- W empik go
Pod cichą falą: szkice i obrazki - ebook
Pod cichą falą: szkice i obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 289 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(ROMANS BEZ SŁÓW) SZKIC PSYCHOLOGICZNY
"Przeklętem jest życie kobiety, jeśli nie kocha tego, co jej rodzinę stwarza".
Namiętność jak tygrys szarpała jej serce. On odjeżdża!
Poza tą rozłąką czuje zerwanie zupełne, a nie może wyrzec do niego kilku słów, jedynych, jakie mogłaby wymówić w swem życiu. Stało się to, czego całym wysiłkiem woli pragnęła, a przez co teraz umiera z boleści.
Teraz on jeszcze tak blizko: w obrębie tegoż samego miasta, zaledwie o kilka ulic oddalony; jednem słowem – którego nie wypowie – mogłaby go zatrzymać nazawsze. Jutro wzniesie się między nimi przestrzeń ogromna, co ich rozdzieli – do końca.
I oto w stanowczej chwili rozstania, pod groźbą zapomnienia, ona, która dotąd tak dumnie nosiła koronę kobiecej czystości i godności, wszystkie zatracając siły, byleby tylko on nie mógł odgadnąć burz szalejących w jej sercu: – ugina się teraz i doznaje niepohamowanych pragnień, silnych do bólu, do krzyku, zawołać "kocham! pozostań!…"
I teraz widuje go rzadko; całe tygodnie upływają, zanim go zobaczy, – ale ujrzeć go w każdej chwili może. Codziennie przyciskając wzburzoną głowę do poduszki, uspokaja się: zobaczę go jutro… A teraz miesiące upływać będą, serce jej będzie szalało z bólu i rwało się z tęsknoty, a ona go nie ujrzy. O, męki!
W przyległym pokoju słychać klekotanie zegara i spokojne oddechy jej dzieci. Cały dom pogrążony w ciszy. Wszystko śpi.
Minuty upływają, a każda przyśpiesza ich rozłąkę.
Och widzieć go! widzieć! Gdyby na chwilę przycisnąć go do wzburzonej piersi, głowę przytulić do jego ramienia i ustami jego się upoić – długo – bez tchu. Zginąć – a wyrwać tę chwilę od życia! ten jeden błysk upojenia, chociażby potem zapaść się w otchłań śmierci… Gdyby choć tylko spojrzeć w te oczy ciemne, poczuć wzburzone drżenie jego ręki – jak wówczas. Pamięta: wieczór był posępny i szary, on ją sprowadzał ze schodów, a kiedy wsadzał ją do powozu, ręce ich spoiły się z sobą, w uścisku miękkim – przeciągłym – jakby zlały się w jedno, dwa zdawna się szukające, magnetyczne prądy – i rozdzielić nie mogły.
Wysunęła lekko rękę z jego dłoni, ale nie miała siły wymówić kilku zwykłych banalnych słów pożegnania. On stał nieruchomy, dopóki powóz jej nie zniknął w tumanach mgły.
Dwa tygodnie później go nie widziała. Jej harda czysta natura, była upokorzeniem wzburzoną i zadraśniętą tą mimowolną, przelotną pieszczotą. Jakto? Ona, żona i matka, pozostawiła dłoń swą w uścisku obcego mężczyzny? W owem przeciągłem dotknięciu, pozwoliła mu wyrazić z niezatajoną mocą, że ją kocha. Czyż nie tak zaczynają się w romansach francuskich owe związki, które ją dreszczem wstrętu przejmują? Miałażby do owych kobiet stać się podobną? Okropność!
Długo unikała widzenia się z nim. Nakoniec spotkali się w obcym domu. Irena stała pośrodku salonu, osypywana grzecznościami przez gospodynię domu, na które odpowiadała z uśmiechem, kiedy go zobaczyła. On powstał, wlepiając w nią swe smutne oczy, w których paliły się niepokoje dojmujących pytań. Na jego ukłon w milczeniu pochyliła głowę. I szalona radość zalała, jej serce. Nie przemówili do siebie ani słowa, a jednak ona go zrozumiała. Nie, nie patrzy się w ten sposób na kobietę, której się nie poważa. On tylko bał się, bał się szaleństwa, czy to uczucie, którego przebłysk zauważył, nie było chwilową igraszką jej kokieteryi, albo złudzeniem jego wyobraźni.
I znowu unikała go długo. Jej samej w pierś zapadło pytanie: do czegóż to doprowadzić może? I bolało ją, bolało, gniotło… Trzeba zapomnieć!
Zmieniła tryb swego cichego, nieledwie klasztornego życia i rzuciła się w wir zabaw. Spotkała go na jednym wieczorze. Siedziała w kole kobiet strojna i uśmiechnięta, gdy on wyszedł z przeciwległego salonu. Gdy przebywał gorączkowo salon, ruchy jego były chwiejne i nieprzytomne, jakby upojonego człowieka. Zbliżywszy się do niej, pochylił się i rzekł:
– Pozdrawiam rozbawioną damę! Spojrzała na niego z wysoka z lekkim uśmiechem.
– Jakimże epitetem mam pana uraczyć w zamian? – wymówiła niedbale.
– Odludkiem, nudziarzem – odparł.
Ona odwróciła się obojętnie do sąsiadki, kończąc z nią przerwaną rozmowę.
W ciszy, która ją teraz ogarnia, słyszy dźwięk każdego słowa, które wymawiali. Przez spuszczone rolety, mdłem światłem przebija się blask latarni gazowych. Siedzi nieruchomo, ze splecionemi rękami, przyciśniętemi do piersi. Oczy szeroko otwarte utkwiła w ciemną przestrzeń. Przed niemi przesuwają się obrazy chwil niedawno minionych – a tak odległych.
Jutro on odjeżdża. Przed nią rozciąga się szereg dni bezbarwnych, szarych – długi, nieskończony. I tak nazawsze, przez całe życie pozostanie sama, ze swą cichą rozpaczą i nigdy niewyjawionym bólem.
Przez całe życie – może jeszcze tak długie, będzie szła przykuta do człowieka, którego mężem swym zowie. Przykuta do niego – a taka sama! – zazdroszcząc, jak nędzarz okruchów uczucia wokoło spostrzeganych. Z cierpieniem dozgonnego skazańca, przyglądać się będzie rozkwitom szczęścia i miłości dla innych ludzi, gryziona cierpkiem przeświadczeniem, że szczęście to posiąść mogła – i że je od siebie odtrąciła.
Przeciwko sobie ma młodość własną, temperament gorący i namiętny, nakoniec świeżość sił swych.
Usta jej nigdy w życiu nie wymówiły "kocham". Był czas, iż słowa te dźwięczały jej upajająco i słodko. Był czas pierwszej młodości, gdy echo tych słów czarodziejskich, rozlegało się dla niej w powiewie wiatru, w świeżym oddechu pól, w szumie liści i gwarze lasu, w ciszy wieczornej i drgającem słonecznymi promieniami rzeźwem powietrzu poranku; gdy cała przyroda zdawała się jego rozkoszą przesiąknięta, jego tajemnicą dysząca; gdy zdawało się jej, że wszystkie te dźwięki i czary ona przeniknie, z nimi się zespoli, że całą duszę tych stepów ogarnie, gdy pierwszy raz, w sercu i z ust jej, wykwitnie "kocham ".
I śniła wówczas o miłości wielkiej, głębokiej, wytrwałej; miłości, która ukochanemu raj otwiera i z drogi życia ciernie usuwa. Marzyła o człowieku, który ją kiedyś poprowadzi po drodze tej, ku celom wielkim, o pracach dokonywanych wspólnemi siłami, w których miłością swą wspierać go i dopomagać mu będzie.
Dzisiaj ma męża starego i Starganego nadmiernym wyzyskiem życia, zatopionego w grze giełdowej, a w chwilach dobrego humoru, uwielbiającego i pieszczącego żoneczkę. Jakież to wstrętne, ohydne pieszczoty! Jakie uczucie wściekłości i oburzenia, albo bezwładnego upokorzenia wzbudzają one! jak poniżają duszę, a buntują ciało! te pocałunki człowieka, do którego jest przykuta ślubnym pierścieniem, a przywiązana przysięgą! Jak przygnębiająco bezsilną czuje się wobec tego uprawnionego i uświęconego gwałtu, znęcającego się nad jej ciałem!
Zegar klekocze zwolna, jednostajnie; słychać szelest płatków śniegowych uderzających o szyby. Przez okno, zgubiona gdzieś w ciemnościach nieba przegląda gwiazdka; pokój tonie w ciszy i mroku. Ona z głową rozpaloną miota się, a uczucia wirują w sercu. Nie może usnąć.
Dwa lata już blizko, jak myśli o tamtym człowieku, snują jej się po głowie, zalegają umysł i serce. Z trwogą śledzi ich olbrzymie postępy: z początku mgliste i niewyraźne, a tak cicho rozmarzające – choć niejasne – i słodkiego czaru pełne, że się im nie broniła nawet. Co szkodzi kilka chwil przepędzić w ukojeniu rozkosznem, co komu szkodzi ta złota iskierka, w szarem bezbarwnem życiu, które jest jej udziałem?
Marzenia te słodko ją kołysały, śpiewając pieśń rusałek – to odbiegały – była wtedy spokojna. Ale powracały znowu coraz silniejsze, bardziej upajające i potężne; aż owładnęły, opanowały ją tak, że oto leży pod niemi bezbronna, oplątana, bezwładna i mocy do oporu nie ma. I – strach pomyśleć! Nigdy nie miała większych wątpień, co do wartości człowieka tego, jak w tej chwili. Kto on? – Człowiek, ku któremu czuje się pociągniętą całą potęgą duszy i rozbudzonych pragnień, rysuje się przed nią, jak mroczna zagadka, której treść własną intuicyą wypełnia.
Gdy się usunie na chwilę od nudnych gospodarskich zajęć, on zaraz obok niej, w myślach się zjawia. Widzi go przed sobą, patrzy w niego i wiodą z sobą długie, długie rozmowy. Nawet w obecności męża, otoczona ludźmi, ona jest z nim sam na sam, jego głos tylko słyszy i rozumie: on jest rzeczywistością, wszystko zaś poza nim marą senną. Po twarzy jej przemykają cienie uśmiechów lub bólów, siedzi zasłuchana i zapatrzona w przestrzeń, a oczy utkwione nieruchomo i niby wewnątrz siebie patrzące, mglą się palącą tęsknotą, lub rozjaśniają żarem marzeń. Z chwil tych budzi się upojona, niby senna, tajemnem drżeniem rozkoszy przejęta.
– O czem tak myślisz, Ireno? –- pytają jej.
A ona radością i szczęściem oddycha. W tej tajemniczo prowadzonej rozmowie, odkryła, że on ją kocha; kocha nie ambicyą mężczyzny połechtanego zajęciem się pięknej kobiety, nie egoizmem pożądliwym, nie zadowoloną próżnością, ale uczuciem głębokiem i szlachetnem. Sam się męczy i tęskni.
Oto w swym gabinecie siedzi ze spuszczoną na ręce głową, a na otwartych kartkach książki miga mu jej postać, dźwięczą jej słowa. I sam przemawia do widziadła tego, wlepiając weń swe ciemne oczy, smutne i niespokojne. I słyszy głos jego:
– Nie odwracaj się ode mnie! Nie odtrącaj mnie od siebie! Za co mnie męczysz i czynisz nieszczęśliwym? Na wszelkie ofiary jam gotów dla ciebie. Tyś dla mnie wszystkiem. Ja cię kocham!
Ona słucha tych słów czarodziejskich, i świat jej w oczach się rozjaśnia, świat cały szczęściem płonie. Ukojenie spływa na nią łagodnie, słodko kołysze i ogarnia falami upajającego rozmarzenia.
W tych chwilach ciszy serce jej przepełnia jakaś niepojęta a upajająca słodycz, myśli nie wirują w nieprzytomnym zamęcie, spływając się niekiedy w cudne obrazy słonecznego spokoju i wesela. Szczęście promienieje z całej jej istoty, wylewa się w spojrzeniach jasnych i przeźroczystych, wyrywa w brzmieniach głosu dźwięcznych jak piosenka, w uśmiechach drżących upojeniem uroczem, w ruchach pełnych harmonii i wdzięku.
Ale nadciąga obłok zwątpienia: – "czyż to prawdą?" Przypomina sobie jakiś ruch jego, jakieś małoznaczące słowo, na które narazie uwagi nie zwróciła – a teraz, ot nagle w pamięci się zjawiło! – Nie, on nie kocha jej, a może nawet niezdolny uczucia jej zrozumieć i zaszanować. Uważa ją tylko za zabawkę zajmującą i przyjemną, za piękną kobietę, na którą patrzy z przyjemnością, a poromansowałby z ochotą. Schlebia jego próżności, że taka dumna i czysta, zajęta nim – musiał zauważyć. Może jej nawet żałuje?
Życie przed nią rozlega się bezbarwną i smutną, spaloną pustynią. Nigdzie radości, znikąd pociechy. A w sercu ból dotkliwy. Zdaje się, iż je gadzina okręciła ślizkimi skrętami i jadowitą swą śliną opluwa, a ostrem żądłem kole.
Smutno! oczy jej patrzą zagasłe i milczące, głos jak dzwon rozbity dźwięczy głucho, postać pochyla się w przygnębieniu, a wartkie przed chwilą nóżki przesuwają się zwolna i ciężko. Czuje chłód, członki kostnieją z zimna, a w sercu ból fizyczny dolega: ściska się ono w kurczowych podrzutach.Żegnając je, przeżywa na nowo te chwile, groźne a pociągające jak przepaść. Przyciska rozpaloną twarz do poduszki. – Och drogi, czyja będę miała siłę ciebie się wyrzec?
Głowa ją boli, w skroniach tętna biją, jak młotem. Już od dwóch lat smutki jej i radości od niego spływają. Wspomnienia warem przesuwają się w jej mózgu – takie bolesne, a takie rozkoszne!
W powietrzu pierwsze tchnienie wiosny. Konary wyniosłych drzew, zarysowują się na czystem tle nieba. Z rozkwitłych krzewów wznoszą się rzeźwe, balsamiczne wonie. Szerokie ulice wysypane żwirem, lśniące puszystą zielonością polany, kąpią się jeszcze w dziennym blasku; pomiędzy gąszczem rozłożystych zarośli wiją się ścieżyny pełne świeżości, świergotu i cienia.
Idą drogą wspinającą się pod górę. Młode gałązki, miękkie i gibkie, nabrzmiałe pękami, zwieszają się nad nimi i delikatnie twarz muskają. On podaje jej ramię. Z tego męzkiego ramienia spływa na nią dziwna moc i czar, ogarniając jakimś urokiem przejmującym a potężnym, owładając ją cichą, a nieprzepartą mocą. Tajemnicza siła, pełna niepojętej głębi pociąga ich ku sobie, jednoczy, krąży w ich żyłach, myśli zaćmiewa, oddech tamuje, bicie serca zawiesza.
Wokoło migają postacie przechodzących.
Żwir skrzypi pod naciskiem licznych stąpań. Siostra jego bieży naprzód drobnym kroczkiem. Z za drzew wyłaniają się wspaniałe kontury wież kościelnych, połyskując złoconemi kopułami. Liście poruszane świeżym powiewem, szepcą coś przeciągle a tajemniczo. Kasztanowa aleja wznosi nad nimi wysokie sklepienia, osłaniając ich swym cieniem, otaczając szmerem gałęzi, pełnym uroczystego spokoju i zadumy.
– Amour! amour! quand tu nous tiens – zanucił on półgłosem, a słowa tej lekkiej francuskiej piosenki fałszywym dyssonansem rozległy się w jej uchu. Przejął ją nagle dziwny jakiś wstręt i chłód.
Wysunęła rękę z pod jego ramienia i odsunęła się z zaledwie powściągniętą niechęcią. W tej chwili czuła do niego prawie odrazę.
Wspomnienia mkną jedne za drugiemi. Tej strasznej nocy bezsennej przesuwają się w jej pamięci obrazy z dwóch lat ubiegłych, pełne wzruszeń głębokich, męczarni i trwogi.
Huczne zebranie. Powódź światła, tony skocznej muzyki, gwar głosów, strojne pary w walcowym wirze. Irena wymówiła się od tańca i osunęła na małą kanapkę pomiędzy oknami. On zbliżył się i usiadł obok. Wśród tego świetnego a rozbawionego i roztańczonego grona, obojgu cisnęły się do głowy myśli poważne i chłodne, głęboko sięgające pod powierzchnię życia. Piękna jej głowa zwracała się ku niemu spokojnie i dumnie, czarne oczy paliły się dyamentowym blaskiem. Brzmiące dźwięki tanecznej muzyki, wesołe, rozmarzone a banalne, rozpływające się rozwiewnem echem, tutaj dolatywały. Prowadzili obojętną rozmowę, pełną subtelnych spostrzeżeń i lekkiej ironii: ale spojrzenia ich szukały się nawzajem, pociągały jakby magnetyczną siłą, zatapiały się w sobie i oderwać się nie mogły.
Przed kolacyą weszła do buduaru włosy poprawić. On tam stał, oparty o stół, pogrążony w zamyśleniu. Przybliżył się. Kilka osób ich otaczało. Wymówił parę obojętnych wyrazów, ale wzrok jego zawisł na niej, badawczy, rozgorzały a głęboki. Ona stała z podniesioną głową, bawiąc się wachlarzem, wyniosła i spokojna, z opuszczonemi rzęsami i zagadkowym półuśmiechem na ustach.
Obrazy mkną, zmieniając się wciąż innemi, przesuwając w pamięci echa chwil niezatartych.
Drzewa wówczas szumiały tajemniczo, powietrze było przeźroczyste i różowe od zachodzącego słońca, na ziemię powoli spływała cisza i pomrok. Ona stała cała zmieszana, wzruszona i drżąca i nie chciała dotknąć podawanej sobie ręki. Czuła, że jeśli teraz połączą się ich dłonie, to czar ją przeniknie i obezwładni, głowy się im zamroczą i usta zleją. A tyle czystości dziewiczej promieniało z czoła tej kobiety-matki, że on milcząc opuścił rękę.
Przypomina sobie tę samotną przechadzkę po lesie, usiłowania spokojnej rozmowy. Białe pnie brzóz rysowały się w mroku, sosny wyciągały ku niebu potężne ramiona, pod stopami szeleściały uschłe liście i szyszki. Myśli ich plątały się i słowa urywały.
Wśród zarośli, rozchylając ostrożnie gałęzie, miga wypomadowana głowa i ciekawe oczy. Zaczajony lokaj, cicho puszcza się w odwrotny bieg.
Odwrócił się z groźnym błyskiem w oczach.
– Mamy więc skrytych słuchaczy – przemówił z hamowanem wzburzeniem.
– Nie ukrywamy nic przecież. Niech słuchają! – Odparła z pyszną obojętnością.
Zrozumiała, że sługus wybrał się ją śledzić. Nie poniżyłaby się jednak do tego, aby się troszczyć o opinią, – ona, która sama sobie nic do wyrzucenia nie miała!
Żegnając ją, wyrzekł cicho:
– Pani tak rzadko bywa teraz u nas – i usta mu drżały.
Jej szeptem namiętnym z piersi wybiegło:
– A gdybym ja jednak… urwała, milcząc skłoniła głowę i szybko odeszła.
Liczne towarzystwo. W salonie panuje wszechwładny wint. Twarze pochylone nad zielonem suknem, obleczone majestatem powagi, w oczach widnieje skupiona i natężona myśl. W powietrzu krzyżują się sprzeczne sądy, namiętne utarczki i poważne dyskusye; każdy z przeciwników wytrwale i mężnie broni swoich przekonań.
W rogu pokoju żartobliwy szczebiot i wesołe śmiechy: stoi tam kanapka otoczona grupą foteli. Wesołe grono eleganckich panienek i panów przegląda albumy. Wśród nich Irena, wyniosła, chłodna, z zamyślonemi oczyma. On siedzi opodal.
Nie rozmawiają, ani też patrzą na siebie, ale przenika ich błogie poczucie wzajemnej obecności. Czują się samotni i zgubieni wśród tłumu; potężny urok wiąże ich, wibrując w duszach cichymi, porywającymi tonami, każe wśród fali ludzkiej szukać siebie wyłącznie.
Podając jej jakąś rycinę, dotknął lekko palcami jej ręki. Poczuła niby ukłucie iskry elektrycznej, która przebiegła i wstrząsnęła całą jej istotą. Zadrżała – wszystka krew rzuciła się do serca, zostawiając lica okryte marmurową bladością.
Wokoło toczy się gwarna i pusta rozmowa. Przysunął swe krzesło do kozetki, na której siedziała, przysłoniwszy oczy rzęsami, zbladła i milcząca kobieta.
Może chwilowo ogarnęło go złudzenie, że ta kobieta do niego należy, że jest jej prawnym władcą i opiekunem. Rysy jego przybrały wyraz pogodny i surowy.
Gdy siedział tak milczący, z ręką opartą na jej poręczy, myśli jego magnetycznym prądem, w najsubtelniejszych drgnieniach jej się udzielały: przynajmniej wydawało się jej, że je odczuwa.
Myślał, że gdyby to otoczenie zmieniło się na tłum wrogi i obcy, nicby go to nie obeszło i zmiany nie odczułby żadnej, byleby ją tylko miał przy sobie, napawał się rozkoszą jej obecności i rozgrzewał serce jej widokiem, wszędzieby mu było spokojnie i dobrze. Czuł siłę porwania się do wielkich czynów, do tytanicznych wysiłków – ideom drzemiącym w głębi jego dusz)', teraz przejawiającym się tylko w bólach, goryczy, zwątpieniu, zdołałby wywalczyć prawo istnienia – byleby tylko ją widział przy sobie, mógł dla wytchnienia, uznojone czoło do miękkich jej dłoni przycisnąć.
Rozległ się szmer odsuwanych krzeseł. Kilku grających wstało od stołu, przybliżając się do rozmawiającej grupy.
Kilku poważnych panów chciało zasięgnąć jego zdania, w pewnej społecznej kwestyi, poruszającej naówczas wszystkie umysły. Przesunął ręką po czole i zwrócił się ku nim z żądanemi objaśnieniami.
Młodzież ze śmiechem rozpierzchła się po salonie, jak ptaki wypuszczone na wolność. Miejsce ich zajęły świecące łysiny, dostojne postawy i poważne gesta.
Irena słuchała w milczeniu, roztargniona i zamyślona.
W powodzi sądów ciężko i sucho naukowych, gubiących się w drobiazgowym chaosie, umysł jego oryentował się bystro, zatapiał w mroki faktów i szczegółów, wydobywając z nich myśl przewodnią, błyszczał jak stal i krajał jak dyament. Poglądy uderzające głęboką prawdą, wyrażał z dziwną jasnością i prostotą.
Pierwiastek jego intelektualnej wyższości wyłaniał się ze wzmożoną, nieprzepartą siłą. A jej się wydawało, że oto przyszedł nakoniec jej Pan, ten, który nad nią ma prawo życia i cierpienia. Z zamierającem sercem czuła jak nad nią obejmuje władzę, jak ją porywa jego duchowa potęga.
Odtąd często wśród rozgwaru dysput i sporów, lub w ciszy rozmyślań wieczornych, cisnęła się jej do głowy analiza porównawcza – pokrywając jej czoło surową bladością, a oczy wilgotną mgłą rozmarzenia.
Jedyna myśl – o tym człowieku, opanowała ją; wciskała się we wszystkie pojęcia, czyniąc ją niezdolną do rozważania jakiejbądź kwestyi, inaczej – jak w stosunku do tej głównej, wyłącznej i wszystko sobą pochłaniającej.
A później pamięta ten wieczór, gdy chora jego matka przysłała prosić swą ulubienicę – a ona ze słów jego po raz pierwszy nie gubiąc się w domysłach, jasno wyrozumieć mogła, że on ją kocha. Któż serce ludzkie pojąć zdoła? W tej chwili wyzwoliła się z pod uroku, jaki dawniej na nią wywierał; poczuła pełniejszą falę życia rozpierającą piersi. Ogarnęło ją wrażenie bezmiernego tryumfu i wyższości, obudziła się zadowolona i pyszna odniesionem zwycięstwem próżność kobieca.
Przechadzała się po pokoju rzeźwa i wesoła, po ustach jej przebiegały figlarne uśmiechy. On patrzył na nią wzburzony, jakby przejęty nagłą nienawiścią.
Wkrótce pożegnała jego matkę i odjechała. Wieczór był zimowy, mroźny, wichura dęła, sypiąc w oczy ostremi igiełkami lodu, mróz ścinał oddech.
Sprowadził ją do powozu, nic ciepłego na siebie nie narzuciwszy, z odkrytą głową, szyją i piersią.
– Nie jestem gagatkiem, któremu lada podmuch zaszkodzić może – odrzekł z ponurą niechęcią, gdy go prosiła, by się odział.
Zdawało się, że w jego piersi szaleją takie burze i bóle, że z przyjemnością nastawiał ją wichrom, które chłodziły i uspakajały rozpaloną głowę.
Teraz dopiero zauważyła, jak w ostatnich czasach zeszczuplał, blado i mizernie wyglądał. I objęła ją żałość bezmierna.
W kilka dni później oglądała świeżo przybyłą, ruchomą galeryę obrazów. Dzień był świąteczny, tłum przesuwał się i napełniał salę.
Nagle ujrzała wynurzającą się z ścieśnionej masy jego wysoką postać. Poczuła, jak gorąca fala krwi przypływa jej do głowy, oblewając łuną czoło, twarz i szyję. W oczach jej pociemniało. Podniosła binokle do oczu, usiłując niby rozpatrzeć jakiś szczegół obrazu.
On był posępny i rozdrażniony. Prosiła go, aby się zatrzymał chwilę. Odmówił. Poczuła nagle, że z jego odejściem w tłumie tym zrobi się wielka pustka. Cierpkie uczucie osamotnienia ścisnęło jej piersi. Serce jej wyrywało się ku niemu.
Stanęła przed jakimś obrazem i oglądała go z pozorną uwagą – nie patrząc na odchodzącego.
Tęsknota darła ją szponami. On jutro udaje się w kilkutygodniową podróż, przed odjazdem go nie spotka.
Powoli zaczęła rozróżniać przedmioty, na które patrzyła. Obraz przedstawiał wnętrze chaty wygnańców. Ubóstwo, cierpienie, nędza. Pomyślała, że w tej chacie, mogłaby być bardzo szczęśliwa.
Wróciwszy, usunęła się do swego pokoju i upadła na łóżko, zakrywając twarz rękoma. Burza w niej huczała; przelatywała, porywając wichrem myśli szamocących się i bezładnych, wstrząsając huraganem uczuć sprzecznych a rozszalałych jak żywioły. Serce jej także rozhulało się; zawiesiło prawidłowe, regularne uderzenia, a rzuciło się w przyspieszonych podskokach, niesforne i dzikie, jak ptak złapany, jakby chciało rozbić klatkę. Cierpiała bez świadomości, bez pamięci, nie zdając sobie sprawy – jak zwierzę ranione, tłumiąc wyrywające się z ust krzyki. Nagle zerwała się i usiadła. W przyległym pokoju usłyszała jego głos.
Zerwała się i nie rzuciwszy nawet okiem
W zwierciadło na swą twarz wzburzoną i rozgorączkowaną, nie poprawiwszy rozrzuconych włosów – biegła naprzeciw niemu.
Za drzwiami rozległ się znowu jego głos: drgały w nim jakieś radosne nuty, dźwięczało wesele. Zatrzymała się, z szyją wyciągniętą i głową trwożnie w tamtym kierunku zwróconą. Przemocą twarz ułożyła do zwykłych linii, ochłonęła i uspokoiła się.
W jadalni, on, w podróżnem już ubraniu, rozmawiał z jej mężem. Ruchy miał ożywione, czoło mu promieniało, wzrok jaśniał jakimś gorącym blaskiem.
Od progu już, oczy jej biegły ku niemu, szczęśliwe, promienne i rozkochane. – Odwrócił się, i w twarzy jej zatopił chciwe spojrzenie… Naprzeciw, krzątając się koło zastawy, stała gruba, ospowata służąca i sprzątając coś bardzo powoli ze stołu, wlepiła w nich oczy bezmyślne a złośliwe.
Czoło Ireny pokryło się chmurą wstydu. Pierwszy raz pochyliła głowę. Siedziała teraz, smutna i zmęczona, trzymając na kolanach córeczkę. On rysował dziecku jakieś zwierzęta, rozprawiając wciąż z panem Tomaszem. Napomknął coś o potrzebie surowego postępowania z dziećmi, o niewoli, jaką macierzyństwo obarcza kobietę.
– A jednakże one mi są droższe nad szczęście samo – wymówiła cicho, w zamyśleniu.
Mąż zabrał go do swego gabinetu na jakąś konferencyą biurową. Irena chodziła po pokoju wzburzona. Jakiś wewnętrzny niepokój gnał ją, i nie pozwalał ani chwili zatrzymać się na miejscu. Nakoniec ukazali się.
– Oddaję ci gościa – rzekł mąż jowialnie od progu – nie męczże go długo: ma jeszcze dużo zajęcia przed wyjazdem.
Stał przy nich: ocierał fularem spoconą twarz i czerwoną szyję, wydymał śmiechem policzki i przewalał się z nogi na nogę.
Podali sobie dłonie, wymówili kilka słów zwyczajnych. On jakby się ociągając – i opanowując siłą woli – ożywiony i niespokojny – odszedł. Dziwna rzecz, rozstawali się przecież z sobą na długo, ani jednego ciepłego słowa nie zamieniwszy – a jednak on był radością wrzący – ona choć smutna i znękana, ale promienna. W wejrzeniach swych odczytali wzajemną miłość. Czuli, że łączy ich.
wielka spójnia serc – i bez słów sobie wierzyli.
W pamięci swej uprzytomnia każdy jego ruch i spojrzenie. Pod czarem tych wspomnień upływały jej nieraz godziny, działając, jak upajająca trucizna.
I teraz odtwarza sobie mękę rozłąki – i powitania.
Weszła cichym, niepewnym krokiem do salonu. Pamięta, jak konwulsyjnie rzuciło się jej serce, gdy zobaczyła stojącą przed kominkiem wysoką postać męską. Wyciągnęła do niego rękę i usiadła na małej, w rogu stojącej kanapce.
Blada lampa łagodnem światłem oblewała błękitny salon. Na jasnem tle rysowały się proste linie jego profilu i ciemnowłosa, lekko pochylona głowa. Wokoło cisza. Męża w domu nie było.
Przyszło jej na myśl, że rodzice, wydając córkę za niemiłego jej człowieka, z góry już stwarzają podobną sytuacyą. I ogarnął ją cierpki niesmak.
On w roztargnieniu opowiadał wrażenia z pobytu w stolicy, oddawał ukłony od znajomych. Głos jego drżał lekko, przejęty roz – kosznem wzruszeniem, czoło jaśniało gorącą bladością. Może on także, w czasie długich godzin rozstania, dnie i nocy myślał o tej chwili?
Powstał, zbliżył się do niej, jakby ciągnięty nieprzepartą siłą. Zdawało się, że chce ją ogarnąć ramionami, przycisnąć do stęsknionej piersi. – Ona siedziała posępna i nieruchoma. Niewymowna gorycz i niezadowolenie zalewały jej piersi.
Rozmowa rwała się co chwila. Słowa z trudnością przeciskały się jej na usta. Gardło jej zdławił jakiś kurcz spazmatyczny, nadając głosowi dziwny dźwięk, głuchy, stłumiony i nieprzyjemny.
Mąż powrócił nareszcie. Siedział przy stoliku, gruby, krótki, z obwisłym podbródkiem i nabrzękłemi niezdrową tłustością policzkami, palił cygaro i popijał herbatę.
– Możnaby sądzić, żeś się zakochała – zauważył, patrząc na żonę, po której twarzy mknęły bladości i rumieńce.
Próbowała uśmiechać się drgającemi ustami; ale uśmiech ściągnął wargi kurczowym bólem, zdławiony tak – jak głos.
W oczach gościa pojawiało się coraz bar – dziej rosnące zdziwienie. Ona siedziała, jak gdyby myślami nieprzytomna, wstrząsając się, gdy do niej mówiono.
Mąż okazywał jej wiele troskliwości. Przy stole zachęcał do jadła, podsuwał rozmaite potrawy – w końcu rozgniewał się.
– Nie mogłabyś też postarać się być trochę weselszą? – choćby przez grzeczność dla gościa? Wiesz przecie, że na widok zasępionej twarzy apetyt tracę. Inne kobiety śmiechem i szczebiotem dom napełniają; twoja obecność najlepiej usposobionemu humor odbierze…
Zdawało się jej, że w oczach tamtego czyta tenże sam wyrzut: