Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Poczekajka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poczekajka - ebook

Urzekająca opowieść o miłości, magii i sile marzeń

„Poczekajka” to książka niezwykła. To właśnie nią debiutowała Katarzyna Michalak, dziś autorka ponad dwudziestu bestsellerów. To „Poczekajkę” czytelniczki wskazały jako najlepszą książkę pisarki. Do dziś, choć minęło sześć lat od tego debiutu opowieść o romantycznej, pozytywnie zakręconej pani doktor wzrusza, rozśmiesza, ale i inspiruje tysiące czytelniczek. Perypetie Patrycji w ogrodzie zoologicznym z jej egzotycznymi pacjentami, są perełkami tej opowieści.

Patrycja, młoda i urocza doktor weterynarii, ma dwie pasje: jedną jest niesienie pomocy wszystkim stworzeniom dużym i małym,  drugą zaś… magia, która wypełnia maleńką, wynajmowaną kawalerkę i pozwala zapomnieć o samotności. Tak, tak, bo Patrycja marzy o Miłości, takiej przez duże M, ale gdzie taką znaleźć? Spotkanie z kręgiem czarownic na pewnym sabacie przynosi odpowiedź: „Znajdź małą, żółtą chatkę gdzieś na krańcu świata, a spotkasz Jego”. Patrycja, kierując się słowami „Bądź wierna. Idź”, wyrusza w pogoń za marzeniem, nie wiedząc, co ją czeka podczas tej przygody, kogo spotka w cichej, spokojnej wsi zwanej Poczekajką, kto okaże się jej przyjacielem, a kto wrogiem i jaką cenę przyjdzie jej zapłacić na końcu drogi…

„Poczekajka”, pierwszy tom słonecznej trylogii, do której należą też „Zachcianek” i „Zmyślona”, powraca w nowej słonecznej okładce, by nadal dawać wiarę w to, że marzenia się spełniają, a po najczarniejszej nawet nocy wstaje nowy, pełen nadziei dzień.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-4896-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG
JAK TO PROLOG: O WSZYSTKIM I O NICZYM

Domek koloru serca margerytki, zanurzony w słonecznym letnim popołudniu, zdawał się drzemać. Półprzymknięte okiennice sprawiały wrażenie opadających sennie powiek. Pszczoły, polatujące nad słodkoróżowymi kwiatami pnących róż, nuciły sobie tylko znaną mantrę. Bury kot sąsiada leżał rozkosznie wyciągnięty na stercie zdjętej ze sznura pościeli, znacząc biel prześcieradeł pieczątką łap. Było senne, pachnące miodem popołudnie...

Nagle w tę leniwą ciszę wdarło się szczekanie tak ostre, że kot, dom i pszczoły wstrzymały na chwilę oddech. Wielki, czarny jak kłąb burzowych chmur pies zaszczekał ponownie. Ochryple. Przejmująco. Wsparł się łapami na cembrowinie studni. Pochylił się, zaglądając do środka. Zaskomlał.

Spojrzała w górę, gdzie na tle niewzruszenie błękitnego nieba kleksem czerniał łeb zwierzęcia.

– Co ja tu robię? – rzuciła pytanie, a echo odbiło je od ścian studni. Nikt nie odpowiedział.

Omdlewające od wielogodzinnego wysiłku ręce ześlizgnęły się z łańcucha. Przerażona objęła go ramionami i zastygła w bezruchu. Gdyby z jej słynnego poczucia humoru pozostał choć ogryzek, stwierdziłaby, iż wygląda jak skrzyżowanie pingwina z misiem koala. Niestety, ogryzek pożarły zwątpienie i strach.

– Co ja robię w tej pieprzonej Poczekajce?!ROZDZIAŁ 1
O CZARNYM KSIĘCIU PROSTO Z MARZEŃ, SABACIE, NA KTÓRY TRAFIĆ NIE MOŻNA, I TRZONKU OD SEKATORA, CO PRZYTOMNOŚCI POZBAWIA

Zaszedł ją od tyłu. Cicho. Jak wojownik plemienia Czukczów, Dakotów czy jakoś tak. Zresztą Patrycję, zaczytaną, oderwaną od lecznicowej rzeczywistości, bujającą wśród czarów, zaklęć i uroków, nietrudno było podejść. Prawdopodobnie nawet trąby jerychońskie musiałyby się bardzo wysilić, by zwrócić uwagę uroczej pani doktor. A co dopiero jacyś tam pacjenci, obowiązki wiceszefowej, praca... Jaka znów praca?! Tu! Klepnęła otwartą dłonią w okładkę periodyku, tutaj jest prawdziwe życie!

Właśnie to prawdziwe życie wyrwał z rąk Patrycji Ten Wstrętny Artur, w skrócie TWA. Rzuciła się nań z pazurami jak kotka broniąca swych... Nie, to oklepane porównanie. Jeszcze raz. Rzuciła się na niego jak... jak... no, jak rozbitek tkwiący piąty rok na zaludnionej nim jedynym wyspie, któremu wyrywano ukochaną lekturę.

– Co ty czytasz, wariatko?! – TWA spojrzał na okładkę i prychnął na pół z rozbawieniem, na pół z ironią. – „Wiedźma Polska”, no cóż by innego...

– Oddaj! – warknęła, ale uciekł do sąsiedniego gabinetu, zatrzasnął jej drzwi przed nosem i przytrzymał nogą. Po chwili usłyszała ryk śmiechu.

