- W empik go
Pod Cecorą: obrazek na tle dziejowem XVII wieku - ebook
Pod Cecorą: obrazek na tle dziejowem XVII wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O trzy mile od Lwowa, na ziemi dawniej zwanej województwem Lwowskiem, we wsi Turynce graniczącej z Żółkwią, stał niegdyś dwór modrzewiowy, gniazdo znakomitej rodziny Żółkiewskich. Był dzień posępny, na burzę się zbierało, więc stary pan Żółkiewski, dziaduniem we dworze przez rodzinę zwany, zawołał na wnuków, aby szły do domu. Z żalem opuściła dziatwa kwieciste pagórki, na które lubiła biegać, i zebrała się w wielkiej izbie, której ściany zbroje zawieszone zdobiły. Dziadunio rozsiadł się w wygodnym fotelu naprzeciw kominka, w którym popiół tylko leżał; dziatwa zrazu skupiła się koło okna i goniła chmury po niebie. Gdy jednak zamiast spodziewanych ognistych znaków ujrzała deszcz strugami lejący, który rozwiesił szarą oponę między oknami a dalszym światem, pobiegła do dziadunia i otoczyła go wokół.
– Dziaduniu, opowiedz nam co o Tatarach – odezwał się najstarszy z gromadki, ośmioletni Staś.
– Roznieć ogień na kominku, a opowiem – odparł pan Żółkiewski. – Gdy iskierki czerwone zabłysną, rozjaśni się pamięć i powieść łacniej z ust popłynie.
Staś skoczył natychmiast do komina. Nie brakło tam nigdy drewek narąbanych, leżących w pobliżu, hubkę i krzesiwo podał ma dziaduś, wnet tez zaświecił ogień i wygnał szare mroki z izby. Dzieci skupiły się bliżej dziadunia, on najmłodszą wnuczkę ulubienicę wziął na kolana, Stasia objął ramieniem i tak począł opowiadać:
– Panował wówczas w Krakowie nieodżałowanej pamięci król Zygmunt I Starym zwany, ojciec naszego miłościwego Pana, Zygmunta Augusta. Dzień był posępny, strumienie deszczu lały się z nieba od rana, zdawało się, że chcą świat zatopić; w izbach było chłodno, kazałem przeto rozniecić ogień na kominie i siadłem z babką… waszą, a moją żoną, gawędzić. Ona trzymała na kolanach dwuletnią dziewczynkę, ciotkę waszą, ja ojca waszego, który trzy lata liczył zaledwie. Dzieci zapatrzone w płomienie ogniska nie przeszkadzały nam, rozmawialiśmy swobodnie, a było o czem mówić wówczas Powróciłem z Krakowa i opowiadałem o zmianach, jakie zaszły w Prusach, ziemi nam sąsiedniej, którą władał zakon krzyżacki. Mistrz tego zakonu, rodzony siostrzeniec króla, zwinął zakon, przywdział strój świecki, wiarę zmienił, i przy – jąwszy tytuł księcia, gotował się do wojny z królem naszym, który nie chciał mu pozwolić na te zmiany. Powołał więc nas Zygmunt na radę, a wynikiem tej rady było, iż Mikołaj Firlej został wysłany do Prus z hufcem zbrojnym. Albrecht zmiękł natychmiast i prosił o porozumienie się z królem: chciał przyjechać do Torunia i tam z wujem prywatnie swoją sprawę ogadać. Król namyślał się nad odpowiedzią, a tymczasem kroki wojenne powstrzymał. Korzystając z tej zwłoki, powróciłem coprędzej do domu, by zobaczyć, czy służba spełnia sumiennie włożone na nią obowiązki, czy żona i dzieci zdrowe; by powiedzieć im, jakie sprawy zatrzymują mnie dłużej w stolicy, niż liczyłem.
Powróciłem na krótko, nazajutrz chciałem znowu ruszyć w drogę. Mówiłem właśnie o tem waszej babce, przed tym oto kominkiem, przed którym my siedzimy, gdy naraz straszne wołanie obiło się o szyby tych okien:
– Tatarzy! tatarzy!
Spojrzę ku wsi, aż tu widzę stosy gorejące naprzeciw. Serce powiedziało mi, że płoną chaty naszych kmieci, do uszu moich dobiegły złowrogie wołania:
– "Ałłach! ałłach!"
O stoczeniu walki, o obronie dworu, ani mowy być nie mogło: zbyt niespodzianie byłem zaskoczony. "Jeśli żonę i dzieci ocalę, cud będzie" – pomyślałem.
Skinąłem na waszą babkę, zawołałem na służbę zrozumieli mnie wszyscy: bocznymi drzwiami uszliśmy do sadu. Tam wśród krzewów malin był loch ukryty; istnieje jeszcze, wasza matka nabiał w nim chowa. Do tego lochu skryliśmy się i Bóg sprawił, że nie domyślili się tego Tatarzy. Zjawili się i tutaj niebawem, zrabowali wszystko, co znaleźli, dwór podpalili i odeszli dalej. Ciotka wasza przespała tę okropna chwilę na kolanach matki, ojciec wasz siedział u mnie cichutki, przytulony do mej piersi, jak gdyby rozumiał, co nam grozi.
Dzieci w milczeniu słuchały tego smutnego opowiadania. Na twarzyczkach młodszych malował się przestrach. Oczy Stasia tylko gorzały dziwnym blaskiem, paliły się w nich jakieś tajone marzenia. Dziaduś na niego nie patrzał: utkwił wzrok w płomienie, buchające na kominku, a przypominające mu inne, groźniejsze, i ciągnął dalej swoje opowiadanie.
– Wieść o napadzie Tatarów na ziemię lwowską rozbiegła się migiem błyskawicy po całym kraju. Opowiadano, iż 200 miast spalili, że 3, 000 ludzi uprowadzili do niewoli, a drugie 3, 000 pomordowali. Król Zygmunt posłał hufce przeciwko nim, a starszyznę powołał do Krakowa na radę i postanowił przyśpieszyć zgodę z siostrzeńcem. Jam otrzymał rozkaz ścigania Tatarów. Kazałem zbudować wam namiot z chrustu, a poleciwszy Bogu, pożegnałem i ruszyłem na Tatarów; rozgromiłem ich, zmusiłem do ucieczki i z dobrą wieścią do Krakowa po – śpieszyłem, gdzie trafiłem na wielką uroczystość: na przyjazd księcia Albrechta. Miłościwy król Zygmunt pozwolił mu pozostać w stanie świeckim i używać tytułu księcia Prus, lecz od hołdu nie zwolnił; wobec całego rycerstwa, wobec panów i tłoku pospólstwa, publicznie na rynku krakowskim książę Prus złożył hołd naszemu Panu i przyrzekł być jego posłusznym lennikiem…
Powróciwszy z onej uroczystości do Turynki, kazałem dwór nowy postawić, koni i bydła nakupiłem, odbudowałem spalone przez Tatarów kmiece chaty. W niespełna pół roku mieszkańcy tak Turynki, jak Żółkwi, zapomnieli o wylanych łzach i stratach poniesionych.
– Dziaduniu, a czy Tatarzy więcej jeszcze kiedy napadali na nasz kraj? – zapytał Staś.
– O, mój maleńki! trudno zliczyć, ile razy płakali u nas ludzie na Tatarów – odparł pan Żółkiewski.
Toć po raz pierwszy pojawili się za panowania Bolesława, księcia krakowskiego, którego to poddani Wstydliwym nazwali, a którego pobożna żona Kinga za świętą uznaną została… Dawne to czasy, około 300 lat będzie temu… Wówczas szerzej o wiele rozleli się po naszej ziemi, niż za mojej pamięci, bo wtedy byli oni potęgą, przed którą drżeli wszyscy królowie chrześcijańscy… Na wspomnienie Tatara truchleli mężczyźni, kobiety bladły; imieniem Tatara matki straszyły dzieci… Podbiwszy pół Azji, Tatarzy utworzyli olbrzymie państwo, a potem wkroczyli, do Europy. Król ich, któremu tytuł hana dawali, krwawy Dżingishan, powiedział, iż musi tego dokonać, aby, jako jeden Bóg jest na niebie, aby tak samo jeden han był na ziemi. Z liczną ordą, tak oni hufce swoje nazywali, wkroczył Dżingishan do Europy: rżenie jego koni, ryk wielbłądów, krzyki ludzi, tworzyły podobno taki hałas, iż na milę nikt słowa zrozumieć nie mógł. Wiele, bardzo wiele uczynili oni wówczas złego ludom chrześcijańskim. Ale potęga tej dziczy znacznie potem stępiała: od krwi chrześcijańskiej pordzewiały ich szable… To jeno źle, że teraz łączą się oni często z Turkami, którzy są także nieprzyjaciołmi krzyża, przez to są silniejsi…
– Gdy duży urosnę, pójdę na Turków – rzekł Staś.
– Urośnij jak największy i jak najsilniejszy – odparł dziadunio, patrząc na niego z miłością.
– Opowiedzcie dziaduniu co o Bolesławie Wstydliwym, jak to on walczył z Tatarami; chcę być rycerzem, powinienem słuchać o rycerzach – odezwał się Staś.
– Bolesław Wstydliwy niewiele cię nauczy. Robił Coprawda ten książe co tylko mógł: bronił się i walczył, ale go rozbili Tatarzy i w ucieczce szukał ratunku. Uszedł aż na Węgry z żoną swoją, która była córką króla tamtejszej krainy… Opowiem ci za to o innym dzielnym rycerzu, co w one czasy walczył z Tatarami.
Mówiąc te słowa, dziadunio rozjaśnił czoło, pogładził srebrne swoje włosy i opowiadać znowu począł.
– Tym dzielnym księciem był Henryk Pobożny, książe szląski, Piast rodem, prapraprawnuk wielkiego naszego króla Bolesława Chrobrego. Otóż ów Henryk, posłyszawszy, że Bolesław książe krakowski uszedł do Węgier, że za jego przykładem poszło wielu i że nikt odwagi nie ma zetrzeć się ze strasznym wrogiem, wezwawszy pomocy nieba, – postanowił stawić mu czoło i ogłosił po swojej ziemi i po sąsiednich, że z krzyżem w ręku pójdzie na bój. Zebrało się koło niego sporo rycerstwa, mieszkańcy Szląska, Sandomierskiej i krakowskiej ziemi, ci, którzy w ucieczce ocalili życie. Święta Jadwiga, matka Henryka Pobożnego, pobłogosławiła wszystkich i ruszyli ku Lignicy.
Spotkały się hufce. Tatarów prowadził następca Dżingishana, Batuhan, równie srogi. Nad głową Henryka Pobożnego szumiała błękitna chorągiew, nad nią świecił krzyż złoty, godło Wiary świętej; nad głową hana ujrzeli chrześcijanie jakieś potworne straszydło z łapami rozpostartymi, z płonącymi oczyma, z gębą rozwartą, z której dym cuchnący leciał im w oczy i oślepiał. Zlękli się tego straszydła i cofać poczęli, lecz Henryk Pobożny podniósł obie dłonie w górę: w jednej błyszczała szabla, w drugiej krzyż brylantowy, od którego odbijały promienie słoneczne i, łamiąc się, cudnymi barwami jaśniały.
– Jezus! Marja! Józefie Święty! zmiłujcie się nad nami – zawołał.
I wiara wróciła do serc zwątpiałych: rzucili się rycerze w pomoc księciu, który sam jeden biegł na Tatarów.
Wrzasnęli znowu poganie, lecz hufce chrześcijańskie już się nie stropiły. Bój krwawy zawrzał, zaświstały strzały z obu stron: przeszywają powietrze, strącają z koni walczących; szczęknęły szable, ścierając się wzajem o siebie, lub odbijając się o pancerze rycerzy. Imię Jezus i Marja brzmi ciągle w powietrzu. Z modlitwą na ustach, z hufcem dzielnych rycerzy za sobą, rzucił się Henryk Pobożny w sam środek tłuszczy pogańskiej; jedni sprzątają kopjami wrogów z koni, drudzy szablami. Zląkł się wreszcie han i skinął na swoich: opuścili pole lignickie, mnóstwo swoich zabitych pozostawiwszy na naszej ziemi, – lecz i chrześcijan padło tysiące.
Zatrzymał najezdniczy pochód Henryk Pobożny, lecz czyn ten życiem przypłacił i rycerstwo jego również: kilku zaledwie wróciło pod strzechy rodzinne, aby braciom powiedzieć, że tatarskie zapędy powstrzymać można, byle wiary w Boga nie stracić.
– Skończyliście ojcze opowiadanie, teraz chodźcie na wieczerzę – ozwał się od proga głos niewieści.
Młodsze dzieci pobiegły natychmiast w radosnych podskokach do matki, Staś został przy dziadku, podał mu rękę i podążyli zwolna za innymi.
– Dziaduniu! naucz mnie szablą władać i strzelać do celu, toć już rok ósmy zacząłem – mówił chłopczyk poważnie. – Rycerzem wszakże będę, nie czem innem, im wcześniej nauczę się szablą władać, tem na dzielniejszego wyrosnę.
– Hasasz już Wszakci śmiało na swoim koniku i drewnianą szabelką zręcznie wywijasz – odparł pan Żółkiewski.
– Ba, drewnianą! – szepnął Staś – to zabawka dziecka.
– A ty co, nie dziecko?
– Pewno, że nie.
Tak gawędząc, weszli do izby, w której pośrodku stał stół, białym obrusem zasłany i zastawiony srebrem. Nikt nie siadł jeszcze, wszyscy czekali na dziadunia. Puściwszy ulubieńca, pan Żółkiewski zajął pierwsze miejsce; obok niego synowa z jednej strony, z drugiej proboszcz wsi, który zwykle we dworze spędzał wieczory; dalej domownicy, kilku dworzan młodych i panien dworskich, nakoniec dzieci. Rozpoczęła się zwykła gawędka o sprawach bieżących, o królu Auguście, zacnej jego żonie Barbarze Radziwiłłównie, o dumnej królowej Bonie, która, nie chcąc poddanki uznać za synowę, wyjechała do Włoch, zabrawszy ze sobą 24 wozy, srebrem, złotem i drogimi klejnotami wyładowane.
Dzieci młodsze, nie rozumiejąc, o czem mówią starsi, zajadały ze zmakiem wieczerzę i figle ze sobą stroiły; chłopcy szturgali dziewczęta, aby mleko wylewało się im z łyżek, dziewczęta chichotały się głośno. Staś siedział poważny: czy słuchał, o czem mówili starsi, czy dumał nad tem, co mu dziaduś opowiadał, tego nie mówił nikomu…