Pociąg linii M - ebook
Pociąg linii M - ebook
Nowy Jork, Greenwich Village, pierwsza stacja pociągu linii M. Przy stoliku w kawiarni siedzi kobieta. Zawsze zamawia czarną kawę i razowe grzanki z oliwą. To Patti Smith, piosenkarka, poetka, jedna z najważniejszych artystek w historii rocka.
Nałogowo opisuje świat wokół: notuje wrażenia z podróży, wspomina bliskich, przytacza anegdoty i wprowadza w świat ulubionych książek. Znana z żywiołowych koncertów, fascynuje pasją życia, otwartością i wrażliwością, nieobce są jej też melancholia i lęk. Jej „Pociąg linii M” kursuje wahadłowo pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, między jawą a snem, między fikcją a prawdą, a z kawiarnianych zapisków Patti Smith wyłania się zaskakująco osobisty i spójny portret ikony amerykańskiej popkultury.
„Nie ma jednej mapy podróży z Patti Smith. Są prawdziwe miejsca, które z nią odwiedzamy, jak choćby mała kawiarnia w Greenwich Village, gdzie bohaterka pija swoją codzienną czarną kawę, albo dom Fridy Kahlo w Meksyku. Ale są też miejsca, do których trafiamy trochę skrępowani, zawstydzeni, ale jednocześnie z wdzięcznością. To cały świat uczuć, wspomnień, snów, marzeń kalejdoskopowo przefiltrowanych przez wrażliwość artystki. Oba światy – ten rzeczywisty, dookreślony i ten bez granic, bo zaklęty w sercu, przenikają się i splatają tak silnie, że czasem nie sposób ich rozróżnić. Tym bardziej że mistrzyni słowa płynnie, pięknie przechodzi od szczegółu do uniwersalnych obserwacji – raz patrzy przez mikroskop, by za chwilę spojrzeć śmiało przez potężny teleskop. „Pociąg linii M” to nasz bilet do jej świata.” Łukasz Kamiński
„Przed lekturą naiwnie wierzyłam, że Patti Smith zna odpowiedź na każde pytanie. Ale Smith, jak każdy z nas, nierzadko bywa zagubiona, czasem naburmuszona, często zafascynowana ludźmi i przedmiotami, które ją otaczają. Naprawdę warto zatopić się w tej książce z filiżanką dobrej kawy w dłoni.” Paula Mejia, „Newsweek”
„„Pociąg linii M” to książka o próbie odnalezienia swojego miejsca w życiu. Patti Smith w mistrzowski sposób opowiada o poezji, marzeniach, sztuce i literaturze oraz zabiera czytelnika w podróż przez dekady, kontynenty i zakamarki duszy, będąc przy tym bystrą i pełną uroku przewodniczką.” Eugenia Williamson, „The Boston Globe”
„Nieważne, czy Smith pisze o swoich marzeniach, czy o zagubionym płaszczu – za każdym razem potrafi sprawnie łączyć wątki dotyczące pamięci, bólu i absurdu ludzkiego doświadczenia. „Pociąg linii M” leniwie przesuwa się z przeszłości w teraźniejszość, ze snu do jawy. Książka Smith urzeczywistnia wieczną tęsknotę oraz celnie ukazuje, w jaki sposób człowiek próbuje sobie radzić ze stratą.” Heather Scott Partington, „Las Vegas Weekly”
„U progu kariery Smith pisała wiersze i artykuły do rockandrollowych czasopism. Nikogo więc nie zdziwiły „Poniedziałkowe dzieci”, opisujące jej drogę do sławy. „Pociąg linii M” jest zupełnie inny. To impresjonistyczna opowieść o marzeniach, niepowodzeniach, objawieniach i refleksjach na temat życia i sztuki. Patti to prawdziwy głos pokolenia, zabiera nas w intelektualną podróż z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w dłoni.” Will Hermes, „Rolling Stone”
„Poetka i szamanka, amerykańska ikona popkultury i rockowe dziecko-włóczęga. Taka jest Patti, która tytułowym pociągiem linii M dojeżdża w najgłębsze fragmenty swojej duszy. To mozaika historii o stracie, pamięci, kawie, literaturze i nadzwyczajnej wyobraźni.” John Heilpern, „Vanity Fair”
„Przepiękna, kalejdoskopowa ballada o stracie i nieubłaganie pędzącym czasie […]. Podczas gdy „Poniedziałkowe dzieci” opowiadały o Nowym Jorku lat 60. i 70., „Pociąg linii M” krąży tam i z powrotem między tym, co było, a tym, co jest. Duchy przeszłości przychodzą we wspomnieniach o ukochanym mężu, bracie i artystach, którzy inspirowali Smith. Szeroko rozumiana strata jest centralnym punktem jej opowieści […]. Wymowna, głęboko poruszająca książka, która na długo zostaje w pamięci.” Michiko Kakutani, „The New York Times”
„„Pociąg linii M” przejeżdża blisko celu, do którego dążył Marcel Proust – głębokie spojrzenie w ludzki umysł i serce. Po lekturze uświadomisz sobie, że „nic” jest „wszystkim”, a w życiu liczy się przede wszystkim miłość.” Joan Juliet Buck, „Harper’s Bazaar”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-393-3 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci
Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
Allen Ginsberg Listy
Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.
Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów
David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin
Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija
Kim Gordon Dziewczyna z zespołu
Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach
Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu
Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.
Amerykańska droga do oświecenia
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu
James Grissom Szaleństwa Boga.
Tennessee Williams i kobiety z mgłyPisać o niczym wcale nie jest tak łatwo.
Powiedział to jakiś kowboj, kiedy wkroczyłam w kadr snu. Niezdecydowanie przystojny, mocno lakoniczny, kiwał się na przechylonym do tyłu składanym krześle, muskając rondem stetsona zewnętrzną, ciemnobrązową ścianę samotnej kafejki. Mówię „samotnej”, bo wydawało się, że wokół nie ma nic z wyjątkiem przestarzałego dystrybutora paliwa i rdzewiejącego korytka na wodę, ozdobionego naszyjnikiem z much końskich, zawieszonym nad mętnymi resztkami stojącej wody. W pobliżu nikogo nie było, ale kowbojowi zdawało się to nie przeszkadzać – naciągnął tylko kapelusz niżej na czoło i mówił dalej. Ten stetson to był model Silverbelly Open Road, taki sam, jaki nosił kiedyś Lyndon Johnson.
– Mimo to piszemy – ciągnął dalej – żywiąc przy tym różne szaleńcze nadzieje. Żeby zrekompensować sobie to, co utraciliśmy, odnaleźć jakiś okruch prywatnego objawienia. To nałóg, jak gra na jednorękich bandytach albo golf.
– O wiele łatwiej jest rozmawiać o niczym – stwierdziłam.
Nie ignorował mnie otwarcie, ale nie odpowiedział.
– No tak, mniejsza z tym, to tylko moje trzy grosze – dodałam.
– Już masz się spakować, wyrzucić kije do rzeki, gdy nagle łapiesz rytm, piłka toczy się prościutko do dołka, a monety wpadają do odwróconej denkiem do góry czapki.
Promienie słońca odbiły się od sprzączki jego spodni, rzucając blask, który zamigotał jak pustynna równina długa i szeroka. Rozległ się przeraźliwy gwizd i kiedy zrobiłam krok w prawo, zauważyłam cień kowboja, sypiącego jak z rękawa innymi sofizmatami, przedstawianymi z zupełnie innego punktu widzenia.
– Ja już tu kiedyś byłam, prawda?
Siedział, gapił się na tę równinę i nic.
Skurwysyn, pomyślałam. Nie zwraca na mnie uwagi.
– Hej – odezwałam się – nie jestem trupem ani przemijającym cieniem, tylko istotą z krwi i kości.
Wyciągnął z kieszeni notes i zaczął pisać.
– Mógłbyś chociaż na mnie spojrzeć – dodałam. – W końcu to mój sen.
Przysunęłam się bliżej. Na tyle blisko, żeby zobaczyć, co pisze. Otworzył notes na czystej stronie i nagle zmaterializowało się na niej kilka słów.
„Nie, to jest mój sen”.
– A niech to szlag trafi – mruknęłam. Osłoniłam oczy i stałam, patrząc na to, w co wpatrywał się kowboj: na chmury pyłu, przypominające platformę ciężarówki białe niebo i niesione wiatrem biegacze pustynne, czyli na wielkie nic.
– Pisarz jest jak dyrygent – powiedział przeciągle kowboj.
Odeszłam, pozostawiając go samego, aby mógł dalej podążać krętą ścieżką zwojów swojego umysłu. Ociągające się słowa opadły ze mnie, kiedy wsiadałam do mojego prywatnego pociągu, który wysadził mnie kompletnie ubraną w zmiętej pościeli.
Otworzyłam oczy, weszłam chwiejnym krokiem do łazienki i jednym szybkim ruchem spryskałam twarz zimną wodą. Wciągnęłam buty, nakarmiłam koty, chwyciłam wełnianą rybacką czapeczkę i stary czarny płaszcz, po czym ruszyłam trasą, którą pokonywałam już wiele razy, na drugą stronę szerokiej alei, w kierunku Bedford Street i małej kafejki w Greenwich Village.
CAFÉ ‘INO
Pod sufitem wirowały cztery wentylatory.
W Café ‘Ino jest pusto, jeśli nie liczyć meksykańskiego kucharza i chłopaka imieniem Zak, który podaje mi to co zwykle, czyli grzanki razowe, miseczkę z oliwą i czarną kawę. Kulę się w kącie, wciąż w płaszczu i czapeczce. Dziewiąta rano. Jestem pierwszą klientką. Na Bedford Street, kiedy miasto się budzi. Mój stolik, stojący pomiędzy ekspresem do kawy i frontowym oknem, daje mi poczucie odosobnienia, mogę się tu wycofać w swój prywatny świat.
Koniec listopada. W kafejce jest chłodno. W takim razie dlaczego pracują wentylatory? Może jeśli będę wpatrywać się w nie dość długo, moje myśli również zaczną wirować.
„Pisać o niczym wcale nie jest tak łatwo”.
Słyszę powolny, kategoryczny i przeciągły głos kowboja. Notuję na serwetce to, co powiedział. Jak to możliwe, że facet może cię zirytować we śnie, a potem jeszcze być na tyle bezczelny, żeby nie dawać ci spokoju na jawie? Odczuwam potrzebę sprzeciwienia się mu – nie po prostu szybkiej riposty, ale jakiegoś działania. Spoglądam na swoje ręce. Jestem pewna, że mogłabym pisać o niczym bez końca. Musiałabym tylko nie mieć nic do powiedzenia.
Po pewnym czasie Zak stawia przede mną kolejny kubek kawy.
– Obsługuję cię dzisiaj ostatni raz – mówi uroczyście.
Parzy najlepszą kawę w okolicy, więc przykro mi to słyszeć.
– Dlaczego? Wyjeżdżasz gdzieś?
– Otwieram kawiarnię na plaży, na promenadzie w Rockaway Beach.
– Kawiarnia na plaży! Coś takiego, kawiarnia na plaży!
Wyciągam nogi i patrzę, jak Zak pełni swoje poranne obowiązki. Nie może wiedzieć, że kiedyś sama marzyłam o tym, by prowadzić kawiarnię. Zaczęło się pewnie od lektur o kawiarnianym życiu bitników, surrealistów i symbolistów francuskich. Tam, gdzie się wychowałam, nie było kawiarni, istniały jednak w książkach i kwitły w moich marzeniach. W 1965 roku przyjechałam do Nowego Jorku z South Jersey, po prostu żeby trochę powłóczyć się po mieście, i nic nie wydawało mi się bardziej romantyczne od przesiadywania w kafejkach w Greenwich Village i pisania poezji. W końcu zdobyłam się na odwagę, żeby wejść do Caffe Dante przy MacDougal Street. Nie było mnie stać na to, żeby coś zjeść, piłam jedynie kawę, ale najwyraźniej nikomu to nie przeszkadzało. Na ścianach wisiały zdjęcia murali z Florencji i ilustracje do Boskiej komedii. I wiszą tam po dziś dzień, zmatowiałe od osadzającego się na nich od kilkudziesięciu lat dymu papierosowego.
W 1973 roku wprowadziłam się do przestronnego, białego pokoju z małą kuchnią przy tej samej ulicy, zaledwie dwie przecznice od Caffe Dante. Mogłam wygramolić się na zewnątrz przez okno, siadać wieczorem na schodach przeciwpożarowych i obserwować ludzi wchodzących i wychodzących z Kettle of Fish, jednego z ulubionych barów Jacka Kerouaca. Za rogiem na Bleecker Street był mały stragan, gdzie młody Marokańczyk sprzedawał świeże bułki, solone anchois i pęki świeżej mięty. Wstawałam wcześnie i robiłam zapasy. Gotowałam wodę, wlewałam ją do pełnego mięty czajniczka i spędzałam popołudnia, pijąc napar z mięty, paląc grudki haszyszu i czytając w kółko opowiadania Mohammeda Mrabeta i Isabelle Eberhardt.
Wtedy Café ‘Ino jeszcze nie istniała. Siadywałam przy niskim oknie w Caffe Dante, wychodzącym na róg małego zaułka, i czytałam The Beach Café Mrabeta. Młody sprzedawca ryb Driss poznaje pewnego odludka, niesympatycznego dziwaka, prowadzącego na kamienistym brzegu w pobliżu Tangeru coś, co nazywa kafejką, chociaż stoją w niej tylko stolik i krzesło. Otaczająca to miejsce senna atmosfera tak mnie oczarowała, że niczego na świecie nie pragnęłam bardziej, niż tam zamieszkać. Jak Driss marzyłam o tym, żeby otworzyć własną kawiarnię. Myślałam o tym tak często, że mogłam niemal do niej wejść: do Café Nerval, małej przystani, gdzie poeci i podróżni znaleźliby niewyszukany azyl.
Wyobrażałam sobie wytarte perskie dywany na podłodze z szerokich desek, dwa długie drewniane stoły, otoczone ławami, kilka mniejszych stolików i piec do pieczenia chleba. Każdego ranka przecierałabym blaty aromatyczną herbatą, jak robią w Chinatown. Nie byłoby muzyki ani karty dań. Tylko cisza czarna kawa oliwa świeża mięta chleb razowy. Na ścianach wisiałyby zdjęcia: melancholijny portret poety, od którego kafejka wzięła nazwę, i mniejsza fotografia zapomnianego poety Paula Verlaine’a, który rozparty na krześle siedzi w palcie przed kieliszkiem absyntu.
W 1978 roku zarobiłam trochę pieniędzy i mogłam wpłacić kaucję za wynajem parterowego domu przy East Tenth Street. Kiedyś mieścił się tam salon kosmetyczny, ale teraz dom stał pusty, nie licząc trzech białych podsufitowych wentylatorów i kilku składanych krzeseł. Mój brat Todd nadzorował remont, pobieliliśmy ściany i nawoskowaliśmy drewnianą podłogę. Dwa szerokie świetliki zalewały dom jasnością. Spędziłam kilka dni, siedząc pod tymi oknami przy stoliku karcianym, popijając kawę z delikatesów i obmyślając swój następny ruch. Wiedziałam, że będą mi potrzebne pieniądze na remont toalety, ekspres do kawy i sporo białego muślinu, by przyozdobić okna. Chodziło o sprawy praktyczne, które kryły się zwykle w muzyce mojej wyobraźni.
W końcu musiałam pożegnać się z tą kafejką. Dwa lata wcześniej poznałam w Detroit muzyka Freda „Sonica” Smitha. Było to nieoczekiwane spotkanie, które stopniowo zmieniało moje życie. Pragnęłam Freda tak, że tęsknota za nim przenikała wszystko – moje wiersze, piosenki, serce. Prowadziliśmy życia równoległe, jeździliśmy autobusami między Nowym Jorkiem i Detroit i spotykaliśmy się na krótkich randkach, zawsze kończących się rozdzierającymi serce rozstaniami. Dopiero co zaznaczyłam, gdzie zamontować zlew, a gdzie ekspres do kawy, kiedy Fred zaczął mnie błagać, bym przyjechała do niego i zamieszkała z nim w Detroit. Nic nie wydawało mi się ważniejsze od tego, żeby się połączyć z ukochanym, którego poślubienie było moim przeznaczeniem. Gdy pożegnałam się z pełnym moich ambicji Nowym Jorkiem, spakowałam najcenniejsze rzeczy i zostawiłam resztę, w zamieszaniu rezygnując z kaucji i kafejki. Nie dbałam o to. Wystarczały mi te samotne godziny, które mijały na piciu kawy przy stoliku karcianym, kiedy pławiłam się w blasku marzeń o własnej kawiarni.
Kilka miesięcy przed naszą pierwszą rocznicą ślubu Fred powiedział mi, że jeśli obiecam dać mu dziecko, zabierze mnie wszędzie, dokąd tylko zechcę. Bez wahania wybrałam Saint-Laurent-du-Maroni, przygraniczne miasteczko na północnym zachodzie Gujany Francuskiej, na północnoatlantyckim wybrzeżu Ameryki Południowej. Od dawna chciałam zobaczyć pozostałości po francuskiej kolonii karnej, do której zsyłano najgroźniejszych przestępców, dopóki nie przeniesiono ich na Wyspę Diabelską. W Dzienniku złodzieja Jean Genet opisywał Saint-Laurent jako ziemię świętą, a więźniów przedstawiał czytelnikom z nabożną empatią. Opisał nienaruszalną hierarchię przestępczą, drzewo męskiej świętości, rozkwitłe w najstraszliwszym zakątku egzotycznego kraju. Wspinał się na to drzewo jak po drabinie: najpierw trafił do poprawczaka, potem został drobnym złodziejaszkiem i ponosił nieustanne porażki. Ale kiedy został skazany, więzienie, które darzył takim szacunkiem, zamknięto i uznano za nieludzkie, a ostatni pozostali przy życiu osadzeni wrócili do Francji. Genet odbywał karę we Fresnes, gorzko lamentując, że nigdy nie osiągnie wielkości, do której aspirował. Załamany, napisał, że został odarty z niesławy.
Trafił do więzienia zbyt późno, by dołączyć do tego bractwa, które unieśmiertelnił w swoim dziele. Pozostawiono go pod murami więzienia niczym kulawego chłopca z Hamelin, któremu wzbroniono wejścia do dziecięcego raju, ponieważ przyszedł za późno.
Liczący już siedemdziesiąt lat pisarz był ponoć schorowany i najprawdopodobniej nigdy nie mógłby sam wrócić do Gujany. Wyobrażałam sobie, że przywiozę mu stamtąd ziemię i kamienie. Fred, chociaż często śmieszyły go moje donkiszotowskie pomysły, wcale nie zlekceważył tego obowiązku, który sama sobie narzuciłam. Zgodził się bez dyskusji. Napisałam do Williama Burroughsa, którego poznałam, mając dwadzieścia kilka lat. Był blisko z Genetem i odznaczał się romantyczną wrażliwością, jak ja, obiecał mi więc pomóc dostarczyć Genetowi kamyki, kiedy przyjdzie pora.
Przygotowując się do podróży, Fred i ja spędzaliśmy całe dnie w bibliotece publicznej w Detroit, studiując historię Surinamu i Gujany Francuskiej. Niecierpliwie chcieliśmy poznać miejsce, którego żadne z nas dotąd nie odwiedziło, i wytyczaliśmy kolejne etapy podróży: jedyną możliwością był lot do Miami, potem lokalną linią na Barbados, Grenadę i Haiti, by wylądować w końcu w Surinamie. Tam musielibyśmy trafić do pewnego nadrzecznego miasteczka w okolicach stolicy tego państwa, a potem wynająć łódź i dopiero przepłynąwszy rzekę Maroni, moglibyśmy postawić stopę na gujańskiej ziemi. Planowaliśmy tę podróż długo w noc. Fred kupił mapy, ubrania khaki, czeki podróżne i kompas, przyciął swoje długie, cienkie włosy, a potem zaopatrzył się jeszcze w słownik francusko-angielski. Kiedy już się zapalił do jakiegoś pomysłu, analizował go z każdego możliwego punktu widzenia. Geneta jednak nie czytał. Lekturę zostawiał mnie.
Polecieliśmy do Miami w niedzielę i spędziliśmy dwie noce w przydrożnym motelu pod nazwą Mr. Tony’s. W pokoju pod sufitem wisiał mały czarno-biały telewizor, do którego wrzucało się ćwierćdolarówkę, żeby go włączyć. Zjedliśmy czerwoną fasolę i żółty ryż w Małej Hawanie i odwiedziliśmy Crocodile World. Krótki pobyt w Miami przygotował nas na ekstremalne upały, którym, jak się okazało, musieliśmy wkrótce stawić czoło. Podróż trwała długo, bo na Grenadzie i Haiti wszyscy musieli wysiąść, a celnicy sprawdzali luki bagażowe w poszukiwaniu przemycanych towarów. W końcu o świcie wylądowaliśmy w Surinamie. Porządku pilnowała garstka młodych żołnierzy uzbrojonych w broń automatyczną, a nas zapędzono do autobusu i odwieziono do starannie sprawdzonego i strzeżonego hotelu. Zbliżała się pierwsza rocznica puczu wojskowego, który obalił tu demokratyczne rządy 25 lutego 1980 roku – rocznica przypadająca zaledwie na kilka dni przed rocznicą naszego ślubu. Byliśmy jedynymi obywatelami amerykańskimi w okolicy i zapewniono nas, że znajdujemy się pod dobrą opieką.
Spędziliśmy kilka dni w stolicy kraju Paramaribo, przytłoczeni upałem, a potem przewodnik zawiózł nas sto pięćdziesiąt kilometrów dalej, do miasta Albina na zachodnim brzegu rzeki graniczącej z Gujaną Francuską. Różowe niebo przecinały żyłki błyskawic. Przewodnik znalazł chłopca, który zgodził się przewieźć nas przez rzekę pirogą, czyli długim canoe z wydrążonego pnia. Ponieważ mądrze się spakowaliśmy, dość łatwo daliśmy sobie radę z bagażami. Odbiliśmy od brzegu w niskiej, drewnianej łódce. Padał lekki deszcz, który szybko zamienił się w tropikalną ulewę. Chłopak podał mi parasol i ostrzegł, żeby nie wkładać palców do wody. Nagle zauważyłam, że w rzece roi się od małych, czarnych ryb. Piranie! Cofnęłam szybko rękę, a chłopiec się roześmiał.
Mniej więcej po godzinie wysadził nas u stóp błotnistego nasypu. Wyciągnął pirogę na ląd i dołączył do kilku robotników, kryjących się przed deszczem pod długim daszkiem z ceraty rozciągniętej na czterech drewnianych słupkach. Wydawali się rozbawieni naszą chwilową dezorientacją. Po chwili wskazali, jak dojść do głównej drogi. Kiedy z trudem wdrapywaliśmy się na śliskie wzgórze, dobiegający z dużego przenośnego magnetofonu calypsowy rytm Soca Dance Mighty’ego Swallowa został prawie całkowicie zagłuszony przez nieustający deszcz. Przemoczeni do nitki włóczyliśmy się po pustym miasteczku, aż wreszcie schroniliśmy się w jedynym, jak można było sądzić, tutejszym barze. Barman podał mi kawę, a Fred zamówił piwo. Dwóch mężczyzn piło calvados. Mijało popołudnie, wypiłam kilka kaw, a Fred łamaną francuszczyzno-angielszczyzną wdał się w rozmowę z jakimś gościem o chropowatej cerze, który kierował pobliskim rezerwatem żółwi. Gdy deszcz zelżał, pojawił się właściciel miejscowego hotelu, proponując swoje usługi. Potem przyszedł chłopak, będący młodszą i bardziej naburmuszoną wersją hotelarza, i zabrał nasze bagaże, a my poszliśmy za nim błotnistą ścieżką w dół wzgórza do nowego lokum. Nie mieliśmy rezerwacji, a mimo to czekał na nas wolny pokój.
Hôtel Galibi okazał się spartański, ale wygodny. Na komódce stały buteleczka rozwodnionego koniaku i dwa plastikowe kubki. Zmęczeni zasnęliśmy, mimo że nawracający deszcz niezmordowanie siekł dach z blachy falistej. Kiedy się zbudziliśmy, czekały na nas wielkie kubki kawy. Poranne słońce świeciło mocno. Zostawiłam ubrania, żeby wyschły na patio. Na koszuli Freda koloru khaki siedział mały kameleon, upodobniający się do niej barwą. Wyłożyłam zawartość kieszeni na stolik. Przemoczona mapa, wilgotne rachunki, rozgniecione owoce i wszędobylskie kostki do gry na gitarze Freda.
Około południa jakiś betoniarz zawiózł nas pod ruiny więzienia Saint-Laurent. W ziemi grzebało kilka zabłąkanych kur, obok leżał przewrócony rower, ale wokół nie było żywej duszy. Kierowca wszedł z nami przez niską kamienną łukowatą bramę, a potem po prostu zniknął. Na terenie więzienia panowała tragiczna atmosfera świetnie prosperującego miasta, które z dnia na dzień popadło w ruinę; wyeksploatowało ludzkie dusze, po czym wysłało ich łupiny na Wyspę Diabelską. Fred i ja poruszaliśmy się w alchemicznym milczeniu, starając się nie przeszkadzać królującym tu duchom.
W poszukiwaniu odpowiednich kamieni wchodziłam do pojedynczych cel, przyglądając się wyblakłym tatuażom graffiti na ścianach. Owłosione jądra i uskrzydlone kutasy, najważniejsze organy aniołów Geneta. Nie tutaj, pomyślałam, jeszcze nie. Rozejrzałam się w poszukiwaniu Freda. Lawirując wśród wysokiej trawy i wybujałych palm, znalazł niewielki cmentarz. Zobaczyłam, że przystaje przed nagrobkiem z napisem „Synu, matka modli się za ciebie”. Stał tak przez dłuższy czas, spoglądając w niebo. Zostawiłam go w spokoju i przyjrzałam się zabudowaniom, a w końcu wybrałam kamyki z polepy w celi zbiorowej, wilgotnego pomieszczenia wielkości małego hangaru lotniczego. Ciężkie, zardzewiałe łańcuchy były zakotwiczone w ścianach oświetlonych smukłymi snopami światła. Mimo wszystko czuło się tu jeszcze zapach życia: nawóz i ziemię. Zobaczyliśmy też armię pierzchających przed nami żuków.
Wkopałam się na głębokość kilku cali w poszukiwaniu kamieni, po których mogły deptać zrogowaciałe stopy więźniów albo podeszwy ciężkich buciorów strażników. Starannie wybrałam trzy i schowałam je do wielkiego pudełka po zapałkach Gitanes, pozostawiając oblepiające kamyki grudki ziemi. Fred podał mi chusteczkę, żebym wytarła ręce, a potem roztrzepał ją i schował w nią pudełko jak w woreczek. Wsunął mi je w dłonie i był to pierwszy krok prowadzący do włożenia tego prezentu w ręce Geneta.
Nie zagrzaliśmy miejsca w Saint-Laurent. Pojechaliśmy nad morze, ale rezerwatu żółwi nie można było zwiedzać, bo właśnie trwał okres godowy. Fred spędził sporo czasu w barze, rozmawiając z miejscowymi. Pomimo upału był w koszuli i krawacie. Autochtoni wydawali się go szanować, przypatrywali mu się bez ironii. Tak już działał na ludzi. Mnie wystarczyło to, że siedziałam na jakiejś skrzyni przed barem, wpatrując się w głąb pustej ulicy, której nigdy wcześniej nie widziałam i której zapewne więcej nie zobaczę. Kiedyś w tym miejscu organizowano przemarsze więźniów. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak wloką za sobą łańcuchy w tym potwornym upale, dostarczając okrutnej rozrywki nielicznym mieszkańcom zapylonego, zapomnianego miasteczka.
Wracając z baru do hotelu, nie zauważyłam ani jednego psa, żadnych bawiących się dzieci i ani jednej kobiety. Raczej nie szukałam towarzystwa. Od czasu do czasu łowiłam wzrokiem spojrzenie pokojówki, bosonogiej dziewczyny o długich, ciemnych włosach, uwijającej się po hotelu jak w ukropie. Uśmiechała się i gestykulowała, nie znała jednak angielskiego i ciągle była w ruchu. Posprzątała pokój, zdjęła nasze rzeczy z tarasu, po czym wyprała je i wyprasowała. Z wdzięczności podarowałam jej jedną z moich bransoletek, złoty łańcuszek z czterolistną koniczyną; kiedy wyjeżdżaliśmy, zauważyłam, że dynda na jej nadgarstku.
W Gujanie nie było pociągów – ani jednej linii kolejowej. Jakiś facet z baru znalazł nam kierowcę, który poruszał się niczym statysta z filmu Nierówna walka. Nosił gogle lotnicze, czapkę na bakier i koszulę w panterkę. Ustaliliśmy cenę i zgodził się nas podwieźć dwieście sześćdziesiąt osiem kilometrów do Kajenny. Jeździł poobijanym beżowym peugeotem i uparł się, żeby nasze bagaże jechały na przednim siedzeniu, bo w bagażniku zwykle przewozi kury. Ruszyliśmy Route Nationale w deszczu, który tylko na chwilę co jakiś czas przerywało uciekające słońce, i słuchaliśmy piosenek reggae, nadawanych przez miejscową stację radiową, chociaż muzykę zakłócały trzaski. Kiedy sygnał zanikł, kierowca włączył odtwarzacz kasetowy z muzyką zespołu o nazwie Queen Cement.
Od czasu do czasu rozwiązywałam chusteczkę, by spojrzeć na pudełko po zapałkach, ozdobione wizerunkiem Cyganki stojącej w dobrze znanej palaczom gitane’ów pozie, w kłębach dymu o odcieniu indygo. Nie otwierałam go jednak. Wyobrażałam sobie ten krótki, ale pełen triumfu moment, w którym przekażę kamyki Genetowi. Fred trzymał mnie za rękę, gdy bez słowa jechaliśmy krętą drogą przez gęsty las, mijając niskich, krępych, szerokich w barach Indian, bez trudu zachowujących równowagę, mimo że nieśli na głowach iguany. Przejeżdżaliśmy przez maleńkie wioski, jak Tonate, gdzie stały tylko pojedyncze domy i wysoki na sześć stóp krucyfiks. Poprosiliśmy kierowcę, żeby się zatrzymał. Wysiadł i przyjrzał się oponom auta. Fred zrobił zdjęcie tablicy z napisem „Tonate. Dziewięcioro mieszkańców”, a ja odmówiłam krótką modlitwę.
Nie wiązały nas żadne szczególne pragnienie ani nadzieja. Osiągnąwszy podstawowy cel, nie zmierzaliśmy w żadne konkretne miejsce i nie mieliśmy nigdzie rezerwacji: byliśmy wolni. Jednak kiedy zbliżaliśmy się do Kourou, wyczuliśmy jakąś zmianę. Wjechaliśmy na teren wojskowy i natknęliśmy się na posterunek. Żołnierze sprawdzili dokument tożsamości kierowcy i po trwającej całą wieczność ciszy kazali nam wysiąść. Dwaj funkcjonariusze przeszukali samochód z przodu i z tyłu – w schowku pod deską rozdzielczą znaleźli nóż sprężynowy z pękniętą sprężyną. To chyba nic takiego, pomyślałam, ale kiedy zastukali w klapę bagażnika, nasz kierowca wyraźnie się zdenerwował. Zdechłe kury? Może narkotyki. Obeszli auto, a potem poprosili o kluczyki. Szofer wyrzucił je do płytkiej rozpadliny i zaczął uciekać, lecz żołnierze szybko przydusili go do ziemi. Zerknęłam kątem oka na Freda. W młodości miał problemy z prawem i zawsze bał się przedstawicieli władzy. Nie zdradzał żadnych emocji, postanowiłam więc pójść za jego przykładem.
Żołnierze otworzyli bagażnik. Leżał w nim jakiś mężczyzna, na oko po trzydziestce, zwinięty niczym ślimak w rdzewiejącej muszli. Wyglądał na przerażonego, kiedy jeden z żołnierzy szturchnął go karabinem i kazał wyjść z samochodu. Zaprowadzili nas na posterunek policji, zamknęli w osobnych pokojach i zaczęli przesłuchiwać po francusku. Znałam ten język na tyle, żeby odpowiedzieć na najprostsze pytania, a w innym pokoju Fred rozmawiał z żołnierzami barową francuszczyzną. Nieoczekiwanie przyjechał komendant i zaprowadzono nas przed jego oblicze. Miał pierś niczym beczka, ciemne, smutne oczy i sumiasty wąs, który dominował na jego zbrązowiałej od słońca twarzy, zniszczonej zmarszczkami zmartwień. Fred szybko ocenił sytuację, a ja zaczęłam grać rolę posłusznej kobiety, bo w tym dalekim zakątku, opanowanym przez Legię Cudzoziemską, niewątpliwie rządzili mężczyźni. Patrzyłam w milczeniu, jak żołnierze odprowadzają gdzieś ludzką kontrabandę, rozebraną i skutą kajdankami. Fredowi nakazano wejść do gabinetu komendanta. Odwrócił się i spojrzał na mnie. Zachowaj spokój, tak brzmiała wiadomość, którą niczym telegraf przekazały mi jego jasnoniebieskie oczy.
Jeden funkcjonariusz przyniósł nasze bagaże, a drugi, w białych rękawiczkach, wszystko dokładnie przeszukał. Siedziałam, trzymając swoje zawiniątko. Odczułam ulgę, że nie kazali mi go oddać, bo już nabrało dla mnie świętości, ustępującej tylko świętości mojej obrączki ślubnej. Nie wyczuwałam żadnego niebezpieczeństwa, ale pilnowałam się, żeby trzymać język za zębami. Śledczy przyniósł mi czarną kawę na owalnej tacy, ozdobionej wzorem w niebieskie motyle, po czym wszedł do gabinetu komendanta. Dojrzałam profil Freda. Po jakimś czasie wszyscy wyszli. Wydawali się być w przyjaznym nastroju. Dowódca wymienił z Fredem męski uścisk i wsadzono nas do prywatnego samochodu. Ani ja, ani Fred nie odezwaliśmy się słowem, kiedy wjeżdżaliśmy do stolicy kraju Kajenny, leżącej nad brzegami ujścia rzeki o tej samej nazwie. Fred dostał od komendanta adres jakiegoś hotelu. Zostaliśmy wysadzeni u stóp wzgórza – koniec podróży. „To będzie gdzieś tam”, pokazał gestem i wnieśliśmy walizki po kamiennych schodach, prowadzących do ścieżki i naszego kolejnego miejsca zamieszkania.
– O czym rozmawialiście?
– Właściwie nie jestem pewien, facet znał tylko francuski.
– To jak się porozumiewaliście?
– Dzięki koniakowi.
Fred wydawał się głęboko zamyślony.
– Wiem, że się martwisz, co będzie z naszym kierowcą, ale nie możemy nic w tej sprawie zrobić. Naraził nas na poważne niebezpieczeństwo, a przede wszystkim martwiłem się o ciebie.
– Och, nie bałam się.
– Wiem – odpowiedział – i dlatego właśnie się martwiłem.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.SPIS FOTOGRAFII
11 Café ‘Ino
18 Fred, rzeka Maroni
19 Przewodnik, rzeka Maroni
20 Quartier disciplinaire
21 Kraty celi zbiorowej
24 Rzeka Cayenne
29 Krzesło Roberta Bolaño
34 Srebrny balonik
36 Toaletka w sypialni
39 Ekspres do kawy przypominający zgarbionego mnicha
43 Stolik szachowy, na którym w 1972 rozegrano mecz o mistrzostwo świata
46 Bizon, Berlin
48 Ściana w Pasternak Café
50 Wieża ciśnień, Berlin
55 Markiza, Pasternak Café
58 Detal posągu, Berlin
70 Niedźwiedź Tołstoja, Moskwa
82 Arcade Bar, Detroit
86 Autorka, wiosna 1954
89 Pavillon de la Reine, Paryż
92 Kronika ptaka nakręcacza, Café ‘Ino
98 Chrzcielnica, Buenos Aires
100 Stolik Schillera, Jena
102 Łóżko Fridy Kahlo
118 Kule Fridy
119 Suknia Fridy
120 Dworzec West Fourth Street
124 Fred na Nawaderze
126 Wierzby, Saint Clair Shores
130 Bungalow, Rockaway Beach
136 Szczątki promenady
144 Alamo z flagą
156 Złota świątynia, Kioto
161 Widmowa szata
169 Ace i Dice, Kamakura
170 Dworzec Kita-Kamakura
172 Stojaki do kadzidełek
173 Grób Akutagawy
175 Maska komiczna
180 Café Collage, Venice Beach
184 Kościół pod wezwaniem Świętego Tomasza Becketa
186 Grób Sylvii Plath
189 Pokój przesłuchań, Zbrodniczy zamiar
190 Café ‘Ino w dniu zamknięcia
196 Szata Parsifala, Neuhardenberg
200 Detal posągu, Berlin
203 Z Paulem Bowlesem, Tanger
211 Grób Jeana Geneta, Al-Araisz
212 Fred, Dzień Ojca, jezioro Ann
227 Tory na pustyni, Namibia
230 Maszyna do pisania Hermanna Hessego
232 Laska Virginii Woolf
235 Wow Cafe, Ocean Beach Pier
Wszystkie zdjęcia © Patti Smith, z wyjątkiem stron 19, 20, 126: Fred Smith
86: zdjęcie wykorzystane dzięki uprzejmości archiwum Grega Mitchella
92: © Yoshie Tominaga
203: © Tim Richmond
211: © Lenny KayeWYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected],
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2016
Wydanie I