Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pod Czerwonym Wierchem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod Czerwonym Wierchem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 473 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POD CZER­WO­NYM WIR­CHEM

Po­wieść współ­cze­sna

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

War­sza­wa == Lu­blin == Łódź == Kra­ków

G. Ge­be­th­ner i Spół­ka

New York The Po­lish Book Im­port. Co, Inc.

Prze­dru­ki nie­upraw­nio­ne przez au­to­ra są wzbro­nio­ne. Wszel­kie pra­wa au­tor­skie co do prze­ró­bek i tłu­ma­czeń za­strze­żo­ne. Pra­wa au­tor­skie co do tłu­ma­czeń i t… d… w Ro­syi za­strze­żo­ne na mocy usta­wy z d. 3 kwiet­nia 1911 r.

Kra­ków – Druk W. L. An­czy­ca i Spół­ki.I.

Do nie­wiel­kie­go ga­bi­ne­tu, ume­blo­wa­ne­go wy­kwint­nie fan­ta­zyj­ny­mi me­bel­ka­mi, po­kry­ty­mi ciem­no­nie­bie­skim ak­sa­mi­tem, we­szła mło­da, nie­ład­na, ale zgrab­na po­ko­jów­ka, i sta­nę­ła przy drzwiach, pa­trząc na pa­nią, sie­dzą­cą w wy­god­nym fo­te­li­ku, otu­lo­ną mięk­kim, po­pie­la­tym sza­lem. Pani, kła­dąc na ko­la­nach czy­ta­ną książ­kę, spoj­rza­ła prze­lot­nie na sto­ją­cą i spy­ta­ła obo­jęt­nie:

– Cze­go? Jul­ciu.

– Ku­charz pyta, czy może być na obiad krem cze­ko­la­do­wy?

– Krem? – zmarsz­czy­ła ja­sne, pięk­nie za­ry­so­wa­ne czo­ło, – dla­cze­go zmie­nia moją dys­po­zy­cyę?

– Kuch­cik coś tam po­psuł i z kre­mem zdą­ży na obiad, a już póź­no.

– Niech bę­dzie krem, – wes­tchnę­ła i wzię­ła książ­kę do ręki, lecz mimo, że drzwi za­mknę­ły się za słu­żą­cą, nie czy­ta­ła.

Zmę­czo­ne­mi oczy­ma spoj­rza­ła w okno, przez któ­re wpa­dał dzień po­sęp­ny, smut­ny, li­sto­pa­do­wy. Po nie­bie prze­wa­la­ły się sza­re, jed­no­staj­ne chmu­ry, a bez­list­ne ko­na­ry drzew prze­gi­na­ły się pod po­dmu­chem wia­tru. Od cza­su do cza­su drob­ny, ostry deszcz bił o szy­by, dźwię­cząc głu­cho.

Zwol­na pod­nio­sła się z fo­te­la, wy­pro­sto­wa­ła swą gib­ką, smu­kłą po­stać i ela­stycz­ny­mi kro – kar­ni zbli­ży­ła się do okna. Pa­trza­ła na zna­ny so­bie ogród, dziś po­żół­kły, błot­ni­sty, cią­gną­cy się, jak brud­na, po­dar­ta płach­ta, z gar­ba­mi czar­nej zie­mi, na­kry­wa­ją­cej krze­wy wraż­liw­sze na zim­no. Za ogro­dem wid­nia­ły pu­ste pola i to­nę­ły w sza­rej, mo­krej mgle. Z ca­łe­go kra­jo­bra­zu wiał przej­mu­ją­cy, bez­na­dziej­ny smu­tek i tę­sk­no­ta.

Na twa­rzy jej, mło­dej, pięk­nej, wraż­li­wej, od­bił się na­strój tego smut­ne­go dnia wy­ra­zem przy­gnę­bie­nia. Od­wró­ci­ła się od okna i zwol­na prze­szła do fo­te­la, usia­dła, wzię­ła książ­kę do ręki; wtem po­sły­sza­ła we­so­ły gło­sik dzie­cin­ny z przy­le­głe­go po­ko­ju. Przez chwi­lę na­słu­chi­wa­ła, zro­bi­ła lek­ki ruch, jak do wsta­nia, ale wsu­nę­ła się głę­biej w fo­tel, otu­li­ła się szczel­niej sza­lem i pa­trza­ła bez­ce­lo­wo przed sie­bie.

Oczy jej błą­dzi­ły po ta­pe­tach per­ło­wych ze zło­co­ny­mi zyg­za­ka­mi, po me­blach, chwi­lę za­trzy­ma­ły się na ko­szu z kwit­ną­cy­mi kwia­ta­mi, a dłu­żej spo­czę­ły na por­tre­cie męża, za­wie­szo­nym nad biur­kiem. Z por­tre­tu pa­trza­ły na nią we­so­łe, za­do­wo­lo­ne oczy ciem­ne, na twa­rzy zdro­wej, peł­nej, z wą­sa­mi pod­krę­co­ny­mi, któ­re ocie­nia­ły usta czer­wo­ne, zmy­sło­we. Z por­tre­tu od­wró­ci­ła oczy nie­chęt­nie, po twa­rzy jej prze­biegł uśmiech go­ry­czy i wsparł­szy gło­wę na ręku, przy­mknę­ła oczy.

W sza­rem świe­tle, na ciem­nem tle ak­sa­mi­tu fo­te­la, twarz jej zda­wa­ła się bled­szą, nie­mal prze­zro­czy­stą, a sub­tel­ne rysy, małe, ślicz­nie wy­kro­jo­ne ustecz­ka, przy­po­mi­na­ły naj­pięk­niej­sze ka­mee. Twarz cała prze­po­jo­na była przy­gnę­bia­ją­cem cier­pie­niem, oczy lek­ko pod­kre­ślo­ne fio­le­tem, oko­ło ust rysy smut­ku, a na ja­snem czo­le dwie po­przecz­ne le­d­wie wi­docz­ne zmarszcz­ki. Wło­sy ciem­no­blond zwią­za­ne były nie­dba­le w tyle gło­wy, część ich jed­nak nie­sfor­na, wiła się przy czo­le i na bia­łej, krą­głej szyi.

– Ma­mu­siu!… Ma­mu­siu! – wo­ła­ło dziec­ko za drzwia­mi.

Otwo­rzy­ła oczy, po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie, twarz się oży­wi­ła i za­wo­ła­ła me­lo­dyj­nym gło­sem:

– Nin­ko! Wejdź!

Bocz­ne drzwi otwo­rzy­ły się i do ga­bi­ne­tu wbie­gła czte­ro­let­nia dziew­czyn­ka z ciem­ny­mi wi­ją­cy­mi się wło­ska­mi, w su­kie­necz­ce czy­stej, ale zmię­tej, za­bru­dzo­ne­mi rę­ka­mi sta­ra­ła się na­giąć ku so­bie twarz mat­ki i wo­ła­ła roz­ra­do­wa­na:

– Ma­mu­siu! Mam pił­kę, ska­cze tak wy­so­ko!

– Nin­ko, masz brud­ne rącz­ki… niech Ber­ska umy­je dziec­ko, – spoj­rza­ła z wy­mów­ką na bonę, ko­bie­tę star­szą, z po­god­ną twa­rzą i do­brym uśmie­chem.

– Bawi się pił­ką i za­bru­dzi­ła rącz­ki, – uspra­wie­dli­wia­ła się, – chodź Nin­ko, umy­ję cię.

– Nie chcę, – za­wo­ła­ło dziec­ko sta­now­czo, – ma­mu­sia pił­kę zo­ba­czy. Do­brze ma­mu­siu? –przy­mi­la­ło się, tu­ląc się do ko­lan mat­ki.

– Do­brze, Nin­ko… po­każ.

Dziec­ko po­trą­ca­jąc krze­seł­ko po­bie­gło i za­ru­mie­nio­ne, zdy­sza­ne, z ra­do­sną dumą przy­nio­sło ta­nią pił­kę gu­mo­wą, ja­skra­wo po­ma­lo­wa­ną.

– Kto ci dał, Nin­ko, tę pił­kę?

– An­to­nio­wa, ma­mu­siu… a jak ona tulą się, – rzu­ci­ła pił­kę na pod­ło­gę, bie­gła za nią i wsu­nę­ła się pod ko­zet­kę, aże­by pił­kę wy­do­być.

Bona z uśmie­chem przy­jem­nym śle­dzi­ła ru­chy dziec­ka, na­to­miast mat­ka z nie­po­ko­jem za­wo­ła­ła:

– Nin­ko! Uwa­żaj!

Dziec­ko, wy­do­staw­szy pił­kę, pró­bo­wa­ło po­ka­zać, jak ona ska­cze, naj­pierw na dy­wa­nie, ale że nie uda­wa­ła się sztu­ka, po­bie­gło w stro­nę biur­ka, a pił­ka od­bi­ja­jąc się pa­dła po­mię­dzy kwia­ty. Za­nim bona pod­bie­gła, Nin­ka prze­wró­ci­ła kosz z kwia­ta­mi, ucze­piw­szy się rę­ka­mi brze­gu. Wa­zo­ni­ki z brzę­kiem i ha­ła­sem pa­da­ły na zie­mię, za­sy­pu­jąc Nin­kę prze­ra­żo­ną.

Mat­ka ze­rwa­ła się z fo­te­la, bla­da, prze­stra­szo­na, przy­bie­gła do dziec­ka, opa­trzy­ła go­rącz­ko­wo, czy nie ska­le­czy­ło się, uca­ło­wa­ła je i rze­kła gniew­nie do bony:

– Mó­wi­łam już, aże­by ni­ko­mu nie po­zwa­lać na da­wa­nie pre­zen­tów.

– To prze­cież jej mam­ka, – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Wszyst­ko jed­no, mam­ka, czy kto inny, tyl­ko oj­ciec i mat­ka dają dziec­ku za­baw­ki. Pił­kę scho­wać za­raz!

– Za­raz! – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem, – a dziec­ko umyć i prze­brać.

Nin­ka zro­zu­mia­ła jed­no tyl­ko: że pił­ka stra­co­na, z ciem­nych ocząt po­pły­nę­ły naj­pierw ci­che łzy, a tuż za nie­mi gło­śny płacz i sło­wa:

– Ma­mu­siu! Pił­ka moja!

– Dam ci lal­kę, Nin­ko.

– Nie!l Nie! Pił­ka moja, An­to­nio­wa mi dała.

– Ci­cho, Nin­ko! – za­wo­ła­ła su­ro­wo, – idź, umyj się i ubierz.

Bona wy­pro­wa­dzi­ła pła­czą­ce dziec­ko, a pani Wan­da zmę­czo­na, jak po cięż­kiej pra­cy, usia­dła na fo­te­lu i po­grą­ży­ła się w gorz­kiem roz­my­śla­niu nad mar­no­ścią ży­cia.

Oto Nin­ka taka we­so­ła, zdro­wa, miła, bawi się tą wstręt­ną pił­ką, prze­wra­ca kosz z kwia­ta­mi i kto wie, co so­bie zro­bi­ła, ja­kie­go na­by­ła ka­lec­twa? Do­la­ty­wał do niej płacz roz­ża­lo­ne­go dziec­ka… a może wa­zo­nik padł na jej głów­kę, na­ru­szył mózg, do­sta­nie za­pa­le­nia, a może po – mie­sza­nia?… Prze­cież nie pła­ka­ła­by za pił­ką tak dłu­go i gło­śno, pew­no boli ją głów­ka, ona ma tak mięk­kie cie­mię, któ­re ugię­ło się pod wa­zo­ni­kiem i na­ru­szy­ło mózg.

Taki nie­po­kój nią owład­nął, że wsta­ła i szyb­ko we­szła do przy­le­głe­go dzie­cin­ne­go po­ko­ju. Bona uspo­ka­ja­ła roz­ka­pry­szo­ne dziec­ko i ubie­ra­ła w świe­żą su­kien­kę. Nin­ka, oba­czyw­szy mat­kę ude­rzy­ła w gło­śniej­szy płacz. Pani Wan­da zbli­ży­ła się i do­ty­ka­jąc bia­łą, de­li­kat­ną ręką gło­wy dziec­ka, spy­ta­ła tro­skli­wie:

– Co boli Ni­niu­się?

– Ja chcę pił­ki, to moja pił­ka!

– Ku­pię ci ład­niej­szą, więk­szą… ale po­wiedz ma­mu­si, co cię boli?

– Ja chcę mo­jej pił­ki, – od­su­wa­ła rękę mat­ki, – in­nej nie chcę.

– Nin­ko, je­śli ko­chasz ma­mu­się, po­wiesz, co cię boli? pew­no głów­ka?

– Nie ko­cham ma­mu­si, za­bra­ła mi moją pił­kę.

– Brzyd­ko tak mó­wić, – na­ucza­ła bona, – ma­mu­sia do­bra i ko­cha­na. To nic, pro­szę pani, roz­ka­pry­si­ła się Nin­ka, ale bę­dzie grzecz­na.

Dziec­ko jed­nak pa­trzy­ło chmur­nie, i od chwi­li do chwi­li prze­le­wa­ło łzy. Nie­mi­le do­tknę­ło to mat­kę, że Nin­ka jej nie ko­cha, wy­obra­zi­ła so­bie, że stra­ci mi­łość i za­ufa­nie dziec­ka, że bę­dzie Nie­po­słusz­ne, upar­te, złe, a może ją znie­na­wi­dzi, i po krót­kiem wa­ha­niu po­wie­dzia­ła ła­god­nie:

– Nin­ko, do­sta­niesz tę pił­kę, ale po­wiedz, czy głów­ka boli?

– Pił­ka! Pił­ka! – za­wo­ła­ła ura­do­wa­na, a po­chwy­ciw­szy po­da­ną przez bonę pił­kę, za­czę­ła się ba­wić, bie­ga­jąc po po­ko­ju.

– Nin­ko, moje dzie­ciąt­ko, boli głów­ka? Po­wiedz!

– Nie boli, – go­ni­ła za pił­ką.

– I ko­chasz ma­mu­się?

– Ko­cham, ma­mu­sia od­da­la mi pił­kę, – za­wo­ła­ło dziec­ko, nie prze­ry­wa­jąc za­ba­wy.

Pani Wan­da po­szła do sie­bie zmę­czo­na wra­że­nia­mi, usia­dła i spoj­rza­ła na roz­sy­pa­ne wa­zo­ni­ki na pod­ło­dze. Przy­po­mnia­ła so­bie swe oba­wy o gło­wę Nin­ki i po­my­śla­ła: tym ra­zem nic się nie sta­ło, ale co z tej Nin­ki wy­ro­śnie? Taka po­ryw­cza, upar­ta, ka­pry­śna i taka ner­wo­wa, wraż­li­wa… na­pew­no bę­dzie w ży­ciu nie­szczę­śli­wa, bo szorst­kość ma po ojcu, a ner­wy po mnie! I poco ona się na­ro­dzi­ła? Przy­szła na świat z odzie­dzi­czo­ną cho­ro­bą ner­wów. To było zbrod­nią z mej stro­ny wy­cho­dzić za mąż i mieć ta­kie cho­re dziec­ko. I co­raz usil­niej oskar­ża­ła sie­bie, męża, bo nie­tyl­ko Nin­ka nie bę­dzie szczę­śli­wa, ale i jej dzie­ci, je­śli za mąż pój­dzie.

Drzwi otwo­rzy­ły się sze­ro­ko i wszedł mąż, trzy­dzie­slo­ośmio­let­ni ciem­ny sza­tyn, w bu­tach wy­so­kich, w ma­ry­nar­ce zno­szo­nej, w ko­szu­li mięk­kiej, z wy­kła­da­nym zbru­dzo­nym koł­nie­rzem, bez kra­wat­ki, z twa­rzą nie­ogo­lo­ną. W ga­bi­ne­cie prze­sy­co­nym de­li­kat­ną wo­nią kwia­tów roz­szedł się za­pach pa­pie­ro­sa, któ­ry pa­lił wcho­dząc.

– Wan­dziu, mo­że­byś ka­za­ła po­da­wać obiad, już daw­no czas.

Nic nie mó­wiąc spoj­rza­ła z od­cie­niem zdzi­wie­nia na ubra­nie męża, któ­ry do­strze­gł­szy to, rzekł z uśmie­chem:

– Dziś nic prze­bio­rę się do obia­du, bo nie­ma cza­su.

– Je­śli ci tak wy­god­nie… – po­wie­dzia­ła obo­jęt­nie i spy­ta­ła: – czy Pa­weł na­krył do sto­łu?

– Zda­je się, że tak, – i przy­pa­tru­jąc się żo­nie, – co to­bie Wan­dziu, ta­kaś bla­da, czy czu­jesz się go­rzej?

– Nie, – otu­li­ła się sza­lem, – ta po­go­da dzia­ła mi na ner­wy.

– Istot­nie, dzień nie­szcze­gól­ny, ale ja lubi? na­wet sza­ru­gę je­sien­ną, – a spo­strze­gł­szy wa­zo­ni­ki na pod­ło­dze, – a tu co się sta­ło?

– O czem mó­wisz? – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie.

– Kto prze­wró­cił kwia­ty?

– Nin­ka… tak się prze­ra­zi­łam… wy­obraź so­bie, że na nią pa­dły wa­zo­ni­ki, ba­łam się o jej głów­kę.

– Ale ja­kim spo­so­bem, – pod­no­sił wa­zo­ni­ki i sta­wiał w ko­szu.

– Ba­wi­ła się pił­ką i prze­chy­li­ła kosz na sie­bie… mo­żesz my­śleć, jak się prze­stra­szy­łam, na szczę­ście nic się nie sta­ło.

– Że też ty za­wsze peł­na obaw nie­po­trzeb­nych, – mó­wił z wy­mów­ką, – wiel­ka rzecz, że po­dra­pią ją kwia­ty czy wa­zo­ni­ki, a ty z twą cho­ro­bli­wą tro­skli­wo­ścią i oba­wą zro­bisz z niej lal­kę por­ce­la­no­wą.

Spoj­rzał na żonę, a wi­dząc usta gniew­nie za­cię­te, po­wie­dział ła­god­niej:

– No, nie gnie­waj się, ale te two­je wiecz­ne oba­wy za­tru­wa­ją ci ży­cie.

– Nie troszcz się o mnie, – rze­kła su­cho.

– Mu­szę, bo twój hu­mor od­dzia­ły­wa na cały dom. Daw­niej by­łaś inna, zaj­mo­wał cię dom, go­spo­dar­stwo, ogród…

– I te­raz tak samo wszyst­ko mnie in­te­re­su­je, ale nie mó­wię, aże­by nie psuć twe­go hu­mo­ru.

– Czy my­ślisz, że two­je po­sęp­ne mil­cze­nie spra­wia mi ra­dość? – uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

Wszedł lo­kaj mel­du­jąc z pro­gu:

– Obiad po­da­ny.

– Chodź­my, Wan­dziu, je­stem głod­ny, – i chciał ją ob­jąć w pół.

Wy­su­nę­ła mu się z ręki, mó­wiąc nie­chęt­nie:

– Nie lu­bię tego… naj­pierw wy­mów­ki, a po­tem czu­ło­ści, – szła pierw­sza, nie oglą­da­jąc się na chmur­ne­go męża.

W po­ko­ju ja­dal­nym za­sta­li już ciot­kę pani Wan­dy, sta­rusz­kę z twa­rzą po­ora­ną zmarszcz­ka­mi, z bo­jaź­li­wym uśmie­chem, spo­glą­da­ją­cą bacz­nie na pana domu, któ­re­go żar­tów za­wsze się oba­wia­ła.

Gdy za­sie­dli do sto­łu, we­szła bona z Nin­ką, a tuż za nimi zja­wił się stryj go­spo­da­rza, pan Emil Je­rzyc­ki, szczu­pły, wy­so­ki, szpa­ko­wa­ty, sta­ran­nie ubra­ny, z mo­no­klem w le­wem oku i uca­ło­waw­szy rękę go­spo­dy­ni, usiadł.

Lo­kaj w mil­cze­niu roz­no­sił ta­le­rze z zupą, a gdy po­sta­wił przed go­spo­da­rzem, ten zwró­cił się do żony:

– Czy ka­za­łaś zro­bić czer­ni­nę? – a na jej ski­nie­nie gło­wą, – wiesz, że nie lu­bię tej zupy, a je­śli kie­dy jem, to musi być do­sko­na­ła.

Ostroż­nie na­brał łyż­kę, sma­ko­wał w ustach i od­su­wa­jąc ta­lerz, rzekł nie­za­do­wo­lo­ny:

– Zu­peł­nie li­cha, bez sma­ku, po pro­stu krew roz­pusz­czo­na w ro­so­le.

– Prze­pra­szam cię, – uspra­wie­dli­wia­ła się chłod­no, – ale są­dzi­łam, że zro­bi do­sko­na­łą zupę.

– Mo­głaś się za­py­tać, jak ją robi, albo wresz­cie spraw­dzić… ona jest nie­moż­li­wa.

– Nie bądź, Mi­cha­siu, wy­bred­ny, – uśmiech­nął się stryj, – za rok, za dwa, bę­dziesz wszyst­ko jadł, co ci po­da­dzą.

– Prze­po­wied­nia fał­szy­wa, jak dłu­go mam ku­cha­rza.

Skoń­czy­li zupę w mil­cze­niu, go­spo­darz sie­dział chmur­ny i gryzł chleb su­chy, pa­trząc z pre­fen­syą na obo­jęt­ną twarz żony.

Lo­kaj roz­no­sił pół­mi­sek ze sztu­ka­mię­są gar­ni­ro­wa­ną, a gdy pod­szedł do pana Mi­cha­ła, ten rzekł gniew­nie:

– Ja­kie mię­so mi po­da­jesz? Nie wiesz, że nie ja­dam gład­kiej sztu­ka­mię­sy!

– Ja­śnie pa­nie, mó­wi­łem ku­cha­rzo­wi i jest tu ka­wa­łek prze­ra­sta­ły, – oczy­ma wska­zał.

– To same fla­ki… idź… nie będę jadł.

Na twarz Wan­dy wy­stą­pi­ły lek­kie ru­mień­ce, spoj­rza­ła nie­chęt­nie na męża i po­wie­dzia­ła gniew­nie:

– Ku­charz świe­żo przy­ję­ty… nie zna two­ich gu­stów.

– On nie zna, ale ktoś może o nich pa­mię­tać przy dys­po­zy­cyi, – rzekł z prze­ką­sem.

– Za­pew­ne, – uśmiech­nę­ła się z go­ry­czą, – i prze­pra­szam za za­po­mnie­nie, – do­da­ła iro­nicz­nie.

Nie od­czuł iro­nii i mó­wił chmur­ny:

– Dzię­ku­ję za prze­pro­sze­nie, gdy nie mam co do ust wło­żyć.

– Daj Boże, aże­byś za­wsze miał tyle, – wes­tchnę­ła.

– Może kie­dyś nie będę miał, – od­burk­nął zły, – ale dziś mam i chcę zjeść, – i zwra­ca­jąc się do lo­ka­ja roz­ka­zał:

– Przy­nieś mi wę­dlin.

Ten zły hu­mor go­spo­da­rza onie­śmie­lił wszyst­kich, na­sta­ła przy­kra ci­sza, wtem Nin­ka po­wie­dzia­ła gło­śno do bony, od­su­wa­jąc ta­lerz z mię­sem:

– Ta­tuś nie je i ja nie chcę.

– Nin­ko, jedz! – za­wo­ła­ła mat­ka po­draż­nio­nym gło­sem i po fran­cu­sku do męża: – do­bry przy­kład skut­ku­je.

– Nie będę się truł dla twych fan­ta­zyi wy­cho­waw­czych, – po­wie­dział w tym sa­mym ję­zy­ku, i do dziec­ka po pol­sku: – jedz, Ni­niu­siu, wi­dzisz, mama na mnie się gnie­wa.

– Nie ma­mu­sia, tyl­ko ta­tuś, – od­par­ła po­waż­nie Nin­ka.

– A trze­ba ci było tego, – za­śmiał się stryj, – nie­wia­sta za­wsze za nie­wia­stą, gdy­byś miał syna, sta­nął­by w twej obro­nie.

– Myli się pan, – po­wie­dzia­ła zim­no Wan­da, – to spra­wie­dli­wość dziec­ka.

– Ład­na spra­wie­dli­wość, gdy nie mam co jeść, – rzekł mąż uszczy­pli­wie, – ale dla pew­nych żon mąż nig­dy nie ma ra­cyi.

Jadł przy­nie­sio­ne wę­dli­ny i po­pi­jał wi­nem. Lo­kaj wniósł pół­mi­sek z ka­la­fio­ra­mi i szpa­ra­ga­mi. Żona i ciot­ka wzię­ły tyl­ko ka­la­fio­ry, co mąż do­strze­gł­szy, po­wie­dział uprzej­mie:

– Wan­dziu, dla­cze­go nie wzię­łaś szpa­ra­gów?… Paw­le, po­daj pani.

– Dzię­ku­ję, – od­su­nę­ła pół­mi­sek.

– Ależ weź, szpa­ra­gi są de­li­kat­niej­sze i lep­sze w sma­ku.

– Nie we­zmę, dla mnie jest obo­jęt­ne, co jem.

Mąż na­bie­rał na ta­lerz szpa­ra­gi i rzekł z uśmie­chem:

– Wąt­pię, czy upo­śle­dze­nie pod wzglę­dem zmy­słu sma­ku na­le­ży do za­let.

– Są­dzę, że prze­ra­fi­no­wa­nia sma­ku nie za­li­czasz do cnót, – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie.

Temi sło­wa­mi uczuł się do­tknię­ty, jak zresz­tą każ­dy czło­wiek, gdy ktoś po­ru­szy jego sła­bą stro­nę, a że był już po­draż­nio­ny, od­ciął się ostro:

– Czło­wiek wy­róż­nia się od resz­ty stwo­rzeń tem, że swy­mi zmy­sła­mi kie­ru­je ro­zum­nie, ale ko­bie­ty, jak dzie­ci, zja­da­ją ze sma­kiem gli­nę, słom?, wę­giel… a po­tem na udrę­kę in­nych cho­ru­ją.

Wsz­czę­ła się roz­mo­wa naj­pierw o sma­ku, ale wkrót­ce prze­szła na dzie­ci, i każ­dy miał coś do opo­wia­da­nia, cze­go to dzie­ci nie zja­da­ją. Pani Wan­da oży­wi­ła się wspo­mnie­nia­mi i opo­wia­da­ła, że bę­dąc ma­łem dziec­kiem, sama przy­go­to­wy­wa­ła uczty dla ró­wie­śni­ków i by­wa­ła na ich ucztach, i że te po­tra­wy bar­dzo jej sma­ko­wa­ły.

– Da­łaś naj­lep­szy do­wód, – uśmiech­nął się zło­śli­wie, – że z bra­kiem ro­zu­mu, idzie brak sma­ku.

– O, wca­le nie, – za­wo­ła­ła go­rą­co i od­ma­wia­jąc na­bra­nia pie­czy­ste­go, mó­wi­ła da­lej: – dzie­ci po­sia­da­ją wprost ży­wio­ło­wą wy­obraź­nię, któ­rej nie do­tknął stry­chu­lec świa­ta, i dzię­ki tej wy­obraź­ni ta­kie uczty im sma­ku­ją.

– Wy­obraź­nia, wy­obraź­nia, – drwił mąż, – nią się ani nie ubie­rzesz, ani nie naj­esz, ona jest tyl­ko prze­szko­dą do nor­mal­ne­go ży­cia i szczę­ścia wspól­ne­go, – koń­czył z go­ry­czą, wspo­mniał bo­wiem na uty­ski­wa­nia żony, że in­a­czej wy­obra­ża­ła so­bie ży­cie.

– Już to przy­zna pani, – ode­zwał się stryj, – że nie­wia­sty, na­tu­ral­nie nie mó­wię tego o pani, nad­uży­wa­ją sło­wa: „wy­obraź­nia” i sto­su­ją w ży­ciu naj­fa­tal­niej.

– Jak to pan ro­zu­mie? – spy­ta­ła z obo­jęt­ną grzecz­no­ścią.

– Za­chcie­wa się im ide­ałów, gwiazd­ki z nie­ba, słoń­ca w nocy, – za­śmiał się drwią­co, – za­miast przy po­mo­cy wy­obraź­ni upięk­szać so­bie co­dzien­ne, re­al­ne sto­sun­ki.

– Otóż stryj tra­fi­łeś, – za­wo­łał ura­do­wa­ny pan Mi­chał, – tak, Wan­dziu, cała mą­drość ży­cia po­le­ga na ta­kiem za­sto­so­wa­niu wy­obraź­ni, za­miast bu­jać po ob­ło­kach, albo co gor­sza, wy­obra­żać so­bie róż­ne nie­szczę­ścia w da­le­kiej przy­szło­ści i truć so­bie ży­cie płon­ne­mi oba­wa­mi.

– Roz­mo­wa we­szła na nie­wła­ści­we tory, – mó­wi­ła uprzej­mie, lecz pa­trza­ła su­ro­wo, – każ­dy po­sia­da wła­ści­wą so­bie wy­obraź­nię. Je­den ma­rzy o uży­wa­niu ży­cia, dru­gi o po­ezyi i na­uce.

– A trze­ci o pusz­ce Pan­do­ry, sy­pią­cej nie­szczę­ścia, – do­rzu­cił mąż z miną nie­win­ną.

Lo­kaj roz­no­sił krem cze­ko­la­do­wy, co spo­strze­gł­szy go­spo­darz, rzekł z prze­sad­ną grzecz­no­ścią, nie cier­piał bo­wiem kre­mu:

– Dzię­ku­ję ci Wan­dzin za pa­mięć o mnie przy tylu twych tro­skach i kło­po­tach… ten krem jest do­wo­dem.

Pani Wan­da lek­ko przy­bla­dła, a na jej sub­tel­nej twa­rzy było wi­dać żal i przy­krość do­zna­ną, od­po­wie­dzia­ła si­ląc się na spo­kój:

– Roz­po­rzą­dzi­łam co in­ne­go, ale kuch­cik ze­psuł i na­pręd­ce zgo­dzi­łam się na krem.

Pan Mi­chał osten­ta­cyj­nie wziął tyl­ko ły­żecz­kę kre­mu, ka­zał po­dać ara­ku, do­lał, ale po skosz­to­wa­niu odło­żył z nie­sma­kiem ły­żecz­kę.

Po­da­no ser, owo­ce, lecz pani Wan­da nic cze­ka­ła na czar­ną kawę, wsta­ła od sto­łu, mó­wiąc:

– Prze­pra­szam, że wsta­ję, ale czu­ję się zmę­czo­ną.

Pierw­szy mąż ze­rwał się z krze­sła, uca­ło­wał rękę żony i po­wie­dział szcze­rze:

– Może cię od­pro­wa­dzę Wan­dziu, – a na jej prze­czą­cy znak, – może się po­ło­żysz, czy przy­słać ci Ró­zię?

– Nie, dzię­ku­ję.

Stryj uca­ło­wał rów­nież jej rękę, a ciot­ka szep­nę­ła:

– Pój­dę z tobą Wan­dziu, może ci się przy­dam.

– Dzię­ku­ję cio­ci, od­pocz­nę, to przej­dzie. Ody pa­nie wy­szły, roz­ka­zał go­spo­darz:

– Paw­le, kawę przy­nie­siesz nam do pa­lar­ni. Oby­dwaj prze­szli do ma­łe­go po­ko­ju, w któ­rym sta­ły wy­god­ne me­ble, po­kry­te skó­rą zie­lon­ka­wą i kil­ka sto­licz­ków ze­su­wa­nych.

Stryj Emil usiadł w sze­ro­kim fo­te­lu i wziąw­szy pu­deł­ko do ręki, wy­bie­rał sta­ran­nie cy­ga­ro, Mi­chał zaś z pa­pie­ro­sem w ustach stał przy oknie, wpa­tru­jąc się w za­jazd przed dwo­rem.

Pa­weł przy­niósł spi­ry­tu­so­wą ma­szyn­kę do kawy, sam bo­wiem go­spo­darz za­pa­rzał kawę, roz­sta­wił fi­li­ża­necz­ki, cu­kier, i spy­tał pół­gło­sem:

– Ja­śnie pa­nie, jaki li­kier?

– Przy­nieś ko­niak, – i pod­szedł­szy do ma­szyn­ki za­pa­lił spi­ry­tus, na­stęp­nie sta­nął zno­wu przy oknie.

Stryj Emil roz­ko­szo­wał się za­pa­chem cy­ga­ra i spy­tał po chwi­li:

– Mi­cha­siu, ku­piec za­brał zbo­że?

– Nie, na taką dro­gę nie znaj­dzie fur­ma­nek.

– A to­bie za­pła­cił?

– Tak jest.

– Za­tem wszyst­ko w po­rząd­ku, – uśmiech­nął się stryj, – i dla­cze­go cho­dzisz taki nie­swój i oso­wia­ły?

– Czy stryj my­ślał, że mar­twię się go­spo­dar­stwem? – uśmiech­nął się lek­ce­wa­żą­co, – głup­stwo, rok nie był szcze­gól­ny, ale ceny są do­bre, i gdy­by to szło tyl­ko o go­spo­dar­stwo… – wes­tchnął.

– Cóż cię gry­zie? – spy­tał cie­plej­szym to – nem, – po­wiedz, może znaj­dzie­my we dwóch radę.

– Radę!? – uśmiech­nął się nie­do­wie­rza­ją­co, – gdy­bym wie­dział, co jest, zna­la­zł­bym sam radę, ale nie wiem, nie ro­zu­miem, – koń­czył gło­sem przy­gnę­bio­nym.

– Sia­daj przy mnie, – za­chę­cał stryj, – czwo­ro oczu wię­cej wi­dzi, ani­że­li dwo­je.

– Je­stem taki roz­draż­nio­ny, że nie usie­dzę na miej­scu… ale mo­że­my mó­wić, – na­le­wał kawę do fi­li­ża­ne­czek.

– Wy­bor­na kawa, – chwa­lił stryj.

– Sam ją też ro­bię, – uśmiech­nął się bra­ta­nek, – prze­ko­na­łem się, że tyl­ko mok­ka ze zło­tą jawą po­mie­sza­na daje do­brą czar­ną kawę, – kosz­to­wał ły­żecz­ką i ba­dał smak.

– U cie­bie na­praw­dę przy­jem­nie coś wy­pić i zjeść… masz smak wy­twor­ny.

– Po­chwa­ła stry­ja wy­glą­da na iro­nię po dzi­siej­szym obie­dzie… wstyd mi było, zwłasz­cza, że nie ża­łu­ję wy­dat­ków na kuch­nię i ku­cha­rza, a obiad był, jak z gar­kuch­ni.

– Istot­nie obiad dzi­siej­szy nie na­le­żał do zbyt wy­kwint­nych, – po­twier­dził stryj, – ale to wy­jąt­ko­wo.

– Wy­ją­tek, któ­ry się od pew­ne­go cza­su sta­le po­wta­rza, – za­wo­łał z go­ry­czą, – ale prze­cież nie mogę sam wszyst­kiem się zaj­mo­wać, od cze­góż mam żonę!?

– No, tak… ale je­śli pani Wan­da nie po­sia­da za­mi­ło­wa­nia do go­spo­dar­stwa, w ta­kim ra­zie…

– Tu nie idzie o za­mi­ło­wa­nie, – prze­rwał stry­jo­wi, – to są obo­wiąz­ki żony, i gdy­by ona była taką, jak dziś, od chwi­li po­bra­nia na­sze­go, po­tra­fił­bym się był sto­sow­nie urzą­dzić, ale ona była naj­lep­szą, naj­tro­skliw­szą żoną, zga­dy­wa­ła moje my­śli i by­li­śmy naj­szczę­śliw­si z lu­dzi, tak jest, naj­szczę­śliw­si, – umilkł za­to­pio­ny we wspo­mnie­niach prze­szło­ści.

Stryj na­lał so­bie i bra­tan­ko­wi kawy, na­peł­nił wy­próż­nio­ne kie­lisz­ki i rzekł z lek­kiem po­wąt­pie­wa­niem:

– A wiesz, tego nie spo­dzie­wa­łem się.

– Cze­go?

– No, tego szczę­ścia… Ba­wi­łem wów­czas za gra­ni­cą i tyl­ko z li­stów wie­dzia­łem, ja­ko­by z was była do­bra­na para… by­łem też cie­kaw.

– Tak jest, pi­sa­no stry­jo­wi praw­dę, ko­cha­li­śmy się szcze­rze, ona była nad wy­raz do­bra i ko­cha­ją­ca, – wy­pił kie­li­szek ko­nia­ku, – je­śli ist­niał na świe­cie ide­ał żony i ko­chan­ki, to ona nim była.

– Pij, – pod­su­nął mu na­peł­nio­ny kie­li­szek, – to na­praw­dę za­gad­ka psy­cho­lo­gicz­na… i skąd ta zmia­na?

Je­rzyc­ki, któ­ry cier­piał z po­wo­du sto­sun­ku swe­go do żony, a nie miał komu się zwie­rzyć, pod wpły­wem roz­bu­dzo­nych wspo­mnień, za­pra­gnął nie tyl­ko wy­spo­wia­dać swój ból, ale też przez gło­śne roz­pa­mię­ty­wa­nie zna­leźć klucz do zro­zu­mie­nia przy­czy­ny tego sta­nu rze­czy.

– Za­czę­ło się od spraw drob­nych, – mó­wił zwol­na, z opo­rem we­wnętrz­nym, jaki zwy­kle mają lu­dzie, do­ty­ka­jąc bo­le­snych rze­czy; – w są­siedz­twie było kil­ku we­so­łych chło­pa­ków, tro­chę hu­lasz­czych. W ja­kieś dwa lata po ślu­bie od­no­wi­łem z nimi daw­ną zna­jo­mość, by­wa­łem może za czę­sto u nich.

– I co ro­bi­li­ście? – spy­tał stryj za­cie­ka­wio­ny, za­pa­la­jąc świe­że cy­ga­ro.

– Piło się, gra­ło, po­lo­wa­nia… ba­wi­li­śmy się we­so­ło i gło­śno. Wan­dzia za­czę­ła mi ro­bić wy­mów­ki, zwłasz­cza, gdy pew­ne­go wie­czo­ra prze­gra­łem siedm ty­się­cy ru­bli.

– Siedm ty­się­cy ru­bli, – skrzy­wił się stryj.

– Raz je­den. Prze­cież stryj wie, że nie je­stem gra­czem, u nas tego nie­ma we krwi. Od tego cza­su uni­ka­łem ha­zar­du i nie zda­rzy­ło mi się już nig­dy, aże­by prze­gra­na lub wy­gra­na prze­no­si­ła pa­rę­set ru­bli. Ale nie­chże kto wy­tłu­ma­czy Wan­dzi! Nie wy­cho­dzi­ła, gdy oni przy­jeż­dża­li do nas, wresz­cie za­żą­da­ła, aże­by nie by­wa­li u nas, i że­bym z nimi ze­rwał.

– Hm… to do­syć ostro, – uśmiech­nął się stryj, – cóż ty na to?

– Lek­ce­wa­ży­łem jej uwa­gi, li­cząc na jej mi­łość i wy­ro­zu­mia­łość. Wpraw­dzie oni sami prze­sta­li by­wać, ale ja od cza­su do cza­su, pod róż­ny­mi po­zo­ra­mi, od­wie­dza­łem ich, ukry­wa­jąc się przed nią dla świę­te­go spo­ko­ju.

– To źle, – oży­wił się stryj, – spra­wę na­le­ża­ło z miej­sca ja­sno po­sta­wić.

– Jak­to?

– By­wam, gdzie mi się po­do­ba, żyję, z kim chcę, a ty masz swój dom, dziec­ko, kuch­nię, książ­ki…

– Nie chcia­łem jej zra­żać do sie­bie i by­łem pew­ny, że to samo przez się mi­nie, uło­ży się ja­koś… I przy­je­cha­li jej krew­ni, wy­da­ło się, że nie ze­rwa­łem z to­wa­rzy­sza­mi… nowe wy­mów­ki, sce­ny, a ja z gnie­wu nie­tyl­ko wy­je­cha­łem do nich, ale oka­za­łem się szorst­kim dla jej krew­nych… Po pew­nym cza­sie na­stą­pi­ła zgo­da, zu­peł­na z mej stro­ny, po­zor­na u niej; po­dej­rzy­wa­ła mnie… wy­ło­ni­ły się nowe za­rzu­ty… głu­pie! – wy­pił kawę, po­pił ko­nia­kiem, wstał i prze­cha­dza­jąc się, mó­wił go­rącz­ko­wo:

– Po­ka­za­ło się, że ona we mnie in­ne­go ko­cha­ła, ja­kąś dzi­wacz­ną do­sko­na­łość… że jej nie ro­zu­miem… że nie ko­cham jej jako czło­wie­ka, lecz jako ko­bie­tę… że róż­ni­my się w ce­lach ży­cia, w prze­ko­na­niach, w sym­pa­ty­ach… jed­nem sło­wem mur mię­dzy nami wzra­stał nie­ustan­nie i nie mo­głem go usu­nąć, bo gdy by­łem bliz­ki zgo­dy i roz­czu­li­łem się, od­trą­ca­ła mnie, zra­żo­na ja­kiemś sło­wem, uśmie­chem, żar­tem… Miej­sce mi­ło­ści za­jął chłód, obo­jęt­ność, od­su­wa­ła się ode­mnie i każ­de z nas za­czę­ło pro­wa­dzić ży­cie od­dziel­nie.

– Znam to, znam, – wes­tchnął stryj, – nie ty je­den to prze­ży­wasz… i cóż da­lej? Mów!

– Ta­kie ży­cie za­czę­ło mnie mę­czyć i draż­nić… gdy­bym jej nie ko­chał, nie sza­no­wał, rzu­cił­bym ją od­daw­na, ale po­sze­dłem dro­gą kom­pro­mi­sów. Za­czą­łem ule­gać jej żą­da­niom, wy­ma­ga­niom…

– Naj­go­rzej! – ze­rwał się stryj z fo­te­la i owi­ja­jąc sznu­re­czek od mo­no­kla oko­ło pal­ca, za­pa­lał się: – wiesz, jak dłu­go ko­bie­ta wi­dzi w męż­czyź­nie siłę, prze­wa­gę mo­ral­ną i fi­zycz­ną, jest do­bra, ule­gła, ko­cha­ją­ca, ale gdy się upo­ko­rzysz, ule­gasz, je­steś sła­bym dla niej… ro­sną wy­ma­ga­nia, ka­pry­sy, fan­ta­zye i z męża za­mie­niasz się w jej nie­wol­ni­ka.

– Może inne, ale nie Wan­dzia, – obu­rzył się, – ona nic i ni­cze­go nie żą­da­ła ode­mnie, za­skle­pi­ła się w so­bie, była ci­cha, spo­koj­na, że tak po­wiem zre­zy­gno­wa­na, ale co­raz dal­sza, bar­dziej obca… Spo­strze­głem, że się za­mę­cza, za­mar­twia, wszyst­ko wi­dzi w czar­nych ko­lo­rach, lada drob­nost­ka przy­bie­ra w jej oczach ol­brzy­mie roz­mia­ry, sta­je się ka­ta­stro­fą, tra­ge­dyą…

– A cóż ty na to, Mi­cha­siu? – spy­tał to­nem, w któ­rym zdra­dza­ło się po­czu­cie swo­jej wyż­szo­ści.

– Nic… zno­szę.

– To źle! Wierz memu do­świad­cze­niu; ona zim­na, ty bądź zim­niej­szy, ona żyje dla sie­bie, ty baw się i hu­laj; niech po­zna, że jej fo­chy i sztucz­ne smut­ki cie­bie nic nie ob­cho­dzą, tyl­ko zra­ża­ją do niej.

– Kie­dy tak mi jej żal, – po­wie­dział mięk­kim gło­sem.

– Przez nie­wcze­sny żal zmar­nu­jesz ży­cie i jej i so­bie. Tu trze­ba dzia­łać sta­now­czo… ona niech się zaj­mie go­spo­dar­stwem do­mo­wem, dziec­kiem, a to­bie niech zo­sta­wi swo­bo­dę. Nie je­steś, dzię­ki Bogu, żad­nym pół­głów­kiem, abyś po­trze­bo­wał ku­ra­te­li.

– A może, – rzekł po chwi­li na­my­słu, – może stryj ma ra­cyę… tyl­ko, że ona taka wraż­li­wa, de­li­kat­na, uczu­cio­wa…

– Czy ba­dał ją dok­tor? bo wiesz, te jej nie­chę­ci, smut­ki, są mi po­dej­rza­ne.

– Nic chce po­zwo­lić, a na moje na­le­ga­nia i proś­by jed­ną ma od­po­wiedź: je­stem zdro­wa, sama wiem naj­le­piej, co mi bra­ku­je, to nie jest żad­na cho­ro­ba fi­zycz­na, po­trze­bu­ję tyl­ko spo­ko­ju, nie dok­to­ra.

– Czyż ona nie ma spo­ko­ju, wy­go­dy? – obu­rzył się stryj, – zresz­tą wy­jedź z nią do War­sza­wy, tam znaj­dziesz spo­sob­ność po­ra­dze­nia się dok­to­ra.

– My­śla­łem o tem, pra­wie się zgo­dzi­ła, wtem bu­ra­ki nie zo­sta­ły do­sta­wio­ne do cu­krow­ni z po­wo­du sło­ty, a wo­bec ta­kiej stra­ty, ru­iny ma­jąt­ko­wej jej zda­niem, upar­ła się i nie chce je­chać.

– O, to masz krzyż pań­ski z nią, – po­wie­dział ze współ­czu­ciem.

– Wiem o tem, – wes­tchnął, – a może ona na­praw­dę cho­ra?

– Gdy­by była cho­rą, sama we­zwa­ła­by dok­to­ra… Zdro­wa jest, tyl­ko roz­piesz­czo­na i roz­ka­pry­szo­na. Po­słu­chaj mo­jej rady, bądź męż­czy­zną, po­staw twar­do swo­je wy­ma­ga­nia i nie ustę­puj.

– A je­śli ona nie usłu­cha?

– Za­groź jej roz­wo­dem.

– Nie, to nie­moż­li­we, za­nad­to ją ko­cham… no i Nin­ka.

– Więc po­wiedz, że wy­je­dziesz na czas dłuż­szy… mu­sisz od­po­cząć, ode­tchnąć po tej cięż­kiej at­mos­fe­rze.

– Może to i do­bry spo­sób, – oży­wił się, – spró­bu­ję.

– Tyl­ko nie zwle­kaj, – upo­mniał stryj, – dzi­siej­szy obiad weź za po­zór.

– Tak… tak, zwłasz­cza, że za trzy dni zja­dą do mnie go­ście na po­lo­wa­nie… trze­ba się z nią na­ra­dzić, co im po­dać, gdzie po­mie­ścić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: