Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pod obuchem. Tom 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod obuchem. Tom 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 409 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Lat temu kil­ka, w prze­jeź­dzie przez Kra­ków, za­trzy­ma­łem się był na dni parę w ho­te­lu. Dzia­ło się to w po­rze od­la­ty­wa­nia ptac­twa do cie­płych kra­jów, tego ptac­twa bez­skrzy­dłe­go, któ­re od skrzy­dla­te­go róż­ni się nie­tyl­ko bra­kiem skrzy­deł, ale oraz i tem jesz­cze, że ogól­nie rzecz bio­rąc, w wę­drów­ce wię­cej po­no­si szko­dy, niż po­żyt­ku. Z ptac­twem skrzy­dla­tem rzecz ma się na od­wrót. Mniej­sza jed­nak o to. Wy­mow­niej­si ode­mnie pi­sa­li o po­dró­żach, ko­rzyść z któ­rych mo­gła­by być ogrom­ną, ol­brzy­mią, gdy­by….. po­bud­ką onych była nie moda, lecz po­trze­ba. Moda sta­no­wi całe złe. Jest to Baal no­wo­cze­sny, sto­ją­cy sil­nie, nie­wzru­sze­nie; bra­my pie­kiel­ne i nie­bie­skie nie prze­mo­gą go – ha!… cóż na to po­ra­dzić!…. Trze­ba chy­ba przy­jąć fakt tak, jak jest.

Owóż fakt jest, a wo­bec fak­tu tego sta­ry nasz Kra­ków nie po­zo­sta­je bez zna­cze­nia. W wę­drów­kach co­rocz­nych ptac­twa na­sze­go przy­pa­da mu funk­cja eta­pu po­pa­so­we­go. Po­dróż­ni­cy z nad Wi­sły, od Nie­mna i od Dnie­pru za­trzy­mu­ją się pod Wa­we­lem, od­po­czy­wa­ją i cią­gną da­lej. By­wa­ją mo­men­ty, w któ­rych sta­ry gród bit­kiem jest na­bi­ty.

Nie tra­fi­łem na mo­ment taki. Spóź­ni­łem się nie­co. Za­wie­ru­cha głów­na prze­wa­li­ła się już była, i to co prze­cią­ga­ło, byli to ma­ro­de­rzy, wle­ką­cy się z tyłu. Ho­te­le sta­ły pust­ka­mi pra­wie. Sa­lo­nów ja­dal­nych nie za­peł­nia­ły w po­rze obia­do­wej, tłu­my pstre a gwar­ne, ka­le­czą­ce dwa mia­no­wi­cie ję­zy­ki, wy­da­ne na pa­stwę tu­ry­stów na­szych: pol­ski i fran­cu­ski.

W sali ja­dal­nej ho­te­lu, któ­ry mi go­ścin­no­ści uży­czał, za­sta­wio­nej sto­li­ka­mi o kil­ku na­kry­ciach, zna­la­złem się sam je­den, gdym wszedł do ta­ko­wej. Zdzi­wi­ło mnie to tro­chę. Spo­dzie­wa­łem się, że w Kra­ko­wie nie jest prze­cie tak pu­sto.

– Czy to go­dzi­na obia­do­wa?… – za­py­ta­łem gar­so­na, gdy ten po­sko­czył ku mnie z za­py­ta­niem: Co wiel­moż­ny pan roz­ka­że?….

– Obia­do­wa, pro­szę wiel­moż­ne­go pana… – od­po­wie­dział

– Nie ma­cie chy­ba w ho­te­lu ni­ko­go… – A nie… Nu­me­ry po­zaj­mo­wa­ne…

– Nie wszyst­kie jed­nak…

– No… nie… Wsze­la­ko..

Przy­po­mnia­łem so­bie, że na pod­sie­niu wi­dzia­łem na­zwisk kil­ka kre­dą na ta­bli­cy wy­pi­sa­nych i na­wet czy­ta­łem ta­ko­we. Nie po­su­wa­łem więc in­da­ga­cji da­lej. Ka­za­łem so­bie po­dać je­dze­nie i Czas, za­mie­rza­jąc po­łą­czyć dwa po­żyt­ki ra­zem: po­kar­mić i cia­ło i du­szę – pierw­sze por­cją jed­ną ja­kie­goś tam da­nia, nig­dy bo­wiem w Kra­ko­wie dwóch por­cyj zjeść nie by­łem w sta­nie; dru­gą wo­nią po­li­ty­ki, wy­dzie­la­ją­cą się ze szpalt tej ga­ze­ty. I gdym się tak kar­mił dla dwóch na­raz ży­wo­tów, dla do­cze­sne­go i dla wiecz­ne­go, do sali wszedł je­go­mość ja­kiś. Spoj­rza­łem nań; wy­dał mi się zna­jo­mym. Wzrost mier­ny, po­sta­wa szy­kow­na, mina po­waż­na, wiek trzy­dziest­ka skoń­czo­na, ubra­nie sta­ran­ne, ale nie­wy­szu­ka­ne, wło­sy, bro­da i wąsy uło­żo­ne w spo­sób ozna­cza­ją­cy, iż są one przed­mio­tem pa­mię­ci, ale nie pie­czo­ło­wi­to­ści. Wszedł z pa­le­to­tem na ręku i w ka­pe­lu­szu na gło­wie. Pa­le­tot i ka­pe­lusz od­dał kel­ne­ro­wi i za­jął miej­sce przy sto­li­ku, sto­ją­cym tuż obok tego, przy któ­rym sie­dzia­łem.

– Zna­jo­my… – my­śla­łem so­bie, rzu­ca­jąc na nie­go okiem z boku – ale gdzie? zkąd?…. tego so­bie przy­po­mnieć nie mo­głem.

– Gdzie?…. zkąd?…. hm?….

Uto­pi­łem wzrok w Cza­sie, my­śląc iż z nie­go może przy­po­mnie­nie mi wy­sko­czy, uto­pi­łem na­stęp­nie wzrok w ol­brzy­mim roz­bra­tlu, urą­ga­ją­cym roz­mia­ra­mi swo­je­mi ape­ty­to­wi memu, wznió­słem oczy do góry i – omal dło­nią w czo­ło się nie pal­ną­łem. Ów zna­jo­my był mi wca­le nie­zna­jo­mym. Zna­łem go z wi­dze­nia, i to nie jego oso­by, a tyl­ko wi­ze­run­ku, któ­ry mi wpa­dał w oczy nie­raz i nie w jed­nem miej­scu. Oglą­da­łem wi­ze­ru­nek jego na płót­nie i na pa­pie­rze, pod po­sta­cią por­tre­tu far­ba­mi olej­ne­mi, pod po­sta­cią li­to­gra­fii, fo­to­gra­fii i drze­wo­ry­tu. Przy­po­mnie­nia raz wy­wo­ła­ne przy­pro­wa­dzi­ły mi na pa­mięć i ży­cio­rys męża tego, skre­ślo­ny kil­ka­krot­nie w pi­smach cza­so­wych. De fil en aigu­il­le – jak po­wia­da­ją Fran­cu­zi – po­czą­łem też przy­po­mi­nać so­bie i na­zwi­sko jego:

– Rur.. rura… hur. kr. bor. bura… bira. Pa­mię­ta­łem do­brze, że li­te­ra "r" od­gry­wa w niem rolę głów­ną i, dzię­ki usil­nej pra­cy pa­mię­cio­wej, któ­rej się od­da­łem, wpa­dłem na "Bu­ra­kow­ski", z "Bu­ra­kow­skie­go" na "Chmur­ski", a z "Chmur­skie­go" na "Wur­ski". Nie wie­le bra­kło, że­bym w głos nie za­wo­łał:

– Jan Bap­ty­sta Wur­ski!…. Po­wstrzy­mać się jed­nak zdo­ła­łem od ma­ni­fe­sta­cji tej i za­ją­łem się po­ko­ny­wa­niem roz­bra­tla.

Peł­niąc czyn­ność tę nie­ła­twą – roz­bra­tle kra­kow­skie, pod wzglę­dem po­ko­na­nia onych, przed­sta­wia­ją do roz­wią­za­nia za­da­nie nie lada – przy­plą­ta­ła mi się do gło­wy myśl na­stę­pu­ją­ca:

– Ów Jan Bap­ty­sta Wur­ski, od któ­re­go mam za­szczyt znaj­do­wać się o kro­ków kil­ka, jest to nie­za­wod­nie jed­na z il­lu­stra­cyj na­szych… O tak… Zką­dże by bo­wiem, gdy­by tak nie było, wi­ze­run­ki jego ta­kie znaj­do­wa­ły roz­po­wszech­nie­nie!…. A ży­cio­ry­sy?…. ży­cio­ry­sy?….

Ła­ma­łem i wy­ła­my­wa­łem pa­mięć; przy­wo­ły­wa­łem na po­moc Czas , na wi­dok któ­re­go wzdy­chać po­czą­łem; pod­da­wa­łem mózg róż­nym w ra­zach po­dob­nych prak­ty­ko­wa­nym pró­bom gim­na­stycz­nym; nie by­łem w sta­nie przy­po­mnieć so­bie, co mia­no­wi­cie ży­cio­ry­sy opie­wa­ły, in­a­czej, czem za­sły­nął ów mąż zna­ko­mi­ty, o któ­re­go na­zwi­sku i dwóch imio­nach po­tom­ność bę­dzie wie­dzia­ła. Po­tom­ność bę­dzie wie­dzia­ła, a ja nie wiem. No – nie wiem. Śród czy­tel­ni­ków, co na tę ra­mo­tę moją uwa­gę zwró­cić ra­czą, nie znaj­dzie się za­pew­ne ani je­den, nie­zna­ją­cy z na­zwi­ska i imion Jana Bab­ty­sty Wur­skie­go; ja zaś nic o nim nie wie­dzia­łem. Uczo­ny lito?…, rze­mieśl­nik?…, ar­ty­sta?…, prze­my­sło­wiec?…, urzęd­nik?…, spe­ku­lant?…, fi­lan­trop?…, pi­sarz?…, mąż sta­nu? po­eta?…. Wszyst­kie kwa­li­fi­ka­cje zna­ko­mi­to­ści mia­łem na nit­ce pa­mię­cio­wej, prze­su­wa­jąc ta­ko­we, jak prze­su­wa się pa­cior­ki ró­żań­ca; nie zda­ło się to wszyst­ko na nic – nie od­kry­łem ta­jem­ni­cy zna­ko­mi­to­ści. Po­czął się już był w umy­śle moim for­mo­wać za­miar zu­chwa­ły, za­cze­pić Jana Bab­ty­stę Wur­skie­go. Ukła­da­łem już so­bie na­wet prze­mó­wie­nie sto­sow­ne:

– Pa­nie, nie chcę opu­ścić zręcz­no­ści, jaka mi się przy­pad­kiem na­strę­czy­ła, zło­że­nia hoł­du oso­bi­sto­ści tak zna­ko­mi­tej… Ty­łem o panu sły­szał, że… praw­dzi­wie…

Mia­łem się zwró­cić ku nie­mu, w uśmiech fi­zy­ogno­mię ustro­ić i prze­mó­wie­nie po­wyż­sze z na­ci­skiem od­po­wied­nim wy­re­cy­to­wać, gdy wej­ście do sali go­ści no­wych dys­trak­cję mi spra­wi­ło. We­szli – było ich czwo­ro. – Ptac­two.… – po­wie­dzia­łem so­bie pod no­sem, po chwi­li zaś do­da­łem: kul­fon…

Do­da­tek ostat­ni sto­so­wał się do je­go­mo­ści, któ­ry w tem gron­ku ode­gry­wać zda­wał się rolę głów­na.; wy­glą­dał na ojca ro­dzi­ny. Wia­do­mo wam jest, ła­ska­wi czy­tel­ni­cy, że kul­fo­na­mi na­zy­wa­no pie­nią­dze obe­rznię­te. Owóż je­go­mość ów, ów oj­ciec ro­dzi­ny, rzu­cił się mi w oczy pod po­sta­cią pie­nią­dza obe­rznię­te­go – obe­rznię­te­go do­ko­lu­sień­ka. Krót­kie jego nogi wy­glą­da­ły, jak­by obe­rznię­te, przy­płasz­czo­na gło­wa wy­da­wa­ła się obe­rznię­tą, uszy po­obrzy­na­ne, nos obe­rznię­ty, ręce obe­rznię­te, pal­ce obe­rznię­te, co zaś naj­go­rzej, wy­raz, jaki z ob­li­cza jego przez przy­mglo­ne prze­glą­dał źre­ni­ce, świad­czył o obe­rznię­ciu du­szy. Był to, sło­wem jed­nem, kul­fon w po­sta­ci czło­wie­czej, du­kat bez war­to­ści. Kul­fo­no­wi temu to­wa­rzy­szył wy­ro­stek lat pięt­na­stu i dwie damy.

– To ro­dzi­na… – po­my­śla­łem, rzu­ciw­szy po raz pierw­szy na gro­no to okiem.

Po­wtór­ny ato­li rzut oka wąt­pli­wość we mnie wzbu­dził.

Po­mię­dzy czte­re­ma temi oso­bi­sto­ścia­mi nie za­cho­dzi­ło naj­mniej­sze ro­dzin­ne, fa­mi­lij­ne po­do­bień­stwo. Każ­de z in­nej było becz­ki. Je­go­mość miał wło­sy pło­we, niby po­pio­łem przy­sy­pa­ne i do czo­ła a skro­ni się kle­ją­ce, wzro­stu był ma­łe­go, szczu­pły, nie­co po­chy­lo­ny, nos pła­ski, oczy sen­ne. Wy­ro­stek wy­glą­dał jędr­nie i wy­da­wał sobą Se­nii­tę, wzro­stem nie o wie­le prze­cho­dził je­go­mo­ści, lecz ocza­mi strze­lał żywo, a miał je czar­ne, rów­nie jak wło­sy, któ­re się kę­dzie­rza­wi­ły nad czo­łem i na skro­niach; nos wy­pu­kły nie­co po środ­ku i usta moc­no czer­wo­ne a za­śli­nio­ne zda­wa­ły się uka­zy­wać bar­dzo wy­raź­nie na po­cho­dze­nie w pro­stej li­nii od jed­ne­go z dwu­na­stu sy­nów Ja­kó­ba.

Wraz z je­go­mo­ścia i wy­rost­kim we­szły jej­mość i pan­na.

Jej­mość, była to dama wiot­ka, smu­kła, słusz­na, nosa po­cią­głe­go, wło­sów ja­sno blond, oczów ja­sno­błę­kit­nych, cery przej­rzy­stej.

Pan­na, lat oko­ło dwu­dzie­stu, dużo od jej­mo­ści niż­sza, mo­dro­oka sza­tyn­ka, na­le­ża­ła do ro­dza­ju tych po­sta­ci, sym­pa­tycz­nych, któ­re po­sia­da­ją wła­sność za­trzy­my­wa­nia na so­bie uwa­gi. Pulch­niut­ka, szy­kow­na, mia­ła jesz­cze i tę za­le­tę, że pa­trzą­ce­mu na nią przed­sta­wia­ła się pod po­zo­rem pry­zma­tu, przez któ­ry świat wy­glą­da ró­żo­wo; taka jej z oczów, i z po­sta­ci ca­łej bila we­so­łość, po­łą­czo­na z wy­ra­zem na­iw­no­ści dzie­cin­nej, za­praw­nej cie­ka­wo­ścią, wła­ści­wą dzie­ciom roz­trop­nym. Kształ­ty pra­wie kla­sycz­ne – mo – głą­by na­wet rzeź­bia­rzo­wi po­zo­wać, cera świe­ża, płeć de­li­kat­na, rysy ob­li­cza na­la­nie, czy­ni­ły z niej stwo­rzeń­ko cale po­nęt­ne, i jak nie­bo od zie­mi, tak od je­go­mo­ści, jejm­ci i wy­rost­ka róż­ne. Je­go­mość i jej­mość mo­gli W mał­żon­kiem i mał­żon­ką, zda­wa­ło się ato­li ostem i ab­so­lut­nem nie­po­do­bień­stwem, aże­bym; to ro­dzi­ciel­stwo, ale po­kre­wień­stwo łą­czył ich z wy­rost­kiem i z pan­ną i, aże­by po­mię­dzy dwoj­giem tych ostat­nich inny jak pro­stej zna­jo­mo­ści za­cho­dził sto­su­nek.

Pan­na – przy­znam się do "grze­chu – spra­wi­ła mi dys­trak­cję nie­ja­ką i wagę moją od roz­bra­tla, Cza­su i za­gad­ko­wej zna­ko­mi­to­ści od­wró­ci­ła. Z przy­jem­no­ścią nie­kła­ma­ną pa­trza­łem na nią. Gron­ko usa­do­wi­ło się tu obok mnie, przy sto­li­ku, któ­ry od Jana Bab­ty­sty prze­gra­dzał sto­lik, przy któ­rym sie­dzia­łem, tak­że zna­la­złem się po środ­ku, po­mię­dzy il­lu­stra­cji, z wi­ze­run­ków mi zna­ną, a to­wa­rzy­stwem, o któ­rem nie mia­łem no­cji naj­mniej­szej. Spo­tka­ne przy­pad­ko­we i prze­lot­ne. Ani prze­czu­wa­łem że oso­by te są wzglę­dem mnie tak, jak oso­by któ­re au­tor dra­ma­tycz­ny na pierw­szej spi­su­je stro­ni­cy.

Pan­na prze­szko­dzi­ła mi za­sta­wiać się nad Ja­nem Bab­ty­stą Wur­skim.

Od­su­ną­łem Czas na bok i wzią­łem się do roz­bra­tla.

Jed­nak­że, w księ­dze prze­zna­czeń za­pi­sa­nem snać było, aże­bym go nie spo­żył spo­koj­nie, bo oto Jan Bab­ty­sta Wur­ski za­in­try­go­wał mnie pozą, jaką przy­brał. Na­pu­szył się, na­stro­ił minę na ton dumy szla­chet­nej, po­pra­wi! nie­co czu­pry­ny i na gar­so­na za­wo­łał:

– Czas!… ..

Znaj­do­wa­łem się w po­sia­da­niu tego pi­sma sza­cow­ne­go i nie mia­łem nic pil­niej­sze­go, jak po­spie­szyć z ustą­pie­niem one­go za­ko­mi­to­ści. Nie otrzy­ma­łem za to, ani kiw­nię­cia gło­wy. Nie cho­dzi­ło mi jed­nak o to. Za­do­wol­nie­nie we­wnętrz­ne słu­ży­ło mi za po­dzię­kę, wraz zaś z za­do­wo­le­niem do du­szy, wsu­nę­ły mi się w słuch wy­ra­zy na­stę­pu­ją­ce.

Py­ta­nie: " Co to za jed­ni, ci pań­stwo?…. "

Od­po­wiedź:,. A to pro­szę, pro­szę pana, z Mo­to­wi­dła.. "

Py­ta­nie: "Z Mo­to­wi­dła?"

Od­po­wiedź: "Tak, pro­szę pana… "

Py­ta­nie: "Jak się na­zy­wa­ją?…. "

Od­po­wiedź: "Pro­szę pana, na­zy­wa­ją… się pan hra­bia sta­ry, pan hra­bia mło­dy, pani hra­bi­na i pan­na hra­bian­ka… "

Py­ta­nie: "Czy w ho­te­lu, śród służ­by, jest kto ro­zum­niej­szy od cie­bie?…. "

Od­po­wiedź: "Jest, pro­szę pana… "

Py­ta­nie "A kto?…. "

Od­po­wiedź: "Obe­rkel­ner, pro­szę pana… "

– Po­daj mi zupy po­mi­do­ro­wej… – ode­zwał się Jan Bab­ty­sta – i bu­tel­kę Bor­de­aux…

– Więc to oj­ciec, mat­ka, syn i cór­ka… – po­my­śla­łem so­bie, spo­glą­da­jąc nie bez zdzi­wie­nia na czwo­ro lu­dzi, któ­rzy się wy­da­wa­li zbie­ra­ni­ną ze czte­rech stron świa­ta.

Te­raz i mnie oni za­cie­ka­wi­li – Od­wró­ci­łem uwa­gę od – zna­ko­mi­to­ści, a zwró­ci­łem ją cał­ko­wi­cie na ro­dzi­nę kul­fo­na, ozdo­bio­ne­go ty­tu­łem smut­ne­go zna­cze­nia, a wy­glą­da­ją­ce­go smut­nie, jak ty­tuł ów. Bie­dac­two! Wy­raz ob­li­cza jego wzbu­dzał uczu­cie po­li­to­wa­nia. Oczy przy­mglo­ne i war­ga dol­na nie trzy­ma­ją­ca się gór­nej, ce­cho­wa­ły go pięt­nem idjo­ty­zmu, któ­ry har­mo­ni­zo­wał nie źle z me­lan­cho­lij­ną twa­rzą hra­bi­ny, lecz nie zga­dzał się by­najm­niej z błysz­czą­ce­mi spry­tem oczę­ta­mi hra­bi­cza i z ja­śnie­ją­ce­mi roz­trop­no­ścią ocza­mi hra­bian­ki.

– Ja­kaś na­tu­ry igrasz­ka!… – po­wie­dzia­łem sam do sie­bie.

Na­tem za­koń­czyć się mia­ły spo­strze­że­nia moje, gdy znów, z le­wej stro­ny, do słu­chu mego do­szedł szept.

Py­ta­ni'! "Jak się na­zy­wa­ją?…. ''

Od­po­wiedź: "Dzie… dzie.. dzie-rze­jew­scy, pro­szę pana… "

Py­ta­nie: "Dzie­rze­jew­scy?…. " Od­po­wiedź:" Tak jest, pro­szę pana… "

– Hm… – mruk­nął Jan Bab­ty­sta.

Mruk­nię­cie to było wy­mow­nem, jak wy­mow­nem bywa mil­cze­nie w ra­zach pew­nych, jak w in­nych znów ra­zach wy­mow­ne­mi by­wa­ją cy­fry. Usły­szaw­szy je, do­my­śli­łem się od razu, że jest ono po­krew­nem tej ak­cji gra­cza, któ­ra po­le­ga na za­ła­ma­niu roż­ka kar­ty, a na­zy­wa się za­gię­ciem pa­ro­la. Spoj­rza­łem na Jana Bab­ty­stę. Żywo zupę koń­czył, wi­nem po­pił, usta so­bie ser­we­tą ob­tarł, wstał i, ob­cho­dząc sto­lik, przy któ­rym sie­dzia­łem, po­mię­dzy hra­bią a hra­bi­ną się za­trzy­mał.

Hra­bia i hra­bi­na pod­nie­śli na nie­go oczy zdzi­wie­nia peł­ne.

On przez chwil­kę in­try­go­wał ich mil­cze­niem; wresz­cie za­czął:

– Szcze­gól­ny traf!… Ja z pół­no­cy, pań­stwo z po­łu­dnia… zjeż­dża­my się w Kra­ko­wie, jak­by­śmy się umó­wi­li… Wsze­la­ko, pew­ny je­stem, że się pań­stwo ani do­my­śla­cie, co ja za je­den…

– E… hm., e… – od­parł hra­bia, oczy to pod­no­sząc to spusz­cza­jąc – ee… to jest… – ra­mio­na­mi wzru­szył i parę razy kaszl­nął.

– Praw­dzi­wie… – do­da­ła hra­bi­na. Istot­nie… Rze­czy­wi­ście…

– Któż by to jed­nak – za­czął znów pan Bab­ty­sta – ośmie­lił się tak ob­ce­so­wo na­pa­dać na pań­stwo!…. Musi być to ktoś, ma­ją­cy do tego nie­ja­kie pra­wo..,

– Eh… ih… – od­parł hra­bia.

– Pan nas za­cie­ka­wia… – od­rze­kła hra­bi­na.

– Pra­gnął­bym, że­by­ście pań­stwo od­ga­dli… Wi­dy­wa­li­śmy się nie­gdyś…

Hra­bia na krze­śle się po­pra­wił, hra­bi­na błę­kit­ne, hra­bian­ka mo­dre oczy na Ja­nie Bab­ty­ście za­wie­si­ły, hra­bicz zaś, nie dłu­go się na­my­śla­jąc, rzu­cił na­zwi­sko:

– Pan Ka­pu­ściń­ski!…

Mat­ka wzro­kiem naj­przód, na­stęp­nie sło­wa­mi skar­ci­ła syna:

– Co to­bie, Fre­dziu!… co za po­do­bień­stwo do pana Ka­pu­ściń­skie­go!…

– Pan Ło­pa­ta!…

– Fre­dziu!… – upo­mnia­ła hra­bi­cza hra­bian­ka.

– Pan Hro­mo­wicz!… – rzekł chło­piec, ki­wa­jąc się na krze­śle.

– A!… – ode­zwał się hra­bia, ręką ku sy­no­wi ski­nąw­szy.

Fre­dzio jed­nak za­bie­rał się od­ga­dy­wać da­lej i usta już otwie­rał do wy­mó­wie­nia no­we­go ja­kie­goś na­zwi­ska, co pro­po­zy­cję Jana Bab­ty­sty w śmiesz­ność ob­ra­ca­ło, gdy Jan Bab­ty­sta tamę temu po­ło­żył, po­wia­da­jąc swo­je na­zwi­sko i imio­na.

Hra­bia, oczy zmru­ża­jąc, gło­wą ski­nął, hra­bi­na uśmiech­nę­ła się wdzięcz­nie, hra­bian­ka pod­chwy­ci­ła:

– Kto jak kto, a ja od­gad­nąć by­łam po­win­na, przed sa­mym bo­wiem z Mo­to­wi­dła wy­jaz­dem wi­dzia­łam w il­lu­stra­cji por­tret pań­ski i czy… ta­łam…

Tu się za­jąk­nę­ła nie­co, czy­ta­ła snać bo­wiem tyl­ko pod­pis pod por­tre­tem i nic wię­cej, więc za­wa­ha­ła się wy­ma­wia­jąc wy­raz "czy­ta­łam".

– Ne­kro­log pań­ski… – pod­po­wie­dział Fre­dzio.

– Ży­cio­rys. – po­pra­wi­ła hra­bian­ka, rzu­ca­jąc na ki­wa­ją­ce­go się wciąż bra­ta spoj­rze­nie i ru­mie­niąc się lek­ko.

– O… tak… hm… – pod­chwy­cił pan Wur­ski to­nem od nie­chce­nia. Pi­sma od daw­na na­pa­sto­wa­ły mnie o por­tret i o ży­cio­rys i, dzię­ki za­pew­ne nie­dy­skre­cji przy­ja­ciół mo­ich, przy­szły do­jed­ne­go i dru­gie­go… Wi­dzia­łem to i ja… Nie na­tem jed­nak opie­ra­ni pra­wo do zna­jo­mo­ści z pań­stwem… Oj­ciec mój po­zo­sta­wał z hra­bią w sto­sun­kach…

Hra­bia oczy pod­niósł, po­pa­trzył na pana Jana Bab­ty­stę i rzekł:

– A tak.. tak… przy­po­mi­nam so­bie… tak… z oj­cem pań­skim po­zo­sta­wa­łem w sto­sun­kach z po­wo­du…

– Spra­wy spad­ko­wej, je­że­li się nie mylę… do­koń­czył Jan Bab­ty­sta.

– Tak… coś…

– Któ­ra się roz­strzy­gnę­ła kom­pro­mi­sem, na któ­ry we­zwa­ny oj­ciec mój jeź­dził i mnie ze sobą za­brał… Wów­czas to mia­łem za­szczyt po­znać hra­bie­go i hra­bi­nę…

– O! to już i ja przy­po­mi­nam so­bie… – ode­zwa­ła się ta ostat­nia Oj­ciec pań­ski..

– Nie żyje już od lat kil­ku… – z wes­tchnie­niem wtrą­cił Wur­ski. Za ży­cia swe­go czę­sto wspo­mi­nał hra­bie­go i hra­bi­nę z praw­dzi­wem uwiel­bie­niem…

– O!… i my… z na­szej stro­ny… – od­par­ła hra­bi­na – za­cho­wa­li­śmy… chciej mi pan wie­rzyć… dla ojca pań­skie­go… uczu­cie…

– Przy­jaź­ni nie­wy­ga­słej… – pod­po­wie­dział to­nem drwią­cym syn niań­ce.

– Chciej mi pan wie­rzyć… – po­wtó­rzy­ła hra­bi­na z przy­ci­skiem.

– Ma­mie wie­rzyć moż­na… – ode­zwał się mło­dzie­niec, przy­bie­ra­jąc minę pro­tek­cjo­nal­ną – moż­na., o!… moż­na…

Pa­trząc na tego smar­ka­cza, wiel­ką mia­łem ocho­tę wstać i za ucho go po­krę­cić. Uwa­ża­łem, że i pan Wur­ski nie był­by od tego, po­wścią­gał się jed­nak, po­mi­mo że, zda­niem mo­jem, nie po­zo­sta­wa­ło mu nic in­ne­go, jak po­wró­cić na swo­je miej­sce do sty­gną­cej sztu­ki mię­sa. Zda­nie jego ato­li było snać inne, a to dla tego może, że hra­bian­ka pa­trza­ła na nie­go z ta­kim wy­ra­zem, jak­by go o prze­ba­cze­nie pro­si­ła z po­wo­du bra­ta. Nie od­cho­dził, od­zy­wa­nia się hra­bi­cza zim­no uszów pusz­czał, sta­rał się utrzy­mać w to­nie obo­jęt­nie po­waż­nym i za­py­tał w koń­cu:

– Pań­stwo za­pew­ne do ką­piel?….

– A tak… – od­rze­kła hra­bi­na – do Te­plic,

– O! jak­że to się skła­da wy­bor­nie!…. I ja tam jadę…

– Ztam­tąd mamy za­miar udać się do Dre­zna…

– Ja rów­nież…

Po raz pierw­szy je­ste­śmy za gra­ni­cą… – ode­zwa­ła się hra­bi­na z po­spie­chem nie­ja­kiem.

– Je­że­li pań­stwo po­zwo­li­cie, aże­by im słu­żyć za prze­wod­ni­ka…

– Ach!…. i gdzie też…

– Bę­dzie to dla mnie przy­jem­ność rze­czy­wi­sta…

– Sub­jek­cja…

– Naj­mniej­sza… Gdy­bym je­chał do­kąd-in­dziej i dla pań­stwa dro­gę na­kła­dał, by­ło­by to co in­ne­go, ale.. w tęż samą jadę stro­nę i na tym sa­mym wóz­ku… Wszak pań­stwo, ro­zu­mie się, kla­są pierw­szą?….

– Naj­pierw­szą… – była od­po­wiedź hra­bi­cza.

– Py­ta­nie tyl­ko: kie­dy pań­stwo Kra­ków opusz­cza­cie?….

– Ju­tro…

– Wy­bor­nie!…. po­ran­nym, ro­zu­mie się, po­cią­giem… A więc: do zo­ba­czy­ska… spo­tka­my się na dwor­cu.. Adieu…

Po­dał rękę hra­bi­nie, po­dał rękę hra­bie­mu, hra­bian­ce skło­nił się zda­le­ka i po­wró­cił do sztu­ka­mię­sy i Cza­su.

Przy sto­le hrab­stwa za­wią­za­ła się roz­mo­wa ja­kaś pół­gło­sem, któ­ra się roz­po­czę­ła od stro­fo­wań skie­ro­wa­nych do Fre­dzia. Chło­pak bro­nił się mi­na­mi. To nos krzy­wił, to ję­zyk wy­sta­wiał, to usta wy­wra­cał, to oczy przy­mru­żał i wy­ła­my­wał się dzi­wacz­nie na sie­dze­niu, przyj­mu­jąc nie­chęt­nie na­po­mi­na­nia mat­ki, nie­chęt­nie] jed­nak jesz­cze uwa­gi sio­stry. Gdy ta ostat­nia mó­wi­ła, pa­trzał w su­fit i po­ska­ku­jąc na krze­śle, spie­wał so­bie pod no­sem:

– Sowa… żaba… ro­pu­cha… cha­cha… cha­cha…

– Wstydź się, Fre­dziu­niu… – obi­ły się o uszy moje sło­wa hra­bi­ny – wstydź się, w taki spo­sób od­zy­wać się do Ju­lecz­ki, do sio­stry, do ko­bie­ty…

– To nie do niej… to re­fre­nik ulu­bio­nej mo­jej pio­snecz­ki: sowa… żaba… ro­pu­cha… cha­cha… cha­cha… Kto mi śpie­wać za­bro­ni!…. Sowa… żaba… ro­pu­cha… cha­cha… cha­cha… Ju­lecz­ka ko­cha­na, sło­mą na­dzia­na… nana… nana…

Luby chłop­czy­na!II.

W spo­sób, w po­przed­nim opi­sa­ny roz­dzia­le, za­bra­łem zna­jo­mość z oso­bi­sto­ścia­mi, któ­re po­wie­ści ni­niej­szej za wią­za­nie słu­żą. Do­wie­dzia­łem się o ist­nie­niu hra­biow­stwa Dzie­rze­jew­skich z Mo­to­wi­dła i na żywe oczy oglą­da­łem zna­ko­mi­tość. Po obie­dzie, dep­cąc bruk kra­kow­ski, ma­ją­cy wła­sność bu­dze­nia wspo­mnień prze­szło­ści, za­po­mnia­łem o nich. Spre­zen­to­wa­li mi się raz jesz­cze na­za­jutrz, na dwor­cu ko­lei, ale że je­cha­li kla­są pierw­szą, więc tyl­ko się prze­su­nę­li przed ocza­mi mo­je­mi. Hra­bio­stwu to­wa­rzy­szył Jan Bab­ty­sta. Tyle ich wi­dzia­łem. Wpa­dli w od­męt. Oni dla mnie byli ni­czem; ja dla nich by­łem ni­czem; uniósł nas wpraw­dzie je­den i ten sam po­ciąg, ale na to żeby roz­dzie­lić aż do spo­tka­nia się na po­lach Eli­zej­skich. Nie za­ma­rzy­łem o hra­bian­ce na­wet, któ­ra mi w oko wpa­dła. Roz­sta­li­śmy się, nie­zna­jo­mi, z nie­zna­jo­me­mi, – bez żalu bez tę­sk­no­ty, bez… chcia­łem po­wie­dzieć, wspo­mnień, gdy­by mi w pa­mięć nie wry­ła się po­stać Fre­dzia, przed­sta­wia­ją­ca sobą typ chło­pa­ka do­brze wy­cho­wa­ne­go. Po­stać ta pa­mięt­ną mi się sta­ła tak da­le­ce, że ile razy spo­tkać mi się zda­rzy­ło mło­dzień­ca w gu­ście po­dob­nym, za­wsze mło­dy hra­bia Al­fred Dzie­rze­jew­ski na myśl mi przy­cho­dził i wy­pro­wa­dzał za sobą po­sta­cie sta­re­go hra­bie­go, hra­bi­ny, hra­bian­ki i pana Wur­skie­go. I by­li­by oni wszy­scy w Letę dla mnie wpa­dli, gdy­bym się w lat kil­ka póź­niej nie ze­szedł z jed­nym z mo­ich sta­rych i do­brych zna­jo­mych, któ­ry mi ich wszyst­kich przy­po­mniał. Z przy­po­mnie­nia wy­snu­ło się opo­wia­da­nie. To opo­wia­da­nie jest osno­wą po­wie­ści ni­niej­szej.

Zna­jo­my mój wy­mie­nił na­zwi­sko: Dzie­rze­jew­ski.

– Hra­bia… – do­da­łem.

– Eh!… hra­bia… – od­parł z gnie­wem. Jaki hra­bia!…

– Taki, jak i inni..

– Za­pew­ne… – od­rzekł. Ale pro­szę cie­bie, wy­tłu­macz mi rzecz jed­ną, fe­no­men je­den, ra­żą­cy nie­lo­gicz­no­ścią.. Ty, co się pió­rem ba­wisz, a za­tem i z książ­ka­mi masz do czy­nie­nia i my­śle­niu się nie­kie­dy od­da­jesz, wie­dzieć by? po­wi­nien, dla cze­go od­stę­pu­ją od tra­dy­cji ci wła­śnie, co tra­dy­cji naj­moc­niej hoł­du­ją… dla­cze­go wy­znaw­cy prze­szło­ści na prze­szłość plwa­ją?… Wszak ko­ko­szą woj­nę spro­wa­dzi­ły ty­tu­ły; wszak kon­sty­tu­cje 1638 i 1641 za­bra­nia­ją wprost, kon­sty­tu­cja zaś 1673 za­bra­nia pod karą per­pe­tua in­fa­miae uży­wa­nia ty­tu­łów cu­dzo­ziem­skich; wszak sejm 1738 po­no­wił i po­twier­dził tę usta­wę, któ­rą za­przy­się­gał (1764) Sta­ni­sław Au­gust w pak­tach kon­wen­tach… Po­wiedz­że ty mnie – koń­czył mój zna­jo­my – zkąd to po­cho­dzi, że naj­gor­liw­si tra­dy­cji wsze­la­kich wy­znaw­ce, dla tej jed­nej wy­ją­tek czy­nią?…

– Ułom­ność na­tu­ry ludz­kiej… – od­po­wie­dzia­łem…

– Ułom­ność!…. burk­nął. Brak lo­gi­ki…

– Wła­śnie brak lo­gi­ki jest ułom­no­ści naj­czyst­szym wy­ra­zem.. Pa­mię­ta­ją o jed­nem, za­po­mi­na­ją o dru­giem, sto­sow­nie do tego, jak im wy­da­je się, że bę­dzie wy­god­niej, do­god­niej, ko­rzyst­niej, bez­piecz­niej lub pięk­niej.. Gdy­by, na­przy­kład, Dzie­rze­jew­ski nie był tego prze­ko­na­nia, że mu z ty­tu­łem hra­bie­go do twa­rzy, z pew­no­ścią by ta­ko­we­go nie uży­wał…

Zna­jo­my mój śmie­chem par­sk­nął i opo­wia­dać za­czął.

Opo­wia­da­nie to upla­stycz­ni­ło mi – że się tak wy­ra­żę – po­stać hra­bie­go Ro­de­ry­ka Dzie­rze­jew­skie­go, ze­szłe­go na nice po­tom­ka rodu, któ­ry zaj­mo­wał krze­sła w se­na­cie, dzier­żył bu­ła­wy i pa­sto­ra­ły, słu­żył spra­wie pu­blicz­nej orę­żem i radą i zmar­niał, zsu­nął się na re­pre­zen­tan­ta je­dy­ne­go, bę­dą­ce­go ob­ra­zem nie­do­łęz­twa umy­sło­we­go skoń­czo­ne­go, po­łą­czo­ne­go z upo­rem ko­zlim i z ego­izmem za­kra­wa­ją­cym na dumę pań­ską. Hra­bia Ro­de­ryk po­jął za żonę hra­bian­kę

Anie­lę Przy­trzy­mal­ską. Ta wnio­sła mu po­sa­żek cale okrą­gły, za po­mo­cą któ­re­go za­okrą­glił się ma­ją­te­czek, bę­dą­cy reszt­ka­mi znacz­nej nie­gdyś for­tu­ny, któ­rą dziad za­czął, oj­ciec zaś hra­bie­go Ro­de­ry­ka do­koń­czył trwo­nić. Oj­ciec tem się jeno od­zna­czył, że dzię­ki pew­nej usłu­dze po­dej­rza­nej, któ­ra dwa­na­ście na raz fa­mil­ji uhra­bi­ła, nadał na­zwi­sku swe­mu splen­dor ty­tu­łu, umie­ra­jąc zaś, mógł­by śmia­ło zo­sta­wić te­sta­ment tej tre­ści:

"Suk­nie słu­gom,

Ma­ją­tek dłu­gom,

Hrab­stwo sy­no­wi

I.. bądź­cie zdro­wi."

I krę­to było, bar­dzo krę­to koło hra­bie­go Ro­de­ry­ka – tem go­rzej że się od na­pa­stu­ją­cych go ze wszech stron wie­rzy­cie­li bro­nić nie umiał; i był­by go spo­tkał ko­niec bar­dzo smut­ny, gdy­by mu z po­mo­cą nie po­spie­szył hra­bia Przy­trzy­mal­ski.

Hra­bia ów na­le­żał do od­mien­ne­go ga­tun­ku lu­dzi. Z pod­sta­ro­ście­go wy­szedł na dzie­dzi­ca; raz zaś na dzie­dzic­twie, nie chciał po­zo­sta­wać w war­stwie spodniej, nie ża­ło­wał sta­rań ni gro­sza, stwo­rzył so­bie przod­ków, po­wy­naj­dy­wał do­ku­men­ta i sta­nął na rów­ni z in­ny­mi. Kosz­to­wa­ło go to, jak sam po­wia­dał, "sum­my ne­aopo­li­tań­skie".

– Ty­siąc reń­skich na pra­wo, ty­siąc na lewo… – sło­wa jego. Sto tu, sto tam…. Plu­łem nie in­a­czej, mo­ści do­bro­dzie­ju, tyl­ko reń­skie­mi… Co po­świę­ceń!… co ofiar!…

I do­piął swe­go Cóż jed­nak! Do­piął swe­go przez pół. Hra­bią zo­stał w ob­li­czu pra­wa, ale nie w ob­li­czu opi­nii pu­blicz­nej w oko­li­cy swo­jej. Tacy jak Dzie­rze­jew­ski czu­li się w nim i przez nie­go upo­ko­rze­ni i nie mo­gli mu upo­ko­rze­nia tego da­ro­wać. Hrab­stwo po­sta­wi­ło hra­bie­go Przy­trzy­mal­skie­go w po­wie­trzu niby. Nie mógł się ani do nie­ba do­stać, ani na zie­mię zejść; tych, z po­środ­ka któ­rych wy­szedł, sam uni­kał; ci, po­mię­dzy któ­rych wszedł, jego nie chcie­li. Zro­zu­mieć nie mógł po­ło­że­nia wła­sne­go i iry­to­wał się, a iry­to­wał się tem moc­niej, że dy­na­stja hra­biów Przy­trzy­mal­skich od nie­go się za­czy­na­ła i na nim koń­czy­ła. Syn mu umarł i do odzie­dzi­cze­nia ty­tu­łu, przy­wią­za­ne­go do fa­mi­lii, nie zaś – jak w kra­jach gdzie ty­tu­ły mają pew­ną ra­cję – do zie­mi – po­zo­sta­wa­ła cór­ka je­dy­nacz­ka – hra­bian­ka Przy­trzy­mal­ska.

– Na!… masz go!… – ma­wiał nie­raz, my­śląc o hrab­stwie swo­jem – zej­dę z tego świa­ta i wszyst­ko dia­bli we­zmą..

Sły­szał że w An­glii ko­bie­ty wno­szą ty­tu­ły mę­żom. Udał się do ad­wo­ka­tów, pro­bu­jąc czy nie da­ło­by się rze­czy urzą­dzić "na ko­py­to an­giel­skie" i po dłu­gich sta­ra­niach, po wy­da­niu znacz­nej kwo­ty reń­skich, do­wie­dział się, że to zro­bić­by się dało, ale prze­no­sząc ty­tuł z fa­mi­lii na wieś i zmie­nia­jąc sto­sow­nie na­zwi­sko, uzy­skaw­szy do tego spe­cjal­ny pa­tent. Mu­siał­by się zrzec na­zwi­ska wła­sne­go a na­zy­wać się, po pol­sku "hra­bia na Mo­to­wi­dle", po fran­cu­sku "com­te de Mo­to­wi­dło", po nie­miec­ku "Graf von Mo­to­wi­dło". To nic jed­nak; zgo­dził­by się na to; po­nio­sł­szy ofia­ry na Przy­trzy­mal­skie­go, po­niósł­by chęt­nie i na d e Mo­to­wi­dło; ale za­cho­dził wzgląd je­den, na któ­ry obo­jęt­nym być nie mógł: za­cho­dzi­ła mia­no­wi­cie ta oko­licz­ność, że, uhra­biw­szy Mo­to­wi­dło, mu­siał­by się z Mo­to­wi­dłem po­że­gnać.

– Co, mo­ści do­bro­dzie­ju?… hę?…… – py­tał ' ad­wo­ka­ta o radę.

– Moja rada: pró­bo­wać… Spra­wa bę­dzie cie­ka­wa i waż­na; gdy się bo­wiem roz­strzy­gnie po­myśl­nie, sta­nie się pre­ce­den­sem, któ­ry spro­wa­dzi na­stęp­stwa… Pan hra­bia zo­sta­niesz do­bro­czyń­cą na­szej ary­sto­kra­cji, po­zo­sta­ją­cej bez grun­tu pod no­ga­mi: dasz jej grunt… Ty­tu­ły ty­tu­ło­wa­nych na­szych za pod­sta­wę mają świst­ki, nic in­ne­go tyl­ko świst­ki… Niech więc pan hra­bia pro­bu­je, na zie­mię, na grunt, na pod­sta­wę pew­ną a nie­wzru­szo­ną prze­nieść świ­stek…

– Do­brze… – od­rzekł hra­bia – co jed­nak bę­dzie, je­że­li, pod­czas gdy ja dla świst­ków pod­sta­wę wy­ra­biać będę, Mo­to­wi­dło mi z rąk świ­śnie?…

– A!…… – od­parł ad­wo­kat, ra­mio­na­mi ści­ska­jąc. Trze­ba się ob­ra­cho­wać…

Hra­bia Przy­trzy­mal­ski ob­ra­cho­wał się i rzecz w od­wło­kę pu­ścił, z cza­sem za­nie­chał jej cał­ko­wi­cie. Po­wód za­nie­cha­nia zna­lazł się w lo­gi­ce. Po­nie­waż zgo­dził się był na­zwi­sko "Przy­trzy­mal­ski" zmie­nić na "de Mo­to­wi­dło", za­tem żad­na do­bra ra­cja nie prze­szka­dza­ła zmie­nić je na inne ja­kie, byle ty­tu­łem przy­ozdo­bio­ne. Tu jed­nak znaj­do­wał się sęk do roz­bi­cia nie­co trud­ny. Hra­bi­czo­wie w owych pier­wot­nej kre­acji cza­sach nie byli jesz­cze tak da­le­ce na po­sa­gi zgłod­nia­li, jak to się tra­fia obec­nie, nie pcha­li się tak do lada Mo­to­wi­dła. Po­lo­wa­nie na po­sa­gi od­by­wa­ło się w knie­jach le­piej pod­szy­tych, oj­co­wie zaś i mat­ki oka­zy­wa­li draż­li­wość nie­sły­cha­ną we wzglę­dzie me­za­lian­sów, któ­rych się wy­strze­ga­no, jak grze­chów śmier­tel­nych. Przy­trzy­mal­ski prze­to, acz hra­bia, ale hra­bia z pod­sta­ro­ścich, nie mógł li­czyć na kon­ku­ren­ta do cór­ki swo­jej ze sfe­ry hra­biow­skiej. To też, hra­bia Ro­de­ryk zna­lazł się, jak­by stwo­rzo­ny dla nie­go umyśl­nie. Hra­bia Przy­trzy­mal­ski zgło­sił się do nie­go w mo­men­cie sta­now­czym, kie­dy ten, obar­czo­ny przez wie­rzy­cie­li a przy­gnie­cio­ny ra­chun­ka­mi, za­błą­kał się w la­bi­ryn­cie i wyjść nie umiał, drząc za każ­dym tur­ko­tem zwia­stu­ją­cym mu go­ścia no­we­go.

Oj, go­ście-ż to byli!…

Hra­bia Ro­de­ryk przyj­mo­wał ich zra­zu i wy­my­ślił był so­bie od­po­wiedź, któ­rą każ­de­mu da­wał:

– Ja nie wiem o ni­czem.. Ja wie­dzieć nie chcę o dłu­gu żad­nym…

– Ależ skrypt, pa­nie hra­bio!… re­wers jak byk!…

– Ja nie… Jam nie da­wał żad­ne­go skryp­tu, żad­ne­go re­wer­su, żad­ne­go byka…

– Nie pan hra­bia, ale świę­tej pa­mię­ci oj­ciec pana hra­bie­go…

– To mój oj­ciec, ale nie ja… Nie­chże więc oj­ciec mój…

– Ha ha!… ho ho!… – grzmiał kre­dy­tor. Je­że­li tak, to dro­ga dla mnie otwar­ta… Wy­du­szę z cie­bie, mo­ści hra­bio, wszyst­ko, tak że ci jeno hrab­stwo zo­sta­nie…

Po­nie­waż wy­bieg ten, acz do­syć dow­cip­ny, nie uda­wał się, więc się hra­bia Ro­de­ryk wział na inny. Jak tyl­ko tur­kot go­ścia miar­ko­wał, wnet ucie­kał i cho­wał się. Cho­wał się do­brze – do piw­ni­cy – i słu­gom mó­wię ka­zał, że hra­bie­go w domu nie ma. Wia­do­mo jed­nak, co to są słu­gi na­szę. Na­rze­ka się na nie nie od dziś i nie od wczo­raj. Lo­ka­je po­wia­da­li, że hra­bie­go w domu nie ma i po­zo­sta­wa­li przy tem dla tego je­dy­nie, że ich nie na­ci­ska­no. Wie­rzy­cie­le zaś nic na­le­ga­li, im bo­wiem nie cho­dzi­ło o to wca­le, aże­by się z mło­dym hra­bią wi­dzieć ko­niecz­nie. Dłu­gi od­no­si­ły się nie do oso­bi­sto­ści, a do ma­jąt­ku. In­a­czej jed­nak wy­pa­dło, gdy przy­był hra­bia Przy­trzy­mal­ski. Ten miał nie do ma­jąt­ku, a do oso­bi­sto­ści in­te­res, nie za­do­wol­nił się więc od­po­wie­dzią, jaką mu lo­kaj na pierw­sze dał za­py­ta­nie.

– Nie ma, po­wia­dasz… – rzekł. Hm… Nie ma w domu… Gdzież jest?…

– Pro­szę ja­śnie pana…

– Gdzieś prze­cie być musi…

– No… a… już­ci…

– Po­je­chał?…

Lo­kaj na to od­po­wie­dział mil­cze­niem, wy­krzy­wia­jąc gębę i z nogi na nogę prze­stę­pu­jąc.

– Nie po­je­chał?…

– Już­ciż nie, pro­szę ja­śnie pana…

– Więc po­szedł?…

– Już­ciż tak, pro­szę ja­śnie pana.. – Po­szedł?… mów wy­raź­nie… – Po­szedł…

– Do­kąd?… na po­lo­wa­nie?…

– Aha!… nasz mło­dy pan hra­bia taki do po­lo­wa­nia, jak…

– Jak co?…

– Jak… z prze­pro­sze­niem ja­śnie pana… jak, nie wiem co…

– Do­ką­dże po­szedł?… Do eko­no­mów­ny może, w ko­per­cza­ki?…

– Chi chi chi – za­śmiał się lo­kaj, gło­wę na bok od­wra­ca­jąc.

– Ma­cie tu, sły­sza­łem eko­no­mów­nę, niby orze­szek łusz­czak…

– A ni­cze­go so­bie…

– Więc może mio­dy hra­bia cho­lew­ki do niej sma­li…

– O!… co to, to nie… Mia­ła­by ona czas po­sta­rzeć się, od­młod­nieć i znów się po­sta­rzeć, za­nim­by się nasz hra­bia na­my­ślił nad sma­le­niem cho­le­wek do niej…

– Po­szedł tedy do ogro­du?…

– Do ogro­du?… ale gdzież­tam!…

– Do­ką­dże więc?… Je­że­li nig­dzie nie po­je­chał, nig­dzie nie po­szedł, w po­wie­trze nie wy­le­ciał, a za­tem scho­wać się mu­siał…

– Nu, już­ci…

– Scho­wał się?…

– Nu tak, pro­szę ja­śnie pana… Scho­wał się do piw­ni­cy, bo to, pro­szę ja­śnie pana, na­pa­stu­ją pana hra­bie­go… a!… niech pan Bóg i Mat­ka prze­naj­święt­sza bro­ni!…

– Kre­dy­to­ro­wie?… co?…

– Nu, już­ci, pro­szę ja­śnie pana… któż­by inny…

– Pójdź­że do pana hra­bie­go i po­wiedz mu, że przy­je­chał na­past­nik in­ne­go ro­dza­ju, nie kre­dy­tor, hra­bia An­drzej Przy­trzy­mal­ski, któ­ry pra­gnie wi­dzieć się z nim w jego wła­snym in­te­re­sie…

Lo­kaj od­szedł, nie było go przez chwi­lę, po­wró­cił wresz­cie z od­po­wie­dzią, że hra­bie­go Ro­de­ry­ka nie ma.

– Mó­wi­łeś mu, że przy­jeż­dżam w jego wła­snym in­te­re­sie?…

– To bo to jest… Ja­kiem tyl­ko o in­te­re­sie wspo­mniał, jak na mnie nie za­krzy­czy: Nie ma w domu!… nie ma w domu!… nie ma w domu!….

– Hum!…! – mruk­nął hra­bia Przy­trzy­mal­ski. Pójdź­że i po­wiedz, że hra­bia Przy­trzy­mal­ski żad­ne­go nie ma in­te­re­su…

– Może by ja­śnie pan sam po­fa­ty­go­wać się ze­chciał…

– A!… hę?… Do­brze… Po­każ­że mi dro­gę…

Hra­bia Ro­de­ryk, usły­szaw­szy wej­ście czy­jeś i my­śląc za­pew­ne że to lo­kaj, sta­nął po środ­ku w po­sta­wie im­po­nu­ją­cej; spo­strze­gł­szy jed­nak że to ktoś obcy, przy­siadł na­gle, smyk­nął za becz­kę i wsu­nął się we fra­mu­gę. Gość wi­dział ten ma­newr, uśmiech­nął się i szedł da­lej, a za­trzy­maw­szy się przed fra­mu­gą, prze­mó­wił gło­śno:

– Panu hra­bie­mu do­bro­dzie­jo­wi!…

Hra­bia Ro­de­ryk obej­rzał się po za sie­bie, jak­by wy­pa­tru­jąc aża­li nie ma tam gdzie dziu­ry, zdol­nej schro­nić oso­bi­stość jego: nie­zna­la­zł­szy jed­nak ta­ko­wej, wy­su­nął się, sta­nął, w oczy przy­by­szo­wi spoj­rzał i za­czął:

– Jak Boga ko­cham, to nie ja, to papa… Ja nig­dy w ży­ciu nie da­wa­łem, nie wy­sta­wia­łem, nie pod­pi­sy­wa­łem żad­ne­go skryp­tu, żad­ne­go re­wer­su, żad­ne­go byka… Jak pana Boga ko­cham!…

Po­wie­dziaw­szy to, no­sem czmy­chać po­czął, jak­by mu co za­tka­ło ka­nał or­ga­nu po­wo­nie­nia.

– Panu hra­bie­mu do­bro­dzie­jo­wi!… – po­wtó­rzył hra­bia An­drzej, pusz­cza­jąc mimo uszów prze­mó­wie­nie go­spo­da­rza domu. Ja tu so­bie po pro­stu z wi­zy­tą są­siedz­ką… Do­wie­dziaw­szy się, żeś się hra­bia scho­wał…

– Ja się scho­wał?… – prze­rwał hra­bia Ro­de­ryk.

– Do­wie­dziaw­szy się, żeś się hra­bia ukrył..

– Ja się ukrył?…. Jak Boga ko­cham…

– Do­wie­dziaw­szy się, żeś się hra­bia schro­nił od much… – po­pra­wił się po­spiesz­nie hra­bia An­drzej – po­sta­no­wi­łem od­szu­kać go i schro­nie­nie z nim po­dzie­lić…

– Ja, jak Boga ko­cham, nie wi­nien nic ni­ko­mu… nic nie mam ani do od­da­wa­nia, ani do da­wa­nia..

– Ba… al­boż to ja utrzy­mu­ję co in­ne­go… Ja pod tym wzglę­dem tak da­le­ce od­mien­nej je­stem opi­nii, iż sam mam hra­bie­mu coś do da­nia…

Czmy­cha­jąc no­sem, hra­bia Ro­de­ryk wpa­trzył się w hra­bie­go An­drze­ja z wy­ra­zem nie ma­łe­go za­dzi­wie­nia w oczach. Po chwi­li rzekł:

– A to!…

– A tak… mam coś do da­nia…

– Mnie?…

– Tak, panu, mo­ści hra­bio…

Hra­bia Ro­de­ryk czmych­nął po­dwój­nie no­sem razy kil­ka. Wi­docz­nem było wra­że­nie, ja­kie na nie­go sło­wa hra­bie­go An­drze­ja wy­war­ły; wi­docz­nem oraz było, że ten z wra­że­nia ko­rzy­stać chce, do­dał bo­wiem z po­śpie­chem:

– Ale po­trze­ba że­by­śmy wy­szli z piw­ni­cy, po­mi­mo że tu tak do­brze, tak chłod­no, tak much nie ma… Chodź­my…

Hra­bia Ro­de­ryk no­sem czmych­nął.

– Chodź­my, hra­bio…

– Thu thu… ależ, kie­dyż bo tam… kto wie, czy… thu thu… nie ma kogo ta­kie­go co wziąć chce…

– I… kto­by też tam był!…. A zresz­tą, cho­ciaż­by i był, to pan hra­bia, ja hra­bia, hra­biów dwóch gdy czo­ło po­sta­wi, to… hm… niech kto wziąć co spró­bu­je!….

Przy sło­wach tych, wci­snął hra­bie­mu Ro­de­ry­ko­wi rękę pod ra­mię i wy­pro­wa­dził go na świa­tło dzien­ne, na któ­rem, jak na toż, trzech na­raz wie­rzy­cie­li dro­gę im za­stą­pi­ło.

– Co to?…… – za­py­tał hra­bia An­drzej. Wie­rzy­cie­le, w to­nie na im­per­ty­nen­cję za­kra­wa­ją­cym, pre­ten­sje swo­je przed­sta­wi­li.

– Precz!….

– Ehe!…… – za­wo­łał je­den. Precz?….

– Precz!…… – krzyk­nął hra­bia An­drzej, przy­trzy­mu­jąc hra­bie­go Ro­de­ry­ka, któ­ry rwał się do piw­ni­cy z po­wro­tem. Nie ma tu do da­wa­nia nic!…. Na dro­gę pra­wa!… na dro­gę pra­wa!…. a nie, to psa­mi wy­szczuć każę!…. Hej!….

Ostat­ni wy­krzyk­nik sto­so­wał się do sług i zna­mio­no­wał, że po­gróż­ka bli­ską jest urze­czy­wist­nie­nia. Wie­rzy­cie­le, uszy jeno po so­bie zło­ży­li i wy­nie­śli się.

– A co!… – ode­zwał się hra­bia An­drzej. Co dwóch hra­biów, to nie je­den…

Hra­bia Ro­de­ryk śmiał się po ci­chu śmie­chem ury­wa­nym:

– Chi chi… chi chi… chi chi chi…

Ob­rót, jaki rzecz wzię­ła, wi­docz­nie mu wiel­kie spra­wił za­do­wol­nie­nie. Wy­śmiaw­szy się, no­sem czmy­chał.

– Te­raz zaś – za­czął hra­bia An­drzej – oto co zro­bi­my… Po­je­dzie­my…

– Do­kąd?…

– Do mnie… Tam ci ża­den kre­dy­tor w oczy nie spoj­rzy… Sią­dziesz ze mną do po­jaz­du, swe­mu zaś po­jaz­do­wi póź­niej przyjść ka­żesz…

Wsu­nął mu rękę pod ra­mię, po­pro­wa­dził, do po­wo­zu, wsa­dził i uwiózł.

W Mo­to­wi­dle oto­czo­no go­ścia wzglę­da­mi i nad­ska­ki­wa­niem. Hra­bia Ro­de­ryk no­sem czmy­chał i rad był fol­dze, ja­kiej do­zna­wał przez ciąg kil­ko­dnio­we­go po­by­tu pod go­ścin­ną strze­chą.

Sam po­wrót do domu zwle­kał, od­kła­da­jąc ta­ko­wy od dnia do dnia. Po­do­ba­ło mu się w Mo­to­wi­dle, nie dla tego że była fam przej­rzy­sta pan­na na wy­da­niu, na któ­rą on pa­trzył z uko­sa i któ­ra się do nie­go wca­le nie od­zy­wa­ła, ale dla tego, że go kre­dy­to­ro­wie nie na­ga­by­wa­li. Od­dy­chał pier­sią peł­ną, sze­ro­ko, na wzór Fa­ry­sa w Ara­bi­sta­nie, gdy hu­ra­gan zwal­czo­ny u stóp jego legł, i od­dy­chał­by tak Bóg wie jak dłu­go, gdy­by go hra­bia An­drze nie ocu­cił.

– No cóż hra­bio… – za­py­tał ten ostat­ni razu pew­ne­go – cie­ka­wyś wie­dzieć, co ci do da­nia mam?…

– Thm thm… ja?… cie­ka­wy?

– No tak… Wiesz prze­cie, żem ci coś dać obie­cał…

– To jest… thm… wiem prze­cie…

– Coż?… jak ci się zda­je?…

– Mnie się nic nie zda­je… Mnie… thm thm… – Chciał­byś jed­nak do­wie­dzieć się na­ko­niec?…

– To jest… tak… thm… na­ko­niec…

– Owóż, mam ci do da­nia pan­nę Emil­ję, cór­kę moją je­dy­nacz­kę… Chcesz… bierz; nie chcesz… wra­caj na pa­stwę wie­rzy­cie­li…

– Thm… thm… – od­czmych­nął po­wo­li hra­bia Ro­de­ryk.

– Jak­że się de­cy­du­jesz?… hę?…

– Thm… thm…

– Wo­lisz mieć żonę, czy wie­rzy­cie­li na kar­ku?… Z żoną, wi­dzisz, do­sta­nie ci się Mo­to­wi­dło, a przy­tem, ja się do in­te­re­sów two­ich we­zmę i po­tra­fię coś tam kre­dy­to­rom z pasz­czy wy­krę­cić… Będę się z nimi sam uja­dał, cie­bie o nic gło­wa nie za­bo­li.. Ty mi tyl­ko ple­ni­po­ten­cję dasz…

– Ja… dać?… za nic!… – za­wo­łał hra­bia Ro­de­ryk z prze­ra­że­niem.

– Pod­pi­szesz…

– Pod­pi­sać?… nie!…

– Więc imię i na­zwi­sko swo­je u spodu pół­ar­ku­sza bia­łe­go pa­pie­ru na­kre­ślisz…

– Thm… thm…

Za­rę­czy­ny i po za­rę­czy­nach ślub od­by­ły się na­stęp­nie gład­ko. Teść, na mocy na­kre­ślo­ne­go na czy­stym pa­pie­rze imie­nia i na­zwi­ska, za­jął się in­te­re­sa­mi zię­cia szcze­rze i z dóbr roz­le­głych po­tra­fił dla nie­go oczy­ścić wio­skę jed­ną, w któ­rej pań­stwo mło­dzi za­miesz­ka­li, i za­miesz­ki­wa­li w niej, aż do śmier­ci hra­bie­go An­drze­ja. Hra­bia An­drzej do­piął swe­go, hrab­stwo cór­ce po­zo­sta­wia­jąc; do­cze­kał się jesz­cze i tej po­cie­chy, że pia­sto­wał wnucz­kę, hra­bian­kę Ju­lecz­kę i wnu­ka, hra­bie­go Fre­dzia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: