- W empik go
Pod obuchem. Tom 1-2 - ebook
Pod obuchem. Tom 1-2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 409 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lat temu kilka, w przejeździe przez Kraków, zatrzymałem się był na dni parę w hotelu. Działo się to w porze odlatywania ptactwa do ciepłych krajów, tego ptactwa bezskrzydłego, które od skrzydlatego różni się nietylko brakiem skrzydeł, ale oraz i tem jeszcze, że ogólnie rzecz biorąc, w wędrówce więcej ponosi szkody, niż pożytku. Z ptactwem skrzydlatem rzecz ma się na odwrót. Mniejsza jednak o to. Wymowniejsi odemnie pisali o podróżach, korzyść z których mogłaby być ogromną, olbrzymią, gdyby….. pobudką onych była nie moda, lecz potrzeba. Moda stanowi całe złe. Jest to Baal nowoczesny, stojący silnie, niewzruszenie; bramy piekielne i niebieskie nie przemogą go – ha!… cóż na to poradzić!…. Trzeba chyba przyjąć fakt tak, jak jest.
Owóż fakt jest, a wobec faktu tego stary nasz Kraków nie pozostaje bez znaczenia. W wędrówkach corocznych ptactwa naszego przypada mu funkcja etapu popasowego. Podróżnicy z nad Wisły, od Niemna i od Dniepru zatrzymują się pod Wawelem, odpoczywają i ciągną dalej. Bywają momenty, w których stary gród bitkiem jest nabity.
Nie trafiłem na moment taki. Spóźniłem się nieco. Zawierucha główna przewaliła się już była, i to co przeciągało, byli to maroderzy, wlekący się z tyłu. Hotele stały pustkami prawie. Salonów jadalnych nie zapełniały w porze obiadowej, tłumy pstre a gwarne, kaleczące dwa mianowicie języki, wydane na pastwę turystów naszych: polski i francuski.
W sali jadalnej hotelu, który mi gościnności użyczał, zastawionej stolikami o kilku nakryciach, znalazłem się sam jeden, gdym wszedł do takowej. Zdziwiło mnie to trochę. Spodziewałem się, że w Krakowie nie jest przecie tak pusto.
– Czy to godzina obiadowa?… – zapytałem garsona, gdy ten poskoczył ku mnie z zapytaniem: Co wielmożny pan rozkaże?….
– Obiadowa, proszę wielmożnego pana… – odpowiedział
– Nie macie chyba w hotelu nikogo… – A nie… Numery pozajmowane…
– Nie wszystkie jednak…
– No… nie… Wszelako..
Przypomniałem sobie, że na podsieniu widziałem nazwisk kilka kredą na tablicy wypisanych i nawet czytałem takowe. Nie posuwałem więc indagacji dalej. Kazałem sobie podać jedzenie i Czas, zamierzając połączyć dwa pożytki razem: pokarmić i ciało i duszę – pierwsze porcją jedną jakiegoś tam dania, nigdy bowiem w Krakowie dwóch porcyj zjeść nie byłem w stanie; drugą wonią polityki, wydzielającą się ze szpalt tej gazety. I gdym się tak karmił dla dwóch naraz żywotów, dla doczesnego i dla wiecznego, do sali wszedł jegomość jakiś. Spojrzałem nań; wydał mi się znajomym. Wzrost mierny, postawa szykowna, mina poważna, wiek trzydziestka skończona, ubranie staranne, ale niewyszukane, włosy, broda i wąsy ułożone w sposób oznaczający, iż są one przedmiotem pamięci, ale nie pieczołowitości. Wszedł z paletotem na ręku i w kapeluszu na głowie. Paletot i kapelusz oddał kelnerowi i zajął miejsce przy stoliku, stojącym tuż obok tego, przy którym siedziałem.
– Znajomy… – myślałem sobie, rzucając na niego okiem z boku – ale gdzie? zkąd?…. tego sobie przypomnieć nie mogłem.
– Gdzie?…. zkąd?…. hm?….
Utopiłem wzrok w Czasie, myśląc iż z niego może przypomnienie mi wyskoczy, utopiłem następnie wzrok w olbrzymim rozbratlu, urągającym rozmiarami swojemi apetytowi memu, wzniósłem oczy do góry i – omal dłonią w czoło się nie palnąłem. Ów znajomy był mi wcale nieznajomym. Znałem go z widzenia, i to nie jego osoby, a tylko wizerunku, który mi wpadał w oczy nieraz i nie w jednem miejscu. Oglądałem wizerunek jego na płótnie i na papierze, pod postacią portretu farbami olejnemi, pod postacią litografii, fotografii i drzeworytu. Przypomnienia raz wywołane przyprowadziły mi na pamięć i życiorys męża tego, skreślony kilkakrotnie w pismach czasowych. De fil en aiguille – jak powiadają Francuzi – począłem też przypominać sobie i nazwisko jego:
– Rur.. rura… hur. kr. bor. bura… bira. Pamiętałem dobrze, że litera "r" odgrywa w niem rolę główną i, dzięki usilnej pracy pamięciowej, której się oddałem, wpadłem na "Burakowski", z "Burakowskiego" na "Chmurski", a z "Chmurskiego" na "Wurski". Nie wiele brakło, żebym w głos nie zawołał:
– Jan Baptysta Wurski!…. Powstrzymać się jednak zdołałem od manifestacji tej i zająłem się pokonywaniem rozbratla.
Pełniąc czynność tę niełatwą – rozbratle krakowskie, pod względem pokonania onych, przedstawiają do rozwiązania zadanie nie lada – przyplątała mi się do głowy myśl następująca:
– Ów Jan Baptysta Wurski, od którego mam zaszczyt znajdować się o kroków kilka, jest to niezawodnie jedna z illustracyj naszych… O tak… Zkądże by bowiem, gdyby tak nie było, wizerunki jego takie znajdowały rozpowszechnienie!…. A życiorysy?…. życiorysy?….
Łamałem i wyłamywałem pamięć; przywoływałem na pomoc Czas , na widok którego wzdychać począłem; poddawałem mózg różnym w razach podobnych praktykowanym próbom gimnastycznym; nie byłem w stanie przypomnieć sobie, co mianowicie życiorysy opiewały, inaczej, czem zasłynął ów mąż znakomity, o którego nazwisku i dwóch imionach potomność będzie wiedziała. Potomność będzie wiedziała, a ja nie wiem. No – nie wiem. Śród czytelników, co na tę ramotę moją uwagę zwrócić raczą, nie znajdzie się zapewne ani jeden, nieznający z nazwiska i imion Jana Babtysty Wurskiego; ja zaś nic o nim nie wiedziałem. Uczony lito?…, rzemieślnik?…, artysta?…, przemysłowiec?…, urzędnik?…, spekulant?…, filantrop?…, pisarz?…, mąż stanu? poeta?…. Wszystkie kwalifikacje znakomitości miałem na nitce pamięciowej, przesuwając takowe, jak przesuwa się paciorki różańca; nie zdało się to wszystko na nic – nie odkryłem tajemnicy znakomitości. Począł się już był w umyśle moim formować zamiar zuchwały, zaczepić Jana Babtystę Wurskiego. Układałem już sobie nawet przemówienie stosowne:
– Panie, nie chcę opuścić zręczności, jaka mi się przypadkiem nastręczyła, złożenia hołdu osobistości tak znakomitej… Tyłem o panu słyszał, że… prawdziwie…
Miałem się zwrócić ku niemu, w uśmiech fizyognomię ustroić i przemówienie powyższe z naciskiem odpowiednim wyrecytować, gdy wejście do sali gości nowych dystrakcję mi sprawiło. Weszli – było ich czworo. – Ptactwo.… – powiedziałem sobie pod nosem, po chwili zaś dodałem: kulfon…
Dodatek ostatni stosował się do jegomości, który w tem gronku odegrywać zdawał się rolę główna.; wyglądał na ojca rodziny. Wiadomo wam jest, łaskawi czytelnicy, że kulfonami nazywano pieniądze oberznięte. Owóż jegomość ów, ów ojciec rodziny, rzucił się mi w oczy pod postacią pieniądza oberzniętego – oberzniętego dokolusieńka. Krótkie jego nogi wyglądały, jakby oberznięte, przypłaszczona głowa wydawała się oberzniętą, uszy poobrzynane, nos oberznięty, ręce oberznięte, palce oberznięte, co zaś najgorzej, wyraz, jaki z oblicza jego przez przymglone przeglądał źrenice, świadczył o oberznięciu duszy. Był to, słowem jednem, kulfon w postaci człowieczej, dukat bez wartości. Kulfonowi temu towarzyszył wyrostek lat piętnastu i dwie damy.
– To rodzina… – pomyślałem, rzuciwszy po raz pierwszy na grono to okiem.
Powtórny atoli rzut oka wątpliwość we mnie wzbudził.
Pomiędzy czterema temi osobistościami nie zachodziło najmniejsze rodzinne, familijne podobieństwo. Każde z innej było beczki. Jegomość miał włosy płowe, niby popiołem przysypane i do czoła a skroni się klejące, wzrostu był małego, szczupły, nieco pochylony, nos płaski, oczy senne. Wyrostek wyglądał jędrnie i wydawał sobą Seniitę, wzrostem nie o wiele przechodził jegomości, lecz oczami strzelał żywo, a miał je czarne, równie jak włosy, które się kędzierzawiły nad czołem i na skroniach; nos wypukły nieco po środku i usta mocno czerwone a zaślinione zdawały się ukazywać bardzo wyraźnie na pochodzenie w prostej linii od jednego z dwunastu synów Jakóba.
Wraz z jegomościa i wyrostkim weszły jejmość i panna.
Jejmość, była to dama wiotka, smukła, słuszna, nosa pociągłego, włosów jasno blond, oczów jasnobłękitnych, cery przejrzystej.
Panna, lat około dwudziestu, dużo od jejmości niższa, modrooka szatynka, należała do rodzaju tych postaci, sympatycznych, które posiadają własność zatrzymywania na sobie uwagi. Pulchniutka, szykowna, miała jeszcze i tę zaletę, że patrzącemu na nią przedstawiała się pod pozorem pryzmatu, przez który świat wygląda różowo; taka jej z oczów, i z postaci całej bila wesołość, połączona z wyrazem naiwności dziecinnej, zaprawnej ciekawością, właściwą dzieciom roztropnym. Kształty prawie klasyczne – mo – głąby nawet rzeźbiarzowi pozować, cera świeża, płeć delikatna, rysy oblicza nalanie, czyniły z niej stworzeńko cale ponętne, i jak niebo od ziemi, tak od jegomości, jejmci i wyrostka różne. Jegomość i jejmość mogli W małżonkiem i małżonką, zdawało się atoli ostem i absolutnem niepodobieństwem, ażebym; to rodzicielstwo, ale pokrewieństwo łączył ich z wyrostkiem i z panną i, ażeby pomiędzy dwojgiem tych ostatnich inny jak prostej znajomości zachodził stosunek.
Panna – przyznam się do "grzechu – sprawiła mi dystrakcję niejaką i wagę moją od rozbratla, Czasu i zagadkowej znakomitości odwróciła. Z przyjemnością niekłamaną patrzałem na nią. Gronko usadowiło się tu obok mnie, przy stoliku, który od Jana Babtysty przegradzał stolik, przy którym siedziałem, także znalazłem się po środku, pomiędzy illustracji, z wizerunków mi znaną, a towarzystwem, o którem nie miałem nocji najmniejszej. Spotkane przypadkowe i przelotne. Ani przeczuwałem że osoby te są względem mnie tak, jak osoby które autor dramatyczny na pierwszej spisuje stronicy.
Panna przeszkodziła mi zastawiać się nad Janem Babtystą Wurskim.
Odsunąłem Czas na bok i wziąłem się do rozbratla.
Jednakże, w księdze przeznaczeń zapisanem snać było, ażebym go nie spożył spokojnie, bo oto Jan Babtysta Wurski zaintrygował mnie pozą, jaką przybrał. Napuszył się, nastroił minę na ton dumy szlachetnej, poprawi! nieco czupryny i na garsona zawołał:
– Czas!… ..
Znajdowałem się w posiadaniu tego pisma szacownego i nie miałem nic pilniejszego, jak pospieszyć z ustąpieniem onego zakomitości. Nie otrzymałem za to, ani kiwnięcia głowy. Nie chodziło mi jednak o to. Zadowolnienie wewnętrzne służyło mi za podziękę, wraz zaś z zadowoleniem do duszy, wsunęły mi się w słuch wyrazy następujące.
Pytanie: " Co to za jedni, ci państwo?…. "
Odpowiedź:,. A to proszę, proszę pana, z Motowidła.. "
Pytanie: "Z Motowidła?"
Odpowiedź: "Tak, proszę pana… "
Pytanie: "Jak się nazywają?…. "
Odpowiedź: "Proszę pana, nazywają… się pan hrabia stary, pan hrabia młody, pani hrabina i panna hrabianka… "
Pytanie: "Czy w hotelu, śród służby, jest kto rozumniejszy od ciebie?…. "
Odpowiedź: "Jest, proszę pana… "
Pytanie "A kto?…. "
Odpowiedź: "Oberkelner, proszę pana… "
– Podaj mi zupy pomidorowej… – odezwał się Jan Babtysta – i butelkę Bordeaux…
– Więc to ojciec, matka, syn i córka… – pomyślałem sobie, spoglądając nie bez zdziwienia na czworo ludzi, którzy się wydawali zbieraniną ze czterech stron świata.
Teraz i mnie oni zaciekawili – Odwróciłem uwagę od – znakomitości, a zwróciłem ją całkowicie na rodzinę kulfona, ozdobionego tytułem smutnego znaczenia, a wyglądającego smutnie, jak tytuł ów. Biedactwo! Wyraz oblicza jego wzbudzał uczucie politowania. Oczy przymglone i warga dolna nie trzymająca się górnej, cechowały go piętnem idjotyzmu, który harmonizował nie źle z melancholijną twarzą hrabiny, lecz nie zgadzał się bynajmniej z błyszczącemi sprytem oczętami hrabicza i z jaśniejącemi roztropnością oczami hrabianki.
– Jakaś natury igraszka!… – powiedziałem sam do siebie.
Natem zakończyć się miały spostrzeżenia moje, gdy znów, z lewej strony, do słuchu mego doszedł szept.
Pytani'! "Jak się nazywają?…. ''
Odpowiedź: "Dzie… dzie.. dzie-rzejewscy, proszę pana… "
Pytanie: "Dzierzejewscy?…. " Odpowiedź:" Tak jest, proszę pana… "
– Hm… – mruknął Jan Babtysta.
Mruknięcie to było wymownem, jak wymownem bywa milczenie w razach pewnych, jak w innych znów razach wymownemi bywają cyfry. Usłyszawszy je, domyśliłem się od razu, że jest ono pokrewnem tej akcji gracza, która polega na załamaniu rożka karty, a nazywa się zagięciem parola. Spojrzałem na Jana Babtystę. Żywo zupę kończył, winem popił, usta sobie serwetą obtarł, wstał i, obchodząc stolik, przy którym siedziałem, pomiędzy hrabią a hrabiną się zatrzymał.
Hrabia i hrabina podnieśli na niego oczy zdziwienia pełne.
On przez chwilkę intrygował ich milczeniem; wreszcie zaczął:
– Szczególny traf!… Ja z północy, państwo z południa… zjeżdżamy się w Krakowie, jakbyśmy się umówili… Wszelako, pewny jestem, że się państwo ani domyślacie, co ja za jeden…
– E… hm., e… – odparł hrabia, oczy to podnosząc to spuszczając – ee… to jest… – ramionami wzruszył i parę razy kaszlnął.
– Prawdziwie… – dodała hrabina. Istotnie… Rzeczywiście…
– Któż by to jednak – zaczął znów pan Babtysta – ośmielił się tak obcesowo napadać na państwo!…. Musi być to ktoś, mający do tego niejakie prawo..,
– Eh… ih… – odparł hrabia.
– Pan nas zaciekawia… – odrzekła hrabina.
– Pragnąłbym, żebyście państwo odgadli… Widywaliśmy się niegdyś…
Hrabia na krześle się poprawił, hrabina błękitne, hrabianka modre oczy na Janie Babtyście zawiesiły, hrabicz zaś, nie długo się namyślając, rzucił nazwisko:
– Pan Kapuściński!…
Matka wzrokiem najprzód, następnie słowami skarciła syna:
– Co tobie, Fredziu!… co za podobieństwo do pana Kapuścińskiego!…
– Pan Łopata!…
– Fredziu!… – upomniała hrabicza hrabianka.
– Pan Hromowicz!… – rzekł chłopiec, kiwając się na krześle.
– A!… – odezwał się hrabia, ręką ku synowi skinąwszy.
Fredzio jednak zabierał się odgadywać dalej i usta już otwierał do wymówienia nowego jakiegoś nazwiska, co propozycję Jana Babtysty w śmieszność obracało, gdy Jan Babtysta tamę temu położył, powiadając swoje nazwisko i imiona.
Hrabia, oczy zmrużając, głową skinął, hrabina uśmiechnęła się wdzięcznie, hrabianka podchwyciła:
– Kto jak kto, a ja odgadnąć byłam powinna, przed samym bowiem z Motowidła wyjazdem widziałam w illustracji portret pański i czy… tałam…
Tu się zająknęła nieco, czytała snać bowiem tylko podpis pod portretem i nic więcej, więc zawahała się wymawiając wyraz "czytałam".
– Nekrolog pański… – podpowiedział Fredzio.
– Życiorys. – poprawiła hrabianka, rzucając na kiwającego się wciąż brata spojrzenie i rumieniąc się lekko.
– O… tak… hm… – podchwycił pan Wurski tonem od niechcenia. Pisma od dawna napastowały mnie o portret i o życiorys i, dzięki zapewne niedyskrecji przyjaciół moich, przyszły dojednego i drugiego… Widziałem to i ja… Nie natem jednak opierani prawo do znajomości z państwem… Ojciec mój pozostawał z hrabią w stosunkach…
Hrabia oczy podniósł, popatrzył na pana Jana Babtystę i rzekł:
– A tak.. tak… przypominam sobie… tak… z ojcem pańskim pozostawałem w stosunkach z powodu…
– Sprawy spadkowej, jeżeli się nie mylę… dokończył Jan Babtysta.
– Tak… coś…
– Która się rozstrzygnęła kompromisem, na który wezwany ojciec mój jeździł i mnie ze sobą zabrał… Wówczas to miałem zaszczyt poznać hrabiego i hrabinę…
– O! to już i ja przypominam sobie… – odezwała się ta ostatnia Ojciec pański..
– Nie żyje już od lat kilku… – z westchnieniem wtrącił Wurski. Za życia swego często wspominał hrabiego i hrabinę z prawdziwem uwielbieniem…
– O!… i my… z naszej strony… – odparła hrabina – zachowaliśmy… chciej mi pan wierzyć… dla ojca pańskiego… uczucie…
– Przyjaźni niewygasłej… – podpowiedział tonem drwiącym syn niańce.
– Chciej mi pan wierzyć… – powtórzyła hrabina z przyciskiem.
– Mamie wierzyć można… – odezwał się młodzieniec, przybierając minę protekcjonalną – można., o!… można…
Patrząc na tego smarkacza, wielką miałem ochotę wstać i za ucho go pokręcić. Uważałem, że i pan Wurski nie byłby od tego, powściągał się jednak, pomimo że, zdaniem mojem, nie pozostawało mu nic innego, jak powrócić na swoje miejsce do stygnącej sztuki mięsa. Zdanie jego atoli było snać inne, a to dla tego może, że hrabianka patrzała na niego z takim wyrazem, jakby go o przebaczenie prosiła z powodu brata. Nie odchodził, odzywania się hrabicza zimno uszów puszczał, starał się utrzymać w tonie obojętnie poważnym i zapytał w końcu:
– Państwo zapewne do kąpiel?….
– A tak… – odrzekła hrabina – do Teplic,
– O! jakże to się składa wybornie!…. I ja tam jadę…
– Ztamtąd mamy zamiar udać się do Drezna…
– Ja również…
Po raz pierwszy jesteśmy za granicą… – odezwała się hrabina z pospiechem niejakiem.
– Jeżeli państwo pozwolicie, ażeby im służyć za przewodnika…
– Ach!…. i gdzie też…
– Będzie to dla mnie przyjemność rzeczywista…
– Subjekcja…
– Najmniejsza… Gdybym jechał dokąd-indziej i dla państwa drogę nakładał, byłoby to co innego, ale.. w tęż samą jadę stronę i na tym samym wózku… Wszak państwo, rozumie się, klasą pierwszą?….
– Najpierwszą… – była odpowiedź hrabicza.
– Pytanie tylko: kiedy państwo Kraków opuszczacie?….
– Jutro…
– Wybornie!…. porannym, rozumie się, pociągiem… A więc: do zobaczyska… spotkamy się na dworcu.. Adieu…
Podał rękę hrabinie, podał rękę hrabiemu, hrabiance skłonił się zdaleka i powrócił do sztukamięsy i Czasu.
Przy stole hrabstwa zawiązała się rozmowa jakaś półgłosem, która się rozpoczęła od strofowań skierowanych do Fredzia. Chłopak bronił się minami. To nos krzywił, to język wystawiał, to usta wywracał, to oczy przymrużał i wyłamywał się dziwacznie na siedzeniu, przyjmując niechętnie napominania matki, niechętnie] jednak jeszcze uwagi siostry. Gdy ta ostatnia mówiła, patrzał w sufit i poskakując na krześle, spiewał sobie pod nosem:
– Sowa… żaba… ropucha… chacha… chacha…
– Wstydź się, Fredziuniu… – obiły się o uszy moje słowa hrabiny – wstydź się, w taki sposób odzywać się do Juleczki, do siostry, do kobiety…
– To nie do niej… to refrenik ulubionej mojej piosneczki: sowa… żaba… ropucha… chacha… chacha… Kto mi śpiewać zabroni!…. Sowa… żaba… ropucha… chacha… chacha… Juleczka kochana, słomą nadziana… nana… nana…
Luby chłopczyna!II.
W sposób, w poprzednim opisany rozdziale, zabrałem znajomość z osobistościami, które powieści niniejszej za wiązanie służą. Dowiedziałem się o istnieniu hrabiowstwa Dzierzejewskich z Motowidła i na żywe oczy oglądałem znakomitość. Po obiedzie, depcąc bruk krakowski, mający własność budzenia wspomnień przeszłości, zapomniałem o nich. Sprezentowali mi się raz jeszcze nazajutrz, na dworcu kolei, ale że jechali klasą pierwszą, więc tylko się przesunęli przed oczami mojemi. Hrabiostwu towarzyszył Jan Babtysta. Tyle ich widziałem. Wpadli w odmęt. Oni dla mnie byli niczem; ja dla nich byłem niczem; uniósł nas wprawdzie jeden i ten sam pociąg, ale na to żeby rozdzielić aż do spotkania się na polach Elizejskich. Nie zamarzyłem o hrabiance nawet, która mi w oko wpadła. Rozstaliśmy się, nieznajomi, z nieznajomemi, – bez żalu bez tęsknoty, bez… chciałem powiedzieć, wspomnień, gdyby mi w pamięć nie wryła się postać Fredzia, przedstawiająca sobą typ chłopaka dobrze wychowanego. Postać ta pamiętną mi się stała tak dalece, że ile razy spotkać mi się zdarzyło młodzieńca w guście podobnym, zawsze młody hrabia Alfred Dzierzejewski na myśl mi przychodził i wyprowadzał za sobą postacie starego hrabiego, hrabiny, hrabianki i pana Wurskiego. I byliby oni wszyscy w Letę dla mnie wpadli, gdybym się w lat kilka później nie zeszedł z jednym z moich starych i dobrych znajomych, który mi ich wszystkich przypomniał. Z przypomnienia wysnuło się opowiadanie. To opowiadanie jest osnową powieści niniejszej.
Znajomy mój wymienił nazwisko: Dzierzejewski.
– Hrabia… – dodałem.
– Eh!… hrabia… – odparł z gniewem. Jaki hrabia!…
– Taki, jak i inni..
– Zapewne… – odrzekł. Ale proszę ciebie, wytłumacz mi rzecz jedną, fenomen jeden, rażący nielogicznością.. Ty, co się piórem bawisz, a zatem i z książkami masz do czynienia i myśleniu się niekiedy oddajesz, wiedzieć by? powinien, dla czego odstępują od tradycji ci właśnie, co tradycji najmocniej hołdują… dlaczego wyznawcy przeszłości na przeszłość plwają?… Wszak kokoszą wojnę sprowadziły tytuły; wszak konstytucje 1638 i 1641 zabraniają wprost, konstytucja zaś 1673 zabrania pod karą perpetua infamiae używania tytułów cudzoziemskich; wszak sejm 1738 ponowił i potwierdził tę ustawę, którą zaprzysięgał (1764) Stanisław August w paktach konwentach… Powiedzże ty mnie – kończył mój znajomy – zkąd to pochodzi, że najgorliwsi tradycji wszelakich wyznawce, dla tej jednej wyjątek czynią?…
– Ułomność natury ludzkiej… – odpowiedziałem…
– Ułomność!…. burknął. Brak logiki…
– Właśnie brak logiki jest ułomności najczystszym wyrazem.. Pamiętają o jednem, zapominają o drugiem, stosownie do tego, jak im wydaje się, że będzie wygodniej, dogodniej, korzystniej, bezpieczniej lub piękniej.. Gdyby, naprzykład, Dzierzejewski nie był tego przekonania, że mu z tytułem hrabiego do twarzy, z pewnością by takowego nie używał…
Znajomy mój śmiechem parsknął i opowiadać zaczął.
Opowiadanie to uplastyczniło mi – że się tak wyrażę – postać hrabiego Roderyka Dzierzejewskiego, zeszłego na nice potomka rodu, który zajmował krzesła w senacie, dzierżył buławy i pastorały, służył sprawie publicznej orężem i radą i zmarniał, zsunął się na reprezentanta jedynego, będącego obrazem niedołęztwa umysłowego skończonego, połączonego z uporem kozlim i z egoizmem zakrawającym na dumę pańską. Hrabia Roderyk pojął za żonę hrabiankę
Anielę Przytrzymalską. Ta wniosła mu posażek cale okrągły, za pomocą którego zaokrąglił się mająteczek, będący resztkami znacznej niegdyś fortuny, którą dziad zaczął, ojciec zaś hrabiego Roderyka dokończył trwonić. Ojciec tem się jeno odznaczył, że dzięki pewnej usłudze podejrzanej, która dwanaście na raz familji uhrabiła, nadał nazwisku swemu splendor tytułu, umierając zaś, mógłby śmiało zostawić testament tej treści:
"Suknie sługom,
Majątek długom,
Hrabstwo synowi
I.. bądźcie zdrowi."
I kręto było, bardzo kręto koło hrabiego Roderyka – tem gorzej że się od napastujących go ze wszech stron wierzycieli bronić nie umiał; i byłby go spotkał koniec bardzo smutny, gdyby mu z pomocą nie pospieszył hrabia Przytrzymalski.
Hrabia ów należał do odmiennego gatunku ludzi. Z podstarościego wyszedł na dziedzica; raz zaś na dziedzictwie, nie chciał pozostawać w warstwie spodniej, nie żałował starań ni grosza, stworzył sobie przodków, powynajdywał dokumenta i stanął na równi z innymi. Kosztowało go to, jak sam powiadał, "summy neaopolitańskie".
– Tysiąc reńskich na prawo, tysiąc na lewo… – słowa jego. Sto tu, sto tam…. Plułem nie inaczej, mości dobrodzieju, tylko reńskiemi… Co poświęceń!… co ofiar!…
I dopiął swego Cóż jednak! Dopiął swego przez pół. Hrabią został w obliczu prawa, ale nie w obliczu opinii publicznej w okolicy swojej. Tacy jak Dzierzejewski czuli się w nim i przez niego upokorzeni i nie mogli mu upokorzenia tego darować. Hrabstwo postawiło hrabiego Przytrzymalskiego w powietrzu niby. Nie mógł się ani do nieba dostać, ani na ziemię zejść; tych, z pośrodka których wyszedł, sam unikał; ci, pomiędzy których wszedł, jego nie chcieli. Zrozumieć nie mógł położenia własnego i irytował się, a irytował się tem mocniej, że dynastja hrabiów Przytrzymalskich od niego się zaczynała i na nim kończyła. Syn mu umarł i do odziedziczenia tytułu, przywiązanego do familii, nie zaś – jak w krajach gdzie tytuły mają pewną rację – do ziemi – pozostawała córka jedynaczka – hrabianka Przytrzymalska.
– Na!… masz go!… – mawiał nieraz, myśląc o hrabstwie swojem – zejdę z tego świata i wszystko diabli wezmą..
Słyszał że w Anglii kobiety wnoszą tytuły mężom. Udał się do adwokatów, probując czy nie dałoby się rzeczy urządzić "na kopyto angielskie" i po długich staraniach, po wydaniu znacznej kwoty reńskich, dowiedział się, że to zrobićby się dało, ale przenosząc tytuł z familii na wieś i zmieniając stosownie nazwisko, uzyskawszy do tego specjalny patent. Musiałby się zrzec nazwiska własnego a nazywać się, po polsku "hrabia na Motowidle", po francusku "comte de Motowidło", po niemiecku "Graf von Motowidło". To nic jednak; zgodziłby się na to; poniosłszy ofiary na Przytrzymalskiego, poniósłby chętnie i na d e Motowidło; ale zachodził wzgląd jeden, na który obojętnym być nie mógł: zachodziła mianowicie ta okoliczność, że, uhrabiwszy Motowidło, musiałby się z Motowidłem pożegnać.
– Co, mości dobrodzieju?… hę?…… – pytał ' adwokata o radę.
– Moja rada: próbować… Sprawa będzie ciekawa i ważna; gdy się bowiem rozstrzygnie pomyślnie, stanie się precedensem, który sprowadzi następstwa… Pan hrabia zostaniesz dobroczyńcą naszej arystokracji, pozostającej bez gruntu pod nogami: dasz jej grunt… Tytuły tytułowanych naszych za podstawę mają świstki, nic innego tylko świstki… Niech więc pan hrabia probuje, na ziemię, na grunt, na podstawę pewną a niewzruszoną przenieść świstek…
– Dobrze… – odrzekł hrabia – co jednak będzie, jeżeli, podczas gdy ja dla świstków podstawę wyrabiać będę, Motowidło mi z rąk świśnie?…
– A!…… – odparł adwokat, ramionami ściskając. Trzeba się obrachować…
Hrabia Przytrzymalski obrachował się i rzecz w odwłokę puścił, z czasem zaniechał jej całkowicie. Powód zaniechania znalazł się w logice. Ponieważ zgodził się był nazwisko "Przytrzymalski" zmienić na "de Motowidło", zatem żadna dobra racja nie przeszkadzała zmienić je na inne jakie, byle tytułem przyozdobione. Tu jednak znajdował się sęk do rozbicia nieco trudny. Hrabiczowie w owych pierwotnej kreacji czasach nie byli jeszcze tak dalece na posagi zgłodniali, jak to się trafia obecnie, nie pchali się tak do lada Motowidła. Polowanie na posagi odbywało się w kniejach lepiej podszytych, ojcowie zaś i matki okazywali drażliwość niesłychaną we względzie mezaliansów, których się wystrzegano, jak grzechów śmiertelnych. Przytrzymalski przeto, acz hrabia, ale hrabia z podstarościch, nie mógł liczyć na konkurenta do córki swojej ze sfery hrabiowskiej. To też, hrabia Roderyk znalazł się, jakby stworzony dla niego umyślnie. Hrabia Przytrzymalski zgłosił się do niego w momencie stanowczym, kiedy ten, obarczony przez wierzycieli a przygnieciony rachunkami, zabłąkał się w labiryncie i wyjść nie umiał, drząc za każdym turkotem zwiastującym mu gościa nowego.
Oj, goście-ż to byli!…
Hrabia Roderyk przyjmował ich zrazu i wymyślił był sobie odpowiedź, którą każdemu dawał:
– Ja nie wiem o niczem.. Ja wiedzieć nie chcę o długu żadnym…
– Ależ skrypt, panie hrabio!… rewers jak byk!…
– Ja nie… Jam nie dawał żadnego skryptu, żadnego rewersu, żadnego byka…
– Nie pan hrabia, ale świętej pamięci ojciec pana hrabiego…
– To mój ojciec, ale nie ja… Niechże więc ojciec mój…
– Ha ha!… ho ho!… – grzmiał kredytor. Jeżeli tak, to droga dla mnie otwarta… Wyduszę z ciebie, mości hrabio, wszystko, tak że ci jeno hrabstwo zostanie…
Ponieważ wybieg ten, acz dosyć dowcipny, nie udawał się, więc się hrabia Roderyk wział na inny. Jak tylko turkot gościa miarkował, wnet uciekał i chował się. Chował się dobrze – do piwnicy – i sługom mówię kazał, że hrabiego w domu nie ma. Wiadomo jednak, co to są sługi naszę. Narzeka się na nie nie od dziś i nie od wczoraj. Lokaje powiadali, że hrabiego w domu nie ma i pozostawali przy tem dla tego jedynie, że ich nie naciskano. Wierzyciele zaś nic nalegali, im bowiem nie chodziło o to wcale, ażeby się z młodym hrabią widzieć koniecznie. Długi odnosiły się nie do osobistości, a do majątku. Inaczej jednak wypadło, gdy przybył hrabia Przytrzymalski. Ten miał nie do majątku, a do osobistości interes, nie zadowolnił się więc odpowiedzią, jaką mu lokaj na pierwsze dał zapytanie.
– Nie ma, powiadasz… – rzekł. Hm… Nie ma w domu… Gdzież jest?…
– Proszę jaśnie pana…
– Gdzieś przecie być musi…
– No… a… jużci…
– Pojechał?…
Lokaj na to odpowiedział milczeniem, wykrzywiając gębę i z nogi na nogę przestępując.
– Nie pojechał?…
– Jużciż nie, proszę jaśnie pana…
– Więc poszedł?…
– Jużciż tak, proszę jaśnie pana.. – Poszedł?… mów wyraźnie… – Poszedł…
– Dokąd?… na polowanie?…
– Aha!… nasz młody pan hrabia taki do polowania, jak…
– Jak co?…
– Jak… z przeproszeniem jaśnie pana… jak, nie wiem co…
– Dokądże poszedł?… Do ekonomówny może, w koperczaki?…
– Chi chi chi – zaśmiał się lokaj, głowę na bok odwracając.
– Macie tu, słyszałem ekonomównę, niby orzeszek łuszczak…
– A niczego sobie…
– Więc może miody hrabia cholewki do niej smali…
– O!… co to, to nie… Miałaby ona czas postarzeć się, odmłodnieć i znów się postarzeć, zanimby się nasz hrabia namyślił nad smaleniem cholewek do niej…
– Poszedł tedy do ogrodu?…
– Do ogrodu?… ale gdzieżtam!…
– Dokądże więc?… Jeżeli nigdzie nie pojechał, nigdzie nie poszedł, w powietrze nie wyleciał, a zatem schować się musiał…
– Nu, jużci…
– Schował się?…
– Nu tak, proszę jaśnie pana… Schował się do piwnicy, bo to, proszę jaśnie pana, napastują pana hrabiego… a!… niech pan Bóg i Matka przenajświętsza broni!…
– Kredytorowie?… co?…
– Nu, jużci, proszę jaśnie pana… któżby inny…
– Pójdźże do pana hrabiego i powiedz mu, że przyjechał napastnik innego rodzaju, nie kredytor, hrabia Andrzej Przytrzymalski, który pragnie widzieć się z nim w jego własnym interesie…
Lokaj odszedł, nie było go przez chwilę, powrócił wreszcie z odpowiedzią, że hrabiego Roderyka nie ma.
– Mówiłeś mu, że przyjeżdżam w jego własnym interesie?…
– To bo to jest… Jakiem tylko o interesie wspomniał, jak na mnie nie zakrzyczy: Nie ma w domu!… nie ma w domu!… nie ma w domu!….
– Hum!…! – mruknął hrabia Przytrzymalski. Pójdźże i powiedz, że hrabia Przytrzymalski żadnego nie ma interesu…
– Może by jaśnie pan sam pofatygować się zechciał…
– A!… hę?… Dobrze… Pokażże mi drogę…
Hrabia Roderyk, usłyszawszy wejście czyjeś i myśląc zapewne że to lokaj, stanął po środku w postawie imponującej; spostrzegłszy jednak że to ktoś obcy, przysiadł nagle, smyknął za beczkę i wsunął się we framugę. Gość widział ten manewr, uśmiechnął się i szedł dalej, a zatrzymawszy się przed framugą, przemówił głośno:
– Panu hrabiemu dobrodziejowi!…
Hrabia Roderyk obejrzał się po za siebie, jakby wypatrując ażali nie ma tam gdzie dziury, zdolnej schronić osobistość jego: nieznalazłszy jednak takowej, wysunął się, stanął, w oczy przybyszowi spojrzał i zaczął:
– Jak Boga kocham, to nie ja, to papa… Ja nigdy w życiu nie dawałem, nie wystawiałem, nie podpisywałem żadnego skryptu, żadnego rewersu, żadnego byka… Jak pana Boga kocham!…
Powiedziawszy to, nosem czmychać począł, jakby mu co zatkało kanał organu powonienia.
– Panu hrabiemu dobrodziejowi!… – powtórzył hrabia Andrzej, puszczając mimo uszów przemówienie gospodarza domu. Ja tu sobie po prostu z wizytą sąsiedzką… Dowiedziawszy się, żeś się hrabia schował…
– Ja się schował?… – przerwał hrabia Roderyk.
– Dowiedziawszy się, żeś się hrabia ukrył..
– Ja się ukrył?…. Jak Boga kocham…
– Dowiedziawszy się, żeś się hrabia schronił od much… – poprawił się pospiesznie hrabia Andrzej – postanowiłem odszukać go i schronienie z nim podzielić…
– Ja, jak Boga kocham, nie winien nic nikomu… nic nie mam ani do oddawania, ani do dawania..
– Ba… alboż to ja utrzymuję co innego… Ja pod tym względem tak dalece odmiennej jestem opinii, iż sam mam hrabiemu coś do dania…
Czmychając nosem, hrabia Roderyk wpatrzył się w hrabiego Andrzeja z wyrazem nie małego zadziwienia w oczach. Po chwili rzekł:
– A to!…
– A tak… mam coś do dania…
– Mnie?…
– Tak, panu, mości hrabio…
Hrabia Roderyk czmychnął podwójnie nosem razy kilka. Widocznem było wrażenie, jakie na niego słowa hrabiego Andrzeja wywarły; widocznem oraz było, że ten z wrażenia korzystać chce, dodał bowiem z pośpiechem:
– Ale potrzeba żebyśmy wyszli z piwnicy, pomimo że tu tak dobrze, tak chłodno, tak much nie ma… Chodźmy…
Hrabia Roderyk nosem czmychnął.
– Chodźmy, hrabio…
– Thu thu… ależ, kiedyż bo tam… kto wie, czy… thu thu… nie ma kogo takiego co wziąć chce…
– I… ktoby też tam był!…. A zresztą, chociażby i był, to pan hrabia, ja hrabia, hrabiów dwóch gdy czoło postawi, to… hm… niech kto wziąć co spróbuje!….
Przy słowach tych, wcisnął hrabiemu Roderykowi rękę pod ramię i wyprowadził go na światło dzienne, na którem, jak na toż, trzech naraz wierzycieli drogę im zastąpiło.
– Co to?…… – zapytał hrabia Andrzej. Wierzyciele, w tonie na impertynencję zakrawającym, pretensje swoje przedstawili.
– Precz!….
– Ehe!…… – zawołał jeden. Precz?….
– Precz!…… – krzyknął hrabia Andrzej, przytrzymując hrabiego Roderyka, który rwał się do piwnicy z powrotem. Nie ma tu do dawania nic!…. Na drogę prawa!… na drogę prawa!…. a nie, to psami wyszczuć każę!…. Hej!….
Ostatni wykrzyknik stosował się do sług i znamionował, że pogróżka bliską jest urzeczywistnienia. Wierzyciele, uszy jeno po sobie złożyli i wynieśli się.
– A co!… – odezwał się hrabia Andrzej. Co dwóch hrabiów, to nie jeden…
Hrabia Roderyk śmiał się po cichu śmiechem urywanym:
– Chi chi… chi chi… chi chi chi…
Obrót, jaki rzecz wzięła, widocznie mu wielkie sprawił zadowolnienie. Wyśmiawszy się, nosem czmychał.
– Teraz zaś – zaczął hrabia Andrzej – oto co zrobimy… Pojedziemy…
– Dokąd?…
– Do mnie… Tam ci żaden kredytor w oczy nie spojrzy… Siądziesz ze mną do pojazdu, swemu zaś pojazdowi później przyjść każesz…
Wsunął mu rękę pod ramię, poprowadził, do powozu, wsadził i uwiózł.
W Motowidle otoczono gościa względami i nadskakiwaniem. Hrabia Roderyk nosem czmychał i rad był foldze, jakiej doznawał przez ciąg kilkodniowego pobytu pod gościnną strzechą.
Sam powrót do domu zwlekał, odkładając takowy od dnia do dnia. Podobało mu się w Motowidle, nie dla tego że była fam przejrzysta panna na wydaniu, na którą on patrzył z ukosa i która się do niego wcale nie odzywała, ale dla tego, że go kredytorowie nie nagabywali. Oddychał piersią pełną, szeroko, na wzór Farysa w Arabistanie, gdy huragan zwalczony u stóp jego legł, i oddychałby tak Bóg wie jak długo, gdyby go hrabia Andrze nie ocucił.
– No cóż hrabio… – zapytał ten ostatni razu pewnego – ciekawyś wiedzieć, co ci do dania mam?…
– Thm thm… ja?… ciekawy?
– No tak… Wiesz przecie, żem ci coś dać obiecał…
– To jest… thm… wiem przecie…
– Coż?… jak ci się zdaje?…
– Mnie się nic nie zdaje… Mnie… thm thm… – Chciałbyś jednak dowiedzieć się nakoniec?…
– To jest… tak… thm… nakoniec…
– Owóż, mam ci do dania pannę Emilję, córkę moją jedynaczkę… Chcesz… bierz; nie chcesz… wracaj na pastwę wierzycieli…
– Thm… thm… – odczmychnął powoli hrabia Roderyk.
– Jakże się decydujesz?… hę?…
– Thm… thm…
– Wolisz mieć żonę, czy wierzycieli na karku?… Z żoną, widzisz, dostanie ci się Motowidło, a przytem, ja się do interesów twoich wezmę i potrafię coś tam kredytorom z paszczy wykręcić… Będę się z nimi sam ujadał, ciebie o nic głowa nie zaboli.. Ty mi tylko plenipotencję dasz…
– Ja… dać?… za nic!… – zawołał hrabia Roderyk z przerażeniem.
– Podpiszesz…
– Podpisać?… nie!…
– Więc imię i nazwisko swoje u spodu półarkusza białego papieru nakreślisz…
– Thm… thm…
Zaręczyny i po zaręczynach ślub odbyły się następnie gładko. Teść, na mocy nakreślonego na czystym papierze imienia i nazwiska, zajął się interesami zięcia szczerze i z dóbr rozległych potrafił dla niego oczyścić wioskę jedną, w której państwo młodzi zamieszkali, i zamieszkiwali w niej, aż do śmierci hrabiego Andrzeja. Hrabia Andrzej dopiął swego, hrabstwo córce pozostawiając; doczekał się jeszcze i tej pociechy, że piastował wnuczkę, hrabiankę Juleczkę i wnuka, hrabiego Fredzia.