- W empik go
Poczekalnia. 13 rozmów o pandemii - ebook
Poczekalnia. 13 rozmów o pandemii - ebook
Mamy za sobą doświadczenie kilkunastu miesięcy życia w bezpośrednim zagrożeniu śmiertelną chorobą, w rygorystycznym reżimie sanitarnym, który sparaliżował nasze relacje społeczne, gospodarkę, życie kulturalne. Joanna Racewicz zaprosiła 13 znanych osobowości reprezentujących różne profesje do rozmowy o tym trudnym czasie. Jej goście opowiadają, jak SARS-CoV-2 zmienił ich aktywność zawodową, jak znoszą izolację, jak funkcjonują ich rodziny.
W szczerych rozmowach dzielą się swoim doświadczeniem z okresu pandemii i mówią o tym, jak na co dzień radzą sobie w nowej, niełatwej sytuacji. I choć to traumatyczny czas, wśród wypowiedzi wyraźnie słychać też głosy pobrzmiewające nadzieją, że wszystko zostało nam dane po coś, a miarą naszego człowieczeństwa jest właśnie umiejętność przekucia tego, co złe, w nowe lepsze jutro.
Joanna Racewicz rozmawia z: Ewą Błaszczyk, s. Małgorzatą Chmielewską, Małgorzatą Domagalik, Dorotą Gawryluk, Pawłem Grzesiowskim, Anitą Lipnicka, Rafałem Olbińskim, Jackiem Santorskim, Andrzejem Sewerynem, Tomaszem Sobierajskim, Robertem Rutkowskim, Adamem Sztabą, DorotąZawadzką.
Spis treści
6 | Wstęp
10 | Ewa Błaszczyk
28 | Siostra Małgorzata Chmielewska
50 | Małgorzata Domagalik
80 | Dorota Gawryluk
98 | Paweł Grzesiowski
122 | Anita Lipnicka
142 | Rafał Olbiński
162 | Robert Rutkowski
182 | Jacek Santorski
206 | Andrzej Seweryn
224 | Tomasz Sobierajski
244 | Adam Sztaba
268 | Dorota Zawadzka
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8151-522-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Coś jest ze światem nie tak. To poczucie, zarezerwowane kiedyś tylko dla neurotycznych poetów, dziś staje się epidemią nieokreśloności, sączącym się zewsząd niepokojem”.
Kiedy na początku grudnia 2019 roku Olga Tokarczuk wygłaszała te słowa w siedzibie Akademii Szwedzkiej – świat nie miał jeszcze pojęcia o koronawirusie. Nie miał, choć od miesięcy, a może nawet lat, jego mieszkańcy nie nauczyli się dostrzegać, że – znów cytując Noblistkę – świat umiera. Krok po kroku. Na nasze życzenie. Płonęły lasy Amazonii, z dymem poszły setki tysięcy hektarów buszu w Australii, ginie życie w Morzu Karaibskim i w weneckich kanałach. Wszystko wydawało się nam jednak niegroźnie, bo jakoś tak daleko od chaty, która – jak wiadomo – z kraja. Nawet, kiedy wieczorne serwisy zaczęły pokazywać zdjęcia zdjętego strachem Wuhanu – oddychaliśmy po staremu. Miarowo. Bez zadyszki. Obrazy zamkniętej, jedenastomilionowej chińskiej metropolii i udręczonych twarzy medyków szybko spowszedniały. Przywykliśmy do nich tak, jak przyzwyczajamy się do reporterskich zdjęć z wojen, katastrof i klęsk żywiołowych. Nikt nie ogląda ich z namaszczeniem. Nikt nie pada na kolana ugięty współodczuwaniem dla tragedii, która dzieje się na drugim krańcu rzeczywistości. Można zupełnie spokojnie umościć się w fotelu, wypić herbatę i zjeść kolację. No, w ostateczności pozostaje jeszcze przerzucić się na serial albo kabarety. To nawet nie jest zgryźliwość. Raczej gorzka prawda. Sama „obrywam” tu rykoszetem. Jako dziennikarka biorę czynny udział w oswajaniu Publiczności ze zgrozą, która dzieje się jednak bliżej, niż można przypuszczać.
„Mamy coraz więcej dowodów na istnienie spektakularnych i czasem bardzo zaskakujących zależności w skali całego globu. Jesteśmy wszyscy – my, rośliny, zwierzęta, przedmioty – zanurzeni w jednej przestrzeni, którą rządzą prawa fizyczne”.
To znów Noblistka z genialnego wykładu. Te zależności, niemal profetycznie opisane w „Czułym narratorze”, dały o sobie znać jeszcze przed początkiem nowego, przestępnego i – jak się okazało – pandemicznego 2020 roku. Zapisze się on w historii jako jeden z najgorszych, najbardziej niespokojnych i tragicznych w dziejach ludzkości. Jak wielkie, globalne „sprawdzam” z odpowiedzialności, postępu medycyny, z uczciwości, człowieczeństwa.
Duże słowa? Być może. Ale i czasy mamy nietuzinkowe. Nasze dzieci będą się o nich uczyć w podręcznikach do historii. Będą, choć same są teraz przedmiotem i podmiotem gigantycznego eksperymentu – z oswajania samotności, izolacji i nieszczęsnej edukacji domowej. Można chylić czoła przed wysiłkiem obu stron zdalnego nauczania – nauczycieli i uczniów – ale nie sposób ryzykować twierdzenie, że jego efekty będą porównywalne z tym, co niosła ze sobą tradycyjna szkoła. „Zostanie nam po covidzie pokolenie głęboko poranionych młodych ludzi” – to zdanie Doroty Zawadzkiej brzmi mi w uszach ilekroć słyszę, jak mój – dziś niemal trzynastoletni – syn, zamknąwszy się w pokoju, „idzie” na lekcje i godzinami rozmawia z ekranem komputera. Odcięty od rówieśników, okradziony z poczucia wspólnoty, śmiechów na korytarzu i robienia psikusów najfajniejszej dziewczynie w klasie. „Wiesz, ja już nawet nie zauważam ludzi w maseczkach na ulicach – mówi pewnego razu podczas spaceru Nowym Światem – już się niczemu nie dziwię”. Czy to dlatego, że dzieci przywykają szybciej? Że mają większą niż my zdolność adaptacji? A może – wybierają w tym przypadku strategię mijania się z prawdą, żeby chronić nas, dorosłych, przed nadmiernym lękiem o byt latorośli w tych arcychorych czasach?
Wiele pytań miałam do moich Rozmówców. Każdemu dziękuję za poświęcony czas, świętą cierpliwość, szczególne obserwacje i gotowość do znoszenia wszelkich technicznych niedogodności. A to chrypiało na łączach, a to sieć nie rejestrowała rozmowy, albo trzeba było zaczynać nagranie po kilka razy. Dziękuję za wszystko, bo wszystko jest pamiątką roku, który nie ma sobie podobnych.
Ziemia okazała się wioską, w której trzepot skrzydeł motyla w jednym miejscu, potrafi się objawić tsunami na drugim jej końcu. Covidowy szkwał okazał się też wyjątkowo demokratyczny. Nie wybierał statusu ofiar ani miejsca, w które uderzy. Każdego dnia doświadczał i zabijał – z równą stanowczością – krezusów i żebraków. Od Pekinu po Nowy Jork.
Jakie blizny zostawi na żywej tkance świata cierpiącego od dawna na cud niepamięci zbiorowych doświadczeń? Jakie ślady narysuje w umysłach i sercach tych, którzy czekają pełni wiary, że za drzwiami poczekalni, w której znaleźliśmy się ponad rok temu, jest powrót do starego, dobrze znanego świata? „Niech to wszystko wreszcie minie” – brzmią zaklęcia powtarzane na wszystkich szerokościach geograficznych. Tylko czy na pewno chcemy nacisnąć klamkę?
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tego pamiętnika z pandemii.
Raz jeszcze – Rozmówcom.
Dziękuję Wydawnictwu RM, a szczególnie Piotrowi Kieryłowi – za zaufanie, Oldze Łęckiej – za cierpliwość i Zespołowi redakcyjno-graficznemu – za troskliwą opiekę nad książką.
Dziękuję mojej książkowej agentce, Joli Zdrzałek – za poświęcony czas.
Dziękuję mojemu Igorowi za każdą wspierającą chwilę w każdej kolejnej izolacji. Synku, gdyby nie twoje poczucie humoru i dystans – lockdown byłby dla mnie nie do wytrzymania.
Dziękuję Patrycji Woy-Wojciechowskiej za wielkie, dobre serce, którym potrafi obdarowywać bez reszty.
Przytulam Isię Woy-Wojciechowską z wiarą, że niedługo popandemicznie znów się zobaczymy w kraju.
Dziękuję Donacie i Romanowi, Przyjaciołom bliskim jak rodzina, za każde niezwykłe święta.
Dziękuję Pawłowi, bez którego droga do celu byłaby znacznie bardziej kręta i długa.
Joanna RacewiczEWA BŁASZCZYK
AKTORKA I PIEŚNIARKA, ZAŁOŻYCIELKA I PREZESKA FUNDACJI „AKOGO?”
Joanna Racewicz: Pamiętasz kiedy pierwszy raz usłyszałaś o koronawirusie?
Ewa Błaszczyk: Tak. Byłam taka wypodróżowana, wylatana samolotami, bo w lutym ubiegłego roku przemierzałam Indie od Waranasi po Goa, zwiedzałam Delhi, a wcześniej całą jesień spędziłam z teatrem w Los Angeles, gdzie grałam Metafizykę dwugłowego cielęcia w REDCAT w niezwykłym kompleksie Walt Disney Concert Hall. Słowem – miałam dosyć przemieszczania się. Przyjęłam więc ze spokojem, że nie można wyjść z domu. Natomiast doniesienia z Chin, potem z Włoch, pierwsze materiały prasowe stamtąd – były przerażające. Oglądając je, jednak nie dowierzałam, że ów wirus za moment będzie u nas, że będzie wszędzie. W tej chwili mam zupełnie inną świadomość. Myślę sobie, że jeśli nawet wymknął się z laboratorium i jest dziełem człowieka, to człowiek będzie też potrafił opracować jakieś antidotum. Teraz to takie czekanie na wygaśnięcie wirusa i na znalezienie skutecznego lekarstwa. Mam nadzieję, że szczepionka poradzi sobie z zarazą. A na początku pandemii panował taki reżim, że nikt nikogo nie wpuszczał do domu, wszyscy się pilnowali, stosowali do zaleceń. Wszystko odbywało się gdzieś za furtką, za drzwiami, z oddalenia. Wciąż dowiadujemy się czegoś o tym wirusie i o własnych organizmach, uczymy się, jak to przetrwać. Jeśli ktoś wychodzi jeszcze z domu do pracy, to zachowuje pewną równowagę. A ludzie zamknięci w mieszkaniach i w lęku – to jest naprawdę bardzo trudne. I myślę, że zostawi trwałe ślady w naszej psychice.
Byłaś jedną z tych osób, które kupowały tony jedzenia, na wypadek gdyby wydarzyło się coś kompletnie nieprzewidywalnego, gdyby nas zamknięto na nie wiadomo ile, przestałyby działać sklepy i trzeba było przetrwać długie miesiące?
Temu nie uległam, bo nie bardzo potrafiłam sobie jednak wyobrazić, że tak z dnia na dzień wszystko może się zmienić, nie wierzyłam, że nie będzie co i gdzie kupić, raczej myślałam o przetrwaniu psychicznym. Choć dobrze rozumiem pierwotny strach i potrzebę atawistycznego zapewnienia sobie przetrwania za sprawą pełnej lodówki i zabezpieczonych potrzeb sanitarnych. Współczuję wszystkim, którzy pierwszy straszny czas niepewności musieli spędzić w małych mieszkaniach, małych przestrzeniach, bez szans na wyjście choćby na krótki spacer.
Masz dom i ogród.
To mnie uratowało. Powiedzmy, że nie wychodzę, nie podróżuję, no ale mogę coś zdziałać tutaj na podwórku. Na szczęście mam podwórko, czyli wyobraziłam sobie więzienie ze spacerniakiem, to już nie był karcer, więc od razu zrobiło się jakoś tak optymistyczniej. Próbowałam w ten sposób. Ponieważ wcześniej dużo się działo, nagrałam się, zanim zamknęli teatry, to nie od razu odczuwałam tę sytuację jako kryzys, i pomyślałam, że to jest taki czas na inne rzeczy. Na przykład na zdanie sobie sprawy z tego, co w życiu najważniejsze. Ilu rzeczy można nie robić i jak niewiele potrzebujemy, żeby przetrwać. Oczywiście tęskni się do ludzi, do kontaktów indywidualnych, ale przychodzi refleksja, że właściwie jak ma się dłoń i pięć sprawnych paluszków i można coś nimi robić, to już jest nie najgorzej. Dobrze sobie uświadomić, co dla nas ma naprawdę znaczenie. Właśnie w takiej skrajnej sytuacji możemy dostrzec, że na co dzień mijamy się z bliskimi, każdy gdzieś pędzi, jest jakiś galop, a potem się okazuje, że to przestaje być ważne.
A ty tuż przed pandemią zaczęłaś budowę kliniki Budzik dla dorosłych.
I to też mi – paradoksalnie – pomogło, bo zaprzątało głowę tam, gdzie jeszcze byłoby miejsce na strach. Trzeba było podjąć milion decyzji dotyczących i spraw budowlanych, i aspektów medycznych. Do tego na bieżąco pojawiały się problemy do rozwiązania w dziecięcym Budziku, więc miałam ręce pełne roboty. Było naprawdę bardzo dużo pracy i emocji z tym związanych, ale w tej chwili fundamenty już stoją, wszystko toczy się mimo wirusa.
Myślisz, że to podróżowanie i granie na scenie nasyciły cię na tyle, że byłaś spokojniejsza? Można się tym „nakarmić” na zapas?
Tak, miałam jakiś zapas. Zresztą, wiesz, jestem już na tyle dojrzała i w ogóle „wysycona” życiem, że nie przeżyłam tamtej wiosny specjalnej traumy. Może to kwestia dyscypliny? Kiedy słyszę, że dla dobra swojego i innych powinnam zamknąć się w domu i nie wychodzić bez potrzeby – robię to i tyle.
To nie był pierwszy raz, gdy twój świat nagle się zatrzymał… I śmiem twierdzić, że to hamowanie było najbardziej łagodne.
Wiesz, myślę sobie, że los czy Bóg sprowadza na nas tylko takie doświadczenia, jakie jesteśmy w stanie wytrzymać. Tym razem byłam w szczęśliwym położeniu, bo przed lockdownem żyłam bardzo aktywnie, dużo zrobiłam, zobaczyłam i doświadczyłam, a poza tym trwały prace architektoniczno-budowlane, trzeba było popychać rozmaite sprawy urzędowe, które oczywiście uległy spowolnieniu, więc niezbędne okazały się pokłady cierpliwości. Musiałam przestawić się na inny tryb, żeby nie zwariować. A teraz, gdy pandemia trwa już tyle czasu i na dobre osadza się w naszej rzeczywistości, po prostu siedzę w domu, przeczytałam ponad dwadzieścia sztuk, które dostaję od tłumaczki z Londynu i z agencji literackiej. Dużo pracuję, zajmuję głowę i myśli szykowaniem się do tego, co potem. To sztuki jednoosobowe albo dwuosobowe, czyli takie, które ewentualnie można opracować w domu i być gotowym zagrać, gdy sytuacja się poprawi. Tego typu rzeczy sobie wyszukuję i nad nimi pracuję.
Wybrałaś już coś?
Wybrałam. Bardzo poważnie przymierzam się do monodramu młodego polskiego autora, staram się, żeby sztuka nie była zbyt mroczna, bo wydaje mi się, że mamy już dość przygnębienia, sama nie czułabym się na siłach, żeby pójść do teatru i oglądać sztukę o covidzie. Za dużo tego wszystkiego wokoło. Ta sztuka to powinno być takie światełko w ciemnościach, które pozwoli widzowi odreagować. Znalazłam monodram o kobiecie, która jest światowej sławy śpiewaczką operową, a urodziła się w getcie jako dziecko Żydówki i Niemca, który patrolował getto. Powoli poznajemy jej tajemnice. Sztuka ma różne odcienie, przyglądam się temu projektowi na serio.
Teatry – długo zamknięte – znów mogą pracować w reżimie sanitarnym. Niby wiosenna odwilż po roku koszmaru, a bardzo wielu aktorów nie widzi teraz szans dla siebie. Zatrzymują się na konstatacji, że jest źle, i w tym przeświadczeniu tężeją. Smutny, trudny czas, długotrwały stres i beznadzieja odbierają wolę życia.
Jak wiesz, Joasiu, w trudnych momentach życia i ty, i ja staramy się być po prostu aktywne. Staramy się zorganizować sobie jakąś rzeczywistość, która jest realna, i w niej funkcjonować. Próbujemy zasiewać swoje poletka, podlewać, uprawiać i poszerzać przestrzeń niby-normalności. Bardzo współczuję osobom, które ubierają się w to „źle”. Dlatego, że to czysta destrukcja. Nawet jeżeli z tego działania miałoby nic nie wyjść, to czas poświęcony czemuś konkretnemu z jakimś zainteresowaniem i pasją pozwala oswoić trudne chwile. To sposób na wejście w tryb przetrwania i przejście go w jak najlepszej formie fizycznej i psychicznej, która – jak wiadomo – łączy się ze wszystkim, jest najważniejsza. Dlatego szukam zajęcia. Ale jak pomyślę o osobach, które na przykład siedzą w maleńkim mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty, gdzie nie ma możliwości wyjścia nawet na balkon, albo pracują tylko w teatrze, wynajmują mieszkanie i próbują przetrwać, to pod względem psychicznym, fizycznym i ekonomicznym jest to bardzo trudna sytuacja. Dramatycznie trudna.
Pieniądze z Ministerstwa Kultury mogą pomóc?
Myślę, że w takiej sytuacji liczą się każde pieniądze.
A ty starałaś się o dofinansowanie?
Moja firma jest jednoosobowa, malutka. Ale te wszystkie tarcze w jakimś stopniu pomagają. COVID-19 to surowy nauczyciel, ale bardzo skuteczny. Wdrożył na przykład mechanizm samoograniczenia. Niby banalne, ale przekonałam się, że można potrzebować mniej kosmetyków, ciuchów, dóbr i dobrze funkcjonować. Myślę, że to, co się generalnie teraz dzieje, to taki proces, dzięki któremu zdajemy sobie sprawę, że najważniejsze są relacje z najbliższymi, najważniejsza jest praca i wszystko jedno, czy do niej wychodzimy, czy ją przenosimy w to miejsce o powierzchni kilku metrów kwadratowych, w którym mieszkamy. Ta zmiana w myśleniu odbywa się w głowie. Trzeba być cierpliwym, przyjąć do wiadomości, że pandemia to zdecydowanie maraton, a nie jak wcześniej myśleliśmy – sprint. Ta świadomość wprowadza pewną harmonię, jakiś rodzaj spokoju.
Inaczej rozkładasz siły, jeśli wiesz, że bieg będzie długi…
…i z przeszkodami. Tak. Oczywiście, że to całe unerwienie pod skórą zostało pobudzone, podrażnione, jesteśmy sfrustrowani, gotowi do wybuchu w każdym momencie i pojawia się niepokój wynikający z tej niewiadomej, co zdarzy się za chwilę. Ale wiadomo przynajmniej, że ani jutro, ani za miesiąc nic się nie zmieni.
Co sądzisz o dyskusji, która przetoczyła się przez media jak huragan, a która dotyczyła dofinansowania ludzi kultury – co komu z artystów się należy, a komu się nie należy. Czy powinno się wesprzeć sztukę wysoką, czy może jednak rozrywkę? Nie było w tej zawierusze słychać twojego głosu.
To się odbyło gdzieś obok mnie. Zdaję sobie sprawę, że pandemia jest wyjątkową sytuacją, działano szybko i nawet przy najlepszej woli niektóre decyzje były nieprzemyślane. To trochę tak jak gaszenie pożaru. Każdy chce go ugasić szybko i dobrze, ale nie zawsze wszystko się udaje. Staram się utrzymać w takiej dyscyplinie, żeby nie wystawiać stopni, nie oceniać, nie podejrzewać ludzi o to, że w trudnej sytuacji działali tak, żeby było źle. Bo od tego prosta droga do skakania sobie do gardeł. To nie moja bajka. Tak, jestem daleko od zgiełku i dobrze mi z tym.
Chciałabym wrócić do tego, co powiedziałaś przed chwilą – że to jest taki czas, który nas uczy, że możemy żyć bez bardzo wielu rzeczy. Bez czego ty możesz się obejść, a co jeszcze niedawno wydawało ci się nie do zredukowania?
Odkryłam, że mam tylko parę bliskich osób, a reszta to jakieś życie towarzyskie ze znajomymi, z którego czasem wynikają fajne rzeczy, ale to nie jest konieczne do egzystencji. Przychodziły mi też do głowy refleksje, że nie jest tak źle, bo nikt nie strzela do nas na ulicy. I że wiele osób przeżyło obozy koncentracyjne i potem wiodło szczęśliwe życie, choć z ogromną traumą w tle, pozakładało rodziny, śmiało się i radowało. Przywołałam również stan, kiedy w moim rozpędzonym życiu wszystko szło świetnie i nagle zostałam wyjęta z tego pędu, bo strasznie połamałam nogę. A potem zdarzyły się inne okropne rzeczy. Wierzę jednak w sens zdarzeń, które są lekcją. Widocznie musiałam ją odrobić, dostałam bardzo czytelny sygnał, że to konieczne.
Zwolniłaś tempo i przyszła myśl, że gwar, ruch i pogoń za codziennością wcale nie są do niczego potrzebne? A co z ludźmi?
Ludzie… Miałam na myśli bardziej znajomych, bo przyjaciół nie mam tak wielu – to maksimum cztery osoby. Zostało mi to najbliższe grono plus świadomość, że już wiele razy przeszłam przez jakiś trudny czas i jak pomyślałam o tym rozpędzonym życiu i roku wyjętym nagle przez złamaną nogę, to właściwie ten rok zabrany przez pandemię niczego nie zniszczył w moim życiu. Może nawet zrobił coś dobrego. Więc pomyślałam o aktualnej sytuacji bardziej optymistycznie. Przywołuję takie rzeczy i wtedy mam większy luz w głowie i większą cierpliwość. Czekanie jest trudne, ale myślę, że z tego wyjdziemy. Że jakoś wrócimy do życia. Oczywiście pojawia się pytanie, do jakiego świata wrócimy. Martwi mnie, co się teraz dzieje ze zniszczoną gospodarką, jak sobie z tym poradzimy i jaki ten świat będzie później. To budzi niepokój, ponieważ nie ma żadnej poważnej rozmowy na ten temat.
To prawda. Za mało jest refleksji, jak świat się zmienił, co nas czeka i do czego wrócimy. Przypomniał mi się przypadek człowieka, który zapadł w śpiączkę w marcu ubiegłego roku.
Słyszałam o nim.
Zasnął jeszcze w „starym” świecie. Koma zabrała mu najtrudniejszy czas i jednocześnie oszczędziła najgorszego. Teraz go wybudzono. Jego doświadczenie jest w zasadzie doświadczeniem nas wszystkich w pandemii, tylko zaaplikowanym nagle i raczej bez znieczulenia – że świat, w którym się budzisz, jest zupełnie inny niż ten, który pamiętasz.
Wyobraźmy sobie, że na Ziemię przybywa ktoś spoza naszej cywilizacji i raportuje na swoją planetę: „Jestem w centrum miasta, nikogo nie ma, a jak się pojawia, to ma na twarzy jakiś aparat z filtrami, wszystko pozamykane. Co tu się dzieje?”.
No właśnie. Jak teraz wygląda świat, który zbudowałaś za względu na Olę? Jest w nim strach? Dla niej koronawirus byłby szczególnie groźny.
Ma odporność osoby z wirusem HIV, czyli żadną. W domu panuje reżim absolutnie OIOM-owy, tak jak i w naszym Budziku, tak jak i w naszej przychodni konsultacyjno-medycznej „Akogo med” o profilu neurologiczno-neurochirurgicznym, którą otworzyliśmy w lutym 2020 roku, a w marcu zamknęliśmy. Mimo wszystko organizujemy tam indywidualne spotkania z lekarzami, ponieważ do przychodni trafiają pacjenci z bardzo poważnymi schorzeniami, na przykład z guzami mózgu, i trzeba szybko podejmować decyzje, czy natychmiast operować, czy można poczekać. To są przypadki na granicy życia i śmierci. Ludzie są bardzo spragnieni tego, żeby w trudnej, poważnej sprawie mieć bezpośredni kontakt z lekarzem, bo teleporady to nie to samo, wszyscy to wiemy. Specjalne lampy, ozonowania, naświetlania, wszystkie te procedury, tony fartuchów jednorazowych, które kupujemy – wszędzie tutaj jest jak na OIOM-ie. Podobnie jest w moim domu, a drugi taki szpital mam na Mokotowie, gdzie mieszka moja dziewięćdziesięcioletnia mama, która potrzebuje pomocy lekarskiej i pielęgniarskiej. Żeby mamy nie odesłać do szpitala, to szpital trzeba było zorganizować u niej w domu. Na razie nic tu się nie stało, ale w tym teamie, który przychodzi ze szpitala, już trzy osoby przechorowały covid. Jesteśmy stale na łączach i korygujemy plan dyżurów.
Kiedy podchodzisz do Oli albo robi to ktoś z rehabilitantów, to musicie być w tym kosmicznym rynsztunku?
Tak, tak to wygląda.
To zupełnie inne doświadczenie niż to, które towarzyszy ludziom wychodzącym do pracy, nawet w szpitalu, i potem wracającym do domu. Ty wychodzisz i wracasz do szpitala. Czy strach, który ci towarzyszy, można jakoś opanować?
Unikam wszystkich zdarzeń, które nie są konieczne. Które nie są potrzebne. Nie idę, nie robię, nie pokazuję się. Bo wiem, co jest tutaj, więc rezygnuję z pewnych rzeczy, które może byłyby dopuszczalne, gdyby tu panowała inna sytuacja. Ale Ola jest ważniejsza, więc tamto musi odpaść. I żeby bez przerwy nie przebywać w strefie strachu, zbudowałam sobie taką konstrukcję „mądrym w życiu trzeba być, szczęście w życiu trzeba mieć”. Robię tyle, ile mogę. Dbam o to, chronię siebie i najbliższych mi ludzi, oni też dbają o siebie, bo wiedzą, jakie mogą być konsekwencje, natomiast żeby tak coś planować na zapas? Nie, tego w ogóle nie podejmuję, bo nie mam na to najmniejszego wpływu. Tak jak lekarz, który idzie do chorego – jest zagrożenie, ale niewiele od niego zależy. Tutaj działa stały zespół zmieniany tylko wtedy, kiedy coś się dzieje. I tyle.
Za każdym razem, gdy z tobą rozmawiam, zastanawiam się, jak zbudować w sobie odporność na trudne sytuacje – czy to jest racjonalizacja, czy takie podejście do wyzwania, żeby stało się najważniejsze?
Już dawno temu, z racji zdarzeń, jakie nastąpiły w moim życiu, zdałam sobie sprawę z tego, że z faktami dokonanymi się nie dyskutuje. Wydarzyły się i już zawsze będą miały wpływ na moją świadomość i moje życie. Jak poukładać te klocki, żeby funkcjonować? No to już zależy od nas. Kieruję na to cały strumień energii, pomysłów, bo tamto zostanie. Staram się do tego nie wracać, nie rozdrapywać ran, nie przywoływać nieustannie trudnych emocji z przeszłości. Po prostu istnieje tylko czas teraźniejszy i przyszły. A może nawet bardziej teraźniejszy.
A jak patrzysz na ludzi, ich reakcje i zachowania, wszystko to, co się dzieje w konfrontacji z koronawirusem, myślisz sobie, że to sprawdzian, z którego wyjdziemy wygrani z oceną „zdał do następnej klasy”, czy z jaskiń wyjdą szuje i szubrawcy?
To i to. Nie ma złotego środka. Wychodzą rzeczy albo piękne, albo paskudne. Myślę, że właśnie ten brak równowagi powoduje, że kształtują się zdecydowanie dwie postawy. Obca mi jest i zawsze była postawa agresywna, w której istnieje potrzeba rozładowania napięcia kosztem innych, więc na to się nie łapię, natomiast staram się ogarnąć tę rzeczywistość, która jest, i znaleźć parę osób, które podobnie czują i kombinują. Wśród takich ludzi po prostu łatwiej żyć. Szczególnie właśnie w trudnym momencie.
Często słyszę o empatii, o poczuciu wspólnotowości, które kiełkowało w trudnych czasach, ale też o wrogości, niechęci, nienawiści, hejcie – tym ostatnim szczególnie w sieci. Wylewa się na wszystkich, a na lekarzy w szczególności. Pamiętasz głośną sprawę starosty pilskiego, który nazwał ich – cytuję – „bucami, nieukami, warchołami, olewaczami i gwiazdorami”?
To bardzo smutne, że atakuje się lekarzy, że ktoś potrafi sobie wyobrazić, że stanowią dla niego zagrożenie. To taki łatwy, egoistyczny schemat. Niemniej, jak sobie przypominam, po moich ciężkich życiowych ciosach też niektórzy mnie unikali, jakby „nieszczęście” mogło być zaraźliwe, przejść na nich. Poza tym wiele osób z mojego otoczenia mogło czuć się niepewnie w moim towarzystwie – no bo „jak i o czym z nią rozmawiać”.
Ktoś oblał czerwoną farbą drzwi znajomej lekarki. Profesor Krzysztof Simon i doktor Paweł Grzesiowski notorycznie słyszą, że zostali kupieni przez zachodnie koncerny, dlatego wiecznie „straszą zarazą”. Skąd idzie przyzwolenie?
To bardzo przykre, że ci z pierwszej linii frontu, zamiast szacunku i podziwu, dostają baty. Myślę, że to brak wyobraźni, empatii, myślenia i woli, żeby postawić się w sytuacji konkretnego lekarza. Ja osobiście staram się wszystko ważyć i zachować zdrowy rozsądek.
Czy w konfrontacji z koronawirusem postawa którejś ze znanych ci osób cię zaskoczyła?
Chyba na razie nie. Już dawno postarałam się o to, żeby otaczali mnie ludzie, do których mam zaufanie, o których wiem, że mnie nie zostawią, choćby nie wiem co. Dzięki temu nie ma niepotrzebnych spięć, niepotrzebnej utraty energii, a tak się dzieje, gdy robi się piekło z niczego tylko dlatego, że ktoś jest rozchwiany. Ludzie w tym moim ciasnym gronie więcej od siebie wymagają, żeby nie przenosić jakichś niepotrzebnych brudów emocjonalnych na kogoś innego. Wtedy jest po prostu łatwiej i nie trzeba o tym rozmawiać, bo to się wie i to się rozumie.
Co zostanie w nas po covidzie? Jakie szramy, blizny na skórze, w duszy i w sercu?
Nie wiem, co się jeszcze okaże, ale głęboko mnie niepokoi to, że nie rozmawiamy poważnie o możliwych scenariuszach i obawach ludzi dotyczących tego, co znajduje się w szczepionce i czy ona jest bezpieczna. Nie ma takich rozmów. Były na początku, a potem ucichły. Co to za wirus, skąd się wziął? Nie ma żadnego śledztwa w tej sprawie. Oficjalnego, mówię o tym, co jest dostępne dla zwykłych ludzi, bo może gdzieś tam ktoś czegoś docieka, a my o tym nie wiemy. Bardzo mi brakuje wiedzy, jak to wszystko działa, a to niestety wiąże się z zaufaniem na przykład do medycyny, do rządów poszczególnych państw, do Światowej Organizacji Zdrowia. Bronię się przed różnymi teoriami spiskowymi, ale też trudno nie zauważyć, że w Internecie czy na Facebooku panuje cenzura, są rzeczy, które potem znikają. Po prostu jak się coś zadzieje na twoim podwórku, to będziesz chciała się dowiedzieć, o co chodzi, a ja nie widzę u innych takiej potrzeby.
Jak ci ktoś wrzuci za płot płonącą żagiew, to najpierw ugasisz, a potem chciałabyś wiedzieć, kto to zrobił.
Tak, dokładnie. Chciałabym wiedzieć więcej na temat koronawirusa, bo to buduje poczucie bezpieczeństwa. I dotyczy przyszłości, czyli tego, z czym zostaniemy.
Na razie to sfera bardziej fake newsów, ale – na chwilę postawmy hipotezę roboczą – jeśli się okaże, że SARS-CoV-2 został stworzony w jakimś laboratorium i przypadkiem albo specjalnie wypuszczono go z niego, to jak to zmieni twoje poczucie bezpieczeństwa i twoje postrzeganie tego, w czym bierzemy udział?
Zmieni w bardzo istotny sposób. Będę wiedziała, że wszystko jest możliwe, każda podłość, i będę kroczyła przez świat, jakbym stąpała po kruchym lodzie. Z taką świadomością trudno w ogóle myśleć o jakimkolwiek poczuciu bezpieczeństwa.
Może po to właśnie to się stało, żebyśmy sobie uświadomili, że kierunek, w którym zmierzał świat, był drogą w stronę przepaści i trzeba było ten szalony pochód zatrzymać. I jeśli przyjmiemy taką tezę, że wszystko dzieje się po coś – jak sama mówisz – abstrahując już od wszelkich teorii spiskowych – to pytanie brzmi – czy szaleńczy pęd ku przepaści udało się wyhamować?
Na pewno pojawiły się myśli, które wiążą się z tą stop-klatką. Bez wątpienia. Natomiast nie wydaje mi się, żebyśmy czegokolwiek już się nauczyli. Myślę, że ten proces nadal trwa. I pytania, jakie zadamy sobie w tej sytuacji, to sprawa bardzo indywidualna, wynikająca z jednostkowych przemyśleń, choć pewne spostrzeżenia będą zbieżne, bo mamy do czynienia z globalnym kryzysem. Na bardzo wiele pytań nie potrafię odpowiedzieć i żałuję, że tak mało poważnych rozmów toczy się na ten temat. Gdzie są na przykład naukowcy z Wuhanu? Przecież oni wiedzą najwięcej, bo byli na miejscu.
Wuhan jest już normalnie funkcjonującym miastem. To, co oglądaliśmy rok temu, te wyludnione ulice jedenastomilionowej metropolii, to przeszłość. Wuhan znów tętni życiem, jest pełen turystów. Tak jakby nic tam się nie wydarzyło.
Nic nie wiemy o tym wirusie. Ile razy będzie wracać, ile razy ta sama osoba może zachorować? Niby są przeciwciała, a jest coraz więcej przypadków ponownych zakażeń. Pojawił się szczep brytyjski, południowoafrykański. Jedna z naszych pielęgniarek miała wiosną lekki przebieg choroby, a teraz prawie przeniosła się na tamten świat.
Koronawirus mutuje jak każdy wirus. Zmienia się i pewnie dlatego tak trudno nad nim zapanować. Mamy do czynienia z niewidzialnym wrogiem, niezwykle przebiegłym.
No tak, ale grypa też ucieka. Jak to wirus. Chciałabym wiedzieć więcej o białku spike i o szczepionkach – jaka jest różnica między tymi przygotowanymi w technologii genetycznej mRNA, a tymi wykorzystującymi technologię wektorową. Ale trudno o rzetelną informację.
W mediach wiele jest materiałów, rozmawiamy z ekspertami wirusologami. Może rzeczywiście nie dość często, nie dość długo. Zaszczepisz się?
Nie wiem. Poczekam na kolejne dane, na pewno w miarę upływu czasu pojawi się ich więcej. Zależy, jaki będzie poziom histerii, lęku w społeczeństwie, na razie nie mam zaufania do tych szczepionek. Ale być może nie będę miała wyjścia, bo zostanie wydana jakaś specjalna dyrektywa, że ten, kto się nie zaszczepił, nie poleci samolotem, nie wjedzie do jakiegoś kraju. To by było bardzo ograniczające. Nie ma jeszcze wyraźnej informacji o „paszporcie szczepionkowym”, ale coraz więcej państw coraz głośniej o tym przebąkuje.
Czy covid wpłynął na twoje plany związane z budową kliniki Budzik dla dorosłych?
Nie, nie wpłynął na budowę, klinika ma się świetnie. Prace idą do przodu, postępują w bardzo fajnym tempie. Na pewno, gdyby pojawiły się zachorowania na placu budowy, to wszystko by się skomplikowało, zahamowało, ale – odpukać – na razie zmierzamy prosto do celu.
Kiedy Budzik dla dorosłych będzie gotowy?
Teraz jesteśmy na etapie kończenia stanu surowego zamkniętego zabezpieczonego przed wpływem warunków atmosferycznych – z zamontowanymi balkonami, wstawionymi szybami itd. I na to mamy pieniądze. Ale ponieważ ceny tak się ostatnio zmieniły, zmieniają się dalej i pewnie jeszcze będą się zmieniać, to właściwie nie wiem, co będzie na przykład z łańcuchami dostaw, dlatego że już wszystko trwa dłużej i trzeba to dużo wcześniej zamawiać itd. Natomiast na dalsze etapy budowy zabraknie nam pieniędzy i będziemy musieli zrobić jakąś akcję, szukać tych pieniędzy. Byłoby świetnie, gdyby nie było przestoju, wtedy w roku 2022 moglibyśmy zacząć przyjmować pacjentów. Mocno wierzę, że to się uda.
Ile dzieci wróciło z tamtej strony dzięki Budzikowi działającemu przy Centrum Zdrowia Dziecka?
Dziewiętnastego lutego Budzik opuściło osiemdziesiąte wybudzone dziecko. Wspomnę też o Budziku dla dorosłych w Olsztynie – tam mamy dwadzieścia siedem wybudzeń.
To niebywałe, ile dobra pączkuje z ciebie na świat i ludzi. Każdego dnia powinny płynąć do ciebie ogromne podziękowania od bardzo wielu osób, którym wracasz nadzieję.
To jest taka wymiana energetyczna, bo ja też dostaję od ludzi bardzo dużo dobrego. Właśnie w ten sposób chronię siebie przed szaleństwem otaczającego świata – ta budowa i szukanie dla siebie sztuki, którą mogłabym zagrać, to takie pozytywne aspekty w tej niewesołej sytuacji. Taki wentyl, dzięki któremu mam siłę, żeby skupić się na Oli i pracach działu naukowo-badawczego, w którym pojawiają się bardzo obiecujące informacje o zastosowaniu komórek macierzystych w terapii osób przebywających w śpiączce. To światełko w tunelu dla wszystkich chorych i ich bliskich – gdyby te prowadzone na świecie badania się potwierdziły, a w tej chwili w nauce na świecie dzieje się naprawdę bardzo dużo w tej kwestii, mielibyśmy szansę na przełom w leczeniu wszystkich chorób neurodegeneracyjnych mózgu. Nie chcę zapeszyć i mówić o tym więcej, ale z Polską Akademią Nauk i profesorem Wojciechem Maksymowiczem z zespołem będziemy nad tym dalej pracować.
Już od jakiegoś czasu mówisz o tych komórkach macierzystych.
Tak, tylko po drodze przybyło badań na ten temat.
Czy nie jesteś wkurzona na covid, który tak bardzo zawłaszczył medycynę dla siebie – właściwie od miesięcy nie mówimy o niczym innym, jakby ludzie nagle przestali zapadać w śpiączkę, chorować na nowotwory, mieć problemy powypadkowe albo skarżyć się na sto jeszcze innych dolegliwości.
Oczywiście spowodował, że wielu badaczy zaczęło poszukiwać rozwiązań związanych z wirusem, niektóre osoby skoncentrowały się na tym temacie, ale my nie porzuciliśmy naszych badań. Koronawirus sprawił, że naukowcy z całego świata nie mogli przylecieć w październiku do Warszawy na wielką, międzynarodową konferencję zorganizowaną przez Fundację „Akogo”. Budzik ma swoją radę naukową, która składa się z Polaków, i fundacja ma swoją radę naukową, która składa się z lekarzy i badaczy z wielu ośrodków na świecie. Na szczęście są technologie, dzięki którym wszyscy spotkaliśmy się na Zoomie. Wynajęliśmy profesjonalną firmę, która zadbała o jakość połączenia. To była bardzo długa i wnikliwa konferencja, podczas której wypowiadali się guru z różnych dziedzin zajmujących się aktywnością neuromózgową i centralnym systemem nerwowym. W wyniku omówionych podczas konferencji badań opracowaliśmy plan działania, w którym najbliższy etap potrwa dwa, trzy lata. W laboratorium Polskiej Akademii Nauk będziemy prowadzić doświadczenia na zwierzętach i posługiwać się metodą, za którą Shinya Yamanaka z Japonii dostał Nagrodę Nobla w 2012 roku. Ponieważ w Japonii nie wykonuje się przeszczepów organów pochodzących od innych organizmów, to tamtejsi naukowcy wymyślili sposób, jak z dowolnej dojrzałej komórki, pobranej na przykład ze skóry, otrzymać pluripotentną komórkę macierzystą – w tym celu należy dojrzałą komórkę cofnąć w rozwoju do poziomu zero i ponownie przekształcić w dowolną komórkę organizmu, którą następnie można wykorzystać do leczenia wielu schorzeń o podłożu neurologicznym. Tutaj nie ma płodów, nie ma żadnej bariery etycznej, komórka jest autologiczna – z własnego organizmu. I potem, jeśli eksperymenty na zwierzętach powiodą się w stu procentach i udowodnimy, że ta metoda jest bezpieczna, to będziemy mogli zacząć myśleć o przeniesieniu terapii na człowieka.
Takie badania były już prowadzone i w zasadzie wiemy, czego się spodziewać, ale trzeba jeszcze potwierdzić, że w terapii nie dochodzi do rozwoju na przykład nowotworów, nie powstaną jakieś groźne mutacje. Krótko mówiąc – że jest ona bezpieczna. To nie są pierwsze badania tego typu, to już jest bardzo zaawansowana wiedza i trzeba teraz na przykład zdecydować, w którym miejscu w mózgu te komórki implementować. I w jakiej ilości. I czy raz, czy kilkanaście razy, czy jeszcze jakoś inaczej.
Czy to znaczy, że taka wszczepiona do mózgu komórka macierzysta może przejąć funkcję każdego obszaru, który jest w nim wyłączony z działania?
Neuralna komórka macierzysta, bo o tym rozmawiamy, pełni w medycynie regeneracyjnej niepowtarzalną funkcję, ponieważ ma zdolność do różnicowania się w różne komórki układu nerwowego i naprawiania komórek centralnego układu nerwowego. To wiemy. Pozostaje kwestia, czy podawać ją dokomorowo, czy do płynu mózgowo-rdzeniowego, czy do hipokampu – tu muszą się wypowiedzieć osoby mające największą wiedzę na ten temat. Bo w Szwecji na przykład też jest taki program, tam ludzie po udarach dostają już taką terapię i to bardzo dobrze rokuje, dlatego staramy się zapraszać osoby, które zajmują się tą dziedziną w innych krajach. Tylko w tej chwili trudno się spotkać, a z takiego spotkania bezpośredniego wynika więcej. Bo potem jeszcze gdzieś razem idziemy, jeszcze ze sobą rozmawiamy, jeszcze ktoś ma refleksję, coś mu się przypomniało. Rozkręca się dyskusja. Więcej wynika z kontaktów osobistych.
Wyobrażasz sobie świat już bez koronawirusa? Myślisz, że znowu będzie jak dawniej?
Myślę, że żyjemy wśród bardzo wielu wirusów i jakoś dajemy radę. Czasami kogoś to dogania, czasami w jakimś odległym kraju o innym klimacie, i wtedy lekarze w Europie też nie wiedzą, co to jest, a to coś kogoś zjada. Mówię o różnych tropikalnych choróbskach. I potem sobie z tym nie dajemy rady. Ale myślę, że jest możliwy ten powrót, tylko trzeba mieć świadomość, że zagrożenie pewno nie zniknie. Grypa też mutuje. Sama kiedyś bardzo ciężko przeszłam grypę i właściwie wydaje mi się, że Jacek odszedł z tego świata w wyniku powikłań pogrypowych, bo wtedy to był rok dwutysięczny i panowała ta czeska grypa. Myśmy byli w Zakopanem i oboje bardzo się pochorowaliśmy. Ja dużo ciężej, może dlatego miałam więcej szczęścia, bo dostałam osłonowo potężne antybiotyki. To są wirusy, które mutują, musimy za nimi nadążać, a nawet je wyprzedzać, żeby kontrolować sytuację. Jak mamy większą wiedzę na temat tego wirusa, jak on mutuje, to też jesteśmy w stanie jakoś do tego się ustosunkować, odnieść, mieć siłę do walki. Żyjemy wśród wirusów i bakterii.
To prawda. Tęsknisz za światem sprzed pandemii?
Tak, tęsknię za ludźmi, za kontaktami, za normalną wolnością, którą ma się indywidualnie w głowie. Że mogę wsiąść do samolotu, polecieć, gdzie chcę – nie muszę, ale mogę, to jest bardzo duża różnica. Ale chyba będę wolała – jeszcze nie jestem tego pewna, bo to wszystko wciąż się dzieje – stan świadomości po covidzie i docenienie pewnych kwestii oraz zdanie sobie sprawy z pewnych niefajnych rzeczy, które wydarzyły się na świecie, niż mój stan świadomości sprzed wybuchu pandemii.
Bardzo ciekawy ten eksperyment, w którym tkwimy po uszy, prawda? Gdyby go obserwować zza lustra weneckiego, byłby naprawdę fascynujący.
Dobre kino. Ale wszystko jest w toku, bardzo wiele jeszcze przed nami.