- W empik go
Pod dwiema kosami czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana - ebook
Pod dwiema kosami czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana - ebook
W Marianie już od dzieciństwa tkwi głęboko zakorzeniony kompleks: obraz ojca-pijaka, poczciwej, ale niezbyt przedsiębiorczej matki i doświadczanej na co dzień biedy towarzyszy mu przez całe życie, stając się motorem napędowym wszelkich jego działań. Jeszcze jako mały chłopiec Marian poprzysiągł sobie, że w przyszłości zostanie ważnym, szanowanym i podziwianym obywatelem.
Wymarzony status społeczny i materialny próbuje osiągnąć wszelkimi, nie zawsze uczciwymi sposobami, a ponieważ pozytywna samoocena jest jego życiowym priorytetem, Marian za pomocą swoistej kalkulacji dba o wewnętrzną równowagę. Swoje cele realizuje bardzo konsekwentnie: żeni się z najładniejszą, najposażniejszą i najlepiej wykształconą panną we wsi, Apolonią, płodzi upragnionego syna, staje się właścicielem pierwszego we wsi samochodu. Mimo to Marianowi ciągle towarzyszy jakiś niedosyt, coś mu doskwiera, dręczy i nie daje spokoju…
Dlaczego Marian żyje w poczuciu wiecznej krzywdy? Czyżby Opatrzność rzeczywiście zawzięła się na niego, zsyłając mu nieustające krzyże?
Powieść jest pamiętnikiem głównego bohatera, rachunkiem sumienia, rozliczeniem się z życia w obliczu spodziewanej śmierci. Pisana jest językiem okraszonym gwarowymi naleciałościami, pozwalającym lepiej oddać rys mentalny występujących w niej postaci.
O Marianie:
Jestem przekonana, iż po lekturze mojej książki okaże się, że Mariana znamy niemal wszyscy. Dla jednych jest on sąsiadem, dla innych kolegą z pracy, przełożonym, bliższym lub dalszym krewnym.
Marian ma wiele imion, bywa w różnym wieku, posiada też obie płcie. Skomplikowana umysłowość Mariana fascynowała mnie od dawna: sposób jego rozumowania, motywacje, cele i potrzeby - często budziły mój niekłamany podziw. Dlatego, jak tylko uznałam, że wiem o Marianie wystarczająco sporo, postanowiłam ukazać światu jego osobowość „od zaplecza”.
A zatem - miłej lektury!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-59-6 |
Rozmiar pliku: | 901 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem przekonana, że Mariana znamy niemal wszyscy. Dla jednych jest on sąsiadem, dla innych kolegą z pracy, przełożonym, bliższym lub dalszym krewnym. Bo Marian jest wszędzie. Ma wiele imion, bywa w różnym wieku, posiada też obie płcie. Skomplikowana umysłowość Mariana fascynowała mnie od dawna, sposób jego rozumowania, motywacje, cele i potrzeby, często budziły mój niekłamany podziw. Dlatego, jak tylko uznałam, że dostatecznie zgłębiłam temat, postanowiłam przedstawić światu Mariana „od zaplecza”.
A zatem – miłej lektury!1. Rysopis ogólny mój
W pierwszych słowach zapisków moich raczej wypada mi przedstawić się wraz z najbliższym otoczeniem moim, co niniejszym czynię: ja nazywam się Żywotny Marian, żona moja Żywotna Apolonia. Z małżeństwa naszego syn Żywotny Tadeusz zrodzony został, a także cztery córki: Jadwiga, Bożena, Halina i Wanda. Zamieszkujemy wszyscy we wsi Mużyny, usadowionej przy niewielkim przemysłowym miasteczku, pomiędzy Łomżą a Kolnem. Przemysł ten polega na masowej wytwórczości urządzeń elektrycznych w zakładach Elpol, gdzie Bogu dzięki tak i w mieście, jak i w naszej wsi ludzie zatrudnienie do dziś dnia mają. A nawet jak nie w samej wytwórczości, to w kolportażu hurtowym albo detalicznym tychże urządzeń i we wszystkim innym, co około nich robi się, z całą biurokracją umysłową, transportem, stróżami oraz sprzątaczkami włącznie. Takoż i ja, i Apolonia moja w Elpolu emerytur dorobilim się, a na dzień dzisiejszy wszystkie dzieci nasze, zarówno córki, jak i syn Tadek, posady stałe tamże posiadają.
Ja, lat temu… ho, ho, za elektryka tam byłem, co − bez większego uszczerbku na zdrowiu przeżywszy − piniądz jaki taki na stare lata dało. Apolonia przy taśmie produkcyjnej stała. I to robota nie byle jaka była, refleksu i uważania wymagająca. Bo po tej taśmie leciały ino świst wtyczki do kontaktów: z dziurami na bolec i bez dziur. I wówczas to Apolonia musiała błyskawicznie rozeznać się, co i jak, a potem łaps: te z bolcem na prawo, te bez bolca na lewo. Te na prawo, te na lewo, na prawo, na lewo… No i dziś z tej przyczyny trochę regularnego grosza zarównież comiesięcznie napływa.
Co zaś tyczy się dzieci moich, to Jadźka w Elpolu już ósmy rok siostrą medyczną jest, bo jak wiadomo, tam gdzie narzędzia różne, ostre, a także prąd o wysokim natężeniu na każdym kroku, duże prawdopodobieństwo wypadku przy pracy istnieje. Bożena robi na montażu gniazdek elektrycznych z bolcem, Halina podobnież, tyle że bez bolca, Wanda stoi za bufetem, a Tadek, syn mój, pomagierem przy magazynie jest. Wcześniej wózkiem widłowym jeździł, ale co to za robota, co ją każda pierwsza baba wykonać potrafi? I szacunku u ludzi oraz elementarnego poważania brak? Tadek jednakowoż nie potrafił… Ale nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. Teraz nikt jego po całej hali na „przywieź, wywieź, pozamiataj” nie gania. Przeciwnie: „Panie Magazynier” tytułują jego. I grzecznie. I z należytą uniżonością: „Panie Magazynier, pan wyda uprzejmie dwie pary gumianych rękawic i parę gumianych kaloszy!”. Bo wiadomo, że tam, gdzie prąd nagle z byle dziury wypłynąć może, człowiek od obydwu końców gumą od niego odizolowany być musi, wskutek czego i wspomniane obuwie, i rękawice niejednokrotnie wartość ludzkiego żywota posiadają.
Takoż, skrótem powiedzieć można, że w ręcach Tadka, syna mojego, niejeden ludzki los spoczywa. Alboż i jego ciągu dalszego brak.2. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie
Prawdę powiedziawszy, do tych pór uważałem, że pisanie dzienników, pamiętników i wspominków − babska to rzecz i mężczyzny niegodna, ale ochota u mnie do spisania dziejów swoich, dokonania rozrachunku z sumieniem, Bogiem i ludźmi, z dnia na dzień coraz przemożniejsza stawała się. I gdy przy ostatniej spowiedzi ze swojego delematu księdzu Jeremiemu zwierzyłem się, on mnie oświecił, że wszyscy najwięksi dziejopisarze mężczyznami z krwi i kości byli, a to niejaki Długosz, a to Pasek i wielu, wielu innych, których, jak powiedział, na poczekaniu nie wyliczy. Jeden tylko któryś anonimowo pamiętniki swoje pisał i pono że do dziś naukowcy personaliów jego próbują dojść. I nie dziwota, bo jak tak któren o sobie co paskudnego wyczytał, toż elementarnej ulgi do końca świata nie zazna, gdy po ryju chociaż raz jemu nie nakładzie. Dlatego ja, ażebym o tchórzostwo i zaprzaństwo przez potomnych posądzony nie został, w pierwszych słowach, bogobojnie, prezentacji całościowej dokonałem.
Ksiądz Jeremi zamysł mój oraz uczciwość gorąco pochwalił i spytał, skąd mnie nagle ta pisanina w głowie ulęgła się. Może i ja mu zbyt detalicznie na to pytanie nie odpowiedziałem, ale ono już po spowiedzi padło, musu więc z mojej strony nie było, takoż nie było i grzechu. Albo to ksiądz by zrozumiał? Raczej, że nie. Może obsobaczyłby jeszcze na dokładkę za przesądność, a sprawy mają się następująco: roku tegoż pańskiego Anno Domini kończył będę lat siedemdziesiąt i siedem, znaczy się, jak to z dawien dawna mawiają, dwie kosy na mnie idą. Druga rzecz: podług kalendarza i podług pogody styczeń mamy. Do marca, jak w sam raz, niecałe dwa miesiące. A przecie stare, a to znaczy się mądre przysłowie powiada: „Szczęśliwy starzec, któren przeżył marzec”. I owe dwie rzeczy właśnie przed proboszczem zataiłem, gdyż oberwałbym za takie zabobony, jak mały Miecik za Kowalowe jabłka. Chociaż faktem jest, że kiedyś własne moje oczy widziały, jak proboszcz na widok Pieczkowej Lucyny, puste wiadro niosącej, pluł przez lewe ramię. Wytłomaczył się zaraz, jakoby to czynił na widok samej tylko Lucyny, „od wiader całkowicie abstrahując”. Tak powiedział, ale ja bardziej oczom swoim niż księdzowemu słowu zawierzyłem i jeszcze bardziej w przekonaniu utwierdziłem się, że musi coś w tym być… I choć ja wiem, i ksiądz wie, że Pan Nasz zabobonu odprawiać broni, jednakowo też każde ludzkie życie, od samego poczęcia, chronić każe. A jeśli tak, to gdy ja jednym splunięciem ode złego duszę i ciało swe uchronić mogę, to przecie nie wbrew Woli Bożej postępuję, ino jak najbardziej za…
Odnośnie mojego pisania wyznałem proboszczowi tyle, że kiepskawo ostatnimi czasy ze zdrowiem moim i gdybym postanowił uwiecznić dla potomnych losy swoje, pora po temu najwyższa. Bo i fakt. Ja, któren nie chorowałem nigdy, ani na wirusy żadne z powietrza, ani na choroby nabyte od ludzi ni zwierząt − nagle w szpitalu wylądowałem, i to od razu pod nóż. Że prostata ponoć nawaliła mnie. A zaczęło się od bolesności przy oddawaniu uryny, która sama w sobie coraz skąpsza bywała, a im skąpsza, tym częściej do wygódki latać musiałem, nieraz cholery serdeczniej zaznawszy, gdy nocą spod ciepłej pierzyny wyleźć był mus, ażeby tą jedną, jedyną kroplę w otwór kloaczny upuścić. Oczywista, nierychło mnie było z taką przypadłością do doktórki naszej od pierwszego kontaktu iść, ale wyjścia miałem dwa: albo raz przed obcą babą z przyrodzeniem na wierchu stanąć, albo podobnież, tyle że nad sraczem i do końca żywota.
Dzisiej doktorowie mówią, że wszystko idzie ku dobremu, ale ja swoje wiem i jeszcze jeden, trzeci zwiastun swego rychłego końca upatruję. I bynajmniej nie w zabobonie, a nawet całkiem przeciwnie: wszak napisano w Piśmie, iż ten, kto mieczem wojuje, od miecza zginie! Ksiądz Jeremi na kazaniach tłomaczył, że nie konkretnie o miecz tu rozchodzi się, ale o każde inne narzędzie, które zrządzeniem Boskim przeciw człowiekowi obrócić się może. No więc dawniej myślałem, że najprędzej od porażenia prądem życie stracić mi przyjdzie, gdyż taki zawód mój w Elpolu był i szczerze przyznać muszę, że bardziej „wykonywany” niźli „wyuczony”. Brakowało po wojnie w zakładach rąk do roboty, no to zgłosiłem się i zatrudnili. Najpierw odpytali, jakie pokończyłem szkoły. Popatrzeli po sobie, pobębnili palcyma o biurko, pochrząkali. Później spytali się, co umiem robić. Pochrząkali, pobębnili, pozmarszczali czoła. Na koniec taki jeden wąsiaty zagadnął, czy do Partii Robotniczej przynależę, na co zupełnie odruchowo odparłem, że całym sercem i duszą owszem, ale żeby tak formalnie, to jeszcze nie. Wąsiaty kwitów mi kilka do wypełnienia podsunął i oznajmił, że skoro „ideologia w młodym umyśle słuszna, tak i ręce do roboty zręczne być muszą”. No i przyjęli…
Matce nigdy o mojej partyjnej przynależności słowa nie pisnąłem, gdyż to nie na jej prostą, poczciwą głowę sprawa. Niepotrzebnej zgryzoty tylko nabawiłaby się − przecie ja zawsze byłem katolik gorliwy i sumienny, tak wtedy, jak i po dziś dzień. A podówczas o tak zwane „Wyższe Dobro” się rozchodziło. Wiem, gdyż sam przyznać muszę, że letko oczadziały prosto z Elpolu do księdza Jeremiego, młodziuchnego wtenczas wikarego pobiegłem, a on mnie całą rzecz teologicznie wyłożył.
– Jakże to się stało − spytałem zaraz od progu − że kiedy Święty Piotr po trzykroć Pana Naszego się wyparł, On, zamiast ukarać go srodze, z serca mu wybaczył?
Ksiądz Jeremi zamyślił się, poskrobał palcem za koloratką i odparł:
– Widzisz, synu, bo to była sprawa „Wyższego Dobra”. Gdyby Piotr się wtedy do Jezusa przyznał, ani chybi straciłby życie. A przecież taki był Boski zamysł, by Piotra Opoką Kościoła uczynić, pierwszym Apostołem i pierwszym Papieżem. Tak więc Pan nasz za złe mu owego przeniewierstwa mieć nie mógł, mało tego, może i ono z Jego woli i za Jego przyzwoleństwem się odbyło… Bo niezbadane, synu, są wyroki Boskie!
Podziękowałem wikaremu i popędziłem do matuli, by jej teraz z całkiem czystym sumieniem o otrzymanej posadzie powiedzieć. Wszak to, żem na warunki wąsiatego „towarzysza” przystał, w imię „Wyższego Dobra” odbyło się! A gdym już próg chałupy przekraczał, poczułem na barkach wielki, ale szlachetny ciężar „wyższego” poświęcenia.
Tak więc lata całe jako elektryk w Elpolu przerobiłem, od prądu nie zginąwszy, choć przyznać muszę, że bywały ciężkie chwile. W samej robocie nawet nie, bo była nas cała brygada i jak ktoś coś sfuszerował, ciężko było tego personalnie dociec. Gorzej, gdy ktoś z „góry” na fuchę do własnego domu w pojedynkę zaprosił. Wszak takiemu majstrowi czy kierownikowi odmówić było niemożliwością, że już o derektorze nie wspomnę. I taki pech mnie się dostał właśnie. Wezwał mnie któregoś razu do siebie poprzez sekretarkę najwyższy derektor w osobie swojej. Że to niby, panie Marianie − w takie oraz inne słowa uderzał − same dobre rzeczy o panu słyszałem. Że ponoć złota rączka z pana, bystry umysł, obycie niczego sobie!
Fakt, zdanie na mój temat w zakładzie posiadano dobre, tak wśród wyższego personelu, jak i niższego, gdyż zadbać o swoją opinię potrafiłem starannie, jak mnie od małego matka wpajała. „Opinia ludzka, synu, w życiu najważniejsza!” – powtarzała wielekroć. Mając to na uwadze, nigdy drugiemu prosto w oczy nic złego nie powiedziałem, nie odburkłem, grzeczny, gotowy kanapką czy herbatą poczęstować, a jak o kimś w mojej obecności źle wyrażano się, zawsze go o tym uprzejmie powiadomiłem, gdyż fałszu i obłudy nie cierpię przeokropnie.
Widać dobre słuchy o mnie doszły do samego derektora, skutkiem czego ten prywatnym zaufaniem postanowił mnie obdarzyć i zlecił mi zamontowanie instalacji elektrycznej w nowo wymurowanej willi. Z tego tytułu otrzymałem tydzień płatnego wolnego, dodatkową premię, klucze od willi i całodzienne wyżywienie dowożone z zakładowej stołówki. Narobiłem się wtenczas jak durny osieł, uczciwe osiem godzin z przerwami na posiłki przez pięć dni, ale i tak na dzień przed czasem skończyłem. I to też na szczęście. Dobrze, że nikt mnie tam nad głową nie stał. Bo kiedy postanowiłem wyniki pracy swojej sprawdzić i przekręciłem wyłącznik od światła w łazience, ujrzałem ciemność! Żarówka ani błysła! Poleciałem do przedpokoju, żeby do puszki zajrzeć, czy kable dobrze połączone, patrzę, a tam cały żyrandol się świeci! Ki czort?! – myślę. Wobec takiego obrotu sprawy przekręcam wyłącznik w kuchni i widzę przez szybkę we drzwiach, że światło w spiżarce zapala się! Latam więc w nerwach po całym domu, łamigłówkę ową pojąć próbując. No bo zgadnijcie Wszyscy Święci, w której izbie żarówki zapalą się, kiedy ja na ten przykład w korytarzu wyłącznik przekręcę?
Ale, jak już wspomniałem, do zdania fuchy jeszcze jeden dzień mi pozostał, tak więc nie myśląc za długo, w roboczym uniformie wsiadłem w Pekaes i udałem się do sąsiedniej wsi, gdzie znajomek mój jeden mieszkał i akuratnie także elektrykiem był. Za caluśką moją nadprogramową premię zgodził się przez noc usterki usunąć, a jeszcze sto złociszy i litr gorzałki na okoliczność zachowania dyskrecji dorzucić musiałem. Tyle to wyróżnienie przez samego derektora Elpolu mnie kosztowało… A, plus jeszcze pięćdziesiąt złotych, którem na Mszę dał w intencji, ażeby derektor usług moich dalej komu nie polecił!
No, ale wróćmy do rzeczy, czyli do Piotrowego miecza, bo właściwie miałem ino wspomnieć, że gdy bez uszczerbku na ciele do emerytury doszłem, przypowieść o mieczu na jakiś czas bałamucić mi głowę przestała… Przyszła mi ona na myśl po wtóre wtedy dopiero, gdy moja choroba na przyrodzeniu odezwała się. Bo był lata temu czas, że syna bardzo chciałem mieć. Jak bardzo, to tylko ja, Apolonia i Wszyscy Święci w Niebiesiech wiedzą − a tu nic, ino córki, rok w rok, rok w rok! Byłoby tego, jakby Pan niektórych do siebie zawczasu nie powołał, siedem sztuk. Baba w babę! Żal brał, jak sąsiedzi w czasie sianokosów albo żniw z chłopakami swoimi rosłymi, barczystymi, w pole szli. I to nie normalnie, zadnią furtką, ino dokumentnie wzdłuż mojego płota, gęsiego, jeden za drugim. Niby na skróty, ale ja dobrze wiem, że to na złość, aby mi pokazać, jaka u nich siła chłopa, podczas gdy u nas sam babiniec! A później nieco, jak syn ich najstarszy, Wacuś Merduń, Wuefemki dorobił się, to zaiwaniał na niej po wsi, wzniecając mi ino kurz przed oknami i oskomę ludzką: chłopską ku maszynie, a babską ku Wacusiowi.
O! Żeby to mój chłopaczek był, Jezu Miłosierny – wznosiłem podówczas złożone dłonie do nieba – nie Wuefemką by, ale junakiem po okolicy wojażował, i nie w pilotce, ale w hełmie lśniącym, na niebiesko lakierowanym!
Aż w końcu, jak raz tuż po wykopkach, Wacuś zakrętu przed Olszanami nie wyrobił i centralnie w grubaśną lipę przydzwonił, na miejscu Panu ducha oddawszy. Wówczas to zawiścić staremu Merduniowi synów przestałem. Chociaż nie powiem, żeby się tak całkiem człowiekowi nie ulżyło, bo i owszem, ulżyło się. I sobie pomyślałem: Panie Boże, Ty w Mądrości Swojej świat stworzyłeś doskonałym, a skoro tak, równowaga w przyrodzie musi być! To pomyślawszy, przenieślim z Apolonią stary tapczan, który dotychczas w gościnnym pokoju stał, do komórki na stryszek, że to niby nowy na jego miejsce nabyć zamiarujemy. Prawda jednakowoż była taka, że dziewuchy, dosyć już spore, w każdej chwili do gościnnego wlecieć mogły, podczas gdy my z Apolonią Merduniowy uszczerbek na męskiej populacji w sposób przyrodzony wyrównać próbowalim. Do komórki dziewuchy nie zapuszczały się, gdyż od urodzenia obrzydliwość miały do pająków i pajęczyn. Tak też i kilka razy dnia wołałem do Apolonii głośno i wyraźnie, żeby siana przeszłorocznego dla krów na stryszku co nieco przybrała, a ja tymczasem sieczki wieprzkowi narżnę na wieczór. Albo liści z buraków, czy czego tam… I tym sposobem owy „miecz” mój bywał w użyciu i ze setkę razy w miesiącu! Nie dziwota, że dziś jako ten Szczerbiec mi się ostał… Koniec końców, dzięki skutecznej kalkulacji rozumu i wzmożonej pracowitości organizmu syn mój, Tadeusz, w rok z okładem na świat przyszedł.
Pamiętam, jak szłem na porodówkę, dumny i honorowy jak mało kto, z bukietem babrzynosów dla mojej Apolonii i z czerwoną wstążeczką od uroków dla Tadka, głęboko w nosie mając prześmiewki napotykanych znajomków. To z powodu kwiatków, bo u nas na wsi ino to się kobiecie ofiaruje, co się da zjeść, wypić albo przyodziać. Kwiatki to wyłącznie miastowa fanaberia, durna w dodatku, gdyż tego cudu po pachy w każdym ogródku. Ja jednakowoż, chcący dobrą swoją wolę oraz szacunek małżonce okazać, ani okiem nie mrygłem, jak mnie palcyma wytykano. Inna rzecz, że piniądze zawsze na co lepszego wydać można, zwłaszcza że po takiej na przykład czekoladzie zaparcia występują, a to po porodzie ponoć wyjątkowo niewskazane jest…
Tadzio, pamiętam jak dziś, wrażenie zrobił na mnie inne, niżem przypuszczał. Apolonia, biała pośród białej pościeli, z grzywką przylepioną do spoconego czoła i czerwonymi wybroczynami na powiekach spojrzała na mnie, wchodzącego, lękliwie. Pierw pomyślałem, że to z powodu tych kwiatków. Ale kiedy podeszłem bliżej, w zagięciu jej ramienia ujrzałem drobną, pomarszczoną dziecinę, sinawą na twarzy, z kępką ryszawej sierści nad czołem i wyblakłymi oczyma. O platfusie ja jeszcze wtenczas nie wiedział. Apolonia czym prędzej siusiaka pośród pieluch wygmerała, pod nos mnie jego podstawiwszy, a ja na ten widok powiedziałem sobie, że wreszcie los się do mnie uśmiechnął i że tak już po wsze czasy zostanie, za co całą drogę powrotną z serca dziękowałem Jezuskowi Ukochanemu, Panience Przeczystej i Wszystkim Świętym.
Synkowi my dali na chrzcie Tadeusz, na cześć Świętego Judy, tego od rzeczy beznadziejnych. I może błąd to był… Nieraz potem się zastanawiałem, czy aby Pan Bóg Miłosierny zanadto dosłownie nie pojął intencji naszej?3. Wojna, dzieciństwo i inne zgryzoty
Jak już na początku nadmieniłem, urodziłem się siedemdziesiąt siedem lat temu nazad, we wsi Mużyny. Matka moja za gospodynię u kierownika szkoły najęta była, ojciec zaś, od kiedy pamiętam, tylko i wyłącznie gorzałkę pił. Wojny nie pamiętam za bardzo. Dla mnie były to czasy, jakie były − całkiem normalne, bo innych nie znałem. Nie było mi więc dziwne ani niemieckie szwargotanie, ani SS-mańskie mundury, ani szwabskie rewizje w chałupie. Właściwie to ja nawet nie wiedziałem, że bać należało się. Zresztą Żydów ani partyzantów my nie chowali, gospodarka u nas niebogata była, ot, zagonek ziemniaków, kitka ziemi zbożem obsiana, jedna krowina i parę kur. No i ojcowy bimber, w ziemiance pod krzywą jabłonką.
Niemcy szukali zwykle albo skrywanych „banditen”, albo produktów rolnych i rzeźnych, które zamiast podług obowiązku na niemieckie wojsko oddać, niektórzy gospodarze po kątach kitrali. A miały Szwaby spisaną każdą gadzinę, do ostatniej kury, każden skrawek uprawnej ziemi. I tak, jak była w gospodarstwie krowa − trzeba było Niemcom mleko nosić, pięć litry dziennie − a jak krowa tyle nie dała, znaczy się − dywersja! Gdy krowa ocieliła się, po dwóch tygodniach trzeba było im cielaka odprowadzić. Kura, każda jedna, przymusowo po jednym jaju dziennie musiała znieść, a jak nie zniesła − dywersja! Niemcy zboża zostawiali tyle co do siewu, ziemniaków tyle co do sadzenia, ale za to dawali kartki: na mięso, na margarynę, marmeladę, na mąkę albo chleb, na cukier. Wymienione deputaty trzymane były u nas pod kluczem, w kufrze na bieliznę. Matka moja, jako kobieta gospodarna i bogobojna, jedzenie dzieliła po sprawiedliwości: według wieku, płci i zasług. I tak: według zasług najwięcej przypadało najstarszemu bratu, któren był silny jak turoń i robotny jak mrowca, wskutek czego co dnia dostawał kawałek mięsa. Podług wieku najwięcej ojcu należało się, matka stawiała więc przed nim największą michę, ale za to byle czego. Na ten przykład ziemniaków parskanych kwaśnym mlekiem albo najgrubszą pajdę chleba z margaryną. Siostra dostawała więcej słodkiego: marmelady, sztucznego miodu czy burego cukru − a to z kolei względem podziału na płci. Najgorzej miałem ja, bom się nie wyróżniał ni tym, ni owym. Takie też było moje pożywienie − ni to, ni owo: miska parskanych ziemniaków, parę skwarków rzuconych litościwie przez brata, a na deser jałmużna od siostry − kąseczek marmelady. Jakże ja ich nie cierpiałem wtenczas obydwóch! Bo tacy byli lepsi, tacy głaskani, tacy… matczyni! A ja? Choćbym nie wiem jak się wysilał, nie mogłem przecie stać się ani dziewuchą, ani silnym, dorosłym parobkiem! Mogłem tylko obiecywać sobie, że jutro, jutro już na pewno rzucę im honorowo w gęby te ogryzki! Jednakowoż zawsze najsampierw zjadłem, a później dopiero sobie obiecywałem…
Matka, jak wcześniej wspomniałem, była gospodarna i pobożna, tak więc z przeznaczonej na oddanie Niemcom żywności zawsze skubnęła ociupinkę, modląc się przy tym, żeby się nie wydało, a Bóg Miłosierny ją wysłuchiwał. Od czasu do czasu nosiła na sprzedanie kierownikowi szkoły a to chuderlawą kurkę, to znów parę jajek lub słoiczek chrzczonej mąką i wodą śmietany. Skończyło się to zupełnie, gdy raz kiedyś, pechowo bardzo, wpadł na rewizję gruby, niemiecki policaj Leon, zwany Jajcarzem. Przezwisko jego stąd się wzięło, że w czasie rewizji potrafił wybrać spod kury jaja, jeszcze ciepłe, gruchnąć o siebie trzy naraz i jednym chlipnięciem wciągnąć wprost do spaśnego kałduna. „Milczecz! Ty nie widżałesz nicht! Ganz nicht!” – groził później gospodarzom. I tenże Jajcarz przylazł, jako rzekłem, w momencie bardzo dla nas niekorzystnym: ledwie matka skończyła mielić trzymane po kryjomu zboże i na klepisku w stodole stały jeszcze żarna nieprzykryte snopkami słomy, bielejące od świeżej mąki. Wówczas to ujrzała na wprost swoich oczu dwa wielkie buciory, a nieco wyżej wciśnięty w pękający w szwach mundur wielki, okrągły bebech. Opowiadała potem, że cały świat się dla niej w tej chwili skończył. Skończył jej się jeszcze bardziej, kiedy Jajcarz zabrał naszego ojca. Zamknął go pod klucz, obiecując wycieczkę do Treblinki najbliższym transportem. A matka, klęcząca przy tych żarnach, tak już została, modląc się gorliwie z rękami uniesionymi nad głową, jak ten biblijny Mojżesz w czasie wojny z Amalekitami. Przemawialimy do niej wszyscy naraz i po kolei niby do kamiennej figury, polecielim nawet po ciotkę, siostrę ojca, ale matka nic. Ani drgnęła, tylko wargami poruszała coraz bardziej wyschłymi, a kiedy pod wieczór oczy zaczęły jej się obracać białkami ku górze, przerazilimy się już dokładnie, na ament. Ciotka spietrała się najbardziej i znak Krzyża nad matką uczyniwszy, czmychnęła, zwinnie pokonując graniczny płot. Szczerze mówiąc, jeden jedyny raz w życiu widzieliśmy taki szpas, gdyż jakiś czas później próbował przeskoczyć ten płot mój starszy brat oraz paru innych, rosłych parobków i nikomu się to nie udało. Akuratnym byłoby w tym miejscu wspomnieć, że ciotka, gdy śmignęła przez to ogrodzenie, lat miała z pięćdziesiąt, abo i więcej…
Ale wracając do rzeczy: wtedy to nagle matka poruszyła się. Wstała z klęczek, wzięła kosz na ziemniaki, w ten kosz włożyła jedynego w stadzie rozpłodowego koguta, tuzin jaj i dwie flaszki bimbru. – Niech się dzieje Wola Nieba, niech się dzieje Wola Nieba – mamrotała cały czas pod nosem, a potem z tym mamrotaniem i z tym koszem wyszła ze stodoły i znikła w mroku. Po jakiejś godzinie, może dwóch, a może całkiem krócej lub dłużej − wróciła. Bez kosza, ale z ojcem. Pamiętam, jak mi wtenczas żal było tego koguta i tych jaj. I pamiętam, że wtedy, raz jeden i jedyny, dostałem od matki po pysku, stwierdziwszy, że szkoda było takiego wypasionego kuraka i tylu jajec na jednego ojca wymieniać… Choć on wtedy jeszcze tyle nie pił co po wojnie, jeszcze nie bił, czym i kogo popadnie.
Od tej pory policaj Jajcarz prawie się u nas zadomowił. Najmniej raz w tygodniu przyłaził, rozsiadał się w środkowej izbie, a matka stawiała przed nim michę jajecznicy na słoninie, pół bochenka chleba z pytlowej mąki i flaszkę bimbru. A kiedy sobie podjadł i wypił pierwszy kieliszek, kiwał ręką na ojca. Ot, szwabska kultura. Widać nieporęcznie mu było tak żłopać samemu. Zazwyczaj kończyło się na dwóch flaszkach, ale zdarzało się, że dochodziło do trzech, a wówczas padał na nas blady strach, bo wtedy Leon zaczynał uczyć ojca niemieckich patriotycznych pieśni. Jakby nie liczyć strat i zysków, korzyść była jedna: od tamtego czasu nie mielim w domu ani jednej uczciwej rewizji.
Kiedy skończyła się wojna, ludzie złapali Leona i powiesili w lesie na drzewie. Zaraz rano drugiego dnia polecielimy całą wsią zobaczyć, czy dalej wisi, bo według starej Szymczakowej jego zewłok sam Belzebub do piekła nocą porwać miał. Leon jednakowoż wisiał, tylko jakby grubszy jeszcze. No więc nazajutrz polecielimy znowu, kolejnego ranka także, a Belzebub nic! Jakby nie wiedział o zwisającym z gałęzi kamracie… I dopiero kiedy ksiądz po raz trzeci z ambony ogłosił, że Szwaba czym prędzej zakopać należy, tym razem jednak dodając, że póki Leon wisiał będzie, póty nikt we wsi rozgrzeszenia nie dostanie − zewłok jego w niepoświęconej ziemi pod drzewem spoczął.
I tak właśnie się zakończyła ojcowa kompania do picia, ale picie nie zakończyło się. To były czasy, kiedy za bimber można było wszystko. Za bimber szklarz szyby do okien wstawił, stolarz wystrugał drzwi, murarz wyburzył i wymurował, co trzeba. Takim to sposobem rodzice zaczęli rozbudowywać chałupę, bo siostra się do zamążpójścia szykowała. Bratu, starszawemu już kawalerowi, z domu rodzicielskiego wyjść pilno nie było, ja jeszcze do żeniaczki niezdatny byłem, a tu przychówku siostrzanego ino patrzeć. I w tej to intencji wówczas ojciec pił − z murarzami, stolarzami, szklarzami, zdunami, dekarzami. Dzięki temu do dziś w rodzinnym gnieździe moim, jak dobrze spojrzeć, jednego prostego kąta nie uświadczy, jednej płaskiej podłogi ani też całkiem równoległego do niej sufitu. Remont chałupy skończywszy, ojciec pił już z całkiem byle kim, tłomacząc, że nigdy nie wiadomo, kto się kiedy człowiekowi w życiu przyda. Szczerze powiedziawszy, spośród tych wszystkich znajomości najpierwszy przydał mu się grabarz…
Na pogrzebie ojca przysiągłem sobie, że póki żyję, gorzałki do gęby nie weznę, czegom dzięki Bogu do dnia dzisiejszego dotrzymał. Dość się napatrzyłem na zbydlęcenie jego, na cierpienie matki mojej, dość my użyli strachu przed ojcowskimi razami, szafowanymi całkiem darmo każdemu, kto mu się w niedobrym momencie na oczy nawinął. Bo nie ma co dużo mówić, ojciec mój podłym człowiekiem był i wiele jest takich spraw, których do końca życia mu nie przebaczę. Nade wszystko biedy. Picia i bicia, przepijania, co się dało. I wstydu przed narodem ludzkim.
Tak myślałem, kiedy szłem za karawanem, pospołu z bratem podtrzymując łkającą cicho matkę, i coraz bardziej zaciskałem zęby na to jej łkanie, bo niby czemu, po kim, po tym draniu? Tak właśnie, draniu – myślałem. – Bo choć przykazałeś nam, Panie, czcić ojca i matkę swoją, i owszem, matkę czczę przykładnie, ale ojca nie, gdyż nienawidzę go serdecznie. I Ty sam, Jezu Miłosierny w Niebiesiech, widzieć raczysz, że uczciwa i prawa jest nienawiść moja.
Wtedy też poprzysiągłem sobie, że gdy mi własną rodzinę zakładać przyjdzie, nie będzie ona byle jaka, ale kulturalna, na poziomie, dostatnia. Taka, jaką widywałem, gdy matka u derektora szkoły powszechnej za gosposię była. Pan domu, derektor znaczy się, zażywny i dostojny, po obiedzie w fotelu z książką w dłoni zasiadał, kawkę z malutkiej filiżaneczki od czasu do czasu siorbiąc. Natenczas tak małżonka, jak i dwie córki jego na paluszkach po mieszkaniu chadzały, żeby mu odpoczynku nie zakłócać. Mówiono w tym domu mało, głosami spokojnymi, bez wymachiwania ręcami i strojenia min. Nawet młode derektorówny zachowywały się nadzwyczaj poważnie w porównaniu ze wsiowymi dziewuchami. Dlatego wtenczas, na ojcowym pogrzebie, obiecałem sobie też, że jeśli żenił się będę, to z dziewuchą paradną, posażną, we świecie obytą, a w każdym razie nie gorszą od takiej derektorówny. I że bez dania wyższej racji tak kobiety swojej, jak i dzieciaków prać nie będę, czegom także po dziś dzień dotrzymał.
•
Za oknem od rana sypał gruby śnieg, widać po drzewach, że mróz nocą złapał tęgi. W kuchni pod blachą huczał ogień i przyjemnie woniało gotowaną, zbożową kawą.
Specjalnie w kuchni na leżance posłanie dzienne umościć sobie kazałem, abym już całkiem w tej rekowalensencji od świata odcięty nie był. Apolonia łaziła wte i nazad, tam i siam, nabijając tyle niepotrzebnych kilometrów, co warszawski taksiarz z turystą na gablocie… Do tych pór nie miałem okazji swojej babie zbyt szczegółowo przy garach przyglądać się. Wiedziałem, że trochę niepociumana jest, ale że aż tak, to raczej nie. No bo jak Apolonia miała z lodówki trzy rzeczy wyjąć, to szła po nie na trzy razy. Trzy w te i trzy wewte, czyli razem sześć. Nawet jeśli to miały być trzy jajca.
– Na, jedz – rzekła, kładąc na taborecie przy łóżku parujący talerz z jajecznicą.
– Ale czemu chleb, a nie bułka?
– Bułka, tylko pokrojona na kromki, żeby ci się lepiej jadło.
– A to? – przejechałem palcem po wierchu kromki.
– Masło.
– Weź to ode mnie! Nie będę jadł! – szurnąłem taboretem, bo aż się we mnie zatrzęsło. – Tyle razy mówiłem, ale to jak groch o ścianę! Masmiks w tym domu jada się. Masmiks i tylko masmiks!
– W naszym sklepie nie było, a przecie nie pojadę do miasta po samą jedną margarynę – Apolonia popatrzyła na mnie tym swoim kozim wzrokiem i stanęła rozkraczona na samym środku kuchni.
– Nie margarynę, ino masmiks! Każdy głupi by pomyślał, że jak już w sklepie trafi się, to trzeba na zapas brać!
– No to co teraz… – Apolonia rozkraczyła się jeszcze bardziej. – Może ci owsianki na mleku ugotuję?
– Owsianki??? – aż sapnąłem ze wzburzenia. – A z tym co? W sracz pójdzie? Bułką samą zakąszę, bez smarowania. A ty dokąd?! – wstrzymałem ją w połowie drogi do kredensu.
– No… Po nową bułkę…
– Posłuchaj, kobieto – opadłem na poduszki prawie bez tchnienia. – Znasz mnie i wiesz, żem cierpliwy i dobroduszny jak mało kto. Ale miej wzgląd na chorobę moją i pomyśl choć czasem. Nie dużo, ze dwa, trzy razy dziennie starczy! A teraz weź noża i zeskrob to. Później do zupy rzucisz. Marnować się nie będzie!
I tak przez głupowatość mojej baby śniadanie zjadłem całkiem zimne. Leżałem teraz i patrzyłem, jak szura nogami po kuchni, szykując się do gotowania obiadu. Kiedy już wyjęła wszyściuchno z lodówki i całkiem wszystko z kredensu, ułożywszy jedno po drugim na stole i szafkach, zabrała się za obieranie cebuli.
– Co dziś będzie na obiad? – spytałem, nie wytrzymawszy na koniec.
– Co? – Apolonia, jakby lekko zdziwiona, rozejrzała po się zawalonych dokumentnie torbami, słoikami, naczyniami i Bóg wie czym jeszcze meblach. – A! Ziemniaczanka, na indyczych szyjkach.
– I tyle sprzętu oraz wszelkiego dobra do ugotowania jednego gara zupy ci potrzeba?
– Bo ja wpierw – małżonka moja uśmiechnęła się półgębkiem – organizuję sobie robotę, żeby sprawniej szła. Jak w telewizorze uczyli.
Poczułem, jak nerw we mnie wzbiera i żeby nie patrzeć na kozią gębę Apolonii i nie zgrzeszyć myślą, mową, albo − Broń Boże − filcowym papuciem na gumie, obróciłem się wolno do ściany.
– Podaj mnie kajet i długopis, durna ty – zażądałem powściągliwie. – I cicho zachowuj się, gdyż notował będę.
Ledwiem to wyrzekł, w kuchni rozległ się piekielny łoskot. Obejrzałem się przez ramię. Apolonia, rozkraczona jeszcze bardziej niż zwykle, tkwiła jedną nogą w paczce z węglem.
– Ujechałam na łupinie z cebuli – obwieściła. – Ale brulion cały i zdrowy!
Uniosła dla demonstracji zeszyt w górę, a następnie odłożyła na bok, wylazła z paczki, zdjęła czysty papuć, brudny papuć, otrzepała jeden o drugi i włożyła oba nazad na nogi. Później wzięła zeszyt do czyściejszej ręki i podała mi razem z długopisem.
– A może ty idź do sypialki, Marian? – spytała się szeptem. – No bo tu, jak to przy robocie, spokojności za dużo miał nie będziesz…
– Już twoja w tym głowa, ażebym miał! – odburkłem zeźlony i znowuż obróciłem się do ściany.
Bo niby czemu małżonka derektora szkoły i dwie derektorówny umiały się tak zachowywać, że mógł on w spokojności mądre książki czytać, a moja kobieta nie umie?4. Apolonia
Zdać by się mogło, że przysięgi danej sobie na ojcowym pogrzebie nie dotrzymałem i miast paradnej dziewuchy najgorszą lebiegę we wsi pojąłem za żonę. Ale pomyliłby się tu każden jeden grubo, bo moja Apolonia nie od zawsze taki sobą obraz przedstawiała, jak dziś. I kiedy ją ujrzałem po raz pierwszy, lat temu będzie pięćdziesiąt prawie, to tak mnie oczy na wierch wyszli, ażem się przestraszył, że już tak na ament zostanę.
Różne ja panny do tych pór widywałem: grube i chude, jasnowłose, rumiane na gębach i czerniawe, śniadej cery, wsiowe i miastowe, mądrzejsze, głupsze – do wyboru, do koloru. A każda jedna rada na mnie patrzyła, bo też chłopak był ze mnie zdatny: wysoki, postawny, kędzierzawy, a gdym ino łypnął na którą tym okiem błękitnym spod czarnej brwi − jak oczadziała za mną lazła. Mógłbym korzystać z tego miodu na prawo i lewo, jednakowoż w duchu katolickim przez matkę wychowany, szóste przykazanie szanowałem przykładnie. A po wtóre, brzucha żem się której przyprawić bał, coby za mną z bękartem po wsi nie ganiała… Nieporęcznie byłoby później przed tą jedyną, wybraną. Dlatego, gdym ją w końcu spotkał, mogłem zaoferować jej serce swoje, czysty na sumieniu jak łza.
Rzecz się miała na zabawie przy czerwcowym odpuście, na gminnym pastwisku koło Kościoła. Muzykanci byli miejscowi, ale grali całkiem do rytmu i sensu. Na skraju, bliżej drogi stały kramy oraz przenośna gastronomia z kiełbasą, orenżadą i piwem, środkiem tańce odbywały się, a na podwyższeniu z desek podrygiwała rzeczona kapela. Kupiłem paczkę kolorowych cukierków i przechadzałem się tu i ówdzie patrzęcy, jak bawią się pary, a także pojedyncze osoby. Towarzysko specjalnie nie udzielałem się, kawalerka zresztą też zbyt namolnie nie zapraszała mnie do kompanii jako niepijącego oraz niepalącego. Inna rzecz z dziewuchami. Te paradowały przede mną i często-gęsto, niby przypadkiem, wypinały się na wszystkie strony: a to by sandałek zapiąć, a to chustkę upuszczoną podnieść. A wszystko po to, ażeby swoje wdzięki wystawniej okazać. Bywało też nie raz i nie dwa, że któraś nie wytrzymawszy, sama prosiła do tańca. Wówczas nie odmawiałem, by despektu dziewczynie przed ludźmi nie czynić. Nie inaczej było i teraz. Niejaka Jasnotówna Zocha, sąsiada dalszego córka, udając, że gmera za czymś w trawie, figury czyniła przedziwne: a to zadek ku górze wystawiła, a to biust zwiesiła ku dołowi, to w końcu, niby przypadkiem, kieckę podwinąwszy, uda swe, masywne jak dwie armatnie lufy, w moją stronę wycelowała. Patrzałem, nie powiem, nawet z przyjemnością, bo i czemu nie? Dziewucha jako stworzenie Boskie udała się Panu akuratnie, a że dzieła Pańskie chwalić przecie wolno, tak i ja Zośczyne elementy składowe chwaliłem w duchu bardzo szczerze.
– A może, Marian, zatańczymy, co? – spytała wreszcie.
Nic nie mówiąc, bo mi grdyka do siebie jeszcze nie przyszła, wzięłem Zośkę pod rękę i poszlim bliżej orkiestry. Zespół zaczął śpiewać modną wtenczas piosenkę Bella, bella donna. Pamiętam jak dziś, bo po pierwsze u nas na festynach takich piosenek normalnie nie grywali, po drugie był to jakieś specjalny obstalunek, ale od kogo i dla kogo, nie dosłyszałem. No i po trzecie, a może właśnie po pierwsze − wtedy to ujrzałem ją. Apolonię. Z jasnymi jak dojrzała pszenica włosami, smukłą i gibką, w kolorowej, kwiecistej sukience. Przy naszych przaśnych, solidnych kobietach wyglądała jak ciasteczko z kremem, co się przypadkiem między salcesonami na wystawie u rzeźnika znalazło.
– Nie wiesz, kto to jest? – tyrpnąłem wiszącą mi u szyi Zośkę.
– A… – Zośka niechętnie oderwała czoło od mojego policzka i rozejrzała się wkoło. – A, to… To przecie Pola. Ta od Pasierbskich, spod lasa.
– Pola? – zdziwiłem się, bo Pasierbskich, owszem, znałem i wiem, że córkę jakąś między pięcioma chłopaczyskami mieli. Ale pierwszem słyszał o jakiejś tam Poli. Ba, o takiej Poli!
– Ano, Pola! Na cześć pewnej sławnej aktorki, bo tak normalnie to Apolonia jej jest. A coś taki ciekawy? – Zocha robiła się pomału nerwowa.
– No bo to… dziwoląg jakiś. Jakby nie nasza, nie wsiowa – próbowałem zmamić ją nieco.
Zośka wyraźnie odetchnęła.
– Pewnie, że dziwoląg. I paniusia, że bez kija nie podchodź! Do Lublina, na nauki do Sióstr Urszulanek ją ojce posłały, w tym roku maturę zrobiła, to i do domu zjechała. W naszej szkole pono uczyć będzie.
– Maturę, mówisz, zdała… – mruknąłem pod nosem, obejmując jednakowoż Zośkę mocniej w pasie, by sobie znów czego nie pomyślała. – A ten, co z nią tańcuje, to kto?
Fagas, z którym moja Apolonia (już ja wtedy wiedziałem, że moja) wywijała frymuśne zawijańce, jakby całkiem nie nasz był: ani z postury, ani z odzienia, ani z obycia.
– Takiego sobie z miasta przywiozła. Narzeczonego niby, studenta – zamruczała Zośka, pchając mi łapę między guziki od koszuli.
– No to pewnie żenić niedługo będą się – odwzajemniłem się, opuszczając rękę ku jej prawemu półdupku.
– E tam, żenić to jeszcze nie, choć niby już po słowie są. Bo najsampierw musi on te studia skończyć, a to jeszcze najmniej z rok utrwa.
– I tak już u niej gości się, jak u swojej? Przed ślubem? Obyczajem pogańskiem?
– Na sianokosy zajechał ino… a… – Zośka zawahała się nieco, po czym całkiem już bez krępacji dojechała mi otwartą dłonią do samego pępka. Na szczęście ciemno było i ścisk niemiłosierny. – A… nocuje on u ciotki Poli – wyszeptała mi chrapliwie do ucha. – Starej Grześczykowej.
Dowiedziawszy się, czegom chciał, postanowiłem ukrócić te jej grzeszne umizgi. Kiedy tylko skończyła się piosenka, spojrzałem na zegarek i prędko doprowadziłem do porządku rozmemłane odzienie.
– Ależ to późno zrobiło się! – zakrzyknąłem markotnie. – Jaka szkoda, Zocha, bo tak dobrze mi się z tobą tańcowało!
– No co ty… Marian… Do chałupy już wracać chcesz?
– Skądże! Alem matce obiecał meble poodsuwać, bo z samego rana malarz do gościnnego pokoju umówiony.
– To ja cię odprowadzę, co? – spytała cicho.
– Ano, jasne, czemu nie – przyzwoliłem, zwłaszcza że pewien koncept mi się w głowie zrodził i mogła mi się Zocha do niego przydać.
Zocha widać liczyła na dalsze ckliwości i kiedy szliśmy na skróty przez świeżo skoszoną łąkę Bolka Łaciaka, przylgnęła do mnie całym ciałem, ścisnąwszy ręcami w pasie jak w imadle.
– Marian – wysapała. – Ja już… od dawna… Jak tak na ciebie patrzę, to mi w kolanach mięknie, dech zapiera, ślina w gardle zasycha… Marian!
W pierwszej chwili krew we mnie zawrzała i ciemno w oczach zrobiło się, alem wytrzymał, przywołując w pamięci widok jasnej i czystej Apolonii.
– Marian… – skamlała Zośka. – Coś ty taki… hardy? W całej wsi nie ma drugiego, co by za mną nie oglądał się, któren by buziaka skraść nie próbował. A co? Tobie jednemu się nie podobam? Dla ciebie jednego nie jestem akuratnie w sam raz?
– Może i jesteś – odsunąłem ją od siebie ostrożnie. – Może. Ale ja tego nie wiem.
– No to się przekonaj! – Zośka znów próbowała się mnie uczepić, alem prędko uskoczył na bok.
– Chciałbym, Zocha! Ale nie teraz, bo mi śpieszno. Jak przyjdzie pora dogodniejsza, to się z tobą umówię. A teraz wracaj na festyn, bo ci…
.
.
.