- W empik go
Pociąg - ebook
Pociąg - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 252 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miasto Ryszwil rosło z przerażającą szybkością.
Młodzież z pewnem niedowierzaniem słuchała, gdy starzy twierdzili, iż pamiętają doskonale, jak natem samem miejscu świeciły słomą kryte chaty; wśród nich dymiło zaledwie parę fabrycznych kominów, a na palcach można było policzyć blaszane dachy domów, wyzierających z pomiędzy strzech, jak rzadki kwiat kanianki z żółtych łanów lnu.
Dziś kanianka pochłonęła len doszczętu.
Olbrzymie budowle rozparły się na wysokim brzegu, a niskie domki i chaty znikły lub przeniosły się nadół – hen! za rzekę. Natem samem urwisku, gdzie rósł niegdyś las, wzniesiono, kosztem miljonów, pyszny dworzec kolejowy, który byt dumą Ryszwilu.
Zamiast drzew, wyrosły alabastrowe kolumny, na których legio kryształowe sklepienie, pokryte obficie freskami i złotem.
Pod marmurowe arkady wpadał co parę godzin zdyszany pociąg. Tu zatrzymywał się, tu też się kończył tor kolejowy – prawie na skraju urwisk:-… – tak, iż przyjezdnym dość było przejść parę kroków, by znaleźć się obok zawiadowcy, który właśnie stał, oparty o balustradę, i patrzył w przestrzeń. Widok był rzeczywiście piękny.
Marmurowe płyty terasy, piętrzącej się nad wodą, różowiły się od słonecznych blasków. O dwieście stóp poniżej balustrady płynęła szeroką wstęgą rzeka, mieniąc się całą kaskadą barw – od brudnego złota do krwawej purpury. Tuż obok sterczały wyniosłe gmachy Ryszwilu, na którym wiły się dymy i dymy – bez końca. Na przeciwległym płaskim brzegu czerniały skupione niskie domki, dalej majaczył las, a nad nim konało ogromne słońce. Zawiadowca częścią patrzył wdal, częścią myślał o rozmaitych rzeczach, a także i o tem, że most, że przedłużenie toru nietylko psułoby widok, ale jest zgoła niepotrzebne, gdyż ludność dolnego wybrzeża i tak na czas do roboty zdąża. Po chwili spojrzał na zegarek, gdyż oczekiwał jeszcze jednego pociągu. Był to pociąg extra, którym dzieci pierwszorzędnego pensjonatu wyjechały przed świtem na majówkę o kilka stacyj za miasto.
…Słońce zachodzi… powinien wkrótce być – pomyślał; poczem zaczął iść po mozaikowym chodniku w kierunku swego biura. Wpół drogi spostrzegł telegrafistę, który bez czapki biegł prosto ku niemu, niosąc w ręku papier.
– Skąd to?
– Z trzeciej stacji przed Ryszwilem – wyjąkał zdyszany telegrafista, niezwykle pomieszany i blady.
Zawiadowca jął czytać, nie mogąc zrazu zrozumieć o co chodzi.
Telegram brzmiał w następujący sposób:
„Zawiadowcy – Ryszwil. Pociąg z dziećmi nie zatrzymał się na stacji. Minął ją, pomimo sygnałów z naszej strony. Powód dotychczas niewiadomy. Co się stało – damy znać.”
– Dawno otrzymany? – Przed kwadransem.
– Jakieś bałamuctwo – szepnął zawiadowca; poczem, silnie zaniepokojony, szedł szybko ku stacji.
– No, cóż tam dalej? – spytał, wchodząc do biura.
– Właśnie odbieram – odparł jeden z urzędników i schylając się nad wąskim paskiem papieru, sylabizował powoli:
„Zawiadowcy – Ryszwil. Na piątej wiorscie przed trzecią stacją znaleziono maszynistę i palacza – obaj bez życia, spleceni w jeden kłębek. Wszelkie pozory bójki. Konduktor wyskoczył. Żadnych zgoła wyjaśnień dać nie może. Zdruzgotane ma nogi, mdleje co chwila. Pociąg pędzi sam. Druga stacja zawiadomiona” – skończył zdławionym głosem.
Nastała chwila długiego milczenia.
– Co to będzie? – szepnął ktoś wkońcu.
– Co to będzie?!– powtórzyli, jak echo, wszyscy.
– Nic!–wybuchnął oprzytomniały zawiadowca.– Linja wolna, kocioł w lokomotywie tęgi – nie pęknie. Panowie, ruszajcie do swoich zajęć. Ani słowa nikomu! Nie niepokoić publiczności. Ja idę po naczelnika. Telegrafuj pan tymczasem na drugą i pierwszą stację o dalsze wieści – zwrócił się do jednego z telegrafistów.
– Zaraz – odrzekł tenże i pochylił się nad aparatem.
Tymczasem przed stacją wszczął się hałas i ruch. Cały kwiat Ryszwilu dążył na spotkanie swych dzieci.
Na olbrzymi asfaltowy podwórzec wtaczały się co chwila lśniące zaprzęgi najrozmaitszego rodzaju i gatunku: jechały obszerne landa, ciągnięte przez poważne perszerony, mknęły wysokie amerykany, zaprzężone w rosłe folbluty, zajeżdżały breki, biedki jednokonne, dalej dreptały krótko ostrzyżone muce, wesoło pobrzękując w dzwonki i ciągnąć za sobą niskie, dziwacznego kształtu, koszyki.
Klaskanie biczy, krzyki furmanów mieszały się z turkotem kół i parskaniem koni.
Elegancko ubrani panowie wyskakiwali pierwsi przed gankiem i wysadzali z pojazdów strojne kobiety.
Na pustym przed chwilą peronie zrobiło się wkrótce ciasno. Mozaikowa jego posadzka, zdawało się, naraz zmieniła się w majaczną, ruchomą łąkę, pełną pstrych kwiatów. Z obłoków śnieżnej białości muślinów wykwitły obficie różnokolorowe róże, chabry niebieskie, żółte nieśmiertelniki, kwiaty ciemne – w paski i kropki, kwiaty o barwach mieszanych, jak bratki. Nie brakło też drogich klejnotów – od łzawych pereł, migotliwych diamentów do purpurowych korali i krwawych rubinów.
Z jaskrawych tych kielichów wychylały się pyszne biusty, nagie ramiona, ślicznie zarysowane szyje, kształty głowy, otoczone falami najrozmaitszych odcieni włosów, z pod których błyszczały dumne czoła i nie słabiej od brylantów iskrzące się oczy. Nad wszystkiem unosiły się zmieszane zapachy pachnideł, a zgóry lat się potok elektrycznego światła, które podnosiło świetność tualet, potęgując zarazem białą matowość tych różnorodnych twarzy, o rysach delikatnych, przeważnie pięknych, zrzadka bezmyślnych, albo też – szczególnie u mężczyzn – zawiędłych i dziwnie zmęczonych.
Podczas gdy różnobarwny tłum rozmawiał, śmiał się, wymieniał ukłony i uściski – w biurze telegraficznem stukały niezmordowanie aparaty, a z nich wysuwały się wąskie paski papieru, pełne złych wieści, które siały wśród urzędników niepokój i trwogę. Niecierpliwe spojrzenia zwracały się raz wraz na wielkie drzwi zamknięte, oczekując wyższej władzy, a z nią jakiegoś rozkazu.
– Nakoniec! – rozległo się kilka szeptów.
Drzwi się rozwarły, ukazał się w nich upragniony naczelnik ruchu, a za nim zawiadowca.
– No, cóż tam?! – rzekł sucho pierwszy.
– Źle, panie – odparł jeden z urzędników, wręczając mu papier.
– Nie pytam: jak? – burkną] naczelnik i czytał półgłosem:–„Pociąg minął i naszą, drugą stację w całym pędzie. Z pasażerów nie dostrzegliśmy nikogo; prawdopodobnie nie wiedzą o niczem. Lokomotywa, zdaje się, w porządku. Cała linja zawiadomiona. Czekamy wieści od was.”
– Czego oni się śmieją!–syknął przez zęby naczelnik, zwracając się niecierpliwie w stronę peronu, skąd dolatywało przytłumione echo jakiegoś śmiechu.
Poczem, usiadłszy, oparł głowę na dłoniach i siedział chwilę w milczeniu. Cały personel wpatrywał się w chmurną twarz jego, jak w tęczę… czekając co powie.
– Papieru! – zabrzmiała krótka komenda. Cały stos kartek znalazł się w tej chwili przed nim.
Wziął z nich jedną – zamyślił się, a później pisał szybko.
„Zawiadowcy pierwszej stacji. Zwróćcie pilną uwagę na lokomotywę pociągu i dajcie znać, sądząc z dymu i pary, jak daleko zajść może? Z jaką mniej więcej pędzi szybkością i czy nie zwalnia biegu?"
– Telegrafuj pan natychmiast – zwrócił się do jednego z urzędników.
Urzędnik pochwycił skwapliwie kartkę, a reszta jęła się przysłuchywać pilnie taktowi naciskanego klawisza, by w ten sposób treść depeszy pochwycić.
– Czy masz pan jaki plan działania?–zwrócił się do naczelnika zawiadowca.
– A pan?–odparł rozdrażnionym tonem.
– Ja? Nie! – brzmiała odpowiedź.
– A więc czekajmy cierpliwie–szepnął i jednocześnie jął szarpać nerwowo zwichrzoną brodę.
Nastała długa chwila męczącej ciszy – tak, iż można było słyszeć dokładnie turkot wciąż jeszcze nadjeżdżających powozów i porwane zdania i wykrzykniki snującego się po peronie tłumu. | Nagle warknął dzwonek.
Wszyscy porwali się ze swych miejsc. Naczelnik pobiegł do aparatu, pochylił się nad usuwającym się skrawkiem papieru, a za nim cały personel.
– „Minął naszą stacją – sylabizował naczelnik.– W oknach wagonów nie dostrzegliśmy nikogo. Śpią, widać, wszyscy, nie podejrzewają niebezpieczeństwa. Pary i paliwa w lokomotywie, niestety, jest dużo. Ostatnią wiorstę przebiegła w przeciągu niespełna minuty i pęd pociągu się nie zmniejsza.”
– Co myślicie robić? – skończył złamanym głosem.
Wszyscy spojrzeli po sobie i zastygli, jak stali, a blade ich twarze w błękitnem oświetleniu lamp elektrycznych wyglądały, jak gipsowe maski.
– Co robić? Radźcież! – odezwał się wkońcu zmienionym głosem naczelnik.
– Puścić naprzeciw drugi pociąg – szepnął ktoś nieśmiało.
– Któż go poprowadzi? – odparł głos z kąta.
– Usypać nasyp – wtrącił ktoś zboku.
– Może most przerzucić przez rzekę?! – odparł drwiąco zawiadowca – to również praktyczna rada!
Zrobiło się znowu cicho. Twarze przybrały wyraz bezradnego przygnębienia, a oczy błagalnie zwróciły się w stronę naczelnika.
Ten milczał; miał twarz popielatą i wykrzywione usta. Wkońcu przeciągnął parę razy dłonią po czole i jęknął tonem, pełnym rezygnacji.
– Żadnej tu rady niema! Chodźcie, panowie… Trzeba powiedzieć im wszystko…
Co rzekłszy, zabrał drżącemi palcami depeszę i szedł zgarbiony, ciężkim krokiem, a za nim wlokło się całe biuro długim szeregiem.
To nagłe zjawienie się tych smutnych postaci wywołało na peronie ogólne wzruszenie.
– Co się stało? – Cóż to za kondukt żałobny?– posypały się liczne uwagi.
A oni przeciskali się przez tłum w milczeniu, ze spuszczonemi głowami – powoli, jakby odwlekając stanowczą chwilę ujawnienia swej tajemnicy.
Wkońcu balustrada wstrzymała ten pochód. Naczelnik, poczuwszy, że dalej iść nie można, odwrócił się, spojrzał w rozciekawione twarze potęgi, które za chwilę zmagać się będą na śmierć i życie.
W parę sekund lokomotywa była zaledwie o parę sążni od mostu.
Olbrzymie jej latarnie zalały czerwoną łuną drewniane jego wiązadła; po twarzy zaś stojącego na nim człowieka przeleciał płomień jeszcze jaskrawszy.
Szybko zbliżył się ku przeciwległej krawędzi i skurczył się w sobie, jakby gotując się do szalonego skoku.
W tej chwili komin buchnął nowym kłębem dymu i spowił nim wszystko…
Tymczasem Ryszwil przeżywał ciężkie chwile, męczące, jak noc bezsenna.
Złowróżbne wieści z błyskawiczną szybkością rozlatywały się po mieście, roznosząc jęk, płacz, trwogę i rozpacz…
W całym Ryszwilu nie było tego wieczora duszy spokojnej, bo każdy miał w pociągu część krwi, kości i serca własnego w postaci swego potomstwa. To też, pomimo tego, iż noc zapadła już głęboka, nikt jeszcze w mieście nie spał.
Ci, co się nie pomieścili na dworcu i w podwórzu, wylegli na balkony, które stały się podobnemi do kęp, pełnych kwiatów – tylko, że twarze tych kwiatów były dziś niemniej znużone i bolesne od dźwigających balkony karjatyd. To męczące oczekiwanie groźnej katastrofy, ta niepewność–co będzie właściwie, a jednocześnie poczu-
On zaś, poczuws2y na sobie źrenice tłumu, odwrócił się i spojrzał machinalnie w rzekę.
Tysiąc oczu poleciało wślad za jego spojrzeniem – i blady strach rzucił się wszystkim na piersi. Ta wijąca się u stóp urwiska wstęga była aż nadto wyraźną odpowiedzią. Patrzyli więc w milczeniu w rzekę, z szeroko rozwartemi oczyma, okryci zimnym potem, nie mogąc wzroku oderwać od lśniącej fali, która, mrucząc złowrogo, biła spienioną piersią o płyty marmurowej terasy.
Po chwili zastygłe serca jęły się tłuc szalonym rytmem, jak ptaki w klatce, a później zerwało się kilka łkań krótkich, które zamieniły się w ogólny cichy jęk.
Ten pierwszy głos boleści niemego dotychczas tłumu zbudził z głębokiego zamyślenia stojącego nauboczu człowieka.
Człowiek ten nietylko swa, prostą, szarą odzieżą wyróżniał się wśród wykwintnego tłumu:! twarz jego była również ciemniejsza – prawie bronzowa, jakby ogorzała od słońca lub ściemniała od dymu; rysy miał także grubsze, mniej delikatne, ale zato pełne energji i woli! Wszyst, ko to, wraz z wyniosłą, atletyczną postacią, na – j dawało mu śród tych przerafinowanych twarzy odrębny, pociągający urok silnego, naturalnego piękna. Człowiek ten oddzielił się naraz od tłumu i pewnym krokiem zaczął oddalać się szybko j od Ryszwilu, idąc wzdłuż szyn.
O dwa prawie kilometry od stacji wpoprzek plantu wisiał przeznaczony dla pieszych most, pod którym przechodziły pociągi.
W tem miejscu człowiek zszedł z szyn, wdrapał się szybko na nasyp i stanął na moście.
Słońca już widać nie było, tylko białe obłoki różowiły się jeszcze po brzegach; na liljowem tle nieba odcinały się twardo ciemne sylwetki słupów telegraficznych i odległe drzewa. Przed nim żółciało płótno kolejowego toru i błyszczały dwie srebrne linje szyn.
Wkrótce ostatnie blaski zorzy wieczornej zagasły. Drzewa, słupy i szyny roztapiały się kolejno w pomroce. Nastała ta krótka, martwa chwila, kiedy dzieli już kona, a noc jeszcze nie wstaje.
Naokół było szaro i cicho bardzo.
Po chwili porwał się senny wiatr, rozniósł zapachy pól i łąk i zemdlał w dolinie. Lazurowe niebo przybrało kolor ciemnego błękitu i cicho weszła letnia noc ze światłami rzewnych gwiazd.
Człowiek zrzucił czapkę, rozpiął kurtkę na piersi i pił chciwie świeże, chłodne powietrze. Chwilami oglądał się i widział wtenczas bladą smugę elektrycznego światła za sobą; to znowu wpatrywał się… badawczo w ciemną dal i nasłuchiwał pilnie.
– Zdaje się już? – szepnął wkońcu i nozdrza mu grać zaczęły.
Rzeczywiście – woddali zamigotały jakby dwie jakieś centki ogniste, które wzrastały powoli. Wkrótce można już było poznać, iż są to dwa wielkie reflektory zbliżającego się pociągu. Wreszcie zamajaczył komin; zawisł obłok zmieszanego z iskrami dymu; z cieniów wynurzyła się ogromna lokomotywa i sapiąc, głucho toczyła się po szynach, jak potwór olbrzymi. W miarowym jej warku czuć było ślepą potęgę nieskrępowanego żywiołu i bezlitosną obojętność bezdusznej machiny. Za nią toczyły się niewolniczo-posłuszne wagony. W pierwszym mieścił się personel uczący. Panowała w nim martwa cisza, przerywana szelestem oddechów nauczycielek i nauczycieli, którzy pokładli się byli na ławkach w śnie kim, bez marzeń i sennych widziadeł.
Na zwiędłych ich twarzach malowała się obojętność umarłych i wyczerpanie znużonych. W bladem świetle tlejącej latarni czynili wrażenie zapylonych posągów, które wiatr jakiś pozrzucał z piedestałów i pokładł pokotem.
Pomimo zaduchu, niektórzy pokrywali oblicza, jakby się czegoś wstydzili lub lękali światła. Ci nie wiedzieli na pewno; dokąd jadą i co ich czeka u kresu podróży?