Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Pod równikiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod równikiem - ebook

Klasyczny tekst w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7991-592-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO CZYTELNIKA

Publikując niniejsze streszczenie odbytej w latach 1882–1885 podróży, a przedstawione w czterech odczytach w Sali Radnej miasta Krakowa po powrocie mym z Afryki, pragnę zadość uczynić żądaniu przyjaciół ekspedycji, którzy nie mogli być obecni na samych odczytach.

Obszerny opis podróży wyjdzie dopiero z końcem tego roku; niniejsza praca więc zawiera jedynie opis przebiegu wyprawy i zajść towarzyszących jej podczas ostatnich miesięcy pobytu mego u brzegów kameruńskich, mylnie i zupełnie nieprawdziwie przedstawionych w swoim czasie przez prasę niemiecką.

_Kraków, w czerwcu 1886 r._

S. S. R.ROZDZIAŁ I

Wstęp. Madera i Teneryfa. Do królestwa Assini po zwiedzeniu Liberii. Pobyt w Krindżabo u dworu króla Amatifu. Życie w assinijskiej stolicy i jej zwyczaje. Uczta królewska. Pożegnania. Mały Anema. Fernando Poo. Rekonesans brzegów kameruńskich. Zatoka Ambas. Victoria. Mondoleh. Umowa z kacykiem Akemą. Ostateczne przybycie na wyspę Mondoleh. Budowa stacji. Strata „Łucji-Małgorzaty”. W głąb kraju z Klemensem Tomczekiem.

Na dalekich wybrzeżach — pod gorącym słońcem afrykańskiego nieba, wynurza się z falującego łona ekwatorialnych wód Atlantyku górzysta kraina, niedawno jeszcze mało komu znana, a nosząca miano Gór Kameruńskich. Nieprzeparta siła ciągnęła mnie od dawna ku niebotycznym tym skłonom i ku tym przestrzeniom afrykańskiego lądu, które na północy i wschodzie od nich drzemały jeszcze w zmroku dziewiczych lasów snem nietkniętej przyrody, niezapoznane ze stopą białego człowieka.

Głębokie przekonanie o ważności zadania geograficznego, przedstawiającego się w tych stronach — obszar ziem nieznanych rozpościerających się tu we wnętrzu lądu afrykańskiego — popychało mnie naprzód ku zrealizowaniu długo kołysanego w myśli planu zbadania tych przestrzeni i po długich walkach udało mi się zorganizować ekspedycję i wyruszyć pod równik.

Dwaj zawsze wierni towarzysze, z których jeden, niestety, został na placu naukowego boju jako wierny pionier wiedzy: śp. Klemens Tomczek i p. Leopold Janikowski, przyrzekli być zawsze ze mną, dla zadania naszego gotowi znosić wszystko, co losy nam wspólnie zgotują. I dotrzymali święcie swego słowa: pierwszy do śmierci, ostatni do końca dotychczasowej pracy. Łączyła nas nadzieja stworzenia kilku kart nowych dla wiedzy, z polskiej zestawionych pracy — podniesienia i u nas ruchu geograficznego w tak wielkim znajdującego się zastoju — a imię i dobra sława kraju, który nas zrodził, w chwilach najcięższych ducha nam podnosiły.

Żegnałem naszą Wisłę ojczystą w marcu 1882 roku, a spoglądając po raz ostatni na drogie stare jej wody, czułem w głębi duszy, że mam siłę do walki, jaka mnie czekała, i ślubowałem sobie walczyć rzetelnie pod jej sztandarem w międzynarodowym turnieju wiedzy i składać przy jej brzegach wszystkie me zdobycze, dopóki tylko Wódz wodzów pozostawi we mnie iskrę życia — ostatnie duszy tchnienie!

Cztery blisko lata minęły od tej chwili — trzy z nich upłynęły wśród czarnych synów Afryki i ich lasów dziewiczych — i oto znów jest mi dozwolone stać na ziemi ojczystej! Obrazy tych trzech lat wydają mi się dziś, gdy patrzę na nie z murów starego Krakowa, dziwną długą fatamorganą, widziadłem z tysiąca i jednej nocy, i niejednokrotnie, gdy się przesuwa w myśli ten kalejdoskop mej pielgrzymki, zadaję sobie pytanie: „Czy to był sen nocy ekwatorialnej, czy też śnię teraz wśród śniegów i lodów północy, patrząc na wieżę mariacką i mogiłę Kościuszki?” Widocznie to rzeczywistość! Notatki i mapy, zebrane wśród gąszczów stron nieznanych, dowiezione zostały spokojnie tu do opracowania; zbiory nasze spoczęły szczęśliwie nad Wisłą po kilkunastu tysiącach kilometrów drogi, dla pożytku tych, którym losy nie dozwoliły czytać wprost z żywej księgi, z przyrody samej, i składając dzięki Najwyższemu, że dozwolił choć dwóm ze szczupłego naszego grona dotrzeć szczęśliwie do portu — postaram się w tym miejscu skreślić choć przelotnie przebieg naszej trzechletniej podróży, jej burz, radości i smutków.

Wyekwipowawszy w francuskim porcie Hawrze żaglowiec nasz, „Łucję-Małgorzatę”, zakupioną dla naszej podróży, podniosłem kotwicę dnia 13 grudnia 1882 roku, płynąc przez Maderę do Zatoki Gwinejskiej, w której środku leżą Góry Kameruńskie, cel drogi morskiej naszej.

Z początku Madera miała być jedyną stacją, lecz przychylne okoliczności dozwoliły następnie na rozszerzenie programu żeglugi „Łucji-Małgorzaty” i zwiedzenie oprócz uroczej tej wyspy również i niemniej piękne jej siostry, Wyspy Kanaryjskie, Rzeczpospolitą Liberyjską, dwór assinijskiego króla Amatifu, Złoty Brzeg oraz hiszpańską wyspę Fernando Poo.

Madera, Teneryfa (główna z Wysp Kanaryjskich) były dla nas ostatnimi dźwiękami Europy i świata cywilizacyjnego w ogóle, ale były to dźwięki, które nam długo pozostały w pamięci, a które bodaj niezatarte zostaną na zawsze.

Na pierwszej przyjmował nas ze staropolską gościnnością wielkoduszny rodak, hrabia Benedykt Tyszkiewicz z Czerwonego Dworu, stale tam wtedy przebywający wraz z rodziną. Burze, jakie były rzucały drobnym naszym statkiem po drodze do Madery, liczne wyrządziły nam szkody — byliśmy po prostu tym zatrzymani, w trudnym znajdując się położeniu — ale ani na chwilę nie dozwolił szlachetny protektor naszej wyprawy zaciążyć myślom posępnym; dzięki niemu „Łucja” na nowo wyekwipowana została, podczas gdy on pokazywał nam wspaniałe krajobrazy tej perły Atlantyku.

Niechaj będzie mi pozwolone złożyć tu w tej chwili cześć i dzięki zacnej tej postaci, choć słabe echo tego, co czułem i czuję dla niego na morzu i na lądzie! Nie bylibyśmy stąpali w ogóle po Górach Kameruńskich bez jego szlachetnej, trzykrotnie nam podanej pomocy.

Barwne były również obrazy, jakie zawdzięczamy Wyspom Kanaryjskim, Teneryfie i jej obfitej wiecznie młodej przyrodzie, jej dolinom o barwnych kwiecistych kobiercach z winnic, róż i kamelii, jej górom sięgającym nad chmury i jej skarbom, złożonym przez dawno zapomniane pokolenie Guanczów (pierwotnych jej mieszkańców), które dały nam pierwsze naukowe zdobycze tej podróży.

Następnie opuściliśmy towarzystwo białych ludzi, świat ucywilizowany i „Łucja” wstąpiła na wody afrykańskie. Dnia 5 marca 1883 roku ujrzeliśmy po raz pierwszy ląd, do któregośmy dążyli, zwiedziliśmy Liberię, rzekę św. Pawła, i stanęli nareszcie u aszantyjskich brzegów w kraju Assini.

Pozostawiłem tu okręt chwilowo na kotwicy i udaliśmy się w głąb kraju, by zwiedzić dwór jego władcy, potężnego króla Amatifu. Zostaje on pod protektoratem francuskim, lecz mimo to jest nieograniczonym na wewnątrz władcą swego kraju, którego zwiedzenie zdawało mi się być uwagi godnym, tym bardziej że to prawie kącik zapomniany na tych wybrzeżach. Oczekiwania też nas nie omyliły bynajmniej! Silne, pięknie zbudowane postacie o brązowej cerze powitały nas na brzegu morskim i po wysłaniu uprzedzającego naszego poselstwa do Krindżabo, stolicy króla (o dwa dni drogi od brzegu odległej), i wypocząwszy w francuskiej faktorii, ruszyliśmy sami w drogę.

Prowadziła ona po Rzece Assinijskiej; przebyliśmy następnie jezioro Abe, a dalej prowadził nas przewodnik Kastor w górę rzeki Krindżabo. Płynęliśmy w obszernej łodzi francuskiej faktorii. Znaczenie, potęga i bogactwa afrykańskiego monarchy, któregośmy odwiedzali, wymagały i z naszej strony pewnej ostentacji. Obszerna, rozpięta markiza osłaniała nasze głowy od prostopadłych promieni słonecznych, podczas gdy 16 silnych ramion czarnych naszych wioślarzy pchało łódź naprzód po malowniczej rzece, wśród przesuwających się lasów dziewiczych i osad murzyńskich do przystani krajowej stolicy, odległej jeszcze o kilka kilometrów od rzeki.

Dzięki gościnności pewnego Francuza, p. Bretignére, francuska faktoria zaopatrzyła nas w najrozmaitsze zapasy, dodała nam komplet służby czarnej, kucharzy i tłumaczów, i we wszystkim była pomyślała o naszej wygodzie, o ile ona jest możliwa w tych stronach. Osobna zaś skrzynia zawierała podarki dla króla. Wyniesiono nas podług afrykańskiego zwyczaju z łodzi na przystań. Tu czekało poselstwo króla Amatifu, grupa imponujących czarnych postaci malowniczo ugrupowanych w kolorowe togi.

Wymieniono wzajemne pozdrowienia. Poseł królewski oświadczył, iż Amatifu usłyszał z zadowoleniem o naszym szczęśliwym przybyciu i zamiarze odwiedzenia jego dworu, że spodziewa się, iż zostaniemy u niego długo, żeśmy zdrowi, że on zdrów również i że nas czeka. Niewolnicy królewscy odebrali naszym ludziom ciężary niesionego bagażu, by karawana nasza obarczona nie była w drodze ku miastu, na gościnnej ziemi assinijskiej. Wyprzedził ją goniec wysłany naprzód przez poselstwo królewskie, by Amatifu jak najprędzej miał sprawozdanie o tak ważnym wypadku.

Zaledwie wstąpiliśmy na drogę prowadzącą od przystani do miasta, gdy zauważyłem, że król Amatifu kazał przeciąć przez lasy dziewicze oddzielną dla nas drogę, szeroką na kilka metrów, a prowadzącą od samej rzeki do stolicy jego, a więc ciągnącą się przez kilka kilometrów. Mając na uwadze, że assinijski monarcha miał do tego zaledwie dwie doby czasu, należy przypuszczać, iż chyba spędził do pracy całą ludność stolicy. Tu i ówdzie spotkaliśmy grupy krajowców, a nowe poselstwo króla potwierdziło wkrótce moje przypuszczenie, oświadczyło ono bowiem, iż Amatifu rad wiadomości, że znajdujemy się na ziemi assinijskiej, spodziewa się, żeśmy zdrowi, że on zdrów również, a znając, iż w kraju białych panują wszelkie wygody, zwołał wszystkich swych ludzi, by utworzyć drogę dogodną dla swych gości.

Znów nastąpiło podziękowanie — nowy czarny kurier podążył w kierunku królewskiego pałacu i po kilkudziesięciu minutach marszu stanęliśmy u wrót jego stolicy, w Krindżabo.

Miasto to przedstawiało się jako niezmierny konglomerat glinianych, dość misternie wygładzonych czworoboków. Ulice były czysto pozamiatane, tu i ówdzie stały gromadki Assińczyków, nieruchomych, w swych czystych togach, jak gdyby z brązu odlanych, podczas gdyśmy zbliżali się do głównego punktu miasta, do pałacu króla. Syn jego najstarszy, Kassja, prowadził nas od samych wrót. Pałac królewski zajmował całą część miasta i składał się z kilkudziesięciu czworoboków. Główna fasada wychodziła na rozległy plac, na którym zwykle odbywają się zebrania religijne i prawