie groź­nej ka­ta­stro­fy, ta nie­pew­ność–co bę­dzie wła­ści­wie, a jed­no­cze­śnie po­czu-

On zaś, po­czuw­s2y na so­bie źre­ni­ce tłu­mu, od­wró­cił się i spoj­rzał ma­chi­nal­nie w rze­kę.

Ty­siąc oczu po­le­cia­ło wślad za jego spoj­rze­niem – i bla­dy strach rzu­cił się wszyst­kim na pier­si. Ta wi­ją­ca się u stóp urwi­ska wstę­ga była aż nad­to wy­raź­ną od­po­wie­dzią. Pa­trzy­li więc w mil­cze­niu w rze­kę, z sze­ro­ko roz­war­te­mi oczy­ma, okry­ci zim­nym po­tem, nie mo­gąc wzro­ku ode­rwać od lśnią­cej fali, któ­ra, mru­cząc zło­wro­go, biła spie­nio­ną pier­sią o pły­ty mar­mu­ro­wej te­ra­sy.

Po chwi­li za­sty­głe ser­ca jęły się tłuc sza­lo­nym ryt­mem, jak pta­ki w klat­ce, a póź­niej ze­rwa­ło się kil­ka łkań krót­kich, któ­re za­mie­ni­ły się w ogól­ny ci­chy jęk.

Ten pierw­szy głos bo­le­ści nie­me­go do­tych­czas tłu­mu zbu­dził z głę­bo­kie­go za­my­śle­nia sto­ją­ce­go na­ubo­czu czło­wie­ka.

Czło­wiek ten nie­tyl­ko swa, pro­stą, sza­rą odzie­żą wy­róż­niał się wśród wy­kwint­ne­go tłu­mu:! twarz jego była rów­nież ciem­niej­sza – pra­wie bron­zo­wa, jak­by ogo­rza­ła od słoń­ca lub ściem­nia­ła od dymu; rysy miał tak­że grub­sze, mniej de­li­kat­ne, ale zato peł­ne ener­gji i woli! Wszyst, ko to, wraz z wy­nio­słą, atle­tycz­ną po­sta­cią, na – j da­wa­ło mu śród tych prze­ra­fi­no­wa­nych twa­rzy od­ręb­ny, po­cią­ga­ją­cy urok sil­ne­go, na­tu­ral­ne­go pięk­na. Czło­wiek ten od­dzie­lił się na­raz od tłu­mu i pew­nym kro­kiem za­czął od­da­lać się szyb­ko j od Rysz­wi­lu, idąc wzdłuż szyn.

O dwa pra­wie ki­lo­me­try od sta­cji wpo­przek plan­tu wi­siał prze­zna­czo­ny dla pie­szych most, pod któ­rym prze­cho­dzi­ły po­cią­gi.

W tem miej­scu czło­wiek zszedł z szyn, wdra­pał się szyb­ko na na­syp i sta­nął na mo­ście.

Słoń­ca już wi­dać nie było, tyl­ko bia­łe ob­ło­ki ró­żo­wi­ły się jesz­cze po brze­gach; na lil­jo­wem tle nie­ba od­ci­na­ły się twar­do ciem­ne syl­wet­ki słu­pów te­le­gra­ficz­nych i od­le­głe drze­wa. Przed nim żół­cia­ło płót­no ko­le­jo­we­go toru i błysz­cza­ły dwie srebr­ne lin­je szyn.

Wkrót­ce ostat­nie bla­ski zo­rzy wie­czor­nej za­ga­sły. Drze­wa, słu­py i szy­ny roz­ta­pia­ły się ko­lej­no w po­mro­ce. Na­sta­ła ta krót­ka, mar­twa chwi­la, kie­dy dzie­li już kona, a noc jesz­cze nie wsta­je.

Na­okół było sza­ro i ci­cho bar­dzo.

Po chwi­li po­rwał się sen­ny wiatr, roz­niósł za­pa­chy pól i łąk i ze­mdlał w do­li­nie. La­zu­ro­we nie­bo przy­bra­ło ko­lor ciem­ne­go błę­ki­tu i ci­cho we­szła let­nia noc ze świa­tła­mi rzew­nych gwiazd.

Czło­wiek zrzu­cił czap­kę, roz­piął kurt­kę na pier­si i pił chci­wie świe­że, chłod­ne po­wie­trze. Chwi­la­mi oglą­dał się i wi­dział wten­czas bla­dą smu­gę elek­trycz­ne­go świa­tła za sobą; to zno­wu wpa­try­wał się… ba­daw­czo w ciem­ną dal i na­słu­chi­wał pil­nie.

– Zda­je się już? – szep­nął wkoń­cu i noz­drza mu grać za­czę­ły.

Rze­czy­wi­ście – wod­da­li za­mi­go­ta­ły jak­by dwie ja­kieś cent­ki ogni­ste, któ­re wzra­sta­ły po­wo­li. Wkrót­ce moż­na już było po­znać, iż są to dwa wiel­kie re­flek­to­ry zbli­ża­ją­ce­go się po­cią­gu. Wresz­cie za­ma­ja­czył ko­min; za­wisł ob­łok zmie­sza­ne­go z iskra­mi dymu; z cie­niów wy­nu­rzy­ła się ogrom­na lo­ko­mo­ty­wa i sa­piąc, głu­cho to­czy­ła się po szy­nach, jak po­twór ol­brzy­mi. W mia­ro­wym jej war­ku czuć było śle­pą po­tę­gę nie­skrę­po­wa­ne­go ży­wio­łu i bez­li­to­sną obo­jęt­ność bez­dusz­nej ma­chi­ny. Za nią to­czy­ły się nie­wol­ni­czo-po­słusz­ne wa­go­ny. W pierw­szym mie­ścił się per­so­nel uczą­cy. Pa­no­wa­ła w nim mar­twa ci­sza, prze­ry­wa­na sze­le­stem od­de­chów na­uczy­cie­lek i na­uczy­cie­li, któ­rzy po­kła­dli się byli na ław­kach w śnie kim, bez ma­rzeń i sen­nych wi­dzia­deł.

Na zwię­dłych ich twa­rzach ma­lo­wa­ła się obo­jęt­ność umar­łych i wy­czer­pa­nie znu­żo­nych. W bla­dem świe­tle tle­ją­cej la­tar­ni czy­ni­li wra­że­nie za­py­lo­nych po­są­gów, któ­re wiatr ja­kiś po­zrzu­cał z pie­de­sta­łów i po­kładł po­ko­tem.

Po­mi­mo za­du­chu, nie­któ­rzy po­kry­wa­li ob­li­cza, jak­by się cze­goś wsty­dzi­li lub lę­ka­li świa­tła. Ci nie wie­dzie­li na pew­no; do­kąd jadą i co ich cze­ka u kre­su po­dró­ży?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: