Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii - ebook
Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii - ebook
Dlaczego Holendrzy mieli obsesję na punkcie sprzątania? Jak czytać seksualne aluzje w dawnej sztuce? Czy domek dla lalek może kosztować więcej niż kamienica?
Mokum to w języku jidysz „bezpieczna przystań”. Tak holenderscy Żydzi nazywali Amsterdam. Piotr Oczko znajduje schronienie w świecie ukochanej kultury holenderskiej i oprowadza po niej czytelników jak najlepszy przewodnik. Razem z nim odkrywamy ukryte znaczenia na obrazach dawnych mistrzów, zaglądamy do XVII-wiecznych kościołów i burdeli, patrzymy w oczy dumnym mieszczanom i czarnoskórym niewolnikom. Trafiamy na ślady Zbigniewa Herberta i zatrzymujemy na chwilę na jointa, przyglądając się współczesnym Holendrom. W Mokum – razem z autorem – znajdujemy też samych siebie.
***
Nigdy nie byłem w Holandii i pewnie nieprędko będę. Ukazanie się tej książki przyjąłem zaś, zdziwiony samym sobą, jak wydarzenie, na które długo i niecierpliwie czekałem. W pisarstwie Oczki są erudycja, reporterskie zacięcie i ogrom wiedzy, który stoi za każdym zdaniem. I coś więcej, co trudno objaśnić, a co sprawia, że ta literatura ma wielką moc.Filip Springer
Zobaczyć okiem Oczki kulturę Holandii to zobaczyć pod kolejnymi warstwami farb i werniksu nie tylko Kraj Nizin, ale też współczesną Polskę z jej bolączkami.Sztuczne Fiołki
Pod względem doboru tematu i stylu książkę można porównać jedynie do słynnej "Martwej natury z wędzidłem" Zbigniewa Herberta. Piotr Oczko jako wytrawny znawca kultury holenderskiej unika jednak uproszczeń i błędów, które stały się udziałem poety.Prof. Antoni Ziemba
***
Piotr Oczko (ur. 1973) - profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, od ponad 20 lat zajmuje się kulturą Holandii. Wydał 10 monografii (w tym przetłumaczoną na język niderlandzki „Miotłę i krzyż. Kulturę sprzątania w dawnej Holandii, albo historię pewnej obsesji”). Interesują go traumy, ludzkie obsesje, sprawy „dziwne” – jak choćby domki dla lalek, „dorosłe” odczytania literatury dla dzieci oraz Wykluczeni i Odmieńcy wszelkiego rodzaju. Z urodzenia i charakteru krakowianin-podgórzanin, z wyboru mentalny Holender i amsterdamczyk
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4422-1 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CHINY EUROPY
Int soet Nederlant – Ick blyf getrou – Ick wyck nyet af.
W najdroższej Holandii – Pozostanę wierny – Nie zaznam strachu.
Napis na domu przy Zijlstraat 97 w Haarlemie, 1608
Dlaczego Holandia?
„Kiedy wyjeżdżasz z Holandii, znika ona natychmiast”. Słowa te przywołał William Z. Shetter w książce _The Netherlands in Perspective_ (Holandia w perspektywie). Wypowiedziała je osoba, która mieszkała w Holandii przez lata, a po powrocie do Stanów Zjednoczonych, pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku, była bezgranicznie zdziwiona zupełną nieobecnością Kraju Nizin w mediach, w świadomości Amerykanów i brakiem jakiejkolwiek wiedzy na jego temat. Niewiele się od tego czasu zmieniło. Kraj ten nadal jest postrzegany, nie tylko zresztą w USA, jako malutkie, niewiele znaczące państewko. Rzadko pojawia się on w artykułach prasowych, mało kto wie cokolwiek na temat holenderskiej historii i kultury, polityki i społeczeństwa. Holandię widzi się przy tym najczęściej poprzez pryzmat stereotypów. W Polsce dalej nietrudno spotkać kogoś, kto uważa, że tamtejszą stolicą jest Haga, a nie Amsterdam, zaś język, którym mówią Holenderki i Holendrzy, to holenderski lub flamandzki, a nie niderlandzki (ten błąd pojawia się nawet w słownikach języka polskiego). Jeszcze dwadzieścia pięć lat temu, kiedy zacząłem się zajmować Holandią, wiele osób nie odróżniało jej od Belgii, a czasem nawet miało problem ze wskazaniem kraju na mapie.
Zamknijmy oczy: pośrodku tulipanowych łanów stoi wyniosły wiatrak, a przed nim jasnowłosa dziewczyna na rowerze, w drewnianych sabotach, białym czepeczku i koronkowych podwiązkach (czyżby pracownica seksualna?); popija piwo, przegryza je żółciutkim serem i przepala grubaśnym skrętem. I nie jest to bynajmniej marihuanowa wizja – takie właśnie holenderskie _imaginaria_ znajdziemy bez trudu w Internecie i na pocztówkach. Ba, w ich subtelniejszych wersjach pojawią się nawet Rembrandt i biało-niebieskie fajanse z Delft. Z wyobrażeń tych żarłocznie korzystają biura podróży, a nawet ministerialne agencje do spraw promocji i turystyki. Nic przecież nie sprzedaje się tak dobrze, jak kulturowe klisze. Ale prawdziwe historie są znacznie ciekawsze.
Od czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej, a zwłaszcza masowej emigracji zarobkowej na Zachód, można mówić o pewnym postępie. Wiedza na temat Holandii jest jednak dalej powierzchowna i często oparta na utrwalonych mitach. Przybywający do Amsterdamu turyści zwykle odwiedzają coffeshopy, żeby legalnie zapalić marihuanowego jointa, wybierają się na zwiedzanie „witryn” w dzielnicy czerwonych latarni (tamtejsza legendarna prostytucja jest zresztą obecnie radykalnie ograniczana przez władze miejskie, dążące do zupełnie innego PR-u metropolii); ci ambitniejsi przystaną przez chwilę w tłumie przed _Mleczarką_ Vermeera w Rijksmuseum*.
Holandia pod względem mentalności, kultury i organizacji społeczeństwa zdecydowanie odbiegała i odbiega od innych europejskich państw. Nie bez powodu Charles Baudelaire w _Paryskim spleenie_ nazwał ją _l’Orient de l’Occident, la Chine de l’Europe_ – wschodem Zachodu, Chinami Europy, chcąc w ten sposób pokazać jej odrębność i nieprzystawalność do reszty kontynentu. Żaden inny kraj nie doczekał się też chyba aż tak wielkiej liczby publikacji-poradników skierowanych do cudzoziemców mających w nim zamieszkać i pracować. Wymienię tylko _The Low Sky. Understanding the Dutch. The Book that Makes the Netherlands Familiar_ (Niskie niebo. Zrozumieć Holendrów. Książka, która przybliża Holandię) Hana van der Horsta; _The UnDutchables. An Observation of the Netherlands, its Culture and its Inhabitants_ (Nie do od-holendrzenia. Uwagi na temat Holandii, jej kultury i mieszkańców) Colina White’a i Laurie Boucke; _How to be Dutch_ (Jak być Holendrem) Grega Shapiro, a zwłaszcza – zwróćmy uwagę na podtytuł – _How to Survive in Holland. Dealing with the Dutch Before They Deal with You_ (Jak przeżyć w Holandii. Radzenie sobie z Holendrami, zanim oni poradzą sobie z Tobą) Martijna de Rooia.
Po polsku wyszły: _Holendrzy. Poradnik ksenofoba_ Rodneya Bolta; _Spokojnie, to tylko Holandia_ Hunta Janina i Rii van Eil oraz _Skąd się biorą Holendrzy_ Bena Coatesa. Oryginalny, angielski tytuł tej ostatniej książki oddaje jednak problem dobitniej: _Why the Dutch are Different_ – Dlaczego Holendrzy są inni. W 2014 roku ukazała się _Holandia. Presja depresji_ Marka Orzechowskiego; wcześniej zaś mało już aktualne pozycje pióra Marii Czekańskiej, Jana Balickiego, Kazimierza Koźniewskiego, Leona Żurawieckiego i Lecha Niekrasza. Przywołam jeszcze „zabytki”: _Holandję_ Faustyny Morzyckiej z 1907 roku i _Holandyę_ Stanisława Bełzy z roku 1894 – tak, tego od _Katechizmu polskiego dziecka_, którym wszyscy byliśmy kiedyś maltretowani. To zresztą dziełko z nieładnymi akcentami antysemickimi. Europejska tradycja pisania holenderskich vademeców, będących po części przewodnikami, po części relacjami podróżnymi, czasem też małymi syntezami historii i sztuki, jest długa – sięga ona XVII wieku.
Sporo, prawda? A to tylko niewielki wybór takich prac. Wyszczególniam je celowo, chcąc pokazać, że Holandia niewątpliwie stanowi jakąś zagadkę. Jeśli chcemy ten kraj w pełni zrozumieć (na przykład jego pejzaż, wielokulturowość i zamożność – to przecież czwarte pod względem bogactwa państwo na świecie!) oraz przeniknąć samych Holendrów (ich egalitaryzm, pragmatyzm, prostolinijność, obcesowość, indywidualizm, dążenie do kompromisów, wyczulenie na kwestię prywatności i niemal perfekcyjne zorganizowanie) – potrzebujemy sporego pęku kluczy, wykutych zresztą w przeszłości. Podobnych, historycznych narzędzi wymaga też patrzenie na malarstwo siedemnastego, Złotego Wieku. Mam nadzieję, że kilka takich kluczy Czytelniczki i Czytelnicy znajdą w niniejszym zbiorze esejów.
Krajem Nizin zajmuję się naukowo, piszę o nim, czytam o nim i jeżdżę do niego od dwudziestu pięciu lat. Byłem chyba w prawie każdej dziurze, w maleńkich hanzeatyckich miasteczkach drobniutko rozsianych po prowincji Overijssel, we fryzyjskich i limburskich wioskach, na torfowiskach Drenthe. Odwiedziłem niemal wszystkie muzea. W _Holandii. Książce do pisania_, opublikowanej w 2019 roku przez krakowskie wydawnictwo Austeria, wyznałem:
Senny koszmar, który mnie czasem nawiedza, ma twarz wojny. Jestem uwięziony w jakimś londyńskim hotelu, nie działają telefony, przestały kursować pociągi, a ja muszę się dostać na ostatni prom, który za dwie godziny odpłynie do Hoek van Holland.
Dlaczego chcę zdążyć we śnie na ten właśnie prom? Myślę, że odpowiedź na pytanie da ta książka.
* Gdy używam nazwy Rijksmuseum, mam zawsze na myśli tę najbardziej znaną instytucję w Amsterdamie. W Holandii istnieje bowiem kilkanaście innych „Rijksmuseów”, czyli muzeów narodowych, na przykład w Utrechcie, Lejdzie, Hadze, Twenthe czy Otterlo. Ponadto, ponieważ nie ma polskich norm dotyczących pisowni nazwisk niderlandzkich, podaję je według standardów holenderskich: na przykład Jacob van Ruisdael (z imieniem), ale Van Ruisdael (bez imienia). Z kolei w nazwiskach flamandzkich Van pisze się zawsze z dużej litery.ROZDZIAŁ 1
_RENDEZ-VOUS_ Z PISARZEM
Mężczyzna jest jak scyzoryk, którym jeśli się pióra temperuje, chleba nim krajać nie można, i odwrotnie… Mąż to nóż do chleba… kochanek… temperuje pióra.
Józef Ignacy Kraszewski, _Dziennik Serafiny_
To była miłość od pierwszego wejrzenia, nagła i nieomal bezgraniczna, a choć podobnym uczuciom pisany jest zwykle krótki żywot, ta jedna okazała się akurat zaskakująco trwała. Było to kilka lat temu, gdy podczas mych corocznych pobytów w Amsterdamie zwolniłem się w końcu z obowiązku nieustannego chodzenia w Rijksmuseum na zatłoczony wiek XVII („Wiek Złoty”) i nonszalancko przerzuciłem na prawie puste sale pierwszego piętra, gdzie stoją i wiszą rokoko oraz klasycyzm. Turystów tam nie uświadczysz – wszelakie oświecenie trudno bowiem sprzedać i zareklamować z zyskiem, zwłaszcza zaś holenderskie, o którym słyszało niewielu. Zresztą i dla samych Holendrów wiek XVIII to epoka raczej mało znana, przyćmiona wielkimi mitami i nazwiskami poprzedniego stulecia, lekceważąco nazwana dobą peruk, _pruikentijd_. Johan Huizinga pisał wręcz o „czasach upadku, które przykryły dla nas żałobnym kirem wiek Rembrandta”, okresie odrętwienia, marnowania narodowej energii, kulturowej zapaści i intelektualnym lenistwie ospałych rentierów (nie wiedział nawet, jak bardzo się mylił).
Włóczyłem się po pustych salach, przyglądałem cudacznym, zupełne fantastycznym meblom (żarłocznej szafie, która zaraz pęknie z przejedzenia, szafie w wytwornym przebraniu świątyni greckiej, kredensowi-konfesjonałowi czy zegarowi udającemu Chińczyka). I wtedy Go zobaczyłem. Był w stosownym wieku, wyjątkowo wdzięczny i zgrabny, malutki, wielkości mniej więcej kartki formatu A4 (a dokładniej: 27,5 × 23,5 cm). Olej na desce w proporcjonalnej złoconej ramce, datowany na 1784 rok i zatytułowany _Pisarz, który ostrzy swe pióro_ (_Een schrijver die zijn pen versnijdt)._ Obraz, a raczej obrazek, namalował Jan Ekels młodszy. Starego Ekelsa znałem dosyć dobrze, nawet coś o nim kiedyś napisałem, ale młodszy zupełnie nic mi nie mówił (dopiero potem skojarzyłem go z _Alegorią słuchu_, która wisiała w eleganckim, kanarkowym salonie mojego kolegi Charles’a w Hadze). Stałem wówczas przed _Pisarzem_ przez prawie godzinę, do czasu, aż zatroskała się o me samopoczucie czujna pani z ochrony. Gdy wychodziłem, byłem absolutnie pewien: gdyby się kiedyś paliło całe „Rijks”, to właśnie Jego natychmiast bym ratował! Ponieważ jednak na pożar i podstępne przejęcie _Pisarza_ nie mam co liczyć, obstalowałem sobie profesjonalną kopię konserwatorską; muszę tylko poczekać, aż zaprzyjaźniona specjalistka Kasia trochę odchowa córkę.
Od lat każdemu mojemu pierwszemu dniowi w Amsterdamie towarzyszy szereg niezmiennych, wręcz symbolicznych gestów, zaś pamięć o nich nieomal trzyma mnie potem przy życiu przez kolejny rok. Kupić wegetariańskie, indonezyjskie bułeczki _bapao_ w sklepie tuż za rogiem, zaprzyjaźnić się z nowymi brązowymi myszami w mieszkaniu na Tweede Helmersstraat, sprawdzić, czy „mój” domek przy Kanale Lejdejskim (Leidsegracht 102) wciąż jest na sprzedaż (owszem, jest, ale ja nadal nie mam dwóch milionów euro*), uściskać przyjaciół: Pietera i Jacoba, Leona i Marię. Zorientować się w księgarni naukowej na Het Spui, co też ważnego wyszło przez ostatni rok, odwiedzić zaprzyjaźnionych antykwariuszy przy Kanale Łosia, Elandsgracht, oraz braci Kramerów (tych od kobaltowych fajansów) przy Nieuwe Spiegelstraat. Od tego czasu doszedł kolejny ważny rytuał: muszę zaraz przywitać się z _Pisarzem_.
Jan Ekels młodszy, _Pisarz, który ostrzy swe pióro_, 1784. Rijksmuseum, Amsterdam
Przez ułamek sekundy pomyślałem sobie wtedy, że to dzieło jakiegoś siedemnastowiecznego „małego mistrza”, które na pierwsze piętro trafiło zapewne jako dziwaczny kuratorski kontekst. Ale nie, sposób malowania i kolorystyka były typowe dla drugiej połowy XVIII wieku, tak samo jak widoczne na obrazie meble, ubranie i fryzura mężczyzny. Obraz był poniekąd epigoński, zbudowany z ogranych cytatów, a przy tym – paradoksalnie – stanowił byt świeży i niezależny. Było na nim padające z lewej strony światło Vermeera, wspomnienie piszących postaci Gabriëla Metsu, pamięć wnętrz Gerarda ter Borcha i nieuchwytny spokój scen Pietera de Hoocha. Ale również klasycystyczna wytworność i prostota. A do tego jakaś intrygująca szczypta nowoczesności (no dobrze, wyjaśniam: dla faceta nieustannie zajmującego się wiekiem XVII nowoczesna jest już rewolucja francuska).
To wszystko wytłumaczyła mi potem trochę biografia Jana Ekelsa młodszego. Urodził się on w 1759 roku w Amsterdamie jako syn __ Sibilli Angenent __ i znanego malarza wedut o tym samym imieniu. Rodzice byli katolikami, a że katolicyzm był wówczas w Republice Zjednoczonych Prowincji wyznaniem zakazanym, chłopca ochrzczono w półoficjalnym tajnym kościele. Młody Ekels kształcił się wpierw w amsterdamskiej Akademii Rysunku, Teekenacademie, a potem wyjechał na studia do Paryża, gdzie stał się gorliwym adeptem sztuki klasycyzmu. Pozostał przy tym artystą na wskroś holenderskim, zapatrzonym w rodzimych twórców rodzajowych minionego wieku. Po powrocie z Francji Ekelsa uznano za obiecującego i modnego portrecistę oraz twórcę postaci we wnętrzach. Po rychłej śmierci rodziców odziedziczył on jednak spory majątek, nie musiał dalej pracować i postanowił malować jedynie „dla przyjemności” – czyli _de facto_ pożegnał się ze sztalugami. Niedługo jednak cieszył się dostatnim życiem rentiera – zmarł nagle na udar, w wieku ledwie trzydziestu trzech lat. Do dziś zachowało się około pięćdziesięciu jego obrazów, głównie portretów i scen rodzajowych przedstawiających mężczyzn. A także liczne rysunkowe, odważne i zmysłowe akty męskie, powstałe zresztą w czasie, gdy nie musiał ich już robić w ramach akademickich studiów.
Jan Ekels młodszy, _Studium nagiego mężczyzny_, 1786. Rijksmuseum, Amsterdam
Patrząc na obraz, stajemy się podglądaczami sytuacji wyjątkowo prywatnej i intymnej. Mężczyzna przyszedł przed chwilą do domu i rozebrał się. Na krzesło niedbale rzucił tabaczkowy płaszcz typu _justaucorps_ (a może to już nowocześniejszy frak?), dla wygody podciągnął i poluzował obcisłe, krótkie spodnie sięgające kolan (_culotte_) – w rozcięciu na bokach prześwituje nagie udo. Spuścił białe pończochy – wciąż trzymają się one jednak na podwiązkach, obnażając przy tym kolana. Trzewiki zamienił na domowe pantofle, zdjął też czerwoną, muślinową chustkę z szyi i chyba przez pomyłkę na niej usiadł; zapewne wcześniej musiał pozbyć się kamizelki. Rozpiął również kilka guzików koszuli. Nie przejmuje się zupełnie, że jego modna fryzura typu _catogan_ (krótki koński ogon związany czarną wstążką) nie jest w należytym porządku, a nad uszami uwidoczniły się niesforne kosmyki. Jest mu już wygodnie, zasiadł tyłem do nas i wreszcie może zacząć pisać. Na stole czekają kartka papieru, kałamarz, pojemnik z piaskiem do osuszania atramentu i kubeczek z dwoma gęsimi piórami. Trzecie pióro pisarz właśnie zaostrza scyzorykiem. Wiemy o tym, ponieważ na wprost niego wisi lustro w czarnej ramie, w którym odbijają się zaróżowiona twarz i ręce. Krzesło i stół stoją na drewnianym postumencie zwanym _soldertje_, chroniącym stopy przed chłodem posadzki.
Przedstawianie postaci odwróconych tyłem było w dawnej sztuce częstym zabiegiem kompozycyjnym, dzięki któremu uwaga widza automatycznie skupiała się na głębi obrazu. U Ekelsa poza ta wprowadza jednak szereg dodatkowych skojarzeń. Mężczyzna prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest obserwowany, wystawiony na spojrzenia innych, a zatem wchodzi niejako w rolę męskiego odpowiednika podglądanej przez starców Zuzanny. A może mamy do czynienia z czymś na kształt zmysłowej prowokacji? Pisarz-Narcyz czuje, że ktoś na niego patrzy, i przybiera wdzięczną pozę – pewien narcystyczny rys mogłoby tu zresztą potwierdzać widoczne w lustrze odbicie. Prócz tego w pokoju gruba, zaciągnięta zasłona okienna oraz powieszona na ścianie kwadratowa plansza do gry w młynek – na niej sakiewka z pionkami. Długo nie wiedziano, o jaką grę chodzi. Dopiero podczas konserwacji obrazu w 2012 roku, gdy zmyto przyżółcone werniksy i brud, na planszy pojawiły się charakterystyczne linie. Ujawnił się też w prawym górnym rogu podpis malarza, nabazgrany na ścianie niczym graffiti. Niewykluczone, że Ekels lubił grać w młynek, a na pewno świetnie znał jego zasady. Schemat na planszy koresponduje z rycinami zawartymi w pierwszym holenderskim podręczniku tej gry z 1785 roku pióra Ephraima van Emdena. Jakimi pionkami jednak gra z nami malarz?
Do tej pory nie jesteśmy pewni, czy w Holandii pod koniec XVIII wieku wciąż zdawano sobie sprawę z niegdysiejszych symbolicznych znaczeń i ikonograficznych kontekstów. Innymi słowy, czy Jan Ekels młodszy tylko automatycznie naśladował swych ulubionych siedemnastowiecznych mistrzów pod względem formalnym, czy też świadomie odwoływał się do określonej symboliki. W tym ostatnim przypadku pisanie zapewne oznaczałoby tworzenie listu miłosnego; w dawnej sztuce holenderskiej temat tak powszechny, że wręcz nudny. Ale tropów jest więcej. Mężczyzna może być też artystą, powieściopisarzem albo poetą, a na białej kartce pojawią się za chwilę pierwsze wersy poematu lub sonetu. Skąd to przypuszczenie? Zaledwie rok wcześniej Ekels wyjechał z dwojgiem przyjaciół do Niemiec, gdzie zafascynował go rodzący się właśnie romantyzm. Jest przecież w tym obrazie także pewien wybitnie romantyczny, indywidualistyczny rys, skupienie się na sobie i własnej twórczości, ostentacyjne odwrócenie się od reszty świata – niedługo postaci zwrócone tyłem do widza będzie malował Caspar David Friedrich. Kto pozował? Niewykluczone, że Ekels sportretował siebie, tak przynajmniej uważa część badaczy, podkreślając, że ten sam mężczyzna prawdopodobnie pojawia się też na dwóch innych jego obrazach. Hipoteza wielce kusząca, choć malarz mógł też oczywiście korzystać z usług jednego modela.
Mój kolega, historyk sztuki i znawca dawnej mody, Piotr Szaradowski, który lubi ten obraz chyba tak samo jak ja, zwrócił mi uwagę na jego kompozycję i wynikające z niej możliwe interpretacje, oczywiście prowadzone ze współczesnej perspektywy. Rzucony na krzesło męski płaszcz został ułożony w taki sposób, że jest on zwrócony w stronę piszącego i zdaje się fantomem ciała, namiastką innego, niewidocznego mężczyzny przyglądającego się z boku. Wrażenie to potęguje niemal symetryczny podział przestrzeni – po lewej stronie lustro, stół i pisarz, po prawej plansza, krzesło i płaszcz. Lustrzane odbicie piszącego jest też portretem, na którym zostawiono puste miejsce dla drugiej osoby, mogącej się na nim pojawić i go dopełnić. Tyle że nie może ona tego zrobić albo nie chce. Inaczej jeszcze: jakby Ekels chciał zaznaczyć czyjąś bliskość rzuconym tu płaszczem, sam jednak dla bezpieczeństwa stanął za plecami pisarza, obiektywizując przy tym spojrzenie. Ta pozornie niewinna scena jest przy tym niezwykle zmysłowa, wciąga widza w grę niedopowiedzeń, napięć i pożądania.
_Pisarz, który ostrzy swe pióro_ ma dobrego kolegę, a raczej brata. To trochę większy od niego _Czytający list_ ze zbiorów Manchester Art Gallery, tak samo datowany i przedstawiający najprawdopodobniej tego samego mężczyznę, który tym razem zasiadł na krześle i bez reszty pogrążył się w lekturze. Ubiór prawie kompletny – tyle że nogawki spodenek znów podciągnięte, znów nagie kolana. Na stole nakrytym zielonym obrusem resztki posiłku, wyżej zawieszona fajansowa misa balwierska z Delft, pejzaż w złotej ramie i znana nam już plansza do gry. Tuż przy podłodze położono pojedynczy rządek błękitnych fliz (mają uchronić ścianę przed przypadkowym zabrudzeniem podczas sprzątania). Mężczyzna tak bardzo niecierpliwił się, chcąc przeczytać list, że papier, w który zawinięto i zapieczętowano przesyłkę, rzucił niedbale na ziemię. Gdy się dobrze przyjrzeć, zamiast adresata znajdziemy tam sygnaturę malarza i datę – tak często podpisywał się przecież Gabriël __ Metsu_._
Jan Ekels młodszy, _Czytający list_, 1784. Manchester Art Gallery
Jest i kuzyn obu panów. W magazynie Rijksmuseum znajduje się bowiem _Mężczyzna piszący przy pulpicie_ Ekelsa, także z 1784 roku. Temu obrazowi daleko jednak do finezji _Pisarza_. Jest on reprodukowany na okładce świetnej monografii wrocławskiego niderlandysty Jana Urbaniaka pod tytułem _Batalia o człowieka Oświecenia_. _XVIII-wieczne czasopiśmiennictwo holenderskie jako zwierciadło epoki_. Janek, wiedząc, że _Pisarz_ jest mój i marzę o tym, żeby mieć go kiedyś na okładce swojej książki, wybrał innego skrybę, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Dalszy krewny to z kolei jakieś dziesięć lat młodszy od pozostałych _Rysujący młodzieniec_ ze Städel Museum we Frankfurcie nad Menem, utrzymany w innej tonacji, ale bardzo urokliwy.
Na siedemnastowiecznych obrazach holenderskich znajdziemy bez liku ludzi piszących, czytających, trzymających listy lub odbierających je od posłańców. Wybór takich dzieł pokazano na wystawie _Love Letters. Dutch Genre Paintings in the Age of Vermeer_ (Listy miłosne. Holenderskie malarstwo rodzajowe wieku Vermeera), zorganizowanej w 2003 roku przez National Gallery of Ireland i amerykańskie Bruce Museum w Connecticut. Ich bohaterkami są głównie kobiety, często ukazane przy blasku świecy, z kieliszkiem wina, baczne, zamyślone, zakłopotane lub frywolnie się uśmiechające. Mężczyźni pojawiają się znacznie rzadziej, a jeśli już, są to zwykle starsi panowie niewątpliwie czytający jakieś poważne pisma. Kilku takich leciwych prawników przedstawił Adriaen van Ostade. Nieczęsto też sięgają po pióro. Robi to na przykład oficer na obrazie Gerarda ter Borcha z Muzeum Narodowego w Warszawie. Mam dwóch ulubionych siedemnastowiecznych epistolografów. Pierwszego z nich, _Młodzieńca piszącego list_, namalował Gabriël Metsu około 1667 roku. Wytwornie odziany długowłosy młodzian powiesił kapelusz na oparciu krzesła, siedzi na wprost otwartego okna przy stole nakrytym wzorzystym perskim kobiercem, ma przed sobą srebrny kałamarz i pieczęć do stemplowania listów. W skupieniu kreśli wyrazy na kartce. Za okienną szybą majaczy w głębi pokoju globus, który mógłby sugerować młodego uczonego. Jednak nie dajmy się zwieść pozorom, na ścianie wisi bowiem italianizujący pejzaż w stylu Adriaena van de Veldego (a jak Włochy, to i miłość) oprawiony w bogato rzeźbioną, złoconą ramę zwieńczoną synogarlicą. Nie ma już żadnych wątpliwości – chodzi o list miłosny. Dodam, że wykorzystana przez malarza rama zachowała się do dziś i znajduje się w prywatnych zbiorach w Nowym Jorku.
Obraz Metsu zobaczymy w National Gallery of Ireland w Dublinie w towarzystwie drugiego: tak samo datowanej i mającej identyczny rozmiar _Kobiety czytającej list_. To pendanty, czyli dzieła o podobnej kompozycji i wymiarach, które zestawione ze sobą, opowiadają jakąś historię. Dama pochłonięta jest lekturą listu – tego właśnie napisanego przez młodzieńca. Siedzi na wspomnianym już _soldertje_, kosz z bielizną do szycia został odstawiony na bok i zapomniany, a naparstek potoczył się po podłodze. Zzuty pantofelek może oznaczać chęć do miłosnych igraszek, podobnie jak piesek pojawiający się nierzadko w scenach z frywolnymi, flirtującymi damami lub ladacznicami. Uwagę widza przykuwa jednak natychmiast służąca trzymająca między palcami list (zaadresowany do samego Metsu, który w ten sposób się podpisał). W teatralnym geście odsuwa zasłonę, za którą kryje się obraz przedstawiający statek na wzburzonym morzu, i dokonuje przy tym interpretacji obu pendantów. Morskie sceny często wykorzystywano, chcąc przedstawić uczucia – „Miłość jest morzem, statek jest kochankiem”, pisał w popularnym zbiorze emblematów Jan Harmenszoon Krul. Już wiemy, o co chodzi. Co więcej, ubiór kobiety pozwala przypuszczać, że jest mężatką. Jakieś dziesięć lat wcześniej Metsu namalował podobne pendanty, z mężczyzną piszącym list i odbierającą go kobietą (Musée Fabre w Montpellier i Timken Museum of Art w San Diego). Brak im jednak poetyckiej aury i ukrytego dramatyzmu obrazów dublińskich. Część historyków sztuki przypuszcza, że przedstawiają one artystę i jego żonę, Isabellę de Wolff. Być może tu należałoby szukać wyjaśnień…
Gabriël Metsu, _Młodzieniec piszący list_, __ ok. 1667. National Gallery of Ireland, Dublin
Wreszcie _Młody mężczyzna piszący list_ Caspara Netschera z 1664 roku ze zbiorów Gemäldegalerie Alte Meister w Dreźnie. Model jest długowłosy, raczej nieładny, z długim, spiczastym nosem. Także i on siedzi przy nakrytym wschodnim kobiercem stole ze srebrnym kałamarzem. Na ścianie wisi mapa Prus – być może to kupiec trudniący się handlem pomiędzy Republiką Zjednoczonych Prowincji a krajami leżącymi nad Morzem Północnym i Bałtykiem, mający właśnie sporządzić jakiś intratny kontrakt. Tyle że zupełnie zapomniał o pisaniu, gęsie pióro ustawił poza pustą kartką, pogrążony w myślach, podparł lewą dłonią głowę, ma przygnębione, uciekające w dal spojrzenie. Jego zrezygnowaną pozę dopełnia zgaszona, ponura kolorystyka obrazu, który dałoby się wręcz uznać za alegorię melancholii. To nie umowa handlowa – nieatrakcyjny chłopak zastanawia się raczej nad pierwszymi słowami miłosnego listu.
Gabriël Metsu, _Kobieta czytająca list_, ok. 1667. National Gallery of Ireland, Dublin
Caspar Netscher, _Młody mężczyzna piszący list_, 1664. Gemäldegalerie Alte Meister, Staatliche Kunstsammlungen, Drezno
Akt pisania, akt czytania. Dlaczego w dawnym malarstwie holenderskim aż tyle osób pisze i czyta? Odpowiedź jest prosta: ponieważ od XVII wieku edukacja w Republice stała się niemal powszechna. W kraju, który właśnie rozkwitał gospodarczo, umiejętność czytania, pisania, znajomość kilku języków obcych oraz księgowości były absolutnie niezbędne. Wyspecjalizowani rzemieślnicy korzystali z wielojęzycznych fachowych prac i poradników, protestanci brali Biblię do ręki przynajmniej raz dziennie, wszyscy zaś łakomie pochłaniali pierwsze gazety, wyznaniowe pamflety i polityczne ulotki. Około 1650 roku w Holandii państwową szkołę elementarną miała prawie każda wieś, a chłopskie dzieci – zarówno chłopcy, jak i dziewczynki – mogły liczyć na kilkuletnią bezpłatną naukę. W miastach działały także prywatne szkoły wyznaniowe, przeznaczone dla katolików lub luteranów, żydowskie chedery i jesziwy oraz szkoły francuskie (głównie dla dziewcząt) i łacińskie, będące odpowiednikami dzisiejszych liceów (te znajdowały się nawet w większych wioskach). W połowie XVII wieku w Amsterdamie potrafiło się podpisać ponad 50% kobiet i 65% mężczyzn. Nie byli to bynajmniej przedstawiciele elit; całkiem zgrabne i wyrobione podpisy składały bowiem służące, praczki, handlarki śledziami, tragarze, woźnice i śmieciarze. Czytanie opanowywało jeszcze więcej osób, gdyż jego nauka była łatwiejsza i nie wymagała kosztownych materiałów, takich jak papier, atrament, pióra, ostrzałki, suszki czy tabliczki. W ostatnich dekadach XVIII stulecia, czyli wtedy gdy Jan Ekels namalował _Pisarza_, piśmienność Holendrów wzrosła znacząco i obejmowała około 68% kobiet oraz 84% mężczyzn w całym społeczeństwie Republiki, zarówno w miastach, jak i na wsiach.
Dla porównania, szacuje się, że w tym samym czasie, czyli w drugiej połowie XVIII wieku, u progu rozbiorów, w Rzeczypospolitej litery znało zaledwie jakieś 10% jej mieszkańców. Jeszcze w 1921 roku aż jedna trzecia (_sic!_) polskich obywateli nadal głęboko tkwiła w analfabetyzmie, podczas gdy w Holandii zjawisko to już dawno nie istniało, a pisać i czytać nie umieli jedynie ludzie zupełnie wykluczeni społecznie. Według raportu Biblioteki Narodowej (2020) jakąkolwiek (czyli niekoniecznie mądrą…) książkę, na papierze lub czytniku, wzięło do ręki jedynie 42% Polek i Polaków. W Holandii odpowiednio 93%. Warto o tym chyba pamiętać, gdy na wciąż rosnącej fali „narodowej” megalomani (czytaj: pychy i głupoty) śni się sny o rzekomej wielkości, planuje odbudowy średniowiecznych zamków, rozpamiętuje odsiecz wiedeńską, fetyszyzuje nieliczne wygrane bitwy i liczne przegrane powstania, a zapomina o pewnej ustawie z 7 lipca 1949 roku (obowiązkowa i bezpłatna nauka dla analfabetów w Polsce Ludowej).
* _Postscriptum_. Dom poszedł w listopadzie 2020 roku za dwa miliony sto tysięcy euro. Muszę sobie znaleźć inny przedmiot marzeń.ROZDZIAŁ 2
SZKOŁA I DOM
Nigdy nie czułem się w Polsce do końca u siebie. Była to typowa _Hassliebe_, niemal schizofreniczne zawieszenie pomiędzy czułością i irytacją, fascynacją i poczuciem wyższości, współczuciem i wstydem. Po 2015 roku, w czasie narastającej niegodziwości i cynizmu, dyktatury miernot, odradzającego się nacjonalizmu i faszyzmu, coś się we mnie w końcu załamało. Raz po raz czytałem dzienniki __ wojenne Victora Klemperera i zastanawiałem się, ile trójkątów kazaliby mi teraz nosić w obozie. Wyszło mi, że trzy. Był to też moment, w którym uświadomiłem sobie, że w zasadzie trzyma mnie tutaj tylko jedna rzecz – polszczyzna. W 1964 roku Hannah Arendt wyznała w słynnym wywiadzie z Günterem Gausem, że nie jest w stanie myśleć i żyć poza światem języka niemieckiego. Jako filolog wiedziałem o tym od dawna, aż za dobrze. Dowcipy, wyznania miłosne i jadowite złośliwości wychodziły mi jedynie po polsku. To nie wszystko: gdy się jest panem w średnim wieku, starzejącym się i zakorzenionym, mającym już zbyt wiele do stracenia i, co najważniejsze, Rodziców mieszkających w Polsce, za późno na emigrację (pluję sobie teraz w siwiejącą brodę, że nie zrobiłem tego dwadzieścia lat temu).
Na razie pozostała mi emigracja wewnętrzna: żeby nie musieć wzdrygać się dzień w dzień, przeniosłem się w głowie do Holandii. Fizycznie jestem tam parę tygodni w roku, a przez resztę miesięcy czekam, tęsknię, frustruję się, odliczam dni i zaciskam zęby. Mój mentalny dom jest już gdzie indziej. Coroczny przyjazd do Amsterdamu rozłożony jest na symboliczne etapy, a każdemu z nich towarzyszą inne emocje. Z lotniska Schiphol biorę pociąg na stację Lelylaan i męczę się z walizkami (zawsze mam tego za dużo). Potem tramwaj numer 1 i jego kolejne przystanki: Derkinderenstraat oraz Surinameplein, Plac Surinamu. To wtedy wreszcie cichutko szepczę do siebie _thuis_ – jestem w domu. Tramwaj gładko wjeżdża w ulicę Overtoom, dawny szlak wodny, i zatrzymuje się kolejno na Rhijnvis Feithstraat, J.P. Heijestraat oraz 1e Con. Huygensstraat, gdzie wysiadam już niemal odrodzony. _Rite de passage_ jest jednak Plac Surinamu, objęty półpierścieniem niewysokich ceglanych budynków w stylu Szkoły.
Szkoła Amsterdamska. Na pytanie, czym jest, nie podejmuję się odpowiedzieć, tym bardziej że ilu ludzi, tyle opinii. Jedni mówią, że to późna geometryczna secesja, inni zaś upierają się, że art déco, względnie klasyczny architektoniczny ekspresjonizm, a nawet kubizm. Niektórzy uważają, że Szkoła reprezentuje modernizm, inni z kolei stanowczo odżegnują się od takiego bezczelnego powinowactwa. W tle dyskusji pojawiają się też kierunki takie jak De Stijl, germański _Backsteinexpressionismus_ oraz Szkoła Chicagowska. Wszyscy jednak zgadzają się, że _Amsterdamse School_ to holenderska manifestacja Nowego, forpoczta nowoczesności.
Podstawa to cegła, chyba najbardziej tradycyjny budulec w Niderlandach. Sama bryła jest prosta, za to fantazja architektów nieokiełznana. Dodają witraże, maleńkie okienka przypominające okrętowe bulaje, kute balustrady, ozdobną kamieniarkę, pinakle, wykusze i blanki, wieże i wieżyczki, wielokrotnie łamią dachy, a zwłaszcza bawią się oknami. Te nierzadko idą przez wszystkie kondygnacje, a ich białe szprosy tworzą wachlarze, tulipany, drabiny, trójkąty i trapezy. To za sprawą owych okien czerwone fasady kojarzą się z jakąś abstrakcyjną grafiką. Funkcji tu niewiele, prawie sama forma. Tyle że to forma utemperowana i po protestancku powściągliwa, niemal kwintesencja mentalności holenderskiej („używaj, ale z umiarem”). Zobaczymy to od razu, gdy zestawimy ze sobą amsterdamskie budynki z kamienicami naszego „krakowskiego Gaudíego” i ceglanego poety Teodora Talowskiego.
Szkoła Amsterdamska, detale architektoniczne
„Szkolne” budynki są dosłownie wszędzie, wciskają się nawet pomiędzy manierystyczne kamieniczki przy kanałach (ba, w tym stylu wzniesiono również liczne mosty). Bez Szkoły Amsterdamskiej, która i dziś wnosi spory powiew nowoczesności, miasto nad Amstelą miałoby zupełnie inny estetyczny sznyt, przypominałoby raczej skansen, a nie metropolię. Podobne budowle zaczęto zresztą szybko wznosić w całej Holandii. Uważajmy przy tym na lokalnych patriotów – musiałem kiedyś wysłuchać godzinnego wykładu oburzonego kolegi, który wyjaśniał mi, że Szkoła Amsterdamska to zupełnie coś innego niż Szkoła z Den Bosch. Dalej nie widzę żadnej różnicy.
Kierunek ten narodził się około 1910 roku w Amsterdamie i trwał dwie dekady. Był reakcją na dziewiętnastowieczne, ozdobne neostyle (neogotyki, neorenesansy, neomanieryzmy), których przykładami są wielka katedra Dworca Centralnego oraz bazylika Rijksmuseum. Zaprojektował je Pierre Cuypers, katolik i tercjarz dominikański, którego wyznaniowy status doprowadził do narodowej debaty i wielokrotnie przysparzał bólu głowy ewangelicko-reformowanym ortodoksom. Czy papista i heretyk powinien dostawać aż tak poważne zlecenia? – pytano. Czy może firmować swoim nazwiskiem świątynię narodowej sztuki? Czy neogotyckie wieże dworca nie kojarzą się czasem za bardzo z katolickimi kościołami? W pracowni Cuypersa zatrudnił się jego bratanek Eduard – potem jeden z czołowych przedstawicieli Szkoły i kontestator estetycznych poglądów słynnego wuja. Kolejny dowód na to, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na fotografiach, o ile stanie się jak najdalej. Inni „szkolni” architekci to Michel de Klerk, Piet Kramer i Joan Melchior van der Mey, by przywołać nazwiska najważniejsze. Młodzi buntownicy mieli jeszcze jednego wroga, Hendrika Petrusa Berlagego (tego od budynku Giełdy przy Damraku), którego projektancki racjonalizm mierził ich straszliwie. Bez Berlagego nigdy nie rozwinęliby jednak skrzydeł. Przygotował on wielkie, pełne rozmachu plany urbanistyczne nowych amsterdamskich dzielnic, które „szkolarze” wypełniali potem, kwartał po kwartale, wedle własnych pomysłów. Od około 1930 roku styl Szkoły zaczął wyzbywać się swojej dekoracyjnej tożsamości, stracił fantazję i pazur, gładko przeszedł w ascetyczny modernizm. Powodem był Wielki Kryzys: trzeba było już budować taniej.
Szkoły Amsterdamskiej nie byłoby jednak bez ruchu robotniczego i idei socjalistycznych. W drugiej połowie XIX wieku Amsterdam stał się wielkim ośrodkiem przemysłowym; powstawały setki fabryk, przystani, doków, magazynów portowych, zakładano cukrownie, elektrownie i gazownie. Za industrializacją poszła emigracja dziesiątków tysięcy ludzi, którzy porzucili rodzime wioski i udali się do stolicy w poszukiwaniu lepszego życia. W latach 1870–1890 populacja Amsterdamu z dwustu pięćdziesięciu tysięcy zwiększyła się do pół miliona. Samo miasto nie powiększyło się jednak wcale, wciąż zajmowało ono tę samą powierzchnię, co w XVIII wieku. Pojawiły się slumsy. W siedemnastowiecznej dzielnicy Jordaan (nazwa wzięła się chyba od francuskiego _jardin_, ogród) mieszka dziś około dwudziestu tysięcy osób (to zresztą adres wielce prestiżowy). Pod koniec XIX wieku żyło ich tam… osiemdziesiąt pięć tysięcy, stłoczonych w nieludzkich warunkach. Jedną niewielką izbę (jakieś dwanaście metrów kwadratowych) lub dziurawą szopę zajmowała robotnicza rodzina składająca się z rodziców oraz dzieci (zwykle w liczbie od pięciu do dziesięciu). Nie było bieżącej wody ani kanalizacji. Posiłki przygotowywano na otwartym palenisku lub na kozie, spalając brykiety torfu (a ten śmierdzi niemożebnie, na dodatek jego dym pokrywa wszystko mazistym nalotem). W kącie trzymano wiadro na odchody. Opróżnienie go do miejskiego wozu asenizacyjnego kosztowało, więc robiono to, gdy tylko brązowa, cuchnąca pulpa już przelewała się przez brzegi. Większość lokatorów nielegalnie wylewała wiadra nocą do kanałów, co tylko pogarszało sytuację. Szalały gruźlica, malaria, czerwonka i cholera, a dzieci marły tak szybko, jak się rodziły. Jordaan nie był wyjątkiem, jeszcze gorzej działo się w ówczesnej dzielnicy żydowskiej biedoty.
Fragment fasady hotelu Carlton w Amsterdamie, Vijzelstraat 4, 1928
W końcu ludzie zaczęli się organizować – w 1894 roku powstała holenderska Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza, która za cel wzięła sobie poprawę warunków życiowych. Inaczej niż w Polsce, członkowie partii skupili się nie na ideologicznym biciu piany i teoretyzowaniu, ale na sprawach praktycznych: samopomocy, zakładaniu spółdzielni, tanich sklepików i kooperatyw lokatorskich. Gdy w 1901 roku w Holandii wprowadzono wreszcie tak zwaną Ustawę Mieszkaniową, inicjatywy te dostały zielone światło, możliwość uzyskania niskooprocentowanych kredytów państwowych oraz znaczne ułatwienia prawne. Warunki były następujące: nowe mieszkania muszą mieć bieżącą wodę i kanalizację, rodzice i dzieci mają bezwzględnie otrzymać osobne pokoje, a minimalna powierzchnia mieszkania wyniesie trzydzieści pięć metrów kwadratowych. Projekty były opiniowane i zatwierdzane przez gminne Komisje Piękna, w których zwykle zasiadały osoby nowoczesne i postępowe, jeśli chodzi o gusty.
W Holandii do dziś panuje przekonanie, że jeśli tylko zapewni się ludziom dobre warunki mieszkaniowe, swobodny dostęp do natury i kultury, piękną i przyjazną przestrzeń do życia oraz stworzy się dla nich wszelkie możliwe ułatwienia, to rozkwitną oni w pełni. Jedną z najwspanialszych robotniczych kooperatyw mieszkaniowych był (i jest) kwartał De Dageraad (Świt) w południowym Amsterdamie. Zbudowano go w 1917 roku według projektu Michela de Klerka i Pieta Kramera. Ceglany cud trochę przypomina okręt, choć niektórzy uważają, że to raczej pędzący pociąg, a nawet muzyczna partytura. Wykusze w kształcie grubiutkich cygar, malutkie, przytulne podwórka, ostrołukowe bramy, drzwi z mosiężnymi tabliczkami – istne _Gesamtkunstwerk_. Ulokowano tam sto dwa mieszkania, klub czytelniczy, świetlice, tanie sklepiki i pocztę.
Tę ostatnią nie bez powodu, na niej bowiem mieszkańcy obowiązkowo odbierali tygodniową wypłatę. Wcześniej służyły do tego wyszynki należące do sprytnych właścicieli fabryk – w ten sposób duża część pieniędzy wracała do nich natychmiast w każdą sobotę. Nie było łatwo dostać przydział w Świcie, od lokatorów wymagano choćby zupełnej abstynencji. Mieszkania były za to bajecznie tanie. Do dziś osiemdziesiąt cztery z nich należą do komunalnej puli, a czynsz za nie wynosi jakieś śmieszne kilkaset euro. Dajcie mi taki lokal w Amsterdamie, to przysięgam nigdy więcej nie spojrzeć na piwo. W kwartale tym działa obecnie świetne muzeum Het Schip (Statek), a oprowadza po nim drużyna młodych kuratorów-pasjonatów. W jednym z mieszkań stworzyli choćby replikę holenderskiego wnętrza z około 1920 roku.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_