Początek - ebook
Początek - ebook
Fascynująca powieść fantasy, dziejąca się w pełnym magii świecie Valdemaru
Trzynastoletniemu osieroconemu chłopcu o imieniu Mags udaje się wydostać z kopalni kamieni szlachetnych, w której zmuszany był do niewolniczej pracy. Dzieje się tak dzięki temu, iż magiczny koń, Towarzysz, wskazuje go jako Wybranego – kogoś, kto w przyszłości stanie się Heroldem. Mags wyjeżdża do Haven i niespodziewanie znajdzie się w samym centrum dworskich intryg, gdzie nikomu nie może ufać. Nagle odkrywa, że posiada talent, o którym wcześniej nie wiedział, stając się jednocześnie świadkiem tworzącej się legendy – formowania Kolegium Heroldów.
„Akcja powieści rozpoczyna się w kluczowym momencie historii Valdemaru, kiedy system kształcenia Heroldów zmienia się, zaś na dworze i na uczelni wyczuwa się niebezpieczne działania ze strony innych państw. Fanom Lackey spodobają się nowe wątki, zaś ci czytelnicy, którzy nie znają jej powieści, odkryją świat pełen przygód i wartości. Lektura godna polecenia!”.
„Library Journal”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-240-1 |
Rozmiar pliku: | 933 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mags nie trząsł się z powodu zimna; jego ciało zdążyło już przywyknąć do chłodu. Poza tym tutaj, w kopalni, było cieplej niż na powierzchni, przy śluzach, i nieco cieplej niż w noclegowni, chyba że wszyscy znaleźli się w jednym pomieszczeniu, a ciepło ich ciał sprawiało, że grzali się wzajemnie i można było usnąć.
Ukląkł w szybie we właściwy sposób. W odległości kilku palców od jego nosa widniała skała, stopy zaś wpasowały się w zagłębienia, które sam skrupulatnie wykopał. Lampa, którą miał zamocowaną na czole, rzucała na skałę przyćmione światło. Jedynie ta część jego ciała była ciepła — czoło pod reflektorem oliwnej lampy.
Gdzieś w pobliżu, za jego plecami, rozlegało się postukiwanie i echo tego odgłosu. Dopiero rozpoczął w kopalni swoją połowę dnia, ale oczywiście był już głodny. Owsianka z jęczmienia i owsa, którą dostawali na śniadanie, nie wystarczała na długo. Ale on do tego przywykł; czas zaś, gdy nie był głodny, wrył się w jego pamięć. Był taki dzień, gdy kucharz zachorował, a chleb przypalono. Pomocnicy kucharza wyrzucili bochenki, zamiast nakarmić nimi dzieci — a wystarczyłoby tego na kilka dni. Na szczęście Mags był wówczas dostatecznie blisko śluz, by dostrzec chleb, który miał być dla świń, wrzucony do wiadra. Zawołał resztę dzieciarni, która capnęła przypalone bochenki, nim te zdążyły trafić do chlewu. Tamtej nocy położyli się spać wcześnie, z żołądkami pełnymi jedzenia. Był i taki dzień, gdy Mags natknął się na kryjówkę pełną jabłek — prawdopodobnie ukradzionych przez jednego ze służących — i zjadł je wszystkie. No i oczywiście ten jedyny dzień w roku, gdy przyjeżdżał na inspekcję ksiądz. Wszystkie dzieci były z tej okazji myte, dostawały przyzwoite ubranie oraz ogromną porcję jedzenia składającą się z chleba i zupy.
Na myśl o zupie poczuł w ustach ślinę, a w brzuchu mu zaburczało. Może dzisiejszego popołudnia uda mu się wślizgnąć do chlewika i dobrać się do wiadra z odpadkami. W jednym z nich Demmon znalazł pół pasztetu mięsnego. Gnojek chełpił się tym naokoło. Zawsze podkradał różne rzeczy, ale nigdy się nimi nie dzielił. W pracy ociągał się, nigdy nie zakładał podpór w swoim złożu, zostawiając to następnej szychcie. Byłoby dla niego nauczką, gdyby znalazł się w tym zapadlisku. Dziel się, taka była zasada. Tym sposobem, jeśli jedzenie, które podwędziłeś, było zepsute, nikt nie chorował tak bardzo, by zaprzestać pracy, a jeśli żywność była dobra, najadali się wszyscy. Dziel się ciepłem i szmatami, które ukradłeś, a wszyscy będą mieli okrycie, bo jeśli ktoś zachoruje z powodu zimna, pozostali będą zmuszeni pracować za niego.
Jedyną rzecz, jaką nie można było się dzielić, stanowiła praca w pokładzie. W przypominających dziury wygryzione przez robaki skalnych tunelach było miejsce tylko dla jednej osoby.
Mags starannie ułożył dłuto i postukał młotkiem w odpowiednie miejsce pokładu. Było to rozległe, dobre złoże, którego szerokość dorównywała długości tunelu, co oznaczało, że nie będzie musiał spędzić większości czasu na rozbijaniu skały pokładowej. Nie będzie też musiał wysłuchiwać wrzasków, że nie znajduje żadnych drogocennych kamieni. Jak do tej pory miał takie trzy, w kolorze żółtym. Znajdowały się w sakiewce, którą miał zawieszoną na szyi i którą wyciągał pod koniec dnia. Mistrz Cole lubił żółte kamienie. Zielone może nawet bardziej, ale to jego synowie pracowali przy złożach, w których można było je znaleźć. Cole nie ufał sierotom, choć Mags nie potrafił sobie wyobrazić, co mogliby zrobić z dużym, zielonym kamieniem. Gdzie mieliby z nim iść? Kto kupiłby kamień szlachetny od wychudzonego, obdartego dzieciaka? A to oznaczało, że musieliby je po prostu gdzieś porzucić.
W kopalni wydobywano różne kamienie. Żółte, bladozielone, które nie były tak cenne jak ciemnozielone, ciemnoczerwone, fioletowe we wszystkich odcieniach tej barwy, bladożółte, które Mags wydobywał ze swojego pokładu, bladoniebieskie i przezroczyste ze srebrnymi żyłkami wewnątrz. Tych ostatnich było najwięcej i wydobywali je najmłodsi górnicy. Kiedy nabywałeś więcej doświadczenia, zaczynałeś poszukiwać bladożółtych i ciemnoczerwonych. Następnie bladozielonych i fioletowych. Potem ciemnożółtych i bladoniebieskich — ich wydobycie wymagało dobrego oka i sprawnej ręki.
Pod wpływem uderzeń Magsa od ściany odpadł kawałek skały. Nie było w nim kamieni szlachetnych, ale skała nie marnowała się — wędrowała do młyna bijakowego i do śluzy. Mags rzucił ją za siebie, a zbieracz, najmłodszy dzieciak spośród całej gromady, wyciągał kamienie z tuneli i kładł na zaprzężony w osła wózek.
Mags umieścił dłuto w odpowiednim miejscu i znowu zaczął stukać. Jeszcze jeden kamień i do zupy otrzyma dodatkową porcję chleba. Och, dobrze by było.
W miejscu, w którym znajdował się teraz Mags, słychać było dwa odgłosy — uderzania i kapania wody. Im bliżej wylotu kopalni, tym intensywniej słychać było wycie, które przynosiło na dół świeże powietrze, i skrzypienie pomp, które usuwały wodę. Nie utonęliby, oczywiście, gdyby pompy nie pracowały, ale mistrz Cole uważał, że woda powoduje rdzewienie narzędzi, kamienie zaś mogą zostać utracone. Toteż nie było mowy o pracy w wodzie.
Skała pękła nagle i jej kawałek odpadł. Dzięki lampie Mags dostrzegł kolejny żółty kamień, tak duży jak jego kciuk. Dodatkowa porcja chleba gwarantowana!
Najpierw jednak musi wydobyć kamień tak, by go nie uszkodzić.
Mags odwiązał szmatkę, którą nosił na szyi, złożył ją parę razy i umieścił na ziemi, dokładnie pod kamieniem. Jeśli są na nim rysy, to kamień, upadłszy na podkładkę, nie pęknie. Jeśli pęknie później, przy obróbce, wtedy nie będzie to już problem Magsa.
Operując dłutem tak delikatnie, jak tylko potrafił, zaczął usuwać kawałki skały wokół kamienia. Uderzenie, chwila przerwy, tak by sprawdzić postępy w pracy, następne uderzenie i znowu przerwa. To była ciężka, intensywna robota. Jeden zły ruch dłutem i może to go kosztować dodatkową porcję chleba. Inni, to znaczy synowie, wywnioskowali ze zmiennego rytmu uderzeń, że Mags coś znalazł.
— Mags! Lepiej, żeby to nie był zielony! — wrzasnął Jarrik Pieters.
— Nie jest! — burknął Mags. — To żółty!
— Nie uszkodź go! — wrzasnął w odpowiedzi Jarrik, zupełnie niepotrzebnie. Mags widział Jarrika pracującego przy jego własnym złożu z twarzą czerwoną z wysiłku i gniewu. Krzaczaste brwi miał zmierzwione, brązowe włosy (które już zaczęły mu się przerzedzać na czubku głowy) zlepiły się w strąki od potu, a małe, głęboko osadzone oczka lśniły chciwością na myśl o kolejnym kamieniu w sakiewce. Szeroko otworzył swoje duże usta, wołając, żeby Mags nie uszkodził kamienia. Tak jakby w ogóle miało się to zdarzyć! Czy Jarrik miał go za idiotę?
Tak, to właśnie myśli o tobie. Albo nawet gorzej. O wiele gorzej. Idiota i człowiek Złej Krwi.
Mags często to słyszał. Inne dzieciaki też słyszały dużo na jego temat. Ale żadne z nich nie wiedziało, co te słowa tak naprawdę znaczą.
Większa część nowych dzieciaków była zbierana raz do roku, by żyć i pracować w tym miejscu. Cole wyjeżdżał swoim wozem na poszukiwanie sierot, dzieci opuszczonych i tych, które straciły rodziców albo w ogóle były niechciane. Cole preferował te około jedenastego roku życia, ale brał nawet dziewięciolatków, jeśli były silne i wyglądały na zdatne do pracy. Kilkoro pochodziło z miejscowości oddalonych o dwa tygodnie drogi. Wysyłano je na spotkanie wozu Cole’a — a robili to przeważnie ludzie, którzy chcieli mieć te dzieciaki jak najszybciej z głowy.
Ale z Magsem było inaczej. Pochodził stąd. Pracował dla Cole’a, odkąd tylko pamiętał.
I jak daleko sięgał pamięcią, od zawsze członkowie rodziny Pietersów kogoś obrażali. Magsowi wkładano do głowy: „Jesteś Złej Krwi, chłopcze. Jesteś Złej Krwi i masz cholerne szczęście, że znalazłeś się tutaj, że daliśmy ci pracę i że możesz zająć czymś swoje bezużyteczne łapska, bo inaczej w końcu zawisłbyś na sznurze”.
Był Złej Krwi, bo jego rodzice byli bandytami i zostali zabici podczas ataku Królewskiej Gwardii. Był Złej Krwi, bo znaleziono go w kołysce w obozie bandytów. Był Złej Krwi, i to tak złej, że nikt nie chciał go wziąć i w końcu pozostawiono go w miejscowej Świątyni Trójcy. Księża nie byli zbyt zadowoleni, że przypadł im obowiązek opieki nad niemowlęciem. A potem pojawił się Cole Pieters.
„Wziąłem cię z dobrego serca, z czystej dobroci serca. Nikt inny cię nie chciał, nawet świętoszkowaci księża. Wszyscy wiedzieli, czym jesteś. Wszyscy się bali, że kiedyś zwrócisz się przeciwko nim. Jestem cholernym świętym, naprawdę jestem, bo zaryzykowałem, przyjmując cię do siebie”.
I tak niemowlak rozpoczął życie w domu Pietersów. Nazywano go Smarkaczem. Od chwili, gdy jego małe rączki mogły się zająć czymkolwiek, posyłano go do pracy. Nie płacono mu ani grosza, kiepsko karmiono i biednie przyodziewano, traktując jak popychadło. Mówiono mu, a on w to wierzył, że pracował, zanim nauczył się chodzić — raczkując, ciągnął za sobą kawałek szmaty, nieświadomie czyszcząc podłogę. Przez lata nazywano go Smarkaczem, a on wykonywał najróżniejsze prace w gospodarstwie domowym, począwszy od odkurzania podłóg, obracania rożna, mycia naczyń, aż po oczyszczanie ogrodu z chwastów. Trwało to do momentu, gdy był na tyle duży, by móc wyjrzeć poza krawędź śluzy. I wówczas zaczął pracować w kopalni.
Wtedy otrzymał imię Mags.
Stuknięcie, przerwa. Stuknięcie, przerwa. Mags przysunął nos do skały tak blisko, jak to tylko było możliwe, uważnie przyglądając się jej powierzchni.
Pamiętał tamten dzień. Polecono mu jedynie obserwować starsze dzieci, robić to samo, co one, i szukać rzeczy, które błyszczały i były kolorowe. Dostał narzędzia zaraz po tym, gdy przydzielono mu strój do pracy, choć nikt się nie spodziewał, że cokolwiek znajdzie. Kiedy jednak zaczął przesiewać żwir w zagłębieniu, w którym pracował, zwracając uwagę nie tylko na żwir w sicie, ale także upewniając się, że sprawdził, co znajduje się w śluzie, coś dostrzegł. Przedmiot ten nie był większy od ziarenka pszenicy, ale lśnił jasnozieloną barwą. Potem znalazł coś takiego w kolorze żółtym, fioletowym i zielonym, i jeszcze raz w zielonym. Pod koniec dnia Mags wręczył zdumionemu nadzorcy stosik maleńkich kamieni. Było ich tak dużo, że wypełniały całą garść.
— Na bogów, Smarkaczu, masz oczy niczym sroka! — wykrzyknął Endal Pieters. Tak samo było następnego dnia, i kolejnego, aż zaczęto go nazywać Magpie, „małą sroką”, potem Mags, a w końcu nazwa ta przylgnęła do niego jako imię.
Mags ostrożnie położył kciuk i palec wskazujący na błyszczącym kamieniu i poruszył nim, a przynajmniej próbował to zrobić. Czy kamień tkwił w skale luźno? Czy zdoła go wyciągnąć, niczym ząb mleczny? To zawsze było lepsze niż odłupywanie części kamienia od całości.
Mags czuł, że znalezisko lekko się naddaje, słyszał delikatny odgłos zgrzytania. Kamień wysunął się z zagłębienia w dwóch częściach, ale wystarczająco dużych. Nie musiał już nic mówić. Dwa kawałki wystarczą na dodatkową porcję chleba.
— Nie słyszę uderzeń młotka! — wrzasnął Jarrik. — Nie słyszę młotka, Mags!
— Wyciągnąłem dwa! — odburknął Mags i pociągnął łyk z butelki, po czym włożył kamienie do sakiewki zawieszonej na szyi.
— To nie oznacza, że możesz marnować czas na głupoty — odkrzyknął Jarrik. Ostatnio tak właśnie lubił określać ociąganie się przy pracy.
— Muszę się wysikać! — odrzekł Mags, co nie było prawdą, ale w łydkach i udach czuł skurcze, a poza tym słuchać już było odgłos nadjeżdżającego wózka zaprzężonego w osła. I tak będzie musiał albo wyjść z tunelu, albo przestać pracować i skulić się gdzieś przy jego końcu, podczas gdy dzieciak będzie wyciągał kamienie, toteż Jarrik burknięciem wyraził zgodę na przerwę w pracy. Mags cofnął się w głąb tunelu, do większego szybu. Chłopak o imieniu Felan, kościsty, zabrudzony, ze strąkowatymi włosami, ubrany w połatane konopne spodnie i koszulę, nawet na niego nie spojrzał, zajęty nurkowaniem w wyrobisku z jutowym workiem w ręku. Mags jednak nie oczekiwał pogawędki; sam pamiętał czasy, gdy był chłopakiem powożącym wózkiem zaprzężonym w osła i nie wolno mu było rozmawiać z górnikami.
Nie jesteś tu po to, by rozmawiać! Jesteś tu po to, żeby pracować!
Zmierzając w kierunku wyczerpanego pokładu, Mags miał okazję rozprostować nogi. Miejsce to służyło obecnie za latrynę. Składowano tutaj skały odpadowe, zakopując pod nimi odchody, zanim zaczynały wonieć zbyt intensywnie. Za to też był odpowiedzialny chłopak powożący wózkiem.
Mags nie znał tego dzieciaka zbyt dobrze. O ile było mu wiadomo, od momentu pojawienia się w kopalni chłopak nie odezwał się ani słowem. Cóż, to powinno spodobać się Jarrikowi, którego ulubionym powiedzonkiem było: „Dość obijania się!” i „Za dużo mielenia ozorem”, czemu towarzyszyło zdzielenie delikwenta po karku.
Mówiąc szczerze, Mags wcale nie chciał poznawać historii chłopca. Tutaj nie było szczęśliwych historii. Każdy dzieciak pracujący w kopalni był niechciany, stanowił ciężar dla wioski, był bękartem pozostawionym gdzieś na schodach albo sierotą. Dzieciaki najczęściej przybywały tutaj ze śladami łez na twarzy i ślady te wcale nie znikały. W kopalni niewiele było powodów do radości.
Jedzenia było tyle, byś utrzymał się przy życiu, chyba że je znalazłeś lub zwędziłeś. Sypiali wszyscy razem w jednym nieogrzewanym pomieszczeniu pod ziemią. Pomieszczenie to znajdowało się pod stajnią i wypełnione było sianem i słomą, zbyt starymi, by można było karmić nimi zwierzęta. Ale przynajmniej siano i słoma chroniły przed przeciągami i chłodem, a latem przed gorącem. Każdy dzieciak dostawał wytarty koc, a najlepszym sposobem na spanie było leżenie jak najbliżej jeden drugiego niczym gromadka szczeniaków, dzięki czemu można było się wzajemnie ogrzewać i dzielić okryciami. To oczywiście sprawiało, że pomiędzy starszymi dochodziło do obmacywania, ale wszyscy wiedzieli, że lepsze to niż chędożenie. Wszyscy znali historię Missy, która zaciążyła i miała wielki brzuch. Bito ją i podawano jej jakieś medykamenty, aż straciła dziecko. Potem już nigdy nie było w porządku z jej umysłem. Każdy chłopak na tyle duży, by mógł zostać ojcem, też dostał baty. Więc nikt z nikim się nie chędożył.
Mags nigdy nie mógł pojąć, skąd Missa miała energię i ochotę na takie rzeczy. On był tak bardzo zmęczony pod koniec dnia, że zasypiał, kiedy tylko nieco się rozgrzał, a czyjeś kościste ciało w żaden sposób nie zachęcało go, by skrócić czas snu choćby o chwilę. Może inaczej było w przypadku dziewczyn, które po prostu musiały się bzykać. A może z nim będzie inaczej, gdy nieco podrośnie, zwłaszcza wiosną i latem, gdy już nikt nie trzęsie się z zimna. Ale na razie jego fiutek był tak samo zmęczony jak jego właściciel i nie wydawał się zainteresowany seksem. Może gdy Mags będzie miał czternaście lat. Na razie miał trzynaście, a przynajmniej tak powiedział mistrz Cole księdzu podczas jego ostatniej wizyty.
Mags nie miałby nic przeciwko temu, żeby tak zostało. Pomysł, by skrócić sen tylko po to, by zaspokoić nagłe zachcianki jednej części swego ciała, nigdy nie przyszedł mu do głowy. A na razie znajdował się w wyczerpanym pokładzie i musiał tutaj zostać. Mógł się tutaj nawet położyć. To nie było złe; chłopak powożący wózkiem niedawno zabrał stąd kamienie. Magsowi udało się pozbyć skurczów w nogach i z powrotem poczołgał się w kierunku tunelu, zabierając ze sobą trochę drewna.
Mags zazwyczaj używał sporej liczby drewnianych belek. Mistrz Cole krzyczał na niego za to, ale tam, gdzie pracował Mags, nigdy nie doszło do zawalenia się stropu i Cole nie mógł z tym dyskutować. Czołgając się do wyjścia, chłopak zauważył, że belki podtrzymujące strop są stare i słabe, toteż wziął nową i za pomocą młotka umieścił ją jako podpórkę.
Mags wrócił do pracy na przodku, nieco niżej niż zazwyczaj. Gdzieś z oddali dobiegała go cicha rozmowa dwójki dzieciaków, szybko uciszona wrzaskami Jarrika: „Nie mleć ozorem!”.
Poczuł, że znowu zaczyna mieć skurcze. Dobra, czas na małe oszustwo. Miał już wystarczająco dużo kamieni. Wpadłby w kłopoty, gdyby ktoś go przyłapał — ale żeby to zrobić, nadzorcy musieliby wczołgać się do tunelu, a Mags musiałby nie słyszeć, że nadchodzą. Wyciągnął się, najpierw prawą, potem lewą nogę, cały czas postukując w ścianę tunelu dłutem. Potem przewrócił się na plecy i wyprostował całe ciało, wpatrując się w sufit widniejący tuż nad głową i wciąż postukując.
Mógł sobie na to pozwolić tylko wtedy, gdy chłopak z wózkiem już wykonał swoją robotę. Mags miał twardą skórę, ale nie aż tak twardą. Ale teraz chłopiec już się oddalił, oczyściwszy teren, a Mags mógł się wyciągnąć na gładkiej skale. Zimnej, lecz gładkiej.
Kiedy tak leżał, wpatrując się w sufit, usłyszał ciche, dobiegające z pewnej odległości pochlipywanie. Jarrik prawdopodobnie go nie słyszał, w przeciwnym razie na pewno by wrzeszczał. A potem podczas posiłku byłby wykład, jakimi to są szczęściarzami, jaki dobry był mistrz Cole, dając im schronienie, jedzenie i ubranie, bo nikt inny ich nie chciał. I jak to mistrz Cole tracił na nich pieniądze, bo są nic niewartymi robotnikami, niezarabiającymi nawet na swoje utrzymanie.
Mags nie miał pojęcia, jak nazywały się kamienie, które wydobywał, ani ile są warte, ale doskonale wiedział, że całe to gadanie o niezarabianiu na swoje utrzymanie było jednym wielkim kłamstwem. Dom mistrza Cole’a bowiem nie był zaniedbany, on sam nie tracił na wadze, jego żona nie nosiła łachmanów, jego córki zaś bez trudu znalazły mężów. A na wszystko to wszak potrzeba było pieniędzy. Jeśli więc pracownicy Cole’a nie zarabiali na swoje utrzymanie, to skąd mistrz miał pieniądze?
Kiedy Mags powiedział to głośno, ksiądz cmoknął i zgodził się z nim.
Mistrz Cole trzymałby wszystkie dzieciaki na dole dzień i noc, gdyby tylko uważał, że to możliwe. Jednak wówczas, gdy Mags był cały czas w domu i nie dołączył jeszcze do załogi kopalni, mistrz Cole doszedł do wniosku, że kiedy dzieciaki przebywały pół dnia w kopalni, a pół na powierzchni, nie chorowały tak często, a ich ciała nie deformowały się z powodu przyjmowania nienaturalnych pozycji, do czego zmuszało je przebywanie na dole. Teraz jedyni pracujący z Magsem ludzie, którzy byli przygarbieni i powykręcani od artretyzmu, rekrutowali się z grupy, która pracowała u Cole’a, gdy jeszcze nie obowiązywał obecny system, albo ci, którzy mieli nieszczęście doświadczyć wypadku w kopalni.
Dzieciaki z kopalni naprawdę nie miały dokąd pójść i faktycznie nikt by ich nie chciał. Nie umiały nic więcej, jak tylko płukać skały i poszukiwać kamieni. Tak więc były w stanie przetrwać dzięki marnym groszom, które pozostawały im po tym, jak Cole potrącał im z pensji na „zakwaterowanie i wyżywienie”.
Cole albo pozwalał dzieciakom odejść z kopalni w wieku szesnastu lat, albo zatrudniał ich na całą dniówkę. Ale gdzie można było odejść? Niczym inwalidzi, znali tylko pracę w kopalni i przy śluzie, więc kto by ich zatrudnił i po co?
Nielicznym udawało się dożyć szesnastego roku życia.
W Magsie narastało natomiast postanowienie: miał zamiar przetrwać. Dlatego był tak ostrożny. W pokładach, w których pracował, nigdy nie doszło do zawalenia się stropu. Nie miał pojęcia, co będzie robił, gdy skończy szesnaście lat, ale miał zamiar przeżyć do tego czasu. Życie może było marne, ale i tak było lepsze od jakichś alternatyw — Mags nie wierzył bowiem w bogów, niebiosa i tym podobne rzeczy. Jeśli bogowie istnieli, dlaczego pozwalali, by ludzie tacy jak mistrz Cole nosili piękne ubrania, jedli mięso i biały chleb, podczas gdy dzieci, które nigdy nie uczyniły nikomu nic złego, ginęły w kopalni pod zwałami skał? Może on, Mags, był Złej Krwi i zasługiwał na takie życie, ale niewielu było mu podobnych…
Cóż, będzie lepiej, jak wróci do pracy. Jego podstęp nie może trwać zbyt długo. Chłopak powożący wózkiem mógłby zauważyć brak kamieni i zameldować o tym fakcie.
Schylił się ponownie i powrócił do poszukiwań.
Do południa znalazł jeszcze dwa kamienie szlachetne, które zapewniały mu dodatkową porcję chleba, toteż dołączył do kolejki kierujących się na powierzchnię w znacznie lepszym nastroju, niż gdy schodził pod ziemię.
Kiedy wyłonili się na powierzchnię, mrugając pod wpływem światła słonecznego, Mags ujrzał Liema Pietersa, który wyciągał tłustą łapę po woreczek z kamieniami. Chłopak wręczył go nadzorcy i stłumił uśmiech na widok jego uniesionych brwi. Ale Liem tylko burknął: „Dodatkowa porcja, popołudniowy posiłek i kolacja” i odprawił go ruchem ręki.
Kilkoro dzieciaków patrzyło na Magsa z zazdrością, gdy kierował się ku Wielkiemu Domowi i tylnym drzwiom prowadzącym do kuchni.
Jakaś tajemnicza siła sprawiła, że w kuchni już wiedziano o jego dzisiejszym powodzeniu, bo wręczono mu miskę kapuśniaku i dwie pajdy razowego chleba. Mags zaniósł posiłek do długiej szopy, w której stał wielki stół. Szopę tę nazywano „szkołą”.
Zajął ostatnie wolne miejsce na jednej z długich ław i ujął czekający nań kawałek węgla drzewnego. Tak właśnie tutaj było — równocześnie jadłeś i uczyłeś się czytać i pisać.
Dlaczego? Mags nie miał pojęcia. To nie składało się w sensowną całość, zwłaszcza że mistrz Cole wściekał się, nazywając naukę „marnowaniem czasu”, ale z jakiegoś powodu musiał się na to zgadzać.
W szopie znajdowała się jedna z córek Cole’a; do niej należało zadanie nauczania dzieciaków. Do dyspozycji miała wiszącą na ścianie tablicę i kawałki białej kredy. Dziewczyna ubrana była w czystą, błękitną sukienkę, a jasne włosy uczesała w spływający na plecy warkocz. Poza tym jednak wyglądała jak wszystkie córki Cole’a: miała okrągłą twarz o jasnej cerze, różowe policzki i oczy niczym okrągłe, niebieskie jagody, tkwiące w jej ciastowatej buzi bez wyrazu. Pisała na tablicy, dzieciaki zaś za pomocą węgla pisały to samo na stole i głośno odczytywały, po czym wracały na chwilę do posiłku. Potem ścierały to, co napisały, i wracały do nauki.
Tę część dnia Mags niezaprzeczalnie lubił. Właściwie umiał już znacznie, znacznie więcej niż to, czego wymagano. Potrafił czytać i pisać całe zdania i często tworzył je z użyciem słowa, które właśnie wypowiedzieli inni. Stanowiło dla niego rodzaj magii to, że zapisywał wyrazy, a inni wiedzieli, o co mu chodziło. Słyszał kiedyś, że istnieje coś takiego jak „książki”. Pełne zdań, opowiadały historie i fakty dotyczące przeróżnych spraw — a dobrze było wiedzieć o różnych sprawach i móc znajdować odpowiedzi na wiele pytań. Mistrz Cole nie miał w swoim domu książek. Ale mieli je inni ludzie.
Jak gdyby w odpowiedzi na myśli Magsa córka Pietersa napisała na tablicy słowo „książka”. Posłusznie, choć z trudem, dzieciaki zaczęły je przepisywać. „K-siąż-ka. Książka” — literowały, podczas gdy Mags napisał: „Otwieram książkę, żeby czytać”.
Kiedy starł napisane zdanie, zauważył, że Burd, najmłodszy z dzieciaków, który pracował w kopalni, nie ma ani kawałka chleba. Zajmował się więc tylko swoją zupą, choć wyglądał tak, jakby miał ochotę się rozpłakać. Brak chleba mógł oznaczać wyłącznie to, że Burd wyszedł z kopalni z pustymi rękami. To nie było w porządku. Nie można karać dzieciaka tylko za to, że pokład był już wyczerpany, a on miał pecha akurat tam utknąć. Ale to był cały Cole…
Zakląwszy w duchu, Mags szturchnął Burda łokciem. Wytarł napisane zdanie i wręczył mu swój kawałek chleba. Burd gapił się na niego, najpierw ze zdziwieniem, a potem z uwielbieniem. Wziął kromkę i szybko wpakował ją do ust, tak jakby obawiał się, że Mags zmieni zdanie.
Mags dokończył zupę.
Lekcja dobiegła końca, gdy przyszedł Endal Pieters i powiedział, że już wystarczy. Córka Cole’a — żadnej z nich Mags nie rozróżniał, wszystkie były identyczne, łatwo je było zapomnieć i żadna nie miała na jego życie większego wpływu, bo nie miały władzy, bo go ukarać — wytarła tablicę i wyślizgnęła się z pomieszczenia. Dzieciaki, w tym także Mags, starły napisane słowa, rozprawiły się z resztkami posiłku i szybko wstały, gdyż Endal obserwował je z niecierpliwością.
Potem ustawiły się w rzędzie, bo Endal lubił precyzję, i wymaszerowały na zimno, by na zmianę pracować przy śluzie.