- W empik go
Pod Czerwonym Wierchem - ebook
Pod Czerwonym Wierchem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 473 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść współczesna
Nakład Gebethnera i Wolffa
Warszawa == Lublin == Łódź == Kraków
G. Gebethner i Spółka
New York The Polish Book Import. Co, Inc.
Przedruki nieuprawnione przez autora są wzbronione. Wszelkie prawa autorskie co do przeróbek i tłumaczeń zastrzeżone. Prawa autorskie co do tłumaczeń i t… d… w Rosyi zastrzeżone na mocy ustawy z d. 3 kwietnia 1911 r.
Kraków – Druk W. L. Anczyca i Spółki.I.
Do niewielkiego gabinetu, umeblowanego wykwintnie fantazyjnymi mebelkami, pokrytymi ciemnoniebieskim aksamitem, weszła młoda, nieładna, ale zgrabna pokojówka, i stanęła przy drzwiach, patrząc na panią, siedzącą w wygodnym foteliku, otuloną miękkim, popielatym szalem. Pani, kładąc na kolanach czytaną książkę, spojrzała przelotnie na stojącą i spytała obojętnie:
– Czego? Julciu.
– Kucharz pyta, czy może być na obiad krem czekoladowy?
– Krem? – zmarszczyła jasne, pięknie zarysowane czoło, – dlaczego zmienia moją dyspozycyę?
– Kuchcik coś tam popsuł i z kremem zdąży na obiad, a już późno.
– Niech będzie krem, – westchnęła i wzięła książkę do ręki, lecz mimo, że drzwi zamknęły się za służącą, nie czytała.
Zmęczonemi oczyma spojrzała w okno, przez które wpadał dzień posępny, smutny, listopadowy. Po niebie przewalały się szare, jednostajne chmury, a bezlistne konary drzew przeginały się pod podmuchem wiatru. Od czasu do czasu drobny, ostry deszcz bił o szyby, dźwięcząc głucho.
Zwolna podniosła się z fotela, wyprostowała swą gibką, smukłą postać i elastycznymi kro – karni zbliżyła się do okna. Patrzała na znany sobie ogród, dziś pożółkły, błotnisty, ciągnący się, jak brudna, podarta płachta, z garbami czarnej ziemi, nakrywającej krzewy wrażliwsze na zimno. Za ogrodem widniały puste pola i tonęły w szarej, mokrej mgle. Z całego krajobrazu wiał przejmujący, beznadziejny smutek i tęsknota.
Na twarzy jej, młodej, pięknej, wrażliwej, odbił się nastrój tego smutnego dnia wyrazem przygnębienia. Odwróciła się od okna i zwolna przeszła do fotela, usiadła, wzięła książkę do ręki; wtem posłyszała wesoły głosik dziecinny z przyległego pokoju. Przez chwilę nasłuchiwała, zrobiła lekki ruch, jak do wstania, ale wsunęła się głębiej w fotel, otuliła się szczelniej szalem i patrzała bezcelowo przed siebie.
Oczy jej błądziły po tapetach perłowych ze złoconymi zygzakami, po meblach, chwilę zatrzymały się na koszu z kwitnącymi kwiatami, a dłużej spoczęły na portrecie męża, zawieszonym nad biurkiem. Z portretu patrzały na nią wesołe, zadowolone oczy ciemne, na twarzy zdrowej, pełnej, z wąsami podkręconymi, które ocieniały usta czerwone, zmysłowe. Z portretu odwróciła oczy niechętnie, po twarzy jej przebiegł uśmiech goryczy i wsparłszy głowę na ręku, przymknęła oczy.
W szarem świetle, na ciemnem tle aksamitu fotela, twarz jej zdawała się bledszą, niemal przezroczystą, a subtelne rysy, małe, ślicznie wykrojone usteczka, przypominały najpiękniejsze kamee. Twarz cała przepojona była przygnębiającem cierpieniem, oczy lekko podkreślone fioletem, około ust rysy smutku, a na jasnem czole dwie poprzeczne ledwie widoczne zmarszczki. Włosy ciemnoblond związane były niedbale w tyle głowy, część ich jednak niesforna, wiła się przy czole i na białej, krągłej szyi.
– Mamusiu!… Mamusiu! – wołało dziecko za drzwiami.
Otworzyła oczy, poruszyła się niespokojnie, twarz się ożywiła i zawołała melodyjnym głosem:
– Ninko! Wejdź!
Boczne drzwi otworzyły się i do gabinetu wbiegła czteroletnia dziewczynka z ciemnymi wijącymi się włoskami, w sukieneczce czystej, ale zmiętej, zabrudzonemi rękami starała się nagiąć ku sobie twarz matki i wołała rozradowana:
– Mamusiu! Mam piłkę, skacze tak wysoko!
– Ninko, masz brudne rączki… niech Berska umyje dziecko, – spojrzała z wymówką na bonę, kobietę starszą, z pogodną twarzą i dobrym uśmiechem.
– Bawi się piłką i zabrudziła rączki, – usprawiedliwiała się, – chodź Ninko, umyję cię.
– Nie chcę, – zawołało dziecko stanowczo, – mamusia piłkę zobaczy. Dobrze mamusiu? –przymilało się, tuląc się do kolan matki.
– Dobrze, Ninko… pokaż.
Dziecko potrącając krzesełko pobiegło i zarumienione, zdyszane, z radosną dumą przyniosło tanią piłkę gumową, jaskrawo pomalowaną.
– Kto ci dał, Ninko, tę piłkę?
– Antoniowa, mamusiu… a jak ona tulą się, – rzuciła piłkę na podłogę, biegła za nią i wsunęła się pod kozetkę, ażeby piłkę wydobyć.
Bona z uśmiechem przyjemnym śledziła ruchy dziecka, natomiast matka z niepokojem zawołała:
– Ninko! Uważaj!
Dziecko, wydostawszy piłkę, próbowało pokazać, jak ona skacze, najpierw na dywanie, ale że nie udawała się sztuka, pobiegło w stronę biurka, a piłka odbijając się padła pomiędzy kwiaty. Zanim bona podbiegła, Ninka przewróciła kosz z kwiatami, uczepiwszy się rękami brzegu. Wazoniki z brzękiem i hałasem padały na ziemię, zasypując Ninkę przerażoną.
Matka zerwała się z fotela, blada, przestraszona, przybiegła do dziecka, opatrzyła gorączkowo, czy nie skaleczyło się, ucałowała je i rzekła gniewnie do bony:
– Mówiłam już, ażeby nikomu nie pozwalać na dawanie prezentów.
– To przecież jej mamka, – powiedziała cicho.
– Wszystko jedno, mamka, czy kto inny, tylko ojciec i matka dają dziecku zabawki. Piłkę schować zaraz!
– Zaraz! – powtórzyła z naciskiem, – a dziecko umyć i przebrać.
Ninka zrozumiała jedno tylko: że piłka stracona, z ciemnych ocząt popłynęły najpierw ciche łzy, a tuż za niemi głośny płacz i słowa:
– Mamusiu! Piłka moja!
– Dam ci lalkę, Ninko.
– Nie!l Nie! Piłka moja, Antoniowa mi dała.
– Cicho, Ninko! – zawołała surowo, – idź, umyj się i ubierz.
Bona wyprowadziła płaczące dziecko, a pani Wanda zmęczona, jak po ciężkiej pracy, usiadła na fotelu i pogrążyła się w gorzkiem rozmyślaniu nad marnością życia.
Oto Ninka taka wesoła, zdrowa, miła, bawi się tą wstrętną piłką, przewraca kosz z kwiatami i kto wie, co sobie zrobiła, jakiego nabyła kalectwa? Dolatywał do niej płacz rozżalonego dziecka… a może wazonik padł na jej główkę, naruszył mózg, dostanie zapalenia, a może po – mieszania?… Przecież nie płakałaby za piłką tak długo i głośno, pewno boli ją główka, ona ma tak miękkie ciemię, które ugięło się pod wazonikiem i naruszyło mózg.
Taki niepokój nią owładnął, że wstała i szybko weszła do przyległego dziecinnego pokoju. Bona uspokajała rozkapryszone dziecko i ubierała w świeżą sukienkę. Ninka, obaczywszy matkę uderzyła w głośniejszy płacz. Pani Wanda zbliżyła się i dotykając białą, delikatną ręką głowy dziecka, spytała troskliwie:
– Co boli Niniusię?
– Ja chcę piłki, to moja piłka!
– Kupię ci ładniejszą, większą… ale powiedz mamusi, co cię boli?
– Ja chcę mojej piłki, – odsuwała rękę matki, – innej nie chcę.
– Ninko, jeśli kochasz mamusię, powiesz, co cię boli? pewno główka?
– Nie kocham mamusi, zabrała mi moją piłkę.
– Brzydko tak mówić, – nauczała bona, – mamusia dobra i kochana. To nic, proszę pani, rozkaprysiła się Ninka, ale będzie grzeczna.
Dziecko jednak patrzyło chmurnie, i od chwili do chwili przelewało łzy. Niemile dotknęło to matkę, że Ninka jej nie kocha, wyobraziła sobie, że straci miłość i zaufanie dziecka, że będzie Nieposłuszne, uparte, złe, a może ją znienawidzi, i po krótkiem wahaniu powiedziała łagodnie:
– Ninko, dostaniesz tę piłkę, ale powiedz, czy główka boli?
– Piłka! Piłka! – zawołała uradowana, a pochwyciwszy podaną przez bonę piłkę, zaczęła się bawić, biegając po pokoju.
– Ninko, moje dzieciątko, boli główka? Powiedz!
– Nie boli, – goniła za piłką.
– I kochasz mamusię?
– Kocham, mamusia oddala mi piłkę, – zawołało dziecko, nie przerywając zabawy.
Pani Wanda poszła do siebie zmęczona wrażeniami, usiadła i spojrzała na rozsypane wazoniki na podłodze. Przypomniała sobie swe obawy o głowę Ninki i pomyślała: tym razem nic się nie stało, ale co z tej Ninki wyrośnie? Taka porywcza, uparta, kapryśna i taka nerwowa, wrażliwa… napewno będzie w życiu nieszczęśliwa, bo szorstkość ma po ojcu, a nerwy po mnie! I poco ona się narodziła? Przyszła na świat z odziedziczoną chorobą nerwów. To było zbrodnią z mej strony wychodzić za mąż i mieć takie chore dziecko. I coraz usilniej oskarżała siebie, męża, bo nietylko Ninka nie będzie szczęśliwa, ale i jej dzieci, jeśli za mąż pójdzie.
Drzwi otworzyły się szeroko i wszedł mąż, trzydziesloośmioletni ciemny szatyn, w butach wysokich, w marynarce znoszonej, w koszuli miękkiej, z wykładanym zbrudzonym kołnierzem, bez krawatki, z twarzą nieogoloną. W gabinecie przesyconym delikatną wonią kwiatów rozszedł się zapach papierosa, który palił wchodząc.
– Wandziu, możebyś kazała podawać obiad, już dawno czas.
Nic nie mówiąc spojrzała z odcieniem zdziwienia na ubranie męża, który dostrzegłszy to, rzekł z uśmiechem:
– Dziś nic przebiorę się do obiadu, bo niema czasu.
– Jeśli ci tak wygodnie… – powiedziała obojętnie i spytała: – czy Paweł nakrył do stołu?
– Zdaje się, że tak, – i przypatrując się żonie, – co tobie Wandziu, takaś blada, czy czujesz się gorzej?
– Nie, – otuliła się szalem, – ta pogoda działa mi na nerwy.
– Istotnie, dzień nieszczególny, ale ja lubi? nawet szarugę jesienną, – a spostrzegłszy wazoniki na podłodze, – a tu co się stało?
– O czem mówisz? – powiedziała spokojnie.
– Kto przewrócił kwiaty?
– Ninka… tak się przeraziłam… wyobraź sobie, że na nią padły wazoniki, bałam się o jej główkę.
– Ale jakim sposobem, – podnosił wazoniki i stawiał w koszu.
– Bawiła się piłką i przechyliła kosz na siebie… możesz myśleć, jak się przestraszyłam, na szczęście nic się nie stało.
– Że też ty zawsze pełna obaw niepotrzebnych, – mówił z wymówką, – wielka rzecz, że podrapią ją kwiaty czy wazoniki, a ty z twą chorobliwą troskliwością i obawą zrobisz z niej lalkę porcelanową.
Spojrzał na żonę, a widząc usta gniewnie zacięte, powiedział łagodniej:
– No, nie gniewaj się, ale te twoje wieczne obawy zatruwają ci życie.
– Nie troszcz się o mnie, – rzekła sucho.
– Muszę, bo twój humor oddziaływa na cały dom. Dawniej byłaś inna, zajmował cię dom, gospodarstwo, ogród…
– I teraz tak samo wszystko mnie interesuje, ale nie mówię, ażeby nie psuć twego humoru.
– Czy myślisz, że twoje posępne milczenie sprawia mi radość? – uśmiechnął się ironicznie.
Wszedł lokaj meldując z progu:
– Obiad podany.
– Chodźmy, Wandziu, jestem głodny, – i chciał ją objąć w pół.
Wysunęła mu się z ręki, mówiąc niechętnie:
– Nie lubię tego… najpierw wymówki, a potem czułości, – szła pierwsza, nie oglądając się na chmurnego męża.
W pokoju jadalnym zastali już ciotkę pani Wandy, staruszkę z twarzą pooraną zmarszczkami, z bojaźliwym uśmiechem, spoglądającą bacznie na pana domu, którego żartów zawsze się obawiała.
Gdy zasiedli do stołu, weszła bona z Ninką, a tuż za nimi zjawił się stryj gospodarza, pan Emil Jerzycki, szczupły, wysoki, szpakowaty, starannie ubrany, z monoklem w lewem oku i ucałowawszy rękę gospodyni, usiadł.
Lokaj w milczeniu roznosił talerze z zupą, a gdy postawił przed gospodarzem, ten zwrócił się do żony:
– Czy kazałaś zrobić czerninę? – a na jej skinienie głową, – wiesz, że nie lubię tej zupy, a jeśli kiedy jem, to musi być doskonała.
Ostrożnie nabrał łyżkę, smakował w ustach i odsuwając talerz, rzekł niezadowolony:
– Zupełnie licha, bez smaku, po prostu krew rozpuszczona w rosole.
– Przepraszam cię, – usprawiedliwiała się chłodno, – ale sądziłam, że zrobi doskonałą zupę.
– Mogłaś się zapytać, jak ją robi, albo wreszcie sprawdzić… ona jest niemożliwa.
– Nie bądź, Michasiu, wybredny, – uśmiechnął się stryj, – za rok, za dwa, będziesz wszystko jadł, co ci podadzą.
– Przepowiednia fałszywa, jak długo mam kucharza.
Skończyli zupę w milczeniu, gospodarz siedział chmurny i gryzł chleb suchy, patrząc z prefensyą na obojętną twarz żony.
Lokaj roznosił półmisek ze sztukamięsą garnirowaną, a gdy podszedł do pana Michała, ten rzekł gniewnie:
– Jakie mięso mi podajesz? Nie wiesz, że nie jadam gładkiej sztukamięsy!
– Jaśnie panie, mówiłem kucharzowi i jest tu kawałek przerastały, – oczyma wskazał.
– To same flaki… idź… nie będę jadł.
Na twarz Wandy wystąpiły lekkie rumieńce, spojrzała niechętnie na męża i powiedziała gniewnie:
– Kucharz świeżo przyjęty… nie zna twoich gustów.
– On nie zna, ale ktoś może o nich pamiętać przy dyspozycyi, – rzekł z przekąsem.
– Zapewne, – uśmiechnęła się z goryczą, – i przepraszam za zapomnienie, – dodała ironicznie.
Nie odczuł ironii i mówił chmurny:
– Dziękuję za przeproszenie, gdy nie mam co do ust włożyć.
– Daj Boże, ażebyś zawsze miał tyle, – westchnęła.
– Może kiedyś nie będę miał, – odburknął zły, – ale dziś mam i chcę zjeść, – i zwracając się do lokaja rozkazał:
– Przynieś mi wędlin.
Ten zły humor gospodarza onieśmielił wszystkich, nastała przykra cisza, wtem Ninka powiedziała głośno do bony, odsuwając talerz z mięsem:
– Tatuś nie je i ja nie chcę.
– Ninko, jedz! – zawołała matka podrażnionym głosem i po francusku do męża: – dobry przykład skutkuje.
– Nie będę się truł dla twych fantazyi wychowawczych, – powiedział w tym samym języku, i do dziecka po polsku: – jedz, Niniusiu, widzisz, mama na mnie się gniewa.
– Nie mamusia, tylko tatuś, – odparła poważnie Ninka.
– A trzeba ci było tego, – zaśmiał się stryj, – niewiasta zawsze za niewiastą, gdybyś miał syna, stanąłby w twej obronie.
– Myli się pan, – powiedziała zimno Wanda, – to sprawiedliwość dziecka.
– Ładna sprawiedliwość, gdy nie mam co jeść, – rzekł mąż uszczypliwie, – ale dla pewnych żon mąż nigdy nie ma racyi.
Jadł przyniesione wędliny i popijał winem. Lokaj wniósł półmisek z kalafiorami i szparagami. Żona i ciotka wzięły tylko kalafiory, co mąż dostrzegłszy, powiedział uprzejmie:
– Wandziu, dlaczego nie wzięłaś szparagów?… Pawle, podaj pani.
– Dziękuję, – odsunęła półmisek.
– Ależ weź, szparagi są delikatniejsze i lepsze w smaku.
– Nie wezmę, dla mnie jest obojętne, co jem.
Mąż nabierał na talerz szparagi i rzekł z uśmiechem:
– Wątpię, czy upośledzenie pod względem zmysłu smaku należy do zalet.
– Sądzę, że przerafinowania smaku nie zaliczasz do cnót, – powiedziała spokojnie.
Temi słowami uczuł się dotknięty, jak zresztą każdy człowiek, gdy ktoś poruszy jego słabą stronę, a że był już podrażniony, odciął się ostro:
– Człowiek wyróżnia się od reszty stworzeń tem, że swymi zmysłami kieruje rozumnie, ale kobiety, jak dzieci, zjadają ze smakiem glinę, słom?, węgiel… a potem na udrękę innych chorują.
Wszczęła się rozmowa najpierw o smaku, ale wkrótce przeszła na dzieci, i każdy miał coś do opowiadania, czego to dzieci nie zjadają. Pani Wanda ożywiła się wspomnieniami i opowiadała, że będąc małem dzieckiem, sama przygotowywała uczty dla rówieśników i bywała na ich ucztach, i że te potrawy bardzo jej smakowały.
– Dałaś najlepszy dowód, – uśmiechnął się złośliwie, – że z brakiem rozumu, idzie brak smaku.
– O, wcale nie, – zawołała gorąco i odmawiając nabrania pieczystego, mówiła dalej: – dzieci posiadają wprost żywiołową wyobraźnię, której nie dotknął strychulec świata, i dzięki tej wyobraźni takie uczty im smakują.
– Wyobraźnia, wyobraźnia, – drwił mąż, – nią się ani nie ubierzesz, ani nie najesz, ona jest tylko przeszkodą do normalnego życia i szczęścia wspólnego, – kończył z goryczą, wspomniał bowiem na utyskiwania żony, że inaczej wyobrażała sobie życie.
– Już to przyzna pani, – odezwał się stryj, – że niewiasty, naturalnie nie mówię tego o pani, nadużywają słowa: „wyobraźnia” i stosują w życiu najfatalniej.
– Jak to pan rozumie? – spytała z obojętną grzecznością.
– Zachciewa się im ideałów, gwiazdki z nieba, słońca w nocy, – zaśmiał się drwiąco, – zamiast przy pomocy wyobraźni upiększać sobie codzienne, realne stosunki.
– Otóż stryj trafiłeś, – zawołał uradowany pan Michał, – tak, Wandziu, cała mądrość życia polega na takiem zastosowaniu wyobraźni, zamiast bujać po obłokach, albo co gorsza, wyobrażać sobie różne nieszczęścia w dalekiej przyszłości i truć sobie życie płonnemi obawami.
– Rozmowa weszła na niewłaściwe tory, – mówiła uprzejmie, lecz patrzała surowo, – każdy posiada właściwą sobie wyobraźnię. Jeden marzy o używaniu życia, drugi o poezyi i nauce.
– A trzeci o puszce Pandory, sypiącej nieszczęścia, – dorzucił mąż z miną niewinną.
Lokaj roznosił krem czekoladowy, co spostrzegłszy gospodarz, rzekł z przesadną grzecznością, nie cierpiał bowiem kremu:
– Dziękuję ci Wandzin za pamięć o mnie przy tylu twych troskach i kłopotach… ten krem jest dowodem.
Pani Wanda lekko przybladła, a na jej subtelnej twarzy było widać żal i przykrość doznaną, odpowiedziała siląc się na spokój:
– Rozporządziłam co innego, ale kuchcik zepsuł i naprędce zgodziłam się na krem.
Pan Michał ostentacyjnie wziął tylko łyżeczkę kremu, kazał podać araku, dolał, ale po skosztowaniu odłożył z niesmakiem łyżeczkę.
Podano ser, owoce, lecz pani Wanda nic czekała na czarną kawę, wstała od stołu, mówiąc:
– Przepraszam, że wstaję, ale czuję się zmęczoną.
Pierwszy mąż zerwał się z krzesła, ucałował rękę żony i powiedział szczerze:
– Może cię odprowadzę Wandziu, – a na jej przeczący znak, – może się położysz, czy przysłać ci Rózię?
– Nie, dziękuję.
Stryj ucałował również jej rękę, a ciotka szepnęła:
– Pójdę z tobą Wandziu, może ci się przydam.
– Dziękuję cioci, odpocznę, to przejdzie. Ody panie wyszły, rozkazał gospodarz:
– Pawle, kawę przyniesiesz nam do palarni. Obydwaj przeszli do małego pokoju, w którym stały wygodne meble, pokryte skórą zielonkawą i kilka stoliczków zesuwanych.
Stryj Emil usiadł w szerokim fotelu i wziąwszy pudełko do ręki, wybierał starannie cygaro, Michał zaś z papierosem w ustach stał przy oknie, wpatrując się w zajazd przed dworem.
Paweł przyniósł spirytusową maszynkę do kawy, sam bowiem gospodarz zaparzał kawę, rozstawił filiżaneczki, cukier, i spytał półgłosem:
– Jaśnie panie, jaki likier?
– Przynieś koniak, – i podszedłszy do maszynki zapalił spirytus, następnie stanął znowu przy oknie.
Stryj Emil rozkoszował się zapachem cygara i spytał po chwili:
– Michasiu, kupiec zabrał zboże?
– Nie, na taką drogę nie znajdzie furmanek.
– A tobie zapłacił?
– Tak jest.
– Zatem wszystko w porządku, – uśmiechnął się stryj, – i dlaczego chodzisz taki nieswój i osowiały?
– Czy stryj myślał, że martwię się gospodarstwem? – uśmiechnął się lekceważąco, – głupstwo, rok nie był szczególny, ale ceny są dobre, i gdyby to szło tylko o gospodarstwo… – westchnął.
– Cóż cię gryzie? – spytał cieplejszym to – nem, – powiedz, może znajdziemy we dwóch radę.
– Radę!? – uśmiechnął się niedowierzająco, – gdybym wiedział, co jest, znalazłbym sam radę, ale nie wiem, nie rozumiem, – kończył głosem przygnębionym.
– Siadaj przy mnie, – zachęcał stryj, – czworo oczu więcej widzi, aniżeli dwoje.
– Jestem taki rozdrażniony, że nie usiedzę na miejscu… ale możemy mówić, – nalewał kawę do filiżaneczek.
– Wyborna kawa, – chwalił stryj.
– Sam ją też robię, – uśmiechnął się bratanek, – przekonałem się, że tylko mokka ze złotą jawą pomieszana daje dobrą czarną kawę, – kosztował łyżeczką i badał smak.
– U ciebie naprawdę przyjemnie coś wypić i zjeść… masz smak wytworny.
– Pochwała stryja wygląda na ironię po dzisiejszym obiedzie… wstyd mi było, zwłaszcza, że nie żałuję wydatków na kuchnię i kucharza, a obiad był, jak z garkuchni.
– Istotnie obiad dzisiejszy nie należał do zbyt wykwintnych, – potwierdził stryj, – ale to wyjątkowo.
– Wyjątek, który się od pewnego czasu stale powtarza, – zawołał z goryczą, – ale przecież nie mogę sam wszystkiem się zajmować, od czegóż mam żonę!?
– No, tak… ale jeśli pani Wanda nie posiada zamiłowania do gospodarstwa, w takim razie…
– Tu nie idzie o zamiłowanie, – przerwał stryjowi, – to są obowiązki żony, i gdyby ona była taką, jak dziś, od chwili pobrania naszego, potrafiłbym się był stosownie urządzić, ale ona była najlepszą, najtroskliwszą żoną, zgadywała moje myśli i byliśmy najszczęśliwsi z ludzi, tak jest, najszczęśliwsi, – umilkł zatopiony we wspomnieniach przeszłości.
Stryj nalał sobie i bratankowi kawy, napełnił wypróżnione kieliszki i rzekł z lekkiem powątpiewaniem:
– A wiesz, tego nie spodziewałem się.
– Czego?
– No, tego szczęścia… Bawiłem wówczas za granicą i tylko z listów wiedziałem, jakoby z was była dobrana para… byłem też ciekaw.
– Tak jest, pisano stryjowi prawdę, kochaliśmy się szczerze, ona była nad wyraz dobra i kochająca, – wypił kieliszek koniaku, – jeśli istniał na świecie ideał żony i kochanki, to ona nim była.
– Pij, – podsunął mu napełniony kieliszek, – to naprawdę zagadka psychologiczna… i skąd ta zmiana?
Jerzycki, który cierpiał z powodu stosunku swego do żony, a nie miał komu się zwierzyć, pod wpływem rozbudzonych wspomnień, zapragnął nie tylko wyspowiadać swój ból, ale też przez głośne rozpamiętywanie znaleźć klucz do zrozumienia przyczyny tego stanu rzeczy.
– Zaczęło się od spraw drobnych, – mówił zwolna, z oporem wewnętrznym, jaki zwykle mają ludzie, dotykając bolesnych rzeczy; – w sąsiedztwie było kilku wesołych chłopaków, trochę hulaszczych. W jakieś dwa lata po ślubie odnowiłem z nimi dawną znajomość, bywałem może za często u nich.
– I co robiliście? – spytał stryj zaciekawiony, zapalając świeże cygaro.
– Piło się, grało, polowania… bawiliśmy się wesoło i głośno. Wandzia zaczęła mi robić wymówki, zwłaszcza, gdy pewnego wieczora przegrałem siedm tysięcy rubli.
– Siedm tysięcy rubli, – skrzywił się stryj.
– Raz jeden. Przecież stryj wie, że nie jestem graczem, u nas tego niema we krwi. Od tego czasu unikałem hazardu i nie zdarzyło mi się już nigdy, ażeby przegrana lub wygrana przenosiła paręset rubli. Ale niechże kto wytłumaczy Wandzi! Nie wychodziła, gdy oni przyjeżdżali do nas, wreszcie zażądała, ażeby nie bywali u nas, i żebym z nimi zerwał.
– Hm… to dosyć ostro, – uśmiechnął się stryj, – cóż ty na to?
– Lekceważyłem jej uwagi, licząc na jej miłość i wyrozumiałość. Wprawdzie oni sami przestali bywać, ale ja od czasu do czasu, pod różnymi pozorami, odwiedzałem ich, ukrywając się przed nią dla świętego spokoju.
– To źle, – ożywił się stryj, – sprawę należało z miejsca jasno postawić.
– Jakto?
– Bywam, gdzie mi się podoba, żyję, z kim chcę, a ty masz swój dom, dziecko, kuchnię, książki…
– Nie chciałem jej zrażać do siebie i byłem pewny, że to samo przez się minie, ułoży się jakoś… I przyjechali jej krewni, wydało się, że nie zerwałem z towarzyszami… nowe wymówki, sceny, a ja z gniewu nietylko wyjechałem do nich, ale okazałem się szorstkim dla jej krewnych… Po pewnym czasie nastąpiła zgoda, zupełna z mej strony, pozorna u niej; podejrzywała mnie… wyłoniły się nowe zarzuty… głupie! – wypił kawę, popił koniakiem, wstał i przechadzając się, mówił gorączkowo:
– Pokazało się, że ona we mnie innego kochała, jakąś dziwaczną doskonałość… że jej nie rozumiem… że nie kocham jej jako człowieka, lecz jako kobietę… że różnimy się w celach życia, w przekonaniach, w sympatyach… jednem słowem mur między nami wzrastał nieustannie i nie mogłem go usunąć, bo gdy byłem blizki zgody i rozczuliłem się, odtrącała mnie, zrażona jakiemś słowem, uśmiechem, żartem… Miejsce miłości zajął chłód, obojętność, odsuwała się odemnie i każde z nas zaczęło prowadzić życie oddzielnie.
– Znam to, znam, – westchnął stryj, – nie ty jeden to przeżywasz… i cóż dalej? Mów!
– Takie życie zaczęło mnie męczyć i drażnić… gdybym jej nie kochał, nie szanował, rzuciłbym ją oddawna, ale poszedłem drogą kompromisów. Zacząłem ulegać jej żądaniom, wymaganiom…
– Najgorzej! – zerwał się stryj z fotela i owijając sznureczek od monokla około palca, zapalał się: – wiesz, jak długo kobieta widzi w mężczyźnie siłę, przewagę moralną i fizyczną, jest dobra, uległa, kochająca, ale gdy się upokorzysz, ulegasz, jesteś słabym dla niej… rosną wymagania, kaprysy, fantazye i z męża zamieniasz się w jej niewolnika.
– Może inne, ale nie Wandzia, – oburzył się, – ona nic i niczego nie żądała odemnie, zasklepiła się w sobie, była cicha, spokojna, że tak powiem zrezygnowana, ale coraz dalsza, bardziej obca… Spostrzegłem, że się zamęcza, zamartwia, wszystko widzi w czarnych kolorach, lada drobnostka przybiera w jej oczach olbrzymie rozmiary, staje się katastrofą, tragedyą…
– A cóż ty na to, Michasiu? – spytał tonem, w którym zdradzało się poczucie swojej wyższości.
– Nic… znoszę.
– To źle! Wierz memu doświadczeniu; ona zimna, ty bądź zimniejszy, ona żyje dla siebie, ty baw się i hulaj; niech pozna, że jej fochy i sztuczne smutki ciebie nic nie obchodzą, tylko zrażają do niej.
– Kiedy tak mi jej żal, – powiedział miękkim głosem.
– Przez niewczesny żal zmarnujesz życie i jej i sobie. Tu trzeba działać stanowczo… ona niech się zajmie gospodarstwem domowem, dzieckiem, a tobie niech zostawi swobodę. Nie jesteś, dzięki Bogu, żadnym półgłówkiem, abyś potrzebował kurateli.
– A może, – rzekł po chwili namysłu, – może stryj ma racyę… tylko, że ona taka wrażliwa, delikatna, uczuciowa…
– Czy badał ją doktor? bo wiesz, te jej niechęci, smutki, są mi podejrzane.
– Nic chce pozwolić, a na moje nalegania i prośby jedną ma odpowiedź: jestem zdrowa, sama wiem najlepiej, co mi brakuje, to nie jest żadna choroba fizyczna, potrzebuję tylko spokoju, nie doktora.
– Czyż ona nie ma spokoju, wygody? – oburzył się stryj, – zresztą wyjedź z nią do Warszawy, tam znajdziesz sposobność poradzenia się doktora.
– Myślałem o tem, prawie się zgodziła, wtem buraki nie zostały dostawione do cukrowni z powodu słoty, a wobec takiej straty, ruiny majątkowej jej zdaniem, uparła się i nie chce jechać.
– O, to masz krzyż pański z nią, – powiedział ze współczuciem.
– Wiem o tem, – westchnął, – a może ona naprawdę chora?
– Gdyby była chorą, sama wezwałaby doktora… Zdrowa jest, tylko rozpieszczona i rozkapryszona. Posłuchaj mojej rady, bądź mężczyzną, postaw twardo swoje wymagania i nie ustępuj.
– A jeśli ona nie usłucha?
– Zagroź jej rozwodem.
– Nie, to niemożliwe, zanadto ją kocham… no i Ninka.
– Więc powiedz, że wyjedziesz na czas dłuższy… musisz odpocząć, odetchnąć po tej ciężkiej atmosferze.
– Może to i dobry sposób, – ożywił się, – spróbuję.
– Tylko nie zwlekaj, – upomniał stryj, – dzisiejszy obiad weź za pozór.
– Tak… tak, zwłaszcza, że za trzy dni zjadą do mnie goście na polowanie… trzeba się z nią naradzić, co im podać, gdzie pomieścić.