- W empik go
Pod czerwoną różą - ebook
Pod czerwoną różą - ebook
Zbiór opowiadań „Pod czerwoną różą i opowiadania różne” jest dopełnieniem kompletu twórczości Karola Olgierda Borchardta. W tym tomie zamieszczono wszystko to, co nie ukazało się we wcześniejszych książkach pisarza.
W pierwszej części, „Pod czerwoną różą”, autor wraca do wspomnień z lat dzieciństwa i wczesnej młodości. Te opowiadania, odtwarzające atmosferę miejsc najbliższych sercu pisarza i przywołujące najważniejsze dla niego osoby, pozwalają bliżej poznać fascynującą osobowość kapitana Borchardta.
Na „Opowiadania różne” składają się utwory, które publikowane były za życia autora w czasopismach i te znalezione w archiwum pisarza po jego śmierci.
Uzupełnieniem tego tomu są zatytułowane „Pod białą różą” wspomnienia Ewy Ostrowskiej, zaprzyjaźnionej z kpt. Borchardtem asystentki pisarza.
Dla Karola Olgierda Borchardta każda z tytułowych róż – czerwona i biała – miała symboliczne znaczenie.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-315-2 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Całe moje dzieciństwo i młodość upłynęły pod wielkim wpływem mojej matki i jej rodziny. Urodziłem się w Moskwie, w klinice mego ojca, który był lekarzem. Zanim to jednak się stało, matka moja została zmuszona do tego małżeństwa. Obydwoje pochodzili z powiatu oszmiańskiego i nawet byli spokrewnieni przez dziada Baniewicza, powstańca z 1863 roku. Początkowo matka, niezbyt zachwycona uczuciem ojca, ukryła się w miejscowości Lejpuny na Suwalszczyźnie, gdzie została nauczycielką. Kiedy jednak ojciec ją odnalazł, wyjął pistolet i (co było wówczas w modzie) powiedział: – Albo pani wyjdzie za mnie za mąż, albo w tej chwili się strzelam… – Takie to gwałtowne wydarzenia poprzedziły moje przyjście na świat.
Matka moja była osobą energiczną i niezależną. Mogę ją nawet nazwać pierwszą polską sufrażystką. Więc gdy ojciec został powołany do wojska i wyjechał do Azji, zastawiła swoje srebra i uciekła ze mną do Paryża. Ryzykowała przy tym wiele. W owe czasy mąż mógł żonę sprowadzić, uciekając się do pomocy policji, mógł zabrać jej dziecko, pomimo że zamieszkaliśmy u rodziny ojca.
Miałem wówczas trzynaście miesięcy. Więcej ojca swego nie widziałem. Później kilka razy miało dojść do naszego spotkania, zawsze jednak coś stanęło na przeszkodzie. Ostatnio w sierpniu 1939 roku, wracając z urlopu w Żurawach, byłem już z ojcem umówiony (mieszkał wówczas w Warszawie przy Marszałkowskiej), ale spotkałem wuja Raczkiewicza, który poradził mi, bym jak najszybciej wracał na „Dar”, jeśli nie chcę być odcięty od Gdyni. Gdy jesienią 1949 roku wróciłem do kraju, ojciec mój już od kilku lat nie żył.
Po latach odnalazły mnie… moje siostry przyrodnie – Karusia i Bożenka, córki mego ojca z drugiego małżeństwa, o których istnieniu nie wiedziałem do lat 60., ale to one mnie odnalazły, kiedy stałem się znany po napisaniu „Znaczy Kapitana”. Pomogły mi też ustalić lub potwierdzić uzyskane wcześniej wiadomości o rodzie Borchardtów.
Przodkowie moi byli dworzanami księcia Karola kurlandzkiego i wraz z nim przenieśli się z Brunszwiku do Kurlandii. Wszystko wskazuje, że po mieczu wywodzę się z baronów kurlandzkich i mam prawo pieczętować się herbem brunszwickim. Zapytana przeze mnie Karusia (aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie), czy coś wie na ten temat, odpowiedziała: Oczywiście, zawsze nazywano mnie baronówną. Co prawda później królewną, ale to już zupełnie inna historia.
Imiona Karol i Karolina, bardzo często powtarzające się w rodzinie Borchardtów, nie są przypadkowe i mają związek właśnie z księciem Karolem. Matka ojca, a moja babka, była z pochodzenia Włoszką o nazwisku Nicolai.
Wydaje mi się, że mój ojciec miał jakieś szczególne zdolności uzdrowicielskie. Z przedwojennych warszawskich gazet mam wycinki, które donoszą o jego wielkich sukcesach w leczeniu raka. Przywracał zdrowie ludziom, którym inni lekarze nie dawali już żadnych szans. Dużą wagę przykładał do czystości powietrza, właściwego oddychania, diety. Własnym nakładem wydał książeczkę „Dlaczego głód leczy”. Z zemsty za ewentualną stratę klientów rzeźnicy warszawscy wybili szyby w oknach jego gabinetu.
Po kądzieli swój rodowód mogę rozpocząć od trzech sióstr Kleczkowskich: Amelii, Zofii i Michaliny. Wyszły one kolejno za mąż: Amelia za Adama Wańkowicza, Zofia za Ottona Boera, a Michalina za Ignacego Litwor-Aramowicza.
Moja gałąź wyrasta z pnia rodziny Litawor-Aramowiczów, posiadających majątek Różysław. (Pradziad Ignacy Litawor-Aramowicz 16 lat spędził na Syberii). Ignacy i Michalina mieli cztery córki i trzech synów. Córki dały początek nowym rodzinom, wychodząc za mąż: Aniela za Joachima Niekraszewicza, Jadwiga za Wyszyńskiego, Amelia (moja babka) za Leokadiusza Narwid-Raczkiewicza, Michalina za Antoniego Łukaszewicza.
Wszystkie te rodziny żyły ze sobą bardzo blisko i wszędzie czułem się jak u siebie w domu. Moja rodzona babka Amelia z Litawor-Aramowiczów
Raczkiewiczowa zmarła bardzo młodo, na płuca. Zostawiła troje dzieci: Olgierda (zmarł także na płuca w 1912 roku, kurując się na Krymie), kilkunastoletnią wówczas Marynię (moją matkę) i najmłodszego Mieczysława. Była jeszcze druga córka – Zofia, ale zmarła we wczesnym dzieciństwie.
Choroba babki pochłaniała wiele pieniędzy, wymagając częstych wyjazdów „do wód”. Podczas nieobecności rodziców folwarkiem rodzinnym Żurawy (przed 1863 rokiem – Żurawie) zarządzała czternastoletnia Marynia, radząc sobie znakomicie i wzbudzając podziw okolicznych sąsiadów. Folwark jednak nie dawał dostatecznie dużej intraty i dziad podjął się funkcji zarządcy wielkiego majątku Gowarczów.
Wrócę jeszcze do Paryża, w którym spędziłem pięć lat. Matka moja pracowała w magazynie mód, rysując modele modnych kreacji i zarabiający ten sposób na życie. Wkrótce z przerażeniem stwierdziła, że mogę zostać Francuzem. Mówiłem doskonale po francusku, po polsku znałem jedynie „Katechizm małego Polaka”, powtarzany bez specjalnego zrozumienia za matką. Do roku 1911 udało się mej matce tyle zaoszczędzić, że wróciliśmy do Wilna, a stamtąd zostałem odwieziony do słynnej na cały powiat oszmiański mojej ciotecznej babuni, Michasi Łukaszewiczowej, seniorki rodu. Będąc wdową, z trudem wychowywała i kształciła troje dzieci. Majątek Bykówka stracił wiele ze swej świetności od czasu, gdy brat męża, Józef Łukaszewicz, został skazany na śmierć za udział w zamachu (sporządził materiał wybuchowy) na życie cara Aleksandra III. Był wówczas studentem wydziału matematyczno-przyrodniczego w Petersburgu. Jego ojciec wybłagał na osobistej audiencji u cara zmianę wyroku na dożywocie. Kosztowało to jednak sporo i obciążyło majątek. Józef Łukaszewicz przebywał w Twierdzy Szlisselburskiej blisko dziewiętnaście lat (aresztowany 2 marca 1887, uwolniony 20 listopada 1905). Do uwolnienia wprawdzie przyczyniła się rewolucja, jednakże koszty były także znaczne.
Babunia naturalnie i obydwie ciotki mówiły po francusku, ale z pozostałymi osobami we dworze musiałem początkowo porozumiewać się na migi. Wkrótce jednak – ku zdumieniu, a nawet przerażeniu ciotek z francuskiego o paryskim akcencie przeszedłem wprost na białoruski, doskonalony w zabawach z wiejskimi rówieśnikami. Babunia Michasia była wyrocznią. Przede wszystkim zostałem pozbawiony swoich paryskich bucików, bo najlepsze są z własnej skóry. Po śniadanie musieliśmy iść o wschodzie słońca do otaczających dwór lasów. O jednym z nich mówiono MATECZNIK. Storczyki tam rosnące miały stanowić unikatowe okazy, nigdzie już nie występujące. Ten matecznik babunia najwięcej kochała. Nie pozwoliła ściąć ani jednego drzewa, nawet na pokrycie kosztów kursów literackich jednej z ciotek, uczącej się na nich w Warszawie. Każde drzewo przecież mogło służyć za tarczę dla powstańca. W czasach mego dzieciństwa atmosfera popowstaniowa była wciąż żywa, może bardziej niż dzisiaj pamięć drugiej wojny światowej.
Przyjeżdżali bardzo uczeni krewni oglądać i podziwiać matecznik. Niedźwiedzi już w nim nie było. Ostatni niedźwiedź, o jakim słyszałem, żył w rodzinnym dworze babuni Michasi (a tym samym i mojej rodzonej babki Amelii), w Różysławiu nad Berezyną oszmiańską. Był pomocnikiem kucharza i do jego obowiązków należało zaopatrywanie kuchni w wodę i drewno. Misia tego bardzo lubiły psy i chętnie z nim baraszkowały, ale gdy niósł drewno, szczekały na niego zawzięcie. Miś nie pozostawał dłużny i ciskał w nie polanami, co się najbardziej psom podobało i chyba o to im tylko chodziło.
Wprawdzie niedźwiedzi w mateczniku nie było, za to wilków nie brakowało. Idąc do lasu, przechodziliśmy koło ogrodzenia, za którym pasły się byki i woły. W owych czasach orano nimi po zaprzężeniu do sochy. Przyszłe własnego wyrobu ubrania rosły w postaci lnu. Utkane z lnu płótno bieliło się na łąkach koło krynic pomiędzy lasami.
Ciotki uznawałem za wszechwiedzące i orientujące się najlepiej, co i gdzie w lesie rośnie. Rozpoczynaliśmy od zbierania poziomek. Ciotki wiedziały, gdzie rosną największe, najbardziej soczyste. W cieniu. Te słodkie – w miejscach nasłonecznionych. Jednocześnie dojrzewały czernice, a potem maliny, borówki.
Przechodziliśmy przez zagajniki z olbrzymich brzóz, za którymi latem wschodziło słońce. Następnie skręcaliśmy w prawo, w olbrzymi las jodłowy – właśnie nazywany matecznikiem. Była to kraina niebotycznych jodeł. Tam gdzie jodły rosły rzadziej i było wilgotno, królowały te podziwiane przez wszystkich storczyki. Za DĘBUSZKAMI, jak zwano las olbrzymich dębów, zachodziło słońce. Tuż za nimi leżała kraina moich nocnych marzeń przy ognisku – ROJSTY. Zabierano mnie czasem na rojsty na nocleg, podczas którego pasły się konie. Największą jednak atrakcją był dojazd na rojsty i jazda powrotna na wypoczętych i rwących z kopyta koniach. Ożywały wówczas zasłyszane w nocy przy ognisku opowieści chłopców pilnujących koni. Tematu do nich dostarczały te ziemie „przesiąknięte” historią. Rojsty dochodziły do oszmiańskiego traktu, wysadzonego brzozami, który niejedno widział, między innymi przechodziły nim wojska napoleońskie. We wsi Kurhany, leżącej za traktem, mieszkała jeszcze staruszka licząca sobie sto kilkanaście lat. Gdy przychodziła do babuni, była pierwszą osobą w domu, bo jako dwunastoletnia dziewczynka na własne oczy widziała Napoleona. Na prośbę babuni jej odwiedziny kończyły się zawsze udzielanym przez nią nam wszystkim błogosławieństwem.
Z dębuszek wracaliśmy do domu z naczyniami pełnymi jagód. Na śniadanie główną potrawą były poziomki, czernice lub maliny ze śmietanką „prosto od krowy”, z wieczornego udoju. O cukrze nie było mowy. Zjawiał się na stole wyjątkowo, gdy podejmowano gości. Był przechowywany w kredensie, w olbrzymiej czeczotkowej szkatule. Cukier zastępował miód z licznych pasiek w sadzie.
W porze grzybów wyruszaliśmy do lasu po śniadaniu – znów z wszechwiedzącymi ciotkami. Zbieraliśmy głównie borowiki, jesienią rydze. Początkowo musiałem każdy grzyb pokazać, zanim włożyłem do koszyka, borowiki bowiem różniły się między sobą barwą czapek i kształtem. Inne były z zagajników, inne z matecznika, jeszcze inne z dębuszek. Tam rosły krępe, o kolorze orzechowo popielatym. Małe borowiki odkładano do posolenia na zimę, trochę większe suszono na słońcu, największe, uduszone w maśle ze śmietaną, podawano do stołu na obiad z gotowanymi kartoflami. Na deser znów jagody zbierane z rana. Po kolację trzeba było iść także do lasu.
Gdy po raz pierwszy, pozbawiony swych paryskich buciczków, boso wróciłem z lasu do domu, wydawało mi się, że stopy mam w ogniu. Byłem bliski płaczu.
Babunia, widząc moje cierpienie, przypomniała mi wierszyk „Kto ty jesteś?” Gdy doszliśmy do słów: „oddać życie”, spytała: – Jeśli zostaniesz powstańcem i nie będziesz miał butów w lesie, to co zrobisz? Babunia zawsze miała rację. A gdy jesienią wracałem z matecznika z koszem pełnym laskowych orzechów na podwieczorek, przypomniałem sobie swoje pierwsze kroki bez trzewiczków i pomyślałem, że teraz byłoby rzeczą okropną je włożyć.Au mérité
Leżymy z mamą na podłodze na rozłożonym pledzie. Palce stóp wsunięte pod wąską przerwę pomiędzy lustrzaną szafą a podłogą. Podnosimy się do pozycji siedzącej. Znów wolno opadamy plecami na pled. Znów podnosimy się, wydychając przez nos powietrze. Opadamy na pled z wdechem przez nos. Mama ma długie aż do ziemi czarne włosy.
To najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Mama chce, bym jej odpowiadał w innym języku, niż mówią w domu dorośli i dwie moje kuzynki, prawie tego wzrostu co ja. Hedi jest wyższa, ale Żanette mierzy tyle co ja. Następne dwie, Żyletka i Maryszette, są jeszcze małe. Co dzień mama mnie pyta po polsku, a ja odpowiadam też po polsku: – Kto ty jesteś? – Polak mały! – Jaki znak twój? – Orzeł biały! – Gdzie ty mieszkasz? – Między swemi! – W jakim kraju? – W polskiej ziemi! – Czym ta ziemia? – Mą ojczyzną! – Czym zdobyta? – Krwią i blizną! – Czy ją kochasz? – Kocham szczerze! – A w co wierzysz? – W Polskę wierzę! – Czym ty dla niej? – Wierne dziecię! – Coś jej winien? – Oddać życie!
Pozostały mi w pamięci spacery. Bardzo długie spacery pod pałac Trocadéro. Ale od tego pałacu interesował mnie więcej jeden pan w ogrodach Tuileries. Czarodziej. Otoczony był zawsze wróblami i dziećmi. Znał imiona wróbli. Mówił: „Żanette”. Patrzyliśmy na naszą Żanette i bardzo śmieliśmy się, gdy zamiast niej do pana przylatywał wróbel i siadał na wyciągniętym palcu jego wzniesionej ręki. Inne dzieci też się śmiały – słysząc swoje imiona i widząc nadlatujące, nazwane ich imionami, wróble. Moglibyśmy tak stać bardzo długo i śmiać się. Nie lubiłem tej chwili, gdy Hedi dostawała od służącej pieniądze i dawała je temu panu, bo to oznaczało, że musimy iść dalej.
Miałem już przeszło trzy lata, teraz nie chodziliśmy na spacery. Hedi, Żannette i mnie odprowadzano do frebla (przedszkola). Było tam wielu chłopców i dziewczynek takich jak my. Bardzo dużo śpiewaliśmy. Lubiłem piosenkę: ram-plam-plam j’ai perdu mes gants (Zgubiłem swoje rękawiczki). I piosenkę o samym sobie: Je suis un petit garçon de bonne figure, j’aime beaucoup Ies gâteaux et les confitures (Jestem sobie zgrabny chłopczyk, bardzo lubię ciastka i konfitury).
We freblu dostawaliśmy jedzenie. Na długich, niskich stołach co dzień stawiano miseczki z zupą i kładziono porcję chleba. Wiele dzieci nie zjadało swej porcji chleba. Ten pozostały chleb zbierano i w piątek (vendredi) dawano nam z niego zupę. Zanurzałem łyżkę w miseczce, podnosiłem ją z zupą do ust i nie mogłem tej zupy przełknąć. Kawałki chleba zatrzymywały się na zębach. W piątek chowałem się w domu pod fotelami, pod kanapą, za kotarami. Myślałem, że jak schowam się dobrze, to nie pójdę do frebla. Znajdywano mnie zawsze i wlokłem się tam, z trudem powstrzymując łzy. Bałem się myśleć o zupie, bo natychmiast łzy mi leciały z oczu. Będę musiał jeść zupę. Dzisiaj vendredi. Łzy same spadały mi z oczu do miseczki. Jeżeli łez będzie bardzo dużo, to przeleją się przez brzegi – myślałem. Wiele dzieci, widząc mnie płaczącego, odkładało łyżkę i też nie jadło zupy. W domu wszystko, co podano, trzeba było zjeść. Nie wolno było zostawiać jedzenia na talerzu. We freblu w każdy inny dzień zjadałem wszystko, tak jak w domu. W piątek zupy zjeść nie mogłem. Zęby same się zaciskały. Oczy same płakały. Coraz więcej dzieci nie jadło zupy w piątek. Któregoś piątku madame powiedziała do naszej służącej, Żeby moja mama przyszła do niej w przyszły piątek. Tego dnia służąca bardzo mnie pocieszała i litowała się nade mną. Nie wiedziałem dlaczego.
W następny piątek szliśmy do frebla. Oprócz służącej szła i moja mama. Hedi i Żanette ze służącą na przedzie, mama i ja kilka kroków za nimi.
Mama zaczęła mnie pytać, czy rozumiem, że nie jestem Francuzem, lecz Polakiem. Rozumiałem to dobrze, bo przecież co dzień mamie powtarzałem, że jestem Polak mały.
Mama powiedziała, że muszę wiedzieć, że Polacy byli zawsze bohaterami i że największym bohaterstwem jest zwyciężać samego siebie.
Tego nie rozumiałem.
– Na przykład – tłumaczyła mama – nie chcesz jeść zupy. Jeśli ją zjesz, zwyciężysz siebie. Będziesz bohaterem.
Odpowiedziałem: – To jest bardzo trudne. Łzy same lecą mi z oczu. Ja tego nie robię umyślnie. Zupa sama zatrzymuje się na zębach. Zęby same się zaciskają. Ja zębów nie ściskam. Same…
– Tak, rozumiem – powiedziała mama. – Ale inne dzieci jedzą zupę, choć na pewno jej nie lubią, więc są bohaterami.
Mama trafiła swymi słowami w odpowiednie miejsce. Odpowiedziałem natychmiast: – Ja też zjem zupę.
Mama była pewna, że ją zjem. Zawsze gdy powiedziałem, że coś zrobię albo że nie będę się bał, jeżeli zostanę sam – zrobiłem to, co przyrzekłem. Doszliśmy do frebla. Mama zapytała mnie po polsku: – Kto ty jesteś? – Odpowiedziałem, jak zawsze, po polsku: – Polak mały. – Mama pocałowała mnie i poczekała, aż dogonię dziewczynki.
Służąca powiedziała madame, że mama przyjdzie po nas do frebla. Zabawa i śpiewanie mi nie szły. Wiedziałem, że muszę zjeść zupę, ale nie byłem pewny, czy zęby za mocno nie zacisną się same. Bawiliśmy się klockami, a ja myślałem o zupie. Śpiewaliśmy piosenki – myślałem o zupie. Żeby się zęby nie zacisnęły, tego się wciąż bałem. Mademoiselle zaprowadziła nas do umywalni. Myliśmy ręce – myślałem o zupie. Tylko o zupie. Zjem zupę, zjem zupę – powtarzałem sobie w myśli. Siedzieliśmy przy stole. Wiedziałem, że madame patrzy na mnie. Podano zupę. Zrobiłem taki wdech jak przy szafie na pledzie. Zamknąłem oczy, Żeby nie widzieć chleba w zupie. Jadłem szybko, oddychając przez nos, bez łez. Miseczka była pusta. Zjadłem. Naprawdę zjadłem zupę. Zęby się same nie zacisnęły. Mama będzie zadowolona.
Przed zakończeniem zabaw tego dnia madame ustawiła nas w jednym szeregu. Potem kazała mi stanąć przed szeregiem. Samemu! Za madame ustawiły się mademoiselle i kucharka. Madame podeszła do mnie i zawiesiła na mojej piersi srebrny krzyż na wstążce w żółte i ciemnogranatowe paski. Powiedziała głośno: – Au mérité! (Zasłużonemu!) – i pocałowała mnie w policzek.Mi-carème
Mama jest bardzo smutna, bo nie rozumiem, gdy mówi do mnie po polsku. Mama mówi, że musimy wracać do Polski. Chce, żebym mówił po polsku. Umiem na polskie pytania powiedzieć po polsku: Polak mały. Orzeł biały. Między swemi. W polskiej ziemi. Mą ojczyzną. Krwią i blizną. Nie bardzo rozumiejąc, co to znaczy, odpowiadałem wyraźnie, słabo wymawiając literę „r”: Kocham szczerze. W Polskę wierzę. Wierne dziecię. Oddać życie. Rozumiałem słowo „zabić”, łącząc je z oddaniem życia. W kuchni widząc mięso lub ptaki pytałem: – Kogo oni zabili? – Nikt nie odpowiadał. Umiałem też powiedzieć po polsku: – To moja mama, to moja Marynia. – Żanette udawała, że mówi po polsku. Mówiła: – Alumetki na szeminetce. – Wiedziałem, że to nie po polsku. Wszyscy tak mówili. Znaczyło to, że zapałki leżą na kominku. Wiedziałem, że Maryszette jest córką chrzestną mojej mamy. Nie rozumiałem, co to znaczy.
Czasami po obiedzie dawano zapiekankę. W zapiekance była malutka porcelanowa laleczka. Nigdy jej nie znalazłem w swoim kawałku. Zawsze była w zapiekance Hedi lub Żanette.
Gdy nie było starszych w pokoju i mamy w domu, lubiły obcinać mi paznokcie. Krwawiły mi potem palce. Zacząłem bardzo się bać obcinania paznokci. Tylko mama mogła mi je obcinać. Na widok dziewczynek lub kogoś innego, kto zbliżał się do mnie z nożyczkami, podnosiłem taki krzyk, że mogli usłyszeć sąsiedzi. Dawano mi wówczas spokój.
Cieszę się wyjazdem do Polski. Nie będą mi obcinać paznokci. Nie zostanę Francuzem. Mama tego się bała. Nie rozumiem, dlaczego mama się boi. Francuzów lubiłem. Lubiłem bardzo tego pana z wróblami. Mama nie miała czasu być ciągle ze mną. Pracowała. Chodziła wieczorami do opery albo teatru. Robiła rysunki sukien, jakie tam zobaczyła. Potem szyto takie suknie dla pań.
Francuzi ciągle się bawią. Miało być mi-carème. Ciągle w domu wszyscy mówili, że będzie mi-carème. Mama powiedziała po polsku: półpoście. Nie rozumiałem, co to znaczy. Wszyscy cieszyli się w domu, że będą na siebie sypali konfetti. Nie rozumiałem, co w tym przyjemnego. Obsypani bardzo się z tego cieszą. Na pewno jest bardzo przyjemnie być obsypanym konfetti.
Po mi-carème z rana zobaczyłem, że we włosach mamy jest dużo konfetti. Spałem na jednym bardzo dużym łóżku z mamą. Przysunąłem się do jej włosów. Ostrożnie, Żeby nie obudzić mamy, wybrałem różnokolorowe krążki papieru. Uzbierałem całą garść. Postanowiłem sam sobie zrobić wielką przyjemność, mi-carème! Wstałem ostrożnie z łóżka, podszedłem do szafy. Widziałem bardzo dobrze siebie całego w lustrze. Miałem długie włosy, opadały na ramiona. Podniosłem rękę wysoko nad głowę. Otworzyłem dłoń. Widziałem dokładnie, jak kolorowe konfetti posypało się na mnie i osiadło na włosach. Patrzyłem w lustro i czekałem, kiedy będzie mi przyjemnie. Długo czekałem. Na próżno. Zmartwiony wróciłem do łóżka.Ce n’est pas Varsovie
Zimno. Ulice Paryża są długie. Bez końca. Mam zziębnięte ręce. Mama pyta, czy jest mi bardzo zimno. Tak, w rękę. Mama przesuwa mnie na drugą stronę. Bierze moją zmarzniętą dłoń. Tamta, ogrzana ręką mamy, jest ciepła. Zatrzymujemy się przy ulicznym sprzedawcy pieczonych kasztanów. Mama kupuje torebkę i daje mi. Idę ostrożnie, grzejąc obie ręce na torebce pełnej gorących kasztanów. Zrobiło się ciemno. Jestem zmęczony. Idę coraz wolniej. Stanąłem.
– Jesteś bardzo zmęczony?
– Tak.
Mama nachyla się nade mną.
– Idziemy do Warszawy! – mówi do mnie po francusku. Mama powtarza to stale, od czasu gdy zaczęła oszczędzać na powrót do kraju. Nie mogę iść dalej. Nie mam sił. Słyszę: Warszawa to Polska. Miasto ładniejsze od Paryża. Nous allons à Varsovie! Idziemy do Warszawy.
Ożywiony słowem Varsovie idę szybciej. Ze zmierzchu wyrastają olbrzymie kolumny świątyni Madelain. Mieszkamy na sąsiedniej ulicy. Zmęczone nogi same się uginają. Siadam na trotuarze. Zbiera mi się na płacz.
– Ce n’est pas Varsovie – to nie Warszawa – wydobywa się ze mnie rozpaczliwa prawda.
– Tak, to nie Warszawa – mówi mama. – To po drodze do Warszawy.
Varsovie. Varsovie. Muszę do niej dojść. Podnoszę się. Prostuję nogi.
Zaczynam iść. Skręcamy na naszą ulicę. Wiedziałem, że się nazywa rue Vignon.Ça pique
Warszawa! Przed nią zapamiętałem ogromny, ciemny dworzec w Paryżu. Nad peronami wysoko w górze było wiele, wiele niemytych, prawie czarnych szyb. Szło od nich brudne, szare światło. Tłumy ludzi. Z pakunkami. Wszyscy się śpieszą. Mama trzyma mnie mocno za rękę. Wagon żelazny. Ogromny. Mama położyła mnie spać. Cały dzień siedziałem przy oknie. Pola, drzewa, lasy, domy – wszystko nas mija.
Nowe mieszkanie. Nowa osoba. Pani. Polka. Bez przerwy rozmawia z mamą. Po polsku. Nic nie rozumiem. Pani i mama rozmawiają, rozmawiają. Po śniadaniu poszliśmy do parku. Słońce. Ciepło. Mama z panią siadły na ławce. Znów mówią. Mówią.
Chodziłem koło ławki po ścieżce. Za ławką, dalej, były krzaki i drzewa. Tuż obok rosły wysokie zielone rośliny. Było ich dużo, bardzo dużo. Postanowiłem zebrać dla mamy bukiet. Wsunąłem się za ławkę i zerwałem jedną łodygę. Wydała mi się ciepła, nawet gorąca. Poczułem ukłucie i ciepło. Sam do siebie powiedziałem: – Ça pique! – Urwałem drugą. – Ça pique! – powtórzyłem. Nigdy czegoś podobnego nie czułem w Paryżu. Chciałem, Żeby był duży bukiet dla mamy. – Ça pique! – Układałem łodygi na zgięte ramię.
– Ça pique! Ça pique! – powtarzałem po urwaniu każdej łodygi.
Bukiet jest ogromny. Słyszę głos tej pani. Mówi do mamy po francusku: – Twój syn jest fantastyczny! – Podniosła się z ławki i podbiegła do mnie, mówiąc po francusku. Wymawiała bardzo dokładnie „r”, to mnie bawiło. Mówiła, że nie widziała takiego chłopczyka. Przez pół godziny zrywa pokrzywę. Do każdej łodyżki mówi: – Ça pique. To kole.
Obejrzała moją rękę. Była czerwona. – Boli cię? – spytała.
– Tak.
– Po co rwałeś, jeśli to cię bolało? Po co?
– To bukiet dla mojej mamy.Broniś
W wieku siedmiu lat przyjechałem do majątku babki, położonego przy piaszczystym trakcie wiodącym z Wilna do Oszmiany, dwa kilometry od Miednik Królewskich. Ku memu rozgoryczeniu, król już dawno w Miedni-kachnie mieszkał, a z jego zamku pozostały wyłącznie ruiny. Naturalnie podróż z Wilna odbywała się końmi, bo babka nie uznawała podróży koleją ani samochodem.
Bykówka oczarowała mnie lasem-matecznikiem, pełnym wilków. Wiele z tych budzących strach drapieżników sam na własne oczy widziałem, a nawet z powodu jednego zmuszony byłem do spędzenia kilku godzin na drzewie. Cudem natury były ciągnące się, wydawało się w nieskończoność, kwitnące łąki, a w zachwyt wprawiała przede wszystkim nieznana mi wcześniej możność obcowania ze zwierzętami. Zadziwiała mnogość byków – nie rozróżniałem krowy od wołu i byka, wszystkie zwierzęta z rogami uważałem za byki. W Paryżu nie udało mi się widzieć byka, wołu czy krowy. Lwy, tygrysy, słonie – owszem, ale krowy – nigdy.
Pomimo językowych trudności szybko skojarzyłem nazwę Bykówka z bykami i nie miałem wątpliwości, że właśnie tutaj pomiędzy borami na mokrych łąkach hodowano królewskie byki. Czy tak było w rzeczywistości, nikt nie wiedział, ale ja byłem tego pewien. Tak czy inaczej, główną przyczyną wielkiej obecności tych zwierząt było to, że w owych czasach orano jeszcze sochami, ciągnionymi przez dwa woły w jarzmie.
Bycze stado w Bykówce na zawsze zrosło się w mej pamięci z postacią Bronisia, o dwa lata młodszego ode mnie. Nie udało mi się nauczyć go mówienia po francusku, on natomiast nauczył mnie bardzo szybko swej dziecięcej gwary.
W dniu, w którym po raz pierwszy Broniś wyprowadził mnie w „wielki świat”, w pola i bory, ku olbrzymiemu, ogrodzonemu pastwisku byków pod lasem, w oszołomienie wprawił mnie widok zbliżającego się galopem stada. Pędziło ku nam, by jak najszybciej przywitać Bronisia, który wdrapawszy się na ogrodzenie, usiadł na nim i zaczął wydobywać zza pazuchy kawałki chleba i rozdzielać pomiędzy cisnące się do jego rąk czarne wilgotne nozdrza. Kiedy wyczerpały się zapasy przyniesionego chleba, Broniś z ogrodzenia przesiadł się na najbliższy niego grzbiet byka, a stamtąd natychmiast znalazł się na trawie pastwiska, turlany rogami bawiących się z nim w ten sposób zwierząt. Za każdym razem, gdy Broniś wstawał, byki dawały mu do zrozumienia, że zabawa nie jest jeszcze skończona i tarzały go dalej po łące. Później nastąpiło dosiadanie kolejno każdego byka. W zadziwieniu patrzyłem na to, co się działo, a Broniś urastał w moich oczach na jakiegoś bohatera z bajki, któremu na rozkaz dobrej wróżki pomagają wszystkie zwierzęta. Tutaj jednak nie było żadnej wróżki.
Kiedy Broniś wyszedł zza ogrodzenia, był już dla mnie zupełnie inną osobą od tej, z którą tutaj przyszedłem.
Dowiedziałem się później, że malutki, rozkochany w bykach Broniś zdobywał dla nich chleb, jak się dało i skąd się dało, wkładając w to sporo trudu. Stopniowo, nie wiedzieć kiedy, oswoił byki ze sobą, tak że mógł bezpiecznie przedostawać się do nich przez żerdzie ogrodzenia. W końcu nauczył ich zabawy i zdobył pewność, że jest wśród nich bezpieczny. Kiedy zatem coś przeskrobał, uciekał przed karą pomiędzy swych przyjaciół, a tam to chyba po wybiciu całego stada mógłby go ktoś tknąć.
Innego dnia wyruszyliśmy z Bronisiem do oraczy na pole. Kiedy ci zatrzymali się dla odpoczynku, Broniś zaczął częstować woły przyniesionym chlebem. Potem przed dalszą orką szybko wdrapał się na grzbiet jednego z pary wołów. Zwierzęta, zachwycone obecnością swego ulubieńca, rwały naprzód i trudno je było zmusić do normalnego tempa.
Przy Bronisiu wydawałem się sobie niczym. Wlokąc się w tyle, przemyśliwałem, jak choć w części mu dorównać. Postanowiłem zostać oraczem. Podczas następnego postoju zwierzyłem się ze swego zamiaru, na migi i po francusku, idącemu przede mną oraczowi. Zrozumiał, uśmiechnął się, ułożył mi odpowiednio dłonie na rączkach sochy i pogonił woły. Ostrze sochy, nieutrzymane na odpowiednim poziomie, natychmiast zaryło głęboko w ziemię, a woły stanęły. Próba podniesienia sochy do góry spowodowała jej przechylenie się i wyjście ostrza z bruzdy. Przygnębiony poniesioną porażką, z rezygnacją oddałem rączki sochy oraczowi.
Nie była to moja ostatnia porażka. Mnie, paryżanina, wkrótce zaćmił Broniś przy opowiadaniu o podróżach. Moje opisy nie miały tak wielkiej siły wyrazu i plastyczności jak Bronisia. Odbył tylko jedną podróż w życiu, ale za każdym razem, gdy ją opisywał, a robił to już chyba po raz setny któryś, z takim przejęciem, że nie przestawała być atrakcyjna w słuchaniu, choć wszyscy znali ją na pamięć: Jak my jechali do babuni, to kasztanka cały czas – hałda-dy, hałda-dy, hałda-dy, hałda-dy, a koli (koła) blaź-blaź, blaź-blaź, blaź-blaź, blaź-blaź, a błota pluś-pluś, pluś-pluś, pluś-pluś, pluś – pluś… A jak my przyjechali do babuni, to babunia dała arbaty. Ja tak opowiadać nie potrafiłem. Do zagrody byków wejść bym się nie ośmielił. Orać się nie nauczyłem. Czułem się pokonany i unicestwiony.Diabeł pod poduszką
Wakacje letnie spędzałem u jednej z kilku sióstr mojej rodzonej babuni na wsi w oszmiańskim powiecie. A było to przed pierwszą wojną światową. Orano u babuni w tamtych czasach wołami i sochą.
Rówieśników do zabaw nie miałem. Babunia była wdową, z trudem kształciła troje dzieci. Najmłodsza córka, starsza ode mnie o lat dziewięć, była już na pensji w Wilnie, w szóstej klasie gimnazjalnej. Głównymi towarzyszami mych zabaw i zainteresowań były przede wszystkim konie, potem woły, krowy i gęsi. Ta najmłodsza moja ciotka, nie mając teraz latem innego towarzystwa, kochała się w krowie. Krowa w cioci. Ciocia wiedziała, które zielska jej krówka najlepiej lubi i bez względu na pogodę, nawet w ulewny deszcz, potrafiła godzinami wyszukiwać ulubione przez krowę trawy. Niekiedy, zwabiony przez ciocię opowiadaniami o przygodach hrabiego Monte Christo, pomagałem w zbieraniu tych lebiod i mokrzyc. Podejrzewałem ciocię, że karmi swą krowę nie tylko specjalnymi trawami, ale również przeczytanymi opowiadaniami, w które obficie była zaopatrzona biblioteka domowa.
Ciocia, jeśli nie czytała, to powiększała swój dobytek – lepiąc z gliny krowy i konie. Ulepione przez nią stada były przez znawców porównywane do dzieł Wita Stwosza. Mówiono, że zdolności odziedziczyła po swym ojcu. Jego figurki do jasełek dla dzieci również były oceniane na miarę tego wielkiego artysty.
Starsza ciocia już ukończyła kursy literackie w Warszawie i pisała poezje. Natomiast wujaszek, średni z rodzeństwa, zajęty był głównie łapaniem ryb, a to mnie nie interesowało zupełnie.
Bieda u babuni aż piszczała. Po śniadanie, można powiedzieć, chodziliśmy prawie wszyscy do lasu, przynosząc olbrzymie ilości poziomek, czarnych jagód, a potem malin; dodawaliśmy do nich mleko i miód, bo cukier w owe czasy był zbyt drogi. Na wieś przywoziło się go z pobliskiego miasteczka, w kształcie „głowy” – stożka z zaokrąglonym wierzchołkiem o wysokości około trzydziestu centymetrów, a średnicy podstawy chyba dwunastu. Rąbało się głowę cukru specjalną siekierką. Kawałek takiego cukru uchodził wówczas za najlepszy cukierek.
Po obiad i kolację znów szliśmy do lasu, przynosząc najwspanialsze gatunki grzybów. Duszone w śmietanie z dodaniem kartofli były daniem wspaniałym tak na obiad, jak i na kolację.
Czas głównie spędzałem przy koniach, jeśli były wolne. Rozumieliśmy się „na migi”. Niektóre były tak uprzejme, że same podchodziły do płotu, by ułatwić mi dostanie się na ich grzbiet. Potem pędziłem „co koń wyskoczy” na noclegi na tak zwane rojsty.
Któregoś dnia młody gąsior, poczęstowany przeze mnie kilkoma kawałkami słodkiego, świeżo upieczonego ciasta, stał się moim nieodstępnym towarzyszem. W dzień stale tkwił koło ganku, dopraszając się od wszystkich smakołyków, przez co nazwano go Żebrakiem.
Chodziliśmy we dwójkę dopóty, dopóki nie zobaczyłem na wygonie wśród dużego stada świń malutkiego czarnego prosiaczka. Postanowiłem go zdobyć, pomimo że wiedziałem, iż wszystkie świnie staną w jego obronie, gdy zacznie wołać o pomoc. W chwili gdy zbliżył się do płotu, szybko porwałem malca, przeskoczyłem przez płot w momencie, gdy znakomita część świń ruszyła na pomoc porwanemu i kwiczącemu prosiaczkowi. Zaniosłem go do ogrodu. Miałem tam przygotowane dla niego mleko w miseczce. Gdy zanurzyłem jego pyszczek w mleku, przestał kwiczeć.
1 jakoś to było. Przywiązaliśmy się do siebie mniej więcej tak, jak ciocia do krowy, a krowa do cioci. Według mnie było to NADPROSIĘ. Ogromnie spodobało się prosięciu namydlanie i spłukiwanie go wodą. Do lasu chodziliśmy we trójkę: gąsiorek, prosiaczek i ja. Z prosiaczkiem urządzaliśmy wyścigi. Gąsiorek nie brał w nich udziału. Prosiaczek zawsze mnie wyprzedzał i był z tego powodu bardzo zadowolony. Nie mówił ludzkim głosem – to prawda – ale miał tyle sposobów chrząkania, że nieomylnie wiedziałem, co mu się podoba, a co nie. W dogadzaniu mu prześcignąłem chyba nawet ciotkę z jej faworyzowaniem „krówki” (przy ciotce nie można było mówić „krowa”). Cieszyło mnie, że prosiaczek, przechodząc koło swych pobratymców, nie uciekał i nie interesował się nimi.
Gdy była piękna pogoda, nikt w domu nie siedział, tylko na posiłki zbieraliśmy się wszyscy w stołowym pokoju, przyległym do kuchni. Natomiast do „gościnnego” nikt nigdy nie zaglądał, jeśli nie było gości. Był tam olbrzymi stół i jeszcze większa kanapa, gdyby ktoś chciał zanocować. Na kanapie ułożone były piękne wzorzyste poduszki.
Przyszło mi kiedyś do głowy, by uhonorować prosiaczka w gościnnym pokoju. Był tak czyściutki, jak żaden chyba inny prosiaczek na świecie. Prosiaczkowi kanapa i poduszki bardzo się spodobały, dał mi znać o tym swym chrząkaniem. Kilka razy, gdy tak używaliśmy sobie na tej kanapie, musiałem prosiaczka schować pod poduszkę przed nadchodzącą babunią lub którąś z ciotek. Byłem z nimi po imieniu, były to jednak ciocie z pretensją do władzy nade mną oraz do instruowania mnie. Prosiaczek szybko zrozumiał, że go chowam, gdy ktoś się zbliża, i sam się zaszywał pod poduszkę, by go nikt nie zobaczył. A nikomu nawet nie przyszło do głowy, że mógłbym prosiaczka położyć na kanapie w gościnnym pokoju.
Któregoś dnia przyjechał niespodzianie z sąsiednich Hupi pan Borysiewicz, „budowniczy”. Miał omówić z babunią dobudowanie do starego domu jeszcze kilku pokoi. Był bardzo ciepły dzień, więc odpoczywałem z prosiaczkiem na kanapie w chłodnym gościnnym pokoju, gdy nagle usłyszałem rozmowę i otwieranie drzwi. Prosiaczek szybciej ode mnie zorientował się i znikł pod poduszką.
Babunia wprowadziła pana budowniczego do „gościnnego”, by sobie odpoczął, a mnie zabrała ze sobą do kuchni, Żebym pomógł w przygotowaniu „traktamentu” (tak się nazywało podejmowanie gości ciastkami własnego wypieku, konfiturami i czym chata bogata). Drzwi do przedpokoju i na ganek zostawiłem otwarte, przewidując, że prosiaczek może mnie szukać.
Gdy wróciłem z babunią, niosąc talerze i sztućce, zastaliśmy pana budowniczego ledwie żywego na kanapie. Nie mógł wręcz złapać tchu, by powiedzieć, co mu jest. Widząc przerażenie w oczach babuni, uspokoił się na tyle, żeby rozdygotanym głosem oznajmić:
– Pani szanowna! Wybaczyć prosza, co powiem, sam nie uwierzyłby, Żeby kto to mówił. Nu, taka konfuźja, pani! Nu, prosto nie do wiary. Pani szanowna, nu siad ja, pani, na tej kanapie, Żeby odpocząć, nu goronc, prawda, niemożebna, ale nie przewidziało sie mnie. Opar sie ja o poduszka, a tu, pani szanowna, jak coś nie FUKNIE! Kanapa zatrzensła sie w ta pora. A ja w powietrzu widza: nad wałkiem leci czarny, kosmaty diabeł. Oczy ja, prawda, ze strachu zamknoł i mówie głośno: WSZELKI DUCH PANA BOGA CHWALI! I w tej chwili posłyszał, jak diabeł kopytami o podłoga trzasnoł. Oczy ja otworzył, ducha złapać nie moga, ale diabła już nie było, znaczy sie, pod poduszko był schowany. Nu, wiem, pani, że nie powierzysz. Nu, przebacz, prosza. Ale taka przeżycia wielka mnie spotkawszy. Mowa mnie prawie odjeło.
Babunia taktownie milczała, a po wyjeździe pana budowniczego powiedziała:
– Nie takie rzeczy od upału się widzi.
A ja po dziś dzień milczałem.