Pod górę - ebook
Pod górę - ebook
Odważna i bezkompromisowa. Dziewczyna z jajami. W podróż do Hiszpanii wyruszyła, za towarzyszy mając ukochany rower, namiot i przyczepkę rowerową. Jej głównym celem było pokonanie najwyższego rowerowego podjazdu Europy, drugiego pod względem wysokości szczytu gór Sierra Nevada,czyli Pico del Veleta (3398 m n.p.m.). Oto zapis jej przygód. Uwaga! Przygód mrożących krew w żyłach!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64374-10-4 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem CheEvara. Noszę kolczyki w kształcie roweru, koszulki z rowerowym nadrukiem, bransoletkę z rowerem i ostatnio choruję na wisiorek rowerowy. W mojej kuchni stoją trzy rowery, a zamiast pikli i marynat – no dobra, obok tych od Mamy i od Pani Mamy, bo mamy mam dwie – sześć ponumerowanych słoików wypełnionych benzyną i używanymi łańcuchami, które wymieniam cyklicznie, średnio po przejechaniu każdego tysiąca kilometrów, czyli mniej więcej – jak radzą rowerowi spece – co dwa tygodnie, a przynajmniej chciałabym, żeby tak było.
Normalni ludzie, a przede wszystkim kobiety, w pierwszej kuchennej szufladzie trzymają sztućce wyniesione z domu wraz z kulturą, ja gromadzę tam całkiem niekulturalne śrubki, podkładki i szprychy. Jest nawet kapsel do sterów i ręczny klucz do centrowania. Nie pamiętam, kiedy kupiłam sobie cywilne wdzianko, ale co do dnia pamiętam, kiedy powinnam kupić linki, pancerz, kasety albo własnoręcznie wymienić łożysko. Moje zboczenie sięgnęło takiego pułapu, że wino o nazwie Cono Sur również nabyłam tylko dlatego, że na etykiecie zobaczyłam rower, chociaż niezbyt przepadam za winem. Cały wolny czas spędzam więc – nie boję się przyznać do tego, o nie! – między pedałami, a oprócz tego znajomi i czytający mojego – oczywiście rowerowego – bloga znają mnie jako CheEvarę.
Oto główny bohater tej opowieści – Pan Centurion. Moja miłość od pierwszego spojrzenia, zakręcenia korbą, pierwszego wywiniętego na nim orła, nawet od pierwszej złapanej gumy. Nie ma dla mnie na świecie NICZEGO ważniejszego niż Pan Centurion.
Oboje lubimy się na tyle, że nie wyobrażamy sobie dnia bez siebie. Nie istnieją również takie warunki atmosferyczne, które zniechęciłyby nas do wyjścia na małe pedaleando. Mało tego! Trzecią czynnością pod względem ważności, wykonywaną rano zaraz po wstaniu z łóżka, jest pocałowanie Pana Centka w siodełko – a jeśli bardzo chce mi się sikać, to drugą. Bywa też, że pierwszą, gdy poprzedniego wieczoru nie nabiłam ekspresu kawą i zamiast prostego pstryknięcia włącznika muszę najpierw ekspres umyć. Wówczas Pan Centek jest pierwszy, bo przecież nie może czekać, aż ogarnę urządzenie do kawy. Tak, gadam z Panem Centkiem. Tak, przesyłam mu buziaki. Tak, głaszczę go. Niektóre niedziele potrafię spędzić, polerując na błysk kasetę, a nawet nyple – każdy po kolei. Oczywiście taka pracowita niedziela od razu generuje deszczowy poniedziałek, bo mam tak po Mamie – Mama całą młodość jeździła na motorku typu komar i zawsze, gdy go wypucowała, na drugi dzień lało; niebo wypuszczało z siebie co najmniej kwartalne rezerwy wody. Mam tę przypadłość wyrytą w DNA, ale pucuję Pana Centuriona i mnie to wycisza. No dobra, nie o wyciszenie chodzi, a o to, żeby mojemu rowerru zrobić dobrze. Żeby mu nic, temu Panu Centku, się nie odlepiło. Poza tym zawsze jest to pretekst, aby wysączyć sobie szklanicę piwa. Przy robocie.
Przyznam się nawet do tego, że zmuszam kolegę z pracy, fotografa, z którym jeździmy po Polsce w pogoni za gwiazdami – bo między innymi do tego sprowadza się moja praca – żeby ładował do swojego samochodu mój rower, ponieważ – nawet jeśli wiem, że nie będę miała czasu jeździć – nie wyobrażam sobie dnia bez niego. I właśnie dlatego, że kocham swój rower bardziej niż siebie samą, nie mogłam nie spędzić z nim – czy na nim – wakacji.To w Barcelonie, stolicy Katalonii, miała się rozpocząć moja pięciotygodniowa rowerowa przygoda. Tymczasem już wydarzenia na lotnisku El Prat dały mi do zrozumienia, że zawsze warto najpierw nastawić się na najgorsze. Ruszamy!
Rozdział 1
w którym wszystko robię na ostatnią chwilę, gubię się na Okęciu, a na barcelońskim lotnisku szukam ukochanego, czyli Pana Centuriona.
Tylko do Basków nie jedź! – Tak brzmiała jedna z kwestii, jakie usłyszałam w odpowiedzi na mój – według wielu – pokichany pomysł rowerowania po Hiszpanii. Akurat tę wypowiedziała z ironicznym uśmieszkiem Mama. Czułam jednak, że będzie się martwiła, a ja, że na pewno będę tęskniła. Inne powtarzające się pytania, wyrazy niedowierzania i podziwu w sumie też, dotyczyły ekipy, z którą ruszam. Wtedy, jak tarsjusz wczepiony przezroczystymi palutkami w gałęzie drzew, wgapiałam się w pytającego, tyle że z mych wielkich ócz nie płynęła senność, lecz promienie lasera co najmniej, ponieważ nie rozumiałam pytań o moje towarzystwo podczas podróży. A raczej o jego brak, bo zamierzałam Hiszpanię poznać jedynie u boku roweru. W zasadzie – z wysokości jego siodełka.
Niezbyt pojmowałam, co dziwnego widzi w tym reszta najbliżej otaczającego mnie świata.
– Gdy tam pojedziesz, to już pewnie nigdy nie wrócisz – całkiem przytomnie rzucił kumpel zwany Stryjkiem, znając moje zamiłowanie do znacznie bardziej przyjaznego niż polski klimatu.
– Będzie ci tam megasmutno! – powiedział inny kumpel, Franc, który każdego dnia mojej samotnej wyprawy wypytywał, gdzie jestem, jaki mam nocleg, ile tego dnia przejechałam i czy z rowerem wszystko w porządku.
– Nie, no jesteś totalnie pierdolnięta – rzekła przyjaciółka ze studiów, Karolina, zupełnie w swoim stylu, w tym wypadku sens i zrozumienie owego przekazu zależał jednakowoż od tonu wypowiedzi; do dziś mam wrażenie, że chciała przekazać ciepłe słowa, uznanie dla mojej odwagi i pomysłu. Oraz szacun. I tego będę się trzymała.
Chociaż głównym celem było pokonanie najwyższego rowerowego podjazdu Europy, drugiego pod względem wysokości szczytu gór Sierra Nevada, czyli Pico del Veleta (3398 m n.p.m.) – jestem dewiantką, jeśli chodzi o górki i pokonywanie ich na rowerze – nie zarejestrowałam, żeby ktoś szczególnie kibicował mojej pasji, a na tym najbardziej mi zależało. Za to kilka razy usłyszałam: – Może w końcu dostaniesz w dupsko i spokorniejesz.
Cha, cha, cha! Wybierałam się na taki rodzaj wakacji – i to sama – właśnie po to, żeby do własnego pieca bezczelności, tupetu, wyszczekania i buty wrzucić jeszcze trochę ekogroszku buty, wyszczekania, tupetu i bezczelności. Aby mieć coś na podpałkę. Te wakacje miały być przecież dla mnie próbą charakteru. Chciałam nabrać hardości.
Dlaczego Hiszpania?
Bo najwyższy szczyt Europy z podjazdem rowerowym, Pico del Veleta, jest do zdobycia, bo klimat, bo ludzie, bo język. I daleko – odrobinę więc trudno wrócić, gdyby samotność zaczęła dawać się we znaki, gdyby zepsuł się rower, gdybym złamała nogę... Chodziło o to, żeby nie było łatwo.
Uczepiłam się tej destynacji niczym pijany płotu i już kilka tygodni po zaświtaniu owej koncepcji obwieściłam ją światu. Już wtedy miałam bilety na samolot dla mnie i dla Pana Centuriona. Nie, nie, nie sprzedałam lodówki jak Wojciech Cejrowski, gdy wybierał się po raz pierwszy do Ameryki Południowej. Kupiłam wyprawową przyczepkę, która wywijała takie numery, że muszę jej na wstępie nadać imię („suka” było imieniem roboczym, używanym tylko podczas wypadków). Będę więc nazywała ją: „majdan”, „bambetl”, „dobytek”, a także „cholerna karawana”.
W ramach przedwyprawowych czynności przygotowawczych zaliczyłam gruntowny przegląd roweru, kupowanie map (tej lekcji raczej nie odrobiłam), narzędzi i sensownego ubrania. Dziś już – po wyprawie oraz po kolejnej, późniejszej, do naszych południowo-zachodnich sąsiadów, wiem jedno: pewnych rzeczy w sobie nie zmienię. Taką mam bowiem niereformowalną cechę, że wszystko robię na ostatnią chwilę.
Na hiszpańską wyprawę wylot z Polski miał nastąpić w którąś wrześniową sobotę, a przyczepkę sprowadziłam ze sklepu w czwartek. Tak, dokładnie w ten bezpośrednio poprzedzający wyprawę czwartek. Sprowadziłam ją do domu, łapiąc po drodze kapcia w... jej jedynym kole! Gdyby miała dwa koła, złapałabym w obu, jak nic! Takie jest właśnie moje życie: jeśli ma mi pójść w życiu coś po skosie i jeszcze na wspak, to na pewno pójdzie.
Przyjechałam na swoją posesję obsmarkana ze śmiechu z samej siebie, no bo wiecie, że ryć z siebie przez 20 kilometrów jest co najmniej nienormalnie, o czym zaświadczały zdziwione miny ludzi mijających mnie i nowo nabyty, kulejący majdan.
To był czwartek, w który wysłałam gazetę do druku, zestresowana przekazałam materiały do następnego numeru, to był dzień, w którym usłyszałam kilka razy:
– Nie dasz rady.
Opinia jest jak rzyć: każdy ma swoją – uznałam i nie pozwoliłam, żeby ten defetyzm mi się udzielił.
Piątek został na pozostałe zakupy – wypadałoby mieć ze sobą takie rzeczy, jak dętki i menażkę – na przeserwisowanie roweru i spakowanie tego, co chcę zabrać na pięć tygodni.
Im bliżej było do wylotu, tym większe imadło zaciskało mi brzuch. Przestałam jeść – niczego nie mogłam w siebie wcisnąć, ze stresu chciało mi się wymiotować, o drugim końcu przewodu pokarmowego litościwie nie wspomnę. Nerw dopadł mnie okrutny. Oczywiście przyznałam się do tego nielicznym. Niektórym nie musiałam niczego mówić, sami dostrzegli. Poznał to natychmiast mój świetny kumpel, wspomniany Franc, który jako jedyny może macać Pana Centuriona i coś do niego przykręcać, coś z niego wykręcać, taki mój prywatny mechanik wart wszystkich pieniędzy świata. Przyjechałam więc do Franca na szybki przegląd roweru – co automatycznie wykluczyło z gry przymiotnik „gruntowny” – a Franc przywitał mnie następującymi słowami:
– Co ty taka bledziutka jesteś?
Szczerze mówiąc, kolory niewiele mnie już interesowały. Ten etap stresu miałam za sobą. W dniu, w którym Franc chciał zajrzeć fachowym okiem do mojego roweru, byłam skoncentrowana na kataklizmach typu bomba w samolocie, ptak wkręcony w silniki, zgubienie bagażu na barcelońskim lotnisku, porwanie przez separatystów, okradzenie czy innych siedem nieszczęść... Nie jadłam od trzech dni, nie miałam więc siły odpowiedzieć, skąd ta imponująca zieleń na mym licu. Nie wiem zresztą, jakim cudem dojechałam do Franca na rowerze, skąd wyszarpałam energię, skoro od pewnego czasu jadłam tylko powietrze.
Franc zmusił mnie do trudnych zeznań. Przeglądając rower, zapytał, gdzie złamałam szprychę, wywlókł na światło dzienne też inne nieprzyjemności.
– Masz skuwacz? – zapytał.
– Spinki do łańcucha?
– Będziesz umiała wymienić zębatki?
– Masz czym, w razie czego, odkręcić suport?
Może to i były odpowiednie pytania, ale na pewno niestosownie skierowane do osoby, która trzy godziny wcześniej wróciła z zakupów, zadowolona z siebie, jakby podpisała co najmniej deklarację uwolnienia kilkunastu mnichów tybetańskich. Musiałam więc jeszcze kupić to, co Franc wymienił jednym tchem. To nie tak, że nie pamiętałam o skuwaczu czy spinkach. Liczyłam na cud: dolecę cało, a podczas pięciotygodniowego rowerowania nic od Pana Centuriona nie odpadnie, nic, czego nie będę umiała przywrócić do stanu użyteczności. Zaklinałabym rzeczywistość, żebym nie musiała wyciskać suportów i żeby wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Kuźwa, amen!
Franc wziął na siebie misję pamiętania za mnie. Zaraz po wyliczeniu tego, co w Panu Centku haniebnie szwankowało, objechaliśmy sklepy. Kupiliśmy zębatki, łańcuchy i inne bajery znacznie obciążające bagaż. Wciąż nie wiem, skąd miałam energię na ten rowerowy trip. Ponoć podczas objazdówki, szukając łańcucha, zębatek do korby, zrobiliśmy z Francem 70 kilometrów.
Potem przyszedł czas pakowania. Chciałabym kiedyś nakręcić film, jak do tego się zabieram. Na metrażu mojego jedynego pokoju sporządziłam około dziewięćdziesięciu kupek, każdą w duchu nazwałam według przeznaczenia. Była więc kupka „narzędzia”, była „ubrania cywilne”, a ostatnia – „przyda się”. Ułożyłam na nich mniej więcej wszystko to, co znalazłam w domu i co dało się do poszczególnych zbiorów zakwalifikować. Zwłaszcza ta dziewięćdziesiąta miała nieograniczony zasięg.
Próbując postawić nogę na niezapełnionych stosikami centymetrach kwadratowych mojego jednopokojowego mieszkania, przeprowadziłam pierwszą selekcję. Przecież nie zabieram ze sobą sześciu przyczepek, tylko jedną i jadę na pięć tygodni, nie na dwa i pół roku, poza tym ruszam do kraju cywilizowanego, gdzie sporo rzeczy można kupić w razie czego – przekonywałam sama siebie.
Zrobiłam zatem następny odsiew. Ciągle wychodziło jednak na to, że rzeczy miałam na trzy pary sakw, a byłam w posiadaniu tylko dwóch (sakw, nie par sakw). No to kolejne sito. Tym razem po to, aby się przekonać, że narzędzia zajmą akurat obie wielkie sakwy, a na rzeczy ze stosiku „przyda się” potrzebowałabym średniej wielkości frachtowca. I jeszcze miejsce na ubrania... Skupiłam się więc tylko na sportowych rzeczach, byle było w czym na rowerze jeździć.
Po kilkunastu selekcjach uznałam, że jestem spakowana.
Kwadrans później z zadowolenia własną logistyką wyrwali mnie sąsiedzi. Przyszli się pożegnać, przy okazji zaopatrzyć w apteczkę (łudzi się ktoś, że o tym pamiętałam?), a na koniec zapytali z troską:
– Jakieś cywilne ubrania zabrałaś?
Tak, mam bardzo cywilne buty SPD i całkiem seksowne cywilne spodenki z pampersem, w których wyglądam, jakbym dzierżyła między nogami prężnego chwosta, ale nie mam ani jednej sztuki ubrania, którą można założyć na wieczór pod hasłem „pojutrze się laszczymy, bo będzie międzynarodowa integracja”. Przez drobniutką sąsiedzką uwagę, jakże pomocną, doszło około północy do ponownego przepakowywania kupek, uzupełnienia braków i sensownego (ponownie polecam się nie łudzić) umieszczenia rzeczy w sakwach. Uprzedzając fakty – na tyle „sensownego”, że już drugiego dnia w Hiszpanii nie wiedziałam, co mam w której torbie.
O kartonach po rowerach ze sklepów rowerowych pamiętał Stryjek, bo gdyby nie on, musiałabym rower, przyczepkę i sakwy do weków poutykać, żeby z całym dobytkiem wyjść z domu, dotrzeć na lotnisko i wbić się do samolotu.
Wygięta w chińską literę spróbowałam do jednego z przytaszczonych przez Stryjasa kartonów upchać w miarę rozkręconego Pana Centuriona – całkiem przytomnie odkręciłam pedały, z kół spuściłam powietrze, a newralgiczne części – przerzutki, klamkomanetki – owinęłam folią bąbelkową. W drugim pudle wylądowały koła, przyczepki i sakwy. Skończyłam oklejać paczki już o całkiem nieludzkiej godzinie, a miałam jeszcze do przećwiczenia składanie Quechuy – namiotu, który nie tyle sam się rozkładał w dwie sekundy, co w dwie sekundy wybuchał. Wynalazek genialny, acz jego czar prysnął, gdy zrozumiałam, że konstruktor nie wziął pod uwagę połączenia „metody składania namiotu łatwego w transporcie” z „osobą o cierpliwości tornada” – czyli mnie. Z tego mógł powstać jedynie „Wielki słownik wyrazów bardziej niż wulgarnych”.
Pakowanie i naukę obsługi namiotu (wierzcie, gdybym nie obraziła się na instrukcję obsługi, ogarnęłabym tę technikę pięćdziesiąt minut wcześniej) miałam za sobą o drugiej nad ranem. Położyłam się do łóżka, ale nie mogłam zasnąć. Spać nie pozwalały emocje oraz wysuszony na wiór żołądek – bolał pewnie już tylko dlatego, że skurczył się bardziej, niż był do tego stworzony. Z jednej strony domagał się żarcia, bo soki trawienne znudziło podżeranie jego ścianki, z drugiej błagał o litość i jakieś lekarstwa. Naprawdę, oprócz kolan nigdy w życiu nic mnie tak nie bolało jak wtedy żołądek.
Nieraz próbowałam rozgryźć, w jaki sposób to wszystko zrobiłam w jeden dzień, ale zabij, nie pojmę. Opisuję w szczegółach tamte chwile, ponieważ uwielbiam samobiczowanie. Niby przeklinam swoje zdolności logistyczne, beztroskę, „jakoś-to-będzizm”, ale najwidoczniej uwielbiam w sobie te rzeczy, bo nie chcę tego wyrugować. Nawet po tym, co okazało się kilka godzin później. Dokładnie mówiąc – w samolocie.
Na lotnisko zabrałam się taksówką, w boleściach nadal zgięta w japońskie osiem.
Odprawa kartonów ze sprzętem okazała się dość skomplikowana. Znalezienie na Okęciu punktu nadania bagaży specjalnych (rower tak zakwalifikowano) wymaga bowiem pomocy choćby ochroniarza. Taki właśnie pracownik warszawskiego portu lotniczego zaprowadził mnie prawie do lochów; po drodze dwa razy się zastanawiał, czy aby nie zabłądził. Od razu sobie zwizualizowałam, jak tę trasę przemierza polska reprezentacja narciarzy czy kadra snowboardowa. Dlaczego obok normalnych stanowisk odpraw nie można zrobić jednego z szerszą taśmą?
Po nadaniu „drobiazgów” ułożonych w kartonach rowerowych spadł ze mnie pierwszy garnitur emocji. W samolocie i po jego wzlocie spadła połówka drugiego. Na ich miejsce włączyła się ekscytacja, radocha oraz – żeby nie było zbyt pięknie – pamięciowy skan zawartości sakw; prawie jakbym odczytywała listę obecności w klasie:
Kask?
Obecny!
Łańcuch i zębatki?
Tutaj!
Ubezpieczenie?
Jestem!
Zapięcie do roweru?
Zapięcie do roweru?!
Cisza.
ZAPIĘCIE DO ROWERU?!?!?!
Cztery godziny pakowania z listą niezbędnych rzeczy w ręku poszło jak krew w piach. Dobrze, że chociaż pamiętałam o rowerze.
No nic – pomyślałam – kupię na miejscu sześć metrów sznura konopnego, trzema uwieńczonymi węzłami gordyjskimi będę oplątywała mój dobytek przy każdej konieczności wejścia do sklepu (kibla itp.), a pozostałe trzy metry zatrzymam na okoliczność własnej chęci powieszenia się, gdy ktoś sforsuje to zmyślne zabezpieczenie roweru oraz dobytku i odejdzie z całością.
Zonk na humorze numer jeden.
A teraz zgrzyt numer dwa: zorientowałam się, że wzięłam ładowarkę tylko do jednego telefonu komórkowego – zabrałam dwa telefony po to, żeby polskiego numeru używać do odbierania SMS-ów, a nabytego w Barcelonie hiszpańskiego número de teléfono do nadawania raportów o swoim położeniu, na przykład o treści: „Nie mam już dinero, przyślijcie mi euro, por favor!”. Tak miało być taniej. No cóż, ponoć z każdego szamba da się wyjść. Z każdego tak, ale czy z dwóch naraz? Gdyż oto szykowało się dla mnie jeszcze jedno bagienko.
Znajomi, którzy od dobrego miesiąca molestowali mnie o dokładną datę przybycia do Hiszpanii, bardzo chcieli mnie zobaczyć, pokazać Barcę nieprzewodnikową, i u których miałam zaczepić się po tym, gdy odbiorą mnie z lotniska, wystosowali w dniu mojego przylotu uroczego SMS-a, że: „Musimy pilnie wybyć do Granady”. Nic, tylko siadaj i płacz!
Na moje pytanie, czy w związku z tym mam u nich metę, czy raczej powinnam zamienić się w menela na La Rambli i koczować trzy noce pod gołym niebem na głównej ulicy Barcelony, napisali, że nie mieli, niestety, komu i gdzie zostawić kluczy do domu, a wyjazd nagły. Przepraszają więc i w ogóle. Byłam załatwiona na całego. Poczułam się odrzucona jak niechciany przeszczep nerki. Ale – pocieszałam się – w końcu nie są Gierkiem, żeby cuda obiecywać.
Przyjęłam do wiadomości brak lokum na pierwszą noc i uznałam, że przecież się nie rozpłaczę. Na to miał dopiero nadejść czas i nadszedł. Konkretnie niebawem. W hali bagażowej na lotnisku w Barcelonie.
Wyjechały na taśmach wszystkie możliwe ponadwymiarowe rzeczy, jakie mógł zabrać samolot, co oznajmiło światełko. Przestało mrugać zarówno na czerwono (na znak, że zaraz coś paszcza wylotu wypluje), jak i na zielono (że już wypluwa). Mnie zaś opadły do ścięgien Achillesa ręce razem z barkami.
NIE BYŁO ŻADNEGO Z MOICH DWÓCH KARTONÓW!
W środku znajdowała się dla mnie rzecz najcenniejsza we wszechświecie – Pan Centek!
Niemal jak paranoik z każdej strony obeszłam stanowisko bagaży specjalnych i bez chwili wahania, na oczach ochrony, wlazłam na taśmę, zajrzałam za gumowe „błotniki”, spod których wyskakują paczki, żeby sprawdzić, czy aby przypadkiem pierwszy karton nie ustawił się w poprzek, przez co nie może się wydostać, przy okazji blokując i ten drugi. Niestety, nie zdążyłam przyjrzeć się wnętrzu wylotu, bo ledwie wskoczyłam na taśmę, przybiegło dwóch kolesi z lotniskowej la guardii, którzy – uznawszy mnie za terrorystkę – wzięli pod paszki, zdjęli z podwyższenia i zażądali wyjaśnień.
No to wyjaśniłam niekoniecznie w języku im bliskim:
– Oddajcie mój bagaż!
Ujrzawszy w ich oczach bezkres niekumacji, wyperorowałam po hiszpańsku w czym rzecz. Na próżno się wysilałam. Cała chęć pomocy la guardii skupiła się na geście bezradnego rozłożenia rąk i wzruszenia ramionami. Jeden z nich zdobył się na wskazanie palcem miejsca, gdzie zaginięcie dobytku mogę zgłosić. Wiodąc wzrokiem za jego paluchem, zobaczyłam tabun ludzi okupujących stanowiska zgłoszeniowe i zamarłam. Tabun? Nie! Tam była cała ludzkość Indonezji!
– By trzasnął to blady... – wymamrotałam do siebie, żałując, że mamrotanie odbiera przyjemność użycia chociażby stłumionego bluzgu.
Co mi pozostało? Potuptałam do miejsca kaźni. Stanęłam w kolejce za wielopokoleniową rodziną, w której doliczyłam się dziewięciorga dzieci, sześciu dorosłych kobiet próbujących tę dziatwę ogarnąć oraz niezbyt zainteresowanych sprawą pięciu facetów rozwalonych na krzesłach jak cesarz chwilę po orgii z udziałem kozłów. Towarzystwo posiadało dwadzieścia sześć wielkich walizek – policzyłam z nudów. Jak oni się doliczyli, że coś z nimi nie doleciało? Moja wściekłość powoli ustępowała miejsca ciekawości.
Mniej więcej po trzynastu latach świetlnych dotarłam do stanowiska zajmowanego przez señoritę, której twarz wyrażała całkowity brak zainteresowania otaczającą rzeczywistością. Rzut oka na nią pozwolił zwątpić w powodzenie operacji odzyskania Pana Centuriona. Wydukałam, co zgubili, wypełniłam druczki, señorita wstukała w system numer mojego bagażu, zaszumiało, zatrzeszczało, wydobył się dym i pani, bez jakiegokolwiek zainteresowania, łaskawie oznajmiła słodziutkim, acz beznamiętnym głosem:
– Mira, su equipaje está ahora en Copenhague. Lo siento. – Co oznaczało: pani bagaż znajduje się właśnie w Kopenhadze. Przykro mi.
Co? Że co? – pomyślałam z wielkim trudem, nerwowym drżeniem prawej powieki reagując na słowo „Kopenhaga”.
– W jakiej Kopenhadze? – zapytałam bardziej siebie niż señoritę, po czym dodałam bardziej do niej niż do siebie: – ¿Donde? ¿Como lo es possible? ¿Esto es un broma, si? ¿Usted no habla serioso? – Wolałam się upewnić, że pani nie ma tego dnia święta robienia żartów. Z polskich turystek zwłaszcza. Ale ona była najzupełniej poważna. Czyli to, że mój rower jest w Kopenhadze, było prawdą, a przynajmniej nie było żartem.
Pani beznamiętnie poleciła wypełnić kolejne druki. Odbierając od niej te papierki, wyznałam, że nie mam przy sobie nawet majtek do spania, szczoteczkę do zębów także wcisnęłam do głównego bagażu, ale to jest zwykłym panem Pikusiem, bo tak naprawdę chciałabym przytulić się do mojego roweru. Na ten wywód señorita uniosła brew i słodziutkim głosem dodała, że zrobią wszystko, co w ich mocy.
Jakby tej mocy było choć w połowie tyle, co tłuszczu w twoim poczwórnym podbródku – pomyślałam wściekle jak dostająca szału w cukierni osa – to byście odnaleźli nawet bagaże z Titanica.
Oto stanęłam przed dylematem: jechać do miasta, zwiedzać, udawać, że nie przejmuję się utratą rzeczy, w tym najcenniejszego na świecie roweru, i w taki sposób doczekać się bagażu, czy koczować na lotnisku, no i też czekać? I tak źle, i tak niedobrze.
Usiadłam zatem – z braku lepszej koncepcji – i w kajecie do robienia notatek zapisałam na piękny początek hiszpańskiej przygody swojskie i wiele znaczące:
JA PIEPRZĘ!
Kolorytu tej dość nerwowej sytuacji dodawała sceneria. Na każdym lotnisku, tak i w Barcelonie również, miejsce odbierania bagaży nie jest szczególnie atrakcyjne. Można kupić zaledwie colę z automatu. Próżno szukać czegoś takiego jak kiosk z mapami miasta, aby choć naszkicować plan działania. Jedna wielka pustynia. No, z nerwów znowu oko mi latało. Nie mogłam usiedzieć w miejscu, bo jak tu siedzieć, skoro nie miałam pojęcia, ile czasu będzie trzeba zadek trzymać na lotniskowym plastikowym zydelku. Jęłam więc przemierzać halę tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Nie, nie człapałam, nie snułam się smętnie. Zachowywałam się niczym narkoman po strzale amfetaminy.
Obadałam ponownie każdą dostępną taśmę wylotową dla bagaży ponadnormatywnych, nieważne, że było ich chyba czternaście – obskoczyłam wszystkie. Wtedy przyszło mi do głowy, żeby pójść do innego stanowiska zgłaszania zaginionego bagażu. To znaczy do innej señority.
Poszłam.
Inna señorita, nieco bardziej zafrapowana pracą, poczęstowała mnie takimi samymi druczkami, zażądała dokładnego opisu kartonów i tego, co w środku. Pomiędzy jednym moim zeznaniem a drugim wpisywała do systemu numery bagażu. Dostawszy odpowiedź z bazy tak zmarszczyła obie brwi, aż stały się jedną, i nawet z niezbyt udawanym przejęciem oznajmiła:
– Perdona me, Usted, su equipaje está en Oslo. No se, como lo se ha pasado. Lo siento – co można luźno przetłumaczyć: ,,ble ble blu blu, BAGAŻ W OSLO, ble ble blu blu”.
No nie! Moje dwa kartony zapakowali do odrzutowca, który pruł teraz nad skandynawskim niebem, lądował w kolejnych stolicach, gdzie zrzucali mój rower po to tylko, żeby przejął go inny MIG pińcet siedemset i poleciał z nim do Helsinek.
– To są jakieś kosmiczne jaja – uraczyłam señoritę dawką języka polskiego i się zapowietrzyłam. Bo co, trzasnę kobietę? Wywlokę za kudły zza tego stoliczka? Obiję? Jasne, niewątpliwie by mi ulżyło, ale od tej ulgi Pan Centurion i reszta bagażu by się nie odnaleźli.
W sytuacjach stresowych organizm wydobywa z siebie histeryczny śmiech tylko po to, żeby koncepcja walnięcia głową o najbliższą ścianę i rozłupania półkul lekko oddaliła się w czasie. Doświadczyłam tego na barcelońskim lotnisku. Usiadłam na podłodze w kucki i wydobyłam z siebie rechot, który laleczkę Chuckie zapędziłby w kozi róg.
Ciekawe, czego się dowiem, jeśli pójdę zgłosić zaginiony bagaż po raz trzeci? Próbować? – myślałam. Ale zamiast zgłosić zaginięcie, ponownie poszłam do taśm dla bagaży specjalnych. – Bo może ten odrzutowiec z moimi kartonami zawinął znad Skandynawii już na Półwysep Iberyjski?
Można ze mnie się śmiać, można kpić z tego, że uwielbiam personifikować swój rower, że mówię do niego, traktuję jak kumpla, głaszczę, kocham nade wszystko, proszę bardzo, rżyjcie do rozpuku, ale zacznijcie dopiero po tym, gdy zdołacie logicznie wyjaśnić, co mnie tknęło, aby jeszcze raz pójść pod wylot bagaży specjalnych. Niech ktoś wyjaśni, co mnie kontrolnie ściągnęło do tej taśmy? Coś innego niż tęskniący za mną rower? Co podpowiedziało, że mam jeszcze raz sprawdzić punkty odbioru ponadwymiarowego stuffu? Ten sam punkt, przy którym... leżały moje dwa kartony? Tak, dokładnie te same, które pół godziny temu stacjonowały w Kopenhadze, a kwadrans później się teleportowały, żeby zaliczyć międzylądowanie w Oslo!
Obeszłam oba kartony, jakbym nie dowierzała swemu szczęściu, ustawiłam je równiutko obok siebie, po czym – śmiało, kpijcie sobie – przytuliłam się do nich. Wtedy dotarło do mnie, co musi czuć rodzic, który w centrum handlowym po kwadransie nerwówki odnajduje swoje dziecko.
Gdy już otrzeźwiałam, otrząsnęłam się z euforii pod patronatem Świętego Antoniego, spojrzałam w kierunku stanowiska zgłoszeniowego, cisnęłam w jego kierunku błyskawicę nienawiści i wycedziłam sama do siebie: – Zaraz pójdę, obrzygam te hiperkompetentne babole i pokażę im tę Kopenhagę, to Oslo, a nawet całą jesień średniowiecza.
Już zmierzałam w tamtym kierunku, już brewka latała z chęci oplucia babsztyli, gdy nagle znacznie bardziej złośliwe wydało mi się... nieanulowanie zgłoszeń.
Zła i ucieszona, że jesteśmy – ja i mój wesoły majdan – w komplecie, bo bez roweru czuję się jak proteza zębowa babci bez szklanki z wodą na noc, udałam się do wyjścia.
Tak jak na tym zdjęciu wieeeeeele razy gęba mi się cieszyła po prostu z powodu samej jazdy, a dopiero po drugie z powodu pogody i widoków.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------