– „Jak wyczarować nowego kochanka”. Pipi, bo umrę, ty starego sobie najpierw wyczaruj! „Wziąć wódki czystej dwie kwarty...”, a bimber może być? Mocniejszy jest, wyjdzie ci facet czerwonoskóry. Nie chciałabyś takiego Indianina, popijającego wodę ognistą na ławeczce przed swoim tipi? „Szałwi, rozmarynu i lubczyku kapkę”, kapkę z nosa chyba... Słuchaj! To jest dobre: „Krwi miesięcznej kropli dwie”, a kroplomierz to sobie gdzie wsadzisz? I co z tą krwią, bo nie piszą? Kółko na czole masz namalować? Sobie czy jemu?

– Spadaj, Artur! – wrzasnęła. – I oddawaj moją gazetę!

– No to albo mam spadać, albo oddawać. Wolę spaść, bo ciekawa jest...

W tym momencie zapadła niepokojąca cisza, a po niej nastąpił kolejny ryk, zmieniający się niemal w kwilenie. Mogła sobie wyobrazić, jak Artur za drzwiami zatacza się ze śmiechu i łzy spływają mu po policzkach.

– Słuchaj, Pa... Patrycja – wykrztusił – koniec jest najlepszy! „A gdy już miłosna nalewka się przegryzie, wypij na zdrowie. Kochanek sam się znajdzie”.

Do końca dnia była całkowicie i zupełnie rozkojarzona. Zresztą TWA nie omieszkał dokuczać jej przy każdej okazji, wywrzaskując – bezpiecznie zamknięty w sali operacyjnej – złośliwe komentarze tudzież uwagi.

– Masz jeszcze jakieś uroki miłosne w tym periodyku? Tylko proszę cię, nie praktykuj na mnie! Oddam ci się dobrowolnie, byleby tylko ani kapki, ani krwi miesięcznej...

– Zamknij się!

– A na sabat kiedy się wybierasz? Masz już miotłę? Błyskawicę czy Nimbusa 2000? Jak na niej latasz, nie podwiewa ci sukienki? Bo chciałbym popatrzeć...

– Zamknij się!!!

– A zapalenia ten... tego... przydatków od tych lotów nie dostaniesz?

Złapała lancet, by zadźgać sukinsyna, ale ze śmiechem zamknął się w swoim gabinecie. Że też musiała czytać to cholerstwo, gdy tylko kupiła... Szit! Szit! Do końca życia Ten Wstrętny Artur będzie sobie z niej dworował!

Już chyba wolała, jak pędził życie rozpieszczonego synalka bogatego szefa, z dala od lecznicy, clubbingując co noc, a potem śpiąc do wieczora, czyli po prostu nie istniejąc w Patrysinej rzeczywistości, niż udawał lekarza, czając się pod drzwiami jej gabinetu, obserwując skrycie każdy jej ruch i przyprawiając o zawał serca niespodziewanym pojawianiem się, wtrącaniem we wszystko tudzież głupimi komentarzami.

Pod koniec dyżuru TWA ostrożnie uchylił drzwi gabinetu, podszedł do odkażającej stół po ostatnim pacjencie Patrycji i pociągnął ją lekko, niemal pieszczotliwie za warkoczyk.

– Ej, nie gniewaj się, co? Znasz mnie przecież, lubię pożartować. A tego kochanka naprawdę nie musisz szukać, masz go przed sobą. – Przyklęknął na jedno kolano. – Dasz się przeprosić, pani mego serca?

Artur nadal się przekomarzał, choć wyczuła w jego głosie poważniejszą nutę, której się obawiała, od kiedy po raz pierwszy dała chłopakowi do zrozumienia, że między nimi może być tylko przyjaźń. Widać nie był przyzwyczajony do odpowiedzi odmownych, bo ponawiał starania o Patrysiną rękę, bądź tylko cnotę – na jedno wychodzi. Gdy więc teraz odwrócił dłoń Patrycji i ucałował jej wnętrze, cofnęła się, ale nie puścił. Pokręciła głową, coraz bardziej zła.

– Przestań się wygłupiać. Wstań.

– Tylko jeśli zgodzisz się towarzyszyć mi jako przyszła oblubienica na dzisiejszej imprezie. Szykują się całkiem niezłe balety. Zobaczysz, fajnie będzie. – Wstał z klęczek, ponownie ujął dłoń Patrycji i przyciągnął dziewczynę do siebie. – Potańczymy, poprzytulamy się jak za dawnych dobrych czasów. Napijemy się piwka...

– Do piwka to ty pierwszy – zauważyła złośliwie. – Swego czasu, mając do wyboru mnie albo piwko, wybrałeś...

– To było na studiach – przerwał jej. – Szczenięce lata. Teraz to teraz, a impreza zapowiada się...

– Taak – tym razem ona wpadła chłopakowi w słowo. – W temacie imprez jesteś ekspertem. Nie opuściłeś żadnej, od kiedy otrzymałeś dyplom lekarza i wróciłeś do Warszawy. Imprezujesz noc w noc...

– Stać mnie, to imprezuję.

Najwyraźniej trafiła w czuły punkt przeciwnika.

– Twojego ojca stać, nie ciebie. – Uśmiechnęła się ironicznie. – Ty, nierobie, nawet na kufel piwa od roku nie zapracowałeś.

Artur odepchnął dziewczynę od siebie i wycedził:

– Więc może ty, wiedźmo polska, zabierzesz mnie na sabat?

Cisnął w nią gazetą i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami tak, że plakat reklamujący szczepionkę spadł ze ściany. Patrycja wzięła głęboki oddech, by się uspokoić, przetarła stół raz jeszcze, po czym przysiadła na krześle.

Co do Artura – niech spada z tymi imprezami.

Co do sabatu – owszem. Wybierała się. W najbliższą sobotę.

Szkoda tylko, że adres podany w ogłoszeniu nie istniał.

Siedziała smutna i zła na ławce koło dworca PKS-u, zastanawiając się, co ona tu właściwie robi i kiedy zdecyduje się poddać, zawrócić. Z autobusów co chwila wysiadały kobiety, bynajmniej niewyglądające na autochtonki, chyba że w tutejszej miejscowości na co dzień gania się w długich czarnych kieckach i wymyślnych fryzurach.

Usiłowała podążać za nimi, udając, że ona tak tylko z psem spaceruje, ale nic z tego. Za każdym razem dochodziły do tego samego zakrętu i znikały za nim jak zaczarowane. Czego można się było przecież spodziewać.

Patrycja siedziała więc w parku, z coraz większym zniechęceniem patrząc na kolejny pekaes wypełniony zapewne sabatowiczkami, gdy... aż krzyknęła z zaskoczenia: przed nią, tam, gdzie jeszcze przed chwilą nie było nic, a przynajmniej nic godnego uwagi, stała kobieta w długiej sukni z czarnego aksamitu. Kocie oczy mrużyła w przyjaznym uśmiechu. Długie kasztanowe włosy, w promieniach zachodzącego słońca płonące czerwienią, splecione w niedbały warkocz, przerzuciła przez ramię. Nie można było powiedzieć o nieznajomej, że jest piękna, a jednak było w niej coś, jakieś dostojeństwo, szlachetność czy może tajemnica, które sprawiały, że obojętnie minąć nieznajomej się nie dało. Również przepiękny medalion na jej szyi – kamień oprawiony w srebro – przyciągał wzrok.

– Na sabat? – Było to raczej stwierdzenie faktu niż pytanie.

Patrycja przytaknęła gorliwie, odrywając oczy od medalionu.

– Chyba nie myślałaś, że podamy prawdziwy adres?

Po prawdzie Patrycja tak właśnie myślała.

– Jeszcze by się jakichś oszołomów nazlatywało... – Nieznajoma wykonała niesprecyzowany ruch ręką. – Potrzebna ci miotła i kot! – Dźgnęła palcem powietrze, po czym... zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.

Miotła i kot, powtórzyła dziewczyna w myślach, gapiąc się z niemądrze otwartymi ustami w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem stała czarownica. Otrząsnęła się po chwili, tocząc ciężkim wzrokiem po parku, aż wreszcie jej spojrzenie zatrzymało się na zamiatającym alejkę dziadku, a twarz wykrzywił paskudny uśmiech. Dziadek, widząc to spojrzenie i ten uśmiech, przycisnął miotłę do piersi jak najcenniejszy skarb i zaczął uciekać, Patrycja dopadła go jednak bez trudu...

Przyciskając miotłę do piersi jak najcenniejszy skarb, stała przed drzwiami lecznicy dla zwierząt, zastanawiając się: wejść czy nie.

No, same kłody pod nogi jej dzisiaj rzucają! Najpierw zmuszając do rozboju w biały dzień, potem do bezowocnych poszukiwań kota chętnego na sabat. Niestety, kotów w tym miasteczku nie uświadczył. Zapewne wszystkie bawiły obecnie na tajnym wiedźmińskim zlocie, żłopiąc nalewkę z waleriany i gawędząc leniwie z czarownicami, choć to nie Wigilia.

Ja też tak chcę!

Zdecydowana na wszystko, pchnęła drzwi lecznicy. Owionął ją znajomy zapach medykamentów i zwierzęcego strachu.

– Na sabat? – zapytał z dobrodusznym uśmiechem lekarz.

Czy oni tutaj powariowali?! Patrycja spłoniła się po cebulki włosów. Całe miasteczko wie, że przyjechała na sabat?! Widać to po niej czy co? No, okej, trochę widać: czarna suknia, rozwiane włosy, medalion, no i ta cholerna...

– Potrzebny pani kot do kompletu? – Wskazał brodą miotłę. Patrycja zdobyła się jedynie na słabe skinięcie głową. – Pożyczę swojego. Pafnucy uwielbia latać.

– Latać?! – Brwi same poderwały się do góry.

– A po co pani miotła? Aaaa... To pani pierwszy raz? – Zaraz, zaraz, o jakim pierwszym razie on mówi? – No to powodzenia! – Klepnął dziewczynę w plecy dłonią wielką jak patelnia, skutecznie wyduszając resztki oddechu, po czym wręczył jej wielkiego, pręgowanego, mruczącego jak silnik diesla kocura.

Chwyciła zwierzę pod pachę, pod drugą pachę wzięła miotłę – zdobycz wojenną – i ruszyła z powrotem do parku.

– W mordę jeża, i co dalej?! – warczała na samą siebie.

Zaszyta w najciemniejszych krzakach siedziała okrakiem na miotle, trzymając przed sobą nieprzerwanie mruczącego kocura.

– Mam się odbić?! – Czując się jeszcze bardziej głupio, spróbowała tak, jak to robił Harry Potter. Niestety, nie była Harrym... Mając w oczach łzy rozczarowania, zamarła nagle bez ruchu. Ktoś przedzierał się ku niej przez chaszcze. Może to obrabowany dziadek?! Nie odda miotły póki sił!

– Szit! – usłyszała przekleństwo i odetchnęła z ulgą. To była znajoma czarownica.

Na widok Patrycji uniosła brwi.

– Co ty wyprawiasz z tą miotłą? Nie zamierzasz chyba na niej latać? O! Cześć, Pafnucy, ty to zawsze się załapiesz... – Wiedźma podrapała kocura za uchem, na co rozmruczał się jak opętany.

– J-jak nie do latania, to do czego? – zająknęła się Patrycja.

– Sprawdzian determinacji. – Czarownica parsknęła śmiechem. – Pafnucy miał sterować czy wypatrywać lądu? – Chichotała jeszcze chwilę, po czym spoważniała. – Co tu robisz?

Patrycja spojrzała dookoła, zastanawiając się, co by tu odpowiedzieć. Nic inteligentnego nie przychodziło jej do głowy.

– Nie pytam, czemu siedzisz w tych krzakach, tylko po co przyjechałaś?! – Czarownica zirytowała się Patrysiną ignorancją.

– Chcę odnaleźć Amrego.

– A szukałaś w schroniskach dla zwierząt? – zapytała kobieta ze współczuciem.

– To nie pies, to mój Wymarzony Ukochany! – wykrzyknęła Patrycja święcie oburzona. Amre... W schronisku dla zwierząt... też coś! – Tak go roboczo nazwałam.

– Aaaa... Więc chcesz sobie wyczarować nowego kochanka?

Dziewczyna przytaknęła gorliwie.

– No cóż... Skoro chcesz... Będziesz musiała wykazać się wiarą i odwagą.

Przytaknęła jeszcze gorliwiej.

– N i e z w y k ł ą wiarą i odwagą! – powtórzyła czarownica z naciskiem, na co Patrycja przytaknęła najgorliwiej, jak potrafiła. – Okej. Niech ci się przyjrzę... – Położyła na ramionach Patrycji obie dłonie i z tym samym przyjaznym uśmiechem obejrzała sobie dziewczynę od stóp do głów. – Fajna podopieczna mi się trafiła. Jestem Berenika, twoja przewodniczka od teraz aż do końca.

– Do końca czego? – Patrycja poczuła, jak włoski jeżą jej się na karku.

– Och – znów to niesprecyzowane machnięcie ręką – ty zadecydujesz. Czy wiesz, jak zostaje się wiedźmą? Oczywiście nie wiesz, bo niby skąd – odpowiedziała sama sobie. – Gdy odchodzi jedna z nas, zbieramy się na sabacie takim jak ten dzisiejszy i przyjmujemy do naszego grona nową adeptkę. Dzisiaj będziesz to ty.

– Wiedziałyście, że przyjadę?! – wykrzyknęła z niedowierzaniem Patrycja.

– Moja droga – tym razem uśmiech zmienił się na protekcjonalny – tutaj nie zlatuje się byle kto, co to karty potrafi rozłożyć czy w szklaną kulę godzinami się gapi, aż mu oczy wypływają i mózg się lasuje. Spotkasz dziś śmietankę polskiego wiedźmiństwa, co przyszłość potrafi przepowiedzieć ot, tak! – Pstryknęła palcami i roześmiała się, ale tym razem był to śmiech tak sympatyczny, że Patrycja zawtórowała jej z wyraźną ulgą.

– Rozumiem, że wkraczam w zaklęty krąg na miejsce którejś z pani przyjaciółek?

Berenika zamyśliła się.

– Nie nazwałabym Matyldy czyjąkolwiek przyjaciółką, nie musimy się przyjaźnić, by tworzyć Krąg, mimo to będzie nam jej brakowało. Może nie tyle jej, co tych pysznych grzybków. Marynowanych. – Puściła oko. – Chodź ze mną.

Z wiedźmą przewodniczką okazało się, że na sabat jest całkiem blisko. Za zakrętem, za którym do tej pory czarownice znikały tajemniczo, w żywopłocie było niewidoczne z chodnika przejście.

Patrycja stanęła przed nim zdegustowana i rozczarowana zarazem.

– Tak po prostu? Przez dziurę w żywopłocie?

– A co ty myślałaś, że portal ci otworzę? – Berenika spojrzała na podopieczną z przyganą. – Harrych Potterów się za dużo naczytałaś. No, ruszaj przez dziurę i ciesz się, że możesz dziś wieczorem z nami być.

Stary dwór, do którego przywiedziono Patrycję, wprost stworzony do goszczenia wiedźm, czarownic i innych odmieńców, z zewnątrz wprawdzie wyglądał jak wymarły, w środku jednak tętnił tej nocy życiem. I magią.

Wierzeje otworzyły się same i Patrycja stanęła na progu oczarowana.

Sala balowa w pełni zasługiwała na to miano. W srebrnych kandelabrach płonęły setki świec, rzucając rozmigotane refleksy na twarze zgromadzonych wiedźm. Stały rozszczebiotane w grupkach, przechwalając się jak małe dziewczynki, a to fryzurą, a to krojem sukni, a to wymyślnym makijażem. Podtykały pod oczy rozmówczyń magiczne medaliony, dzieląc się nowo odkrytym zaklęciem czy urokiem specjalnie na tę okazję wyszperanym z czarnoksięskich annałów.

Wyglądałyby jak stado przekupek, gdyby nie oczy... W oczach tych kobiet była mądrość wielu pokoleń poprzedniczek. Tych spalonych na stosie i łamanych kołem za to tylko, że miały rude włosy czy spojrzały nie tak. Tych wyrzuconych poza nawias społeczności, o których przypominano sobie, gdy krowa zachorzała czy kurzajka na nosie nie dała się zdrapać. Tych, które służyły na dworach jako jasnowidzące doradczynie władców, za co na koniec płacono im zawsze tą samą monetą: śmiercią. Rzadko szybką i bezbolesną.

– Witaj w klubie – Berenika przerwała Patrycji te ponure rozmyślania, podając kubeczek z bursztynowym napojem.

– Trucizna?

– Nie. Kolejny sprawdzian determinacji.

– Dużo ich jeszcze przede mną?

Berenika przytaknęła z uśmiechem, ale kocie oczy pozostały poważne.

Patrycja gestem desperata wychyliła kieliszek niemal do dna i... po prostu odebrało jej oddech, a potem zaniosła się kaszlem.

– No, no, Nalewkę Wiedźmuni pijemy małymi łyczkami i nigdy do końca – pouczyła Patrycję czarnowłosa czarownica, odziana w przepiękną ciemnozieloną suknię, stojąca obok Bereniki. – Ostatnie krople należą się naszej pani, Magii.

Strząsnęła resztkę płynu ze swojego naczynka do płonącego na kominku ognia. Płomień buchnął jadowitą zielenią.

Patrycja, jej wzorem, oddała ostatni łyk ogniowi i... nagle poczuła się jak u siebie. Na jej ustach pojawił się wniebowzięty uśmiech, na policzkach rumieńce, w ciele siła i odwaga cywilna.

Wstała nieco chwiejnie i klasnęła w dłonie. Wiedźmy ucichły, przyglądając się dziewczynie z ciekawością i sympatią.

– Frzypyłam tutaj, szepy wyszarooować sobie noweho chochanka. To znaszy Amreho. Amre to nie pies, tylko mój chuchochany – wyjaśniła, zastanawiając się, ale jakoś tak z boku, czy mówi wystarczająco składnie i na temat. – Pomożecie?

– Pomożemy! – zakrzyknęły chórem wiedźmy.

Roześmiały się z dawno przebrzmiałego żartu, który swego czasu żartem nie był, i nagle poważne zaczęły tworzyć krąg ze splecionych dłoni. Ręka za rękę, ramię przy ramieniu, powoli zamykały Patrycję wewnątrz magicznego oka cyklonu, który za chwilę miał dziewczynę porwać i unieść daleko ponad czas i przestrzeń, tam, gdzie czekał on.

Patrycja, podtrzymywana za ramiona przez Berenikę, zamknęła oczy i pozwoliła się ponieść tej potędze. Potędze Kręgu, wirującego coraz szybciej w rytm gardłowego „mmmmm”, unoszącego włoski na karku, odbierającego zmysły.

Kolory, światło i cień rozmazują się w jedną szarą smugę. Twarze zlewają się w jedną twarz. Twarz znajomą. Moją twarz. Moje oczy o źrenicach rozszerzonych podnieceniem, moje włosy rozwiane, jakby przez salę przelatywał orkan, moje usta nucą to, odbierające zdrowe zmysły, „mmmmm”... – Patrycja czuje, jak unosi się razem z wirującym Kręgiem ponad salę, ponad dach, ponad chmury, jak ulatuje wprost w rozgwieżdżone niebo i nagle spada niczym jastrząb na ofiarę. I widzi, jak...

...pod domkiem koloru serca margerytki pojawia się jeździec na wspaniałym, czarnym jak źrenica kota rumaku, pochyla się ku Patrycji, wbijając gorejące spojrzenie w jej oczy i mówi zmysłowym, niskim głosem:

– Dokumenty poproszę.

Wróć!!! Jakie dokumenty?! Patrycja zamrugała, rozglądając się półprzytomnie, by po chwili skonstatować, że zdrętwiała z zimna siedzi na ławce w parku, tym samym, z którego wyruszyła za Bereniką. Przed nią, miast jeźdźca na wspaniałym, czarnym jak źrenica i tak dalej, stoi policjant z dezaprobatą wypisaną na pucołowatej twarzy. Jak to, policjant?! A Amre?! Przecież to miał być Amre!

Bliska łez sięgnęła do torebki po dowód. Policjant przypatrywał się jej jeszcze chwilę.

– Pani wraca z sabatu? – zapytał domyślnie i już machał na nią ręką, już wracał do radiowozu, odjeżdżając w siną dal. Nawet nie zdążyła skrzywić ust w czymś, co z założenia miało być uroczym uśmiechem, choć pewnie i tak by nie wyszło. Zamiast walczyć z mimiką, oparła ciężką głowę na rękach.

Rany Boskie, ależ mnie łeb nap... boli. Co ja piłam?! Chciało jej się wyyy...ć. Opanowała z niejakim trudem ową chęć i rozejrzała się jeszcze raz. Krajobraz nie różnił się od tego sprzed sabatu. W parku pod kasztanem nie wyrosła żółta jak kurczątko Chatka. Czarny Książę nie zmaterializował się na prowadzącej do niej drodze.

– To był tylko sen. – Patrycja potrząsnęła głową, czując łzy napływające do oczu. – Piękny, ale tylko sen.

Wstała, by powlec się na dworzec PKS-u, gdy... pierwsze promienie słońca zatańczyły na medalionie, który jeszcze niedawno zdobił dekolt Bereniki, a teraz lśnił na szyi Patrycji. Z niedowierzaniem uniosła klejnot do oczu.

Pod kryształem górskim, oprawionym w srebro, widniała sentencja: „Bądź wierna. Idź”.

To nie był sen.

W blasku świecy litery zdawały się płonąć żywym ogniem.

„Bądź wierna”. Komu, a może czemu?

„Idź”. Kiedy i dokąd? Gdzie szukać odpowiedzi na te pytania? Gdzie szukać jego – mężczyzny z wizji?

Patrycja rozejrzała się. Siedziała przy sekretarzyku w swej sypialnio-jadalnio-bawialni (maleńka kawalerka spełniała wszystkie te role) i była pewna jednego: na sto procent nie jest to Chatka z wizji i na dwieście procent nie ma tu Amrego.

Jedyną żywą istotą, oprócz Patrycji rzecz jasna, była Panda-pies – Patrysina przyjaciółka, powierniczka i towarzyszka wszelakich niedoli, obecnie zajmująca pół dywanu – suka rasy czarny terier rosyjski, która z założenia miała być psem obronnym. Niestety, nawet po kursie prowadzonym przez policjanta pozostała łagodna jak czarna włochata owca, co Patrycji snu z powiek nie spędzało. Osobiście, mając na co dzień do czynienia z psami siejącymi postrach wśród przechodniów, wolała mieć w domu czarną owieczkę zamiast psa mordercy. I miała. Dywanik przed łóżkiem, o który potykała się co rano.

Tenże dywanik, słysząc szeptane przez pańcię słowa, uniósł włochate ucho.

– „Bądź wierna. Idź” – powtórzyła na głos Patrycja. Na słowo „idź” Panda-pies poderwała się z miejsca, gotowa wyruszyć natychmiast. Dokądkolwiek. Jej pani pokręciła jednak głową.

– Widzisz? – Skierowała pysk psa tam, gdzie tykał zegar. – Nie widzisz. – Odgarnęła z oczu psa gęstą grzywkę. – O której jest spacerek? No właśnie. A która jest teraz? No właśnie. Śpij.

Pies z ciężkim westchnieniem opadł na podłogę, ponownie zmieniając się w dywanik, Patrycja zaś zamyśliła się głęboko.

Magii może pomóc tylko magia. A odnaleźć to, co niezgubione, można tylko za pomocą... Zza oprawionych w skórę tomów Sienkiewiczowskiej Trylogii, które dostała od matki na osiemnastkę, wyciągnęła almanach „Szkoła Czarownic”. Zatrzymała się na chwilę na bardzo interesującym rozdziale: Zdejmowanie (tudzież rzucanie) klątw i uroków, po czym przeszła do właściwego, zatytułowanego rzeczywiście Odnajdowanie tego, co niezgubione.

– „Weź cukru naparstek, dwie garstki soli, z nimi na wschód idź”. Po kiego grzyba? – Patrycja zdumiała się głośno. Panda-pies podniosła ucho. – To nie do ciebie, Pandzia. Czytajmy dalej, niczemu się nie dziwiąc. Ciekawe, jak daleko na ten wschód, bo nie precyzują. „A wpierw do spowiedzi”. No nie, rady dla czarownicy...! „Wahadełko ładnie proś, potem kręć do woli, sama się nie turbuj, niech się ono biedzi”. Ten przepis mi się podoba! – wykrzyknęła. – Cukier, sól i wahadełko. Spowiedź i wschód innym razem...

Z pudełeczka wyściełanego aksamitem wyciągnęła wahadełko i poczęła nim jeździć po mapie Polski. Ono zaś z tysięcy miejscowości istniejących w Polsce stanowczo wskazało maleńką kropkę na Mazurach, otoczoną pradawną puszczą. Kropka ta podpisana była: Stare Kiełbonki.

Patrycja, podekscytowana, skoczyła na równe nogi. Tak! Tak! To musi być to! Wahadełko nigdy się nie myli! No, oprócz tych przypadków, kiedy się myli...

Ledwo doczekawszy do weekendu, uzbrojona w prowiant, lekturę i cierpliwość, wsiadła w pekaes (o dziwo Warszawę z Kiełbonkami łączyła bezpośrednia linia), po czym ruszyła ku Amremu.

Jak ruszyła, tak – po pięciu godzinach – stanęła.

Przez całą drogę, zamiast czytać kolejny numer „Wiedźmy Polskiej”, imaginowała sobie, jak to wysiada z autobusu pośrodku pradawnej puszczy, zagłębia się w nią wąską ścieżyną, dzielnie pokonuje kilometry dzielące ją od zagubionej pośród wiekowych dębów chatki. Oczyma wyobraźni widziała, jak staje przed małym żółtym domkiem, słyszy tętent końskich kopyt i wtedy...

Ziiiiiuuuuu... Ziiiiuuuu...

Kiełbonki miast siedliskiem Amrech okazały się przeloTIRówką. Pradawną puszczę wycięto Bóg wie kiedy, na jej miejscu zaś wyrosło skrzyżowanie tras wschód – zachód i północ – południe. Po kilku minutach spędzonych na owym skrzyżowaniu Patrycja wolała już szukać Chatki na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Efekt byłby podobny, a przynajmniej można było wstąpić na zakupy do Domów Centrum i pizzę zjeść. Tu zaś oprócz skrzyżowania nie było kompletnie nic.

Co gorsza, z Kiełbonek nie było także ucieczki – jak już do nich trafiłaś, musiałaś tam pozostać, bo jedynym połączeniem z cywilizacją był właśnie autobus, którym Patrycja przyjechała. Wracał nazajutrz i gdyby nie sympatyczny kiełboniak ze stacji paliw, który wynajął niebodze pokój za jedyne sto złotych, dziewczyna nocowałaby na przystanku.

Gdy w końcu wsiadała do autobusu, niemal ucałowała kierowcę.

Amre n i e j e s t kiełboniakiem.

A wahadełko jest głupie.

Trzeba sięgnąć po tarota, a jeśli on nakłamie... Może szklana kula?

Na takim wygwizdowie jeszcze w życiu nie była. Obróciła się na pięcie, ze wzrastającą zgrozą wodząc dookoła wzrokiem. Zaśnieżone pola ciągnęły się po horyzont. Jednostajnie burobiałe. Bez odrobiny łamiącego tę jednostajność krzaczka, nie mówiąc już o jakimś rachitycznym drzewku.

Patrycja wzdrygnęła się, otuliła szczelniej kożuszkiem i powlokła do samochodu. Wsunęła się w nagrzane wnętrze, z którego Panda-pies-syberyjski tym razem nie chciała wyjść, i oparła głowę na kierownicy gestem człowieka pokonanego. To była jej piąta wyprawa poszukiwawcza. Po raz piąty, celując na chybił trafił w miejsce na mapie, ruszyła w nieznane, by odnaleźć domek z wizji.

Do tej pory wydała miliardy złotych na paliwo; odmroziła sobie wszystkie (no prawie wszystkie) członki; nieomal poległa, gdy zeszłej zimy ford zakopał się w zaspie i czekała w nim aż do odwilży; dostała udaru słonecznego, gdy tego lata telepała się po bezdrożach przy czterdziestu stopniach Celsjusza, a w samochodzie było jeszcze goręcej: białka oczu niemal się ścinały, bo ni stąd, ni zowąd siadła klimatyzacja.

Ciekawe, jak długo jeszcze będzie błądziła po omacku, goniąc za cieniem? Kiedy podda się całkowitemu zwątpieniu i zaprzestanie poszukiwań?

– Ostatni raz – wymamrotała zdrętwiałymi z zimna ustami. – To będzie ostatni raz!

A Tarot jest głupi. Szklana kula też.

Tym ostatnim razem wylądowała w... szpitalu. Choć po prawdzie miejscem docelowym była Ukraina, bowiem atlas otworzył się Patrycji na stronie setnej, a palcem utrafiła (doprawdy mogłaby przedtem podejrzeć) w okolice Rymaczi.

Hmm... Amre nie jest kiełboniakiem, nie jest świniarówczykiem, nie jest tokarczykiem, nie jest wyłazyjczykiem, więc może jest... rymaczijczykiem (rymaczem?), a te wszystkie poprzednie nietrafione miejscowości to sprawdziany determinacji, w których lubowała się Berenika? Bo Berenika miała nieustannie tę samą odpowiedź na wszelkie Patrysine pytania tudzież wątpliwości: „Bądź wierna. Idź”.

Namierzywszy cel na mapie, Patrycja zaopatrzyła się w suchy i mokry (bo upał był, jak na maj w strefie umiarkowanej przystało, nie z tej ziemi) prowiant, nową porcję nadziei i paczkę psiej karmy dla Pandy-psa. Dosiadła swego srebrzystego rumaka (czytaj: forda z p r a w i e sprawną klimatyzacją) i ruszyła na spotkanie z przygodą.

Granicę w Dorohusku przekroczyła już następnego dnia rano, rycząc na cały głos z wyjącą jej do wtóru suką: „Ląly, aj mister ląly, aj hew nołbady ooł maj ooooooołn”.

Celnik, patrząc na nią podejrzliwie, wysłuchał mętnych wyjaśnień typu „zapragnęłam zażyć kąpieli w tym pięknym, czystym jeziorze... eeee... jak mu tam było... niech sprawdzę... w Jagodzińskim! No właśnie! Jagodzińskim!”.

– A ten pies szczepiony aby?

– No, masz!

Tym razem miała przeczucie, rozpaczliwe przeczucie, że jest na dobrej drodze, że cel już niedaleko, i nikt – dosłownie nikt! – nie powstrzymałby Patrycji przed poszukiwaniem Amrego w okolicach miejscowości... jak jej tam było? Rymaczi.

Wracając do tematu: granicę przekroczyła rano. Poszwędała się po Ukrainie do południa i pod okiem tego samego celnika: „Jak tam kąpiel? Udana? Hehehe”, wróciła na łono ojczyzny. Zrozpaczona cokolwiek. Oraz wściekła i zła.

Nie w smak jej było wracać do więzienia, jakim zdała się Patrycji nagle Warszawa.

Kurde! Przecież była już nawet za granicą! To nic, że parę godzin, ale była! Gdzie, do jasnej cholery, ukrywa się ta chałupa?! Czy naprawdę jest skazana na żywot zdziwaczałej starej panny od kotków i piesków?

Zjechała na pobocze, oparła głowę na kierownicy i załkała z żalu nad sobą. Widziała już oczyma wyobraźni siebie za lat paręnaście, otoczoną tabunem kwadratowych yorków, z różowymi wstążeczkami na główkach, wracającą do domu, w którym nikt, oprócz owych yorków, na nią nie czeka. Ani Amre, ani...

Panda-pies, której wyobraźnia całe szczęście nie sięgała tak daleko, szczeknęła radośnie. Patrycja uniosła głowę i nagle łzy obeschły, a do Warszawy zawsze zdąży wrócić, bo oto miała przed sobą wyglądającą całkiem miło tabliczkę z nazwą restauracji. O! I jakiś pałac jest niedaleko, a że Patrycja była entuzjastką dworków, zamków i pałaców wszelakich, skręciła bez namysłu w tamtym kierunku. Asfaltowa droga znudziła się Patrycji równie szybko jak poprzednio.

– Pojedziemy na skróty – rzuciła do Pandy-psa i wjechała w las, z każdym uderzeniem serca oddalając się od dorohuskiej przelotówki.

Droga na skróty ma zazwyczaj ten urok, że okazuje się parę razy dłuższa niż ta, którą miała skracać. Tak było i w tym przypadku, ale Patrycji nawet się podobało: jechała wąską, wytyczoną przez koleiny dróżką, rozkoszowała się cieniem rzucanym przez wiekowe drzewiszcza, zapachem sosen i krzakami, które za wszelką cenę próbowały dostać się do środka samochodu przez zapraszająco otwarte okna. Tak, tak, Patrycja z właściwą sobie radością rozkoszowała się spacerem po lesie.

Do czasu.

Śpiewała właśnie razem z Pandą-psem „Lecę, bo chcę”, gdy samochód zakrztusił się i stanął. Nie chciał dalej lecieć.

O losie, losie... Za co?! Za co mnie doświadczasz tak ciężko?!

Patrycja po raz kolejny obchodziła piekielną maszynę, co rusz kopiąc ją w koło – tak jak to widziała na filmach. Z tym że na filmach po paru kopnięciach samochód ruszał, a ford ani drgnął.

Po chwili udało się Patrycji podnieść maskę, rozgonić ręką kłęby pary, wydobywające się z rozwartej paszczy auta, i zajrzeć – z nieukrywaną ciekawością – do środka. Ostatni raz oglądała to, co kryje się pod maską, przy zakupie forda, a i wtedy patrzyła raczej na taką fajną część, co robiła „ping!”, a nie na to, co pokazywał sprzedawca. Teraz więc powtórnie podziwiała tę fajną część, co robi „ping!”, i dopiero skowyt Pandy-psa, zamkniętej w dusznym wnętrzu, uświadomił dziewczynie, że:

1. samochód jest niewątpliwie zepsuty;

2. znajdują się w samym sercu puszczy;

3. jest głodna, pies też, chce im się pić i wyć;

4. komórka, no jakże by inaczej!, nie ma zasięgu.

Muszą ruszać na poszukiwanie pomocy, ku cywilizacji, a że nie wiadomo, gdzie owa cywilizacja się znajduje, należy iść na północ, czyli tam, gdzie wskazuje rosnący na drzewach mech. Mech rośnie na północy czy południu?

Kurczę, trzeba rzucić monetą.

Orzeł, a więc na północy...

Rozważania Patrycji na temat marszruty przerwał dźwięk coraz natarczywiej domagający się jej uwagi.

Był to warkot traktora.

Stanęła pośrodku dróżki, gotowa zatrzymać pojazd nawet za cenę życia. Zamachała rozpaczliwie rękami. Traktor zawarczał zdumiony, by po chwili znieruchomieć. Z jego wnętrza wykaraskał się... Ha! I tu powinien się pojawić elf. A najlepiej elfi książę.

Ale „życie to nie je bajka”: z wnętrza wykaraskał się chłopak mniej więcej w wieku Patrycji, w czarnym berecie z antenką (mimo trzydziestu stopni w cieniu) i w szarej pikowanej kamizeli made in PRL. Miał ci on miłą, pucołowatą twarz zroszoną potem, oczy jak węgielki i ręce jak dwa bochny chleba. Jednym słowem, sprawiał całkiem miłe i swojskie wrażenie, a Patrycji ani przez moment nie przyszło do głowy, że znajdują się sami w lesie oraz że może stać twarzą w twarz z gwałcicielem, więc prawie rzuciła się chłopakowi na szyję. Przystopowała dosłownie krok od niego.

– Hę? – zapytał.

– Zepsuł się. – Patrycja machnęła ręką w kierunku krnąbrnego forda.

Nieznajomy rzucił okiem w stronę parującego samochodu.

– Ma wodę? – zapytał.

Patrycja przyjrzała się fordowi. Na akwarium nie wyglądał.

– Nie ma – odparła pewnie.

– No to bierzem go! – Chłopak wyciągnął zza pazuchy linkę (czy to normalne, by facet nosił za pazuchą linkę holowniczą?!), uwiązał forda niczym krasulę do traktora i dosiadł z powrotem swego mechanicznego rumaka.

Dopiero warkot silnika wytrącił Patrycję z oszołomienia.

Już po chwili znów rozkoszowała się spacerem po lesie, holowana gdzieś dokądś, z radością śpiewając: „Więc chodź, pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko”, a Panda-pies wyła jej do wtóru. Tak, tak, były uratowane! Świat odzyskał kolory, a komórka zasięg! Dzień znów zrobił się pogodny, słońce zatańczyło na mijanym drogowskazie „POCZEKAJKA 1” – jaka sympatyczna nazwa – „niech na niebie stanie tęcza malowana twoją”... staaać!!

– Stój! Zatrzymaj się!!! – krzyknęła Patrycja, ale zagłuszył ją warkot traktora i chłopak jechał dalej.

Nie zastanawiając się dłużej, wyskoczyła z holowanego samochodu, nie zważając na fakt, że ten odjeżdża w siną dal, i stanęła pośrodku drogi oniemiała i zachwycona. Przed nią, tuż za płotem, stał sobie w promieniach słońca... domek z wizji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: