Pod powierzchnią - ebook
Pod powierzchnią - ebook
Genialna powieść najmłodszej finalistki w historii Nagrody Bookera!
Minęło szesnaście lat, od kiedy Gretel ostatni raz widziała matkę. To połowa jej życia; dość, aby zapomnieć spędzone nad kanałem dzieciństwo. Lecz niespodziewany telefon sprawia, że ich drogi znów się przecinają.
Wspomnienia niespokojnych lat powracają ze zdwojoną siłą: sekretny język, który wynalazły z matką; dziwny chłopiec, Marcus, pomieszkujący na łodzi tamtej pamiętnej zimy; stwór, który ponoć krąży pod powierzchnią, podpływając coraz bliżej.
Gretel nie ma wyjścia, musi zanurzyć się w przeszłość. Rodzinne sekrety i dawne przepowiednie ożywają, wieszcząc tragedię.
Książka na równi absorbująca co olśniewająca, pełna niepokojących zwrotów akcji i mrocznych odkryć.
OBSERVER
Dziwna to powieść, burzliwa i nieznośnie złowieszcza… Zanurkuj w jej odmęty na chwilę, a wynurzysz się wycieńczony, nie mogąc złapać tchu.
CELESTE NG
Dojmująca, nastrojowa oraz trzymająca w napięciu opowieść… naznaczona mroczną baśnią, tragedią Edypa i freudowskim pożądaniem.
TIMES LITERARY SUPPLEMENT
Pierwsza powieść Daisy Johnson dowodzi nie tylko wielkiego talentu autorki, ale i jej ambicji… Strach czai się pod powierzchnią, szemrze w tle jak linia wysokiego napięcia; zdania nieustannie wybrzmiewają rytmem tłumionego w głębi trzewi przerażenia.
DAILY MAIL
DAISY JOHNSON urodziła się w 1990 roku. Fen, Jej debiutancki zbiór opowiadań, opublikowany w 2016 roku, zdobył liczne nagrody, w tym prestiżowe Harper’s Bazaar Short Story Prize, A. M. Heath Prize oraz Edge Hill Short Story Prize. Dzięki książce Pod powierzchnią została najmłodszą finalistką w historii Nagrody Bookera. Mieszka nad rzeką, w Oksfordzie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-472-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trudno, nawet teraz, zorientować się, od czego zacząć. Ponieważ twoja pamięć nie jest linią, lecz serią zbijających z tropu kół, które pojawiają się i znikają. Czasem jestem bliska przemocy. Gdybyś była tamtą kobietą sprzed szesnastu lat, myślę, że mogłabym to zrobić: wydobyć z ciebie prawdę. Teraz jest to niemożliwe. Jesteś zbyt stara, by cokolwiek z ciebie wydobyć. Wspomnienia błyskają w ciemności jak kawałki stłuczonego kieliszka do wina, a potem gasną.
Degeneracja postępuje. Zapominasz, gdzie zostawiłaś buty, podczas gdy masz je na nogach. Patrzysz na mnie pięć czy sześć razy dziennie i pytasz, kim jestem, albo każesz mi się wynosić, wynosić. Chcesz wiedzieć, jak się znalazłaś tu, w moim domu. Mówię ci, raz za razem. Zapominasz, jak się nazywasz albo gdzie jest łazienka. Zaczynam przechowywać czystą bieliznę w szufladzie ze sztućcami. Kiedy otwieram lodówkę, okazuje się, że jest w niej mój laptop, tak jak telefon albo pilot od telewizora. Wzywasz mnie krzykiem w środku nocy, a kiedy przybiegam, pytasz, co tu robię. Nie jesteś Gretel, mówisz. Moja córka Gretel była dzika i piękna. To nie ty.
Bywają ranki, kiedy wiesz dokładnie, kim obie jesteśmy. Wyjmujesz tyle przyborów kuchennych, ile zdołasz zmieścić na szafce, i przyrządzasz wspaniałe śniadaniowe uczty, w każdej cztery ząbki czosnku, mnóstwo sera. Rozkazujesz mi w mojej własnej kuchni, każesz pozmywać albo umyć okna, na litość boską. Upadek postępuje w takie dni powoli. Zapominasz o patelni na piecyku i przypalasz naleśniki, woda w zlewie przelewa się na podłogę, słowo utyka ci w ustach, a ty zmagasz się z nim, próbując bez powodzenia wypluć je z siebie. Przygotowuję ci kąpiel, potem wchodzimy po schodach, trzymając się za ręce. Zdarzają się krótkie chwile spokoju, prawie nie do zniesienia.
Gdybym troszczyła się o ciebie naprawdę, umieściłabym cię w domu opieki, dla twojego własnego dobra. Kwieciste zasłony, codziennie posiłki o tej samej porze i obecność innych, takich jak ty. Starzy ludzie tworzą odrębny gatunek. Gdybym naprawdę wciąż cię kochała, zostawiłabym cię tam, gdzie byłaś, a nie przywlokła tutaj, do miejsca, w którym dni są tak krótkie, że nie warto o nich mówić, i w którym bez końca odkopujemy i ekshumujemy to, co powinno pozostać pogrzebane.
Od czasu do czasu okazuje się, że tamte dawne słowa powracające ukradkiem niejako nas rozplątywały. Jakby nic się nie zmieniło, jakby czas nic nie znaczył. Powracamy i znów jestem trzynastoletnią dziewczynką, a ty jesteś moją straszną, wspaniałą, przerażającą matką. Mieszkamy na łodzi i mamy słowa, których nie ma nikt inny. Mamy swój własny niepowtarzalny język. Mówisz mi, że bezustannie słyszysz wodę, która się bystrzy; odpowiadam, że jesteśmy z dala od jakiejkolwiek rzeki, ale że czasem też ją słyszę. Mówisz, że chcesz, żebym odeszła, że potrzebujesz odrobiny ciszasu. Ja na to, że jesteś harpiszonem, a ty się wściekasz albo śmiejesz do łez.
Budzę się pewnej nocy, a ty krzyczysz bez końca. Pędzę korytarzem, otwieram gwałtownie drzwi, zapalam światło. Siedzisz, łkając na wąskim łóżku z kołdrą podciągniętą pod brodę i otwartymi ustami.
O co chodzi? Co się dzieje?
Patrzysz na mnie. Bonak tu jest, mówisz, i przez moment – ponieważ to noc, a ja ledwie się przebudziłam – czuję narastającą, przyprawiającą o mdłości panikę. Otrząsam się i otwieram szafę, by pokazać jej puste wnętrze; pomagam ci wstać z łóżka, żebyśmy mogły przykucnąć i razem pod nie zajrzeć, stanąć przy oknie i wpatrywać się w nocną czerń.
Nic tam nie ma. Musisz teraz spać.
Jest tutaj, mówisz. Bonak tu jest.
*
Przez większość czasu siedzisz kamiennie w fotelu i przyglądasz mi się. Masz na dłoniach paskudną egzemę, której nigdy wcześniej nie było, i drapiesz ją obnażonymi zębami. Staram się zapewnić ci wygodę, ale – i teraz przypominam sobie, że to dla ciebie typowe – wygoda budzi w tobie irytację. Nie chcesz herbaty, którą ci przynoszę, nie chcesz jeść, ledwie się czegokolwiek napijesz. Opędzasz się ode mnie, kiedy zbliżam się z poduszkami. Zostaw to, przestań wydziwiać, daj spokój. Więc daję spokój. Siadam przy małym drewnianym stole, naprzeciwko ciebie usadowionej w tym fotelu, i słucham tego, co mówisz. Odznaczasz się agresywną wytrzymałością, która pozwala nam przetrwać noce, niemal bez wytchnienia. Od czasu do czas mówisz: idę do łazienki, i podnosisz się z fotela jak żałobnik znad grobu, twoje dłonie strzepują niewidzialny kurz ze spodni, które ci pożyczyłam. Idę teraz, mówisz, i zbliżasz się z powagą do schodów, po czym odwracasz się, by spojrzeć na mnie ze złością, jakbyś chciała powiedzieć, że nie mogę kontynuować bez ciebie, to nie moja opowieść, więc muszę zaczekać, aż wrócisz. W połowie schodów mówisz mi, że człowiek powinien mieć swoje błędy, żyć z nimi. Otwieram jeden z notatników, które kupiłam, i zapisuję wszystko, co potrafię sobie przypomnieć. Twoje słowa wyglądają na kartce niemal niewinnie, są w jakiś sposób rozbrojone.
*
Rozmyślam nad śladem naszych wspomnień, nad tym, czy ów ślad pozostaje taki sam, czy się zmienia, kiedy z upływem czasu piszemy wspomnienia na nowo. Czy trwają niewzruszenie jak domy i klify, czy niszczeją szybko i zostają zastąpione, przykryte warstwą innych. Wszystko, co pamiętamy, jest przekazywane, przemyślane, nigdy takie, jakie było w rzeczywistości. Rodzi to we mnie napięcie, niepokój. Nigdy się tak naprawdę nie dowiem, co się wydarzyło.
*
Kiedy czujesz się dostatecznie dobrze, zabieram cię na pola. Kiedyś pasły się tu owce, ale teraz jest tylko trawa, tak rzadka, że spod spodu wyziera kreda, poza tym gruzłowate pagórki wyrastające z żeber gruntu i cienki strumyk, który dobywa się czkawką z ziemi i spływa chyłkiem w dół zbocza. Co kilka dni oświadczam, że ćwiczenie fizyczne to skuteczny lek, wtedy maszerujemy na szczyt wzniesienia, stajemy zdyszane i spocone, a potem schodzimy ku strumieniowi. Dopiero wtedy przestajesz narzekać. Kucasz przy wodzie i zanurzasz dłonie w zimnym nurcie, aż w końcu dotykasz kamienistego podłoża. Mówisz mi któregoś dnia, że ludzie, którzy dorastają w pobliżu wody, różnią się od innych.
Co przez to rozumiesz? – pytam. Ale ty nie odpowiadasz, może w ogóle nie pamiętasz, co powiedziałaś. Jednak ta myśl pozostaje ze mną przez noc: że jesteśmy zdeterminowani przez nasz krajobraz, że o naszym życiu decydują wzgórza, rzeki i drzewa.
*
Ogarnia cię zły nastrój. Dąsasz się aż do zmroku, a potem tłuczesz się po domu w poszukiwaniu czegoś do picia, czegoś mocniejszego od wody. Gdzie to jest? – krzyczysz. Gdzie to jest? Nie mówię ci, że opróżniłam szafki kuchenne, kiedy znalazłam cię nad rzeką i sprowadziłam tutaj, i że będziesz musiała się bez tego obejść. Zapadasz się w fotelu i patrzysz ze złością. Robię ci grzankę, którą zrzucasz z talerza na podłogę. Znajduję w jednej z szuflad talię kart, a ty patrzysz na mnie, jakbym oszalała.
Nie wiem, mówię. Czego chcesz?
Wstajesz z fotela i wskazujesz go palcem. Widzę, że twoja ręka drży z wyczerpania albo gniewu. To nie zawsze musi być moja pieprzona kolej, mówisz. Powiedziałam ci już dość. Wszystko. Całe to gówno o sobie. Dźgasz fotel rozcapierzonymi palcami. Twoja kolej.
Świetnie. Co chcesz wiedzieć? Siadam w fotelu. Parzy mnie twoim ciepłem, które na nim pozostało. Czaisz się pod ścianą, podciągając rękawy impregnowanej kurtki, którą zwykłaś nosić w domu.
Powiedz mi, jak mnie znalazłaś, mówisz.
Odchylam głowę, splatam dłonie tak mocno, że czuję łoskot krwi. To niemal ulga słyszeć, że o to pytasz.
To twoja historia – trochę kłamstw, trochę zmyśleń – i historia mężczyzny, który nie był moim ojcem, i historia Marcusa, który był najpierw Margot – znów pogłoska, domysł – i wreszcie, co najgorsze z tego wszystkiego, to moja historia. Taki jest początek, do którego roszczę sobie prawo. To opowieść o tym, jak znalazłam cię miesiąc temu.Poszukiwania
Upłynęło szesnaście lat od chwili, gdy wsiadając do tamtego autobusu, widziałam cię po raz ostatni. Na początku lata wyboje na drodze prowadzącej do chaty wypełnione były skrzekiem, ale zbliżała się już połowa sierpnia i niewiele tam rosło. To miejsce było łodzią w innym życiu. Tamtego miesiąca na wszystkich ścianach pojawiały się szwy wilgoci; w gwałtownych powiewach wiatru od wzgórza komin wykasływał ptasie gniazda, potłuczone skorupki jaj, kulki sowich bobków. Podłoga w maleńkiej kuchni miała spadek i te kulki toczyły się z jednego końca na drugi. Żadne z drzwi nie były odpowiednio dopasowane. Miałam trzydzieści dwa lata i mieszkałam tam od siedmiu lat. W Australii mówi się „poza czarnym pniakiem”. W Ameryce mówią „na prowincji” albo w „zapadłej dziurze”. Słowa, które dla mnie oznaczały: nie chcę, by ktokolwiek mnie znalazł. Rozumiałam, że to cecha, którą odziedziczyłam po tobie. Rozumiałam, że zawsze pragnęłaś zagrzebać się tak głęboko, że nawet ja nie potrafiłabym cię odkopać. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Byłam o półtorej godziny drogi od Oksfordu, gdzie pracowałam, i siedziałam w autobusie. Tylko listonosz wiedział, gdzie mieszkam. Strzegłam swojej samotności. Traktowałam ją poważnie, tak jak inni traktują poważnie swoją religię albo politykę; nic nie zawdzięczałam żadnej z nich.
Moja praca polegała na uaktualnianiu haseł słownikowych. Ślęczałam cały tydzień nad słowem „złamać”. Stół był zasłany fiszkami, niektóre leżały na podłodze. Słowo było trudne i podchwytliwe, wymykało się jasnej definicji. Takie lubiłam najbardziej. Przypominały uporczywą melodię, która rozbrzmiewa w głowie. Czasem łapałam się na tym, że wplatam je w zdania, które nie oddają ich dosłownego znaczenia. Złamać szyfr. Złamać komuś serce. Złamać przysięgę. Brnęłam przez cały alfabet i nim dotarłam do końca, słowo się zmieniało, jakby odrobinę się przesuwając. Tak też działo się ze wspomnieniami o tobie. Kiedy byłam młodsza, powracałam do nich bezustannie, próbując wychwycić szczegóły, konkretne kolory czy dźwięki. Tyle że ilekroć nawiedzałam jedno z tych wspomnień, jawiło się nieco inne i nie potrafiłam powiedzieć, co zmyśliłam, a co wydarzyło się naprawdę. Potem przestałam sobie przypominać, starałam się natomiast zapomnieć. Pod tym względem odznaczałam się większą sprawnością.
Co kilka miesięcy obdzwaniałam szpitale, kostnice, posterunki policji i pytałam, czy ktokolwiek cię widział. Dwukrotnie w ciągu ostatnich szesnastu lat pojawił się cień prawdopodobieństwa: wodniacka społeczność jako ofiara napaści i kobieta, która odpowiadała podanemu przeze mnie rysopisowi; dwoje dzieciaków twierdziło, że widziały zwłoki w lesie, ale okazało się, że kłamały. Nie dostrzegałam cię już w twarzach kobiet na ulicy, ale obdzwanianie kostnic stało się nawykiem. Czasem myślałam sobie, że robię to po to, by się upewnić, że nie wrócisz.
Tego ranka byłam w biurze. Klimatyzację nastawiono na maksimum i wszyscy siedzieli w swetrach, szalikach i rękawiczkach bez palców. Leksykografowie to szczególna rasa. Zimnokrwista, analityczna, ostrożna w przypadku tych naszych zdań. Siedząc przy biurku i przesuwając fiszki, uświadomiłam sobie, że upłynęło pięć miesięcy od chwili, od kiedy przestałam cię szukać. Najdłuższy przestój od jakiegoś czasu. Wzięłam komórkę do łazienki i zaczęłam obdzwaniać stare numery. Uwzględniłam w twoim wyglądzie fizycznym upływ czasu. Biała kobieta, po sześćdziesiątce, ciemno- albo siwowłosa, sto pięćdziesiąt dwa i pół centymetra wzrostu, siedemdziesiąt dwa kilogramy wagi, znamię na lewym ramieniu, tatuaż na kostce.
Człowiek w ostatniej kostnicy, do której zadzwoniłam, powiedział: zastanawiałem się właśnie, czy ktoś się odezwie.
Zawsze wydawałaś się energiczna, bezkresna, nieśmiertelna. Wyszłam z pracy wcześnie. Na rondach prowadzono roboty drogowe i autobus jechał długo. Nigdy cię za bardzo nie przypominałam, ale widziałam cię w rysach swojej twarzy, patrzącej na mnie z odbicia w brudnej szybie. Zacisnęłam dłonie na oparciu fotela przed sobą. Tego wieczoru miałam spakować torbę, wypożyczyć samochód, zakręcić wodę, a rano pojechać do kostnicy, żeby zidentyfikować twoje ciało.
Było już ciemno, kiedy dotarłam do domu. Poszłam do kuchni zapalić światło i stwierdziłam, że się boję – jak nigdy przez te lata – gdyby się okazało, że tam stoisz. Trzymałam dłonie pod strumieniem wody, aż zaczęła parować. Byłaś niższa ode mnie, szeroka w biodrach, miałaś drobne stopy; żartowałaś czasem, że wiązano ci je w dzieciństwie. Nie ścinałaś włosów, były długie i ciemne, sztywne na czubku głowy. Od czasu do czasu kazałaś mi je zaplatać. Gretel, Gretel, masz szybkie palce. Śmiałaś się. Nie przypominałam sobie tego przez długi czas. Jak to było dotykać twoich włosów? Możesz zapleść mi syreni ogon? Nie, nie tak, spróbuj jeszcze raz. I jeszcze.
Próbowałam pracować. Złamać. Rozbijać na kawałki. Uszkadzać. Wreszcie znów cię zobaczę, w tej kostnicy, nad ranem. Strach. Strach, który sprawia, że ptaki zrywają się przerażone do lotu. Ku mojej krtani poszybowało wielkie stado i wylało się przez pęknięcie szczęki. Złamałam własną zasadę. Między lodówką a ścianą tkwiła butelka ginu. Wyciągnęłam ją. Wlałam do szklanki potrójną porcję. Wzniosłam za ciebie toast. Twój głos mówił w mojej głowie, tokował bez końca. Nie potrafiłam zrozumieć słów, tyle tylko, że to ty mówiłaś; zdania odznaczały się twoją modulacją, słowa były proste i twarde. Zacisnęłam zęby na krawędzi szklanki. Zamknęłam oczy. Rozległo się głośne klaśnięcie, poczułam jego powiew na twarzy. Kiedy uniosłam powieki, stałaś przy niskiej furtce prowadzącej na podwórze. Miałaś na sobie tę starą pomarańczową sukienkę, obcisłą w talii, wyrywałaś nogi z podłoża. Wyciągałaś do mnie ręce pełne błota. Z twoim lewym ramieniem była połączona rzeka i rozlewała się szeroko za tobą. Taka jak wtedy, gdy tam mieszkałyśmy: gęsta, prawie nieprzejrzysta. Tyle że tutaj, na płytkach kuchennej podłogi, widziałam cienie stworzeń, które umykały i nurkowały, pływały. Raz jeszcze odkręciłam kran, a potem trzymałam obie dłonie pod strumieniem gorącej wody. Kiedy znowu na ciebie spojrzałam, przysunęłaś się już bliżej, w strąki twoich czarnych włosów po obu stronach twarzy wplecione były wodorosty, twoja zastarzała woń papierosów wypełniała kuchnię od góry do dołu. Czułam, jak oceniasz moje życie. Nawet w mojej wyobraźni byłaś uprzedzona, krytyczna. Obierałaś jajko, ściągając skorupkę z gładkiej białej krągłości. Goniłaś mnie z wężem ogrodowym, aż grunt zrobił się tak grząski od błota, że upadłyśmy, oblepione ziemią jak świeżo wyrosłe cebulki. Patrzyłaś na mnie z wylotu mojej kuchni, a za twoimi plecami huczała rzeka. Co robisz? – odezwałaś się. To tu wylądowałaś? Bystrząc się.
Włożyłam buty, płaszcz i czapkę i wyszłam tak pospiesznie, że ledwie zamknęłam za sobą drzwi. Osad zanieczyszczenia świetlnego i półksiężyc. Szłam szybko, po chwili musiałam przystanąć, zdyszana. Kiedy spojrzałam za siebie, dostrzegłam pojedynczy kwadrat światła w kuchennym oknie chaty. Żółta wyrwa we wzgórzu. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy to ja ją zostawiłam.
Zawsze rozumiałam, że przeszłość nie umiera dlatego, że tego nie chcemy. Przeszłość daje nam znaki: trzaski i skrzypienia nocą, błędnie zapisane wyrazy, żargon reklam, ciała, które nas pociągają albo nie, dźwięki, które przypominają nam o tym czy owym. Przeszłość to nie nić, która ciągnie się za nami, tylko kotwica. Dlatego szukałam cię przez te wszystkie lata, Sarah. Nie dla odpowiedzi, nie dla wyrazów współczucia, nie po to, by obarczać cię winą czy doprowadzić do twojego upadku. Tylko dlatego, że – dawno temu – byłaś moją matką i odeszłaś.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Kiedy praca nad tą książką trwała około roku, mój partner dał mi tabliczkę w ramce do postawienia na biurku. Widniały na niej słowa, które sama napisałam, ale w które rzadko wierzyłam: „Myślę, że ta książka będzie naprawdę kurewsko dobra. Daisy Johnson”. Tabliczka ta służy obecnie za przypomnienie, że nie sposób napisać książki samemu. Nigdy bowiem bym jej nie napisała, gdyby nie następujące osoby:
Amelie Chanarin, która, jak mam nadzieję, przeczyta moją powieść ze świadomością, że większa jej część została zredagowana, gdy ona sama drzemała.
Susie i Martin Bradshaw, a także Emma George, bez których Pod powierzchnią nigdy by nie powstała.
Alex Bowler, który dał zielone światło tej książce już na samym początku.
Steve, Fiona i wszyscy pozostali w Graywolf.
Wszyscy w Jonathan Cape – jestem ogromnie wdzięczna za ich ciężką pracę. Na szczególne podziękowania zasługują Ana, Clare, Michal, Joe, Nick i Suzanne.
Chris Wellbelove i wszyscy pozostali w Aitken Alexander.
Jack Ramm, który pracował i, jak podejrzewam, rozpaczał nad tą książką niemal tak bardzo jak ja.
Ludzie siedzący po drugiej stronie stołu: Jessie, Jess, Laura i Hannah.
Ponieważ nic nie zostałoby napisane bez nich: Sarvat, Kiran i Tom.
Matt, za wyżej wspomnianą tabliczkę. Oby wyprawy vanem trwały wiecznie.
Duży Jake. Pollyanna i Jake. Moja babcia.
Moi rodzice, którym dedykuję całą swoją twórczość.
Księgarze i księgarnie. Zwłaszcza Blackwell’s Oxford.
Wszyscy, którzy przeczytali i polecali mój zbiór opowiadań Fen swoim przyjaciołom i rodzinom. Wszyscy, którzy przeczytają i, za co trzymam kciuki, polecą tę książkę innym.