- W empik go
Pod Grunwaldem: walka Polaków z Niemcami: z powieści J. I. Kraszewskiego "Krzyżacy" - ebook
Pod Grunwaldem: walka Polaków z Niemcami: z powieści J. I. Kraszewskiego "Krzyżacy" - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 216 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Варшава, 27 Октября 1898 года.
Zachodzące słońce jaskrawo oświecało czerwone mury malborskiego (*) zamku, a raczej trzech zamczysk, wznoszących się na wzgórzu, z którego roztaczał się szeroki widok na okoliczne błonia, nad Nogatem położone.
Wspaniały to był, lecz straszny, widok tego zamczyska: ostre baszty z wązkiemi oknami śmiało pięły się w górę, a w błonach ich, w ołów oprawnych, odbijało się słońce, jak gdyby z nich biły płomienie. Czerwone cegły, z których wzniesiono zamek, zdawały się być we krwi maczane, tak wyglądały krwawo i ponuro wśród blasków zachodzącego słońca. Wstręt i dziwna trwoga ogarniały patrzących na to gniazdo, w którem wylągł się i rozrósł zakon, używający krzyża za sztandar do rozbojów i łupieży, zakon, który szeroko rozpostarł panowanie po ziemiach niegdyś wolnych.
Wszystko w Malborgu olbrzymio wyglądało; mury, ciągnące się i piętrzące ogromnemi ścianami, obraz Panny Marji, zajmujący całą połać kościoła, baszty, bramy, ganki – wszystko było potężne i wysokie; nawet lud, nawet konie i psy wydawały się większymi i silniejszymi, niż gdzieindziej.
–- (*) Malborg – stolica krzyżacka nad Nogatem – jednem z ujść Wisły.
Rycerze, zakuci w żelazo, budzili mimowolną trwogę; spasłe i rozrosłe knechty (*), napełniający twierdzę, dorównywali im miarą; konie ich wielkie i ciężkie zdawały się być dla olbrzymów przydatne; psy przypominały wilków siłą i wzrostem. Słońce już zachodziło, była to więc godzina, w której wszystko się ku spoczynkowi i domowi zbiera; ludzie wracali z pól, podróżni z gościńców, bydło z paszy dążyło ku oborom.
Na podwórzu zamkowem gwarno też było, a ruch panował niezwykły. W ulicy, do głównego zamku prowadzącej, cisnęło się pełno rozmaitego ludu; tłok, hałas, zamęt był nie do opisania. Zbrojni rycerze, knechty, torując drogę panom, łajali żebraków, rycerze – knechtów; żebracy piskliwym głosem dopraszali się jałmużny, konie parskały, psy naszczekiwały, – a z tym piekielnym hałasem mieszał się jękliwy dźwięk dzwonów kościelnych, wzywający na modlitwę.
Oddawna nie było tak ludno w całym Malborgu.
Wielki mistrz gotował wojnę królowi polskiemu. Na rozkaz Ulryka Jungingena gromadziły się te zbrojne zastępy, ażeby za gościnę i lenno krwią swym dobroczyńcom zapłacić.
Jagiełło upominał się u Krzyżaków o ziemię Dobrzyńską, a Witold o Żmujdź. Po wszystkich ziemiach zakonu rozesłano gońce, aby lud zbroić, zamki umacniać, żywność zbierać; konie, prochy, zbroje i działa ściągano. Mistrz, chociaż młody jeszcze, był z wojną dobrze obeznany, walczył bowiem już za Konrada Walenroda.
–- (*) Knecht – żołnierz piechotny.
Nie lękał się też połączonych sił Polski i Litwy, gdyż poza zakonem stał cesarz niemiecki Zygmunt, skryty a zacięty wróg Jagiełły, Bogusław, książe pomorski na Słupcu, – stali wszyscy książęta i panowie niemieccy, a awanturnicy całego Zachodu, nęceni łupem, cisnęli się pod sztandar zakonu. Przy ich pomocy dumny Ulryk spodziewał się zebrać taką siłę, że z nią zdoła zgnieść obydwa państwa, świeżo z sobą połączone, i zniszczyć ten niebezpieczny związek, grożący powstrzymaniem krzyżackich łupieztw.
Biegły więc posłance mistrza na wszystkie strony Europy, z żądaniem pomocy przeciwko pozornemu jakoby chrześcjaninowi, a w duszy zatwardziałemu poganinowi, jak zwykli byli Krzyżacy Jagiełłę nazywać.
To pojedynczy rycerze, to mniejsze lub większe orszaki zbrojnych ściągały do stolicy krzyżactwa. Właśnie w chwili, gdy zaczynamy nasze opowiadanie, komtur z Tucholi, Henryk fon Szwelborn, wjechał w podwórzec zamkowy na ogromnym rumaku. Na głowie dźwigał szyszak żelazny, zpod którego krucze wymykały się włosy; wzrok miał posępny i dziki, twarz surowo zmarszczoną, z ramion spływał niedbale zarzucony biały płaszcz z godłem krzyża czarnego. Henryk fon Szwelborn nienawidził Jagiełły i jego narodu, a mawiał, odgrażając się, że krew ich piłby ze smakiem; dowiedziawszy się więc o wojnie, cieszył się, że ją mieć będzie, i spieszył do Malborga, aby orężem i radą służyć Ulrykowi i podburzyć go jeszcze bardziej przeciw nienawistnym książętom. Towarzyszyło mu czterech rycerzy i kilkunastu knechtów. – Gdy wjeżdżał w bramę, w tej samej chwili chciał się do niej wsunąć ubogi jakiś człowiek, niemłody, o kiju; z długiej czarnej sukni trudno było poznać, coto za jeden: ksiądz, żebrak, czy też sługa.
Nie zważając na komtura i otaczających go rycerzy, szedł zwolna, z głową na piersi zwieszoną; wtem tłum ciekawych popchnął go aż pod konia komtura. Koń podniósł właśnie nogę, i spuszczając ją, przygniótł stopę starca tak silnie, iż ten krzyknął z bólu, za co płazem miecza od samego Szwelborna dostał. Staruszek podniósł oczy, spojrzał na Krzyżaka, źrenice ich spotkały się, ale wejrzenie starca było, mimo boleści, tak promieniste a potężne, iż komtur mimowoli spuścił wzrok ku ziemi; na twarz jego wystąpił rumieniec, zmarszczył się gniewnie i konia ostrogą ubódł, by dalej popędzić.
W chwili, gdy na dziedzińcu komtur zsiadał z konia, nadszedł kulejąc starzec; poznał go natychmiast komtur, a zwróciwszy się do jednego z braci zakonnych, rozkazał go przyprowadzić do siebie.
– Skąd i po co przybywasz? – zapytał wyniośle staruszka, który z uśmiechem łagodnym nań spoglądał.
– Ze Szlązka – odparł zapytany – pielgrzymuję do Najświętszej Panny Marji Malborskiej.– I wskazał ręką ku kościołowi, na którego ścianie na tle złotem jaśniała olbrzymia postać Marji.
Komtur popatrzał nań chwilę; łagodna twarz starca snać go rozbroiła, nic bowiem już nie rzekł, dobył tylko z kalety pieniądz i wsunął mu w rękę; potem odwrócił się i przez krużganek pospieszył do wielkiego mistrza.
Starzec rzucił niedbale pieniądz do torebki, potem zwolna posunął się wgłąb dziedzińca, ku zabudowaniom, w których mieścił się szpital i gospoda dla podróżnych.
Tu mniej już było gwarno i tłoczno; kilku z czeladzi kręciło się na dziedzińcu, a we drzwiach, prowadzących do gospody, stało dwóch pachołków, opartych o framugę, gawędząc z sobą i oczekując na podróżnych.
Starzec zbliżył się ku nim.
– Ksiądz jestem – rzekł, kłaniając się im pielgrzym – z ziemi szlązkiej przywędrowałem do Panny Marji; stary i skaleczony, o nocleg proszę.
Jeden z barczystych knechtów przypatrywał się chwilę starcowi; milcząc, niechętnie odszedł, niebawem powrócił i wezwał pielgrzyma, aby szedł za nim. Po kilku schodach, na które z trudnością wstępował kulejący starzec, doszli do małej izdebki, a z niej do większej i widnej, gdzie na wygodnem krześle z poręczami siedział otyły mężczyzna. Ksiądz w progu się skłonił.
– Skąd? co? jak? po co? – zapytał, jakby bez myśli, szpitalnik.
Starzec dał mu te sama odpowiedź, co i komturowi.
– W sam czas przybywacie, – odrzekł – bo właśnie wieczerzę mają podawać. Nikomu, przychodzącemu w imię Marji i Świętego Jana, nie odmawia się odpoczynku.
Wtem wzrok jego padł na skaleczoną nogę starca, zpod której sączyła się krew, plamiąc posadzkę.
– A to co? – zapytał.
– Przypadek, – odparł staruszek – moja wina: pospieszyłem we wrota, gdy jechali rycerze i koń mi nogę zdeptał.
– A idźże, ojcze, idź: niech ci w szpitalu nogę opatrzą.
Mężczyzna klasnął w dłonie; ukazał się w izbie pachołek.
– Zaprowadź ojca do szpitala – rzekł, zwracając się do wchodzącego, – niechaj mu nogę opatrzą, do wieczerzy posadzą i nocleg naznaczą.
Pokłoniwszy się nizko, staruszek wyszedł za pachołkiem. Niedaleko było do szpitala; tam kilku braci zakonnej stało u wnijścia; tym go oddał pachołek. Braciszek poprowadził starego do krzesła, kazał mu usiąść i pochylił się do nogi; lecz kiedy miał już wziąć ją do ręki, spojrzawszy staremu w oczy, wydał okrzyk stłumiony.
Starzec położył palec na ustach, dając znak, aby milczał. Zrozumiał go snać braciszek, gdyż zajął się w milczeniu opatrywaniem nogi. Odwiązał sznurki, przytrzymujące proste, skórzane rzemienie, następnie przyniósł wody, obmył ranę płótnem, a potem suknem ją owinął.
– Bóg ci zapłać, Franku, – rzekł staruszek – modlić się za ciebie będę.
Chłopiec westchnął.
– Módlcie się za nas wszystkich, – odparł – bo u nas źle…
W tej chwili rozległ się odgłos dzwonka.
– Na wieczerzę wzywają – rzekł braciszek, otrząsając się nagle z zadumy; – chodźcie, ojcze, głodni pewno jesteście.
– Dzień cały, oprócz wody, nic w ustach nie miałem.
– Chodźmy.
To powiedziawszy, podał rękę starcowi i poprowadził go przez długi korytarz do refektarza.
Za ogromnym stołem, nakrytym do wieczerzy, siedziało kilku rycerzy; służba uwijała się, roznosząc nakrycia, potrawy i napitek. Na jedzenie jeszcze czas nie przyszedł, braciszek więc posadził starca na ławie opodal drzwi.
Oczy wszystkich ciekawie zwróciły się na przybyłego. Jeden z rycerzy, wysokiej postaci, zbliżył się ku niemu i zapytał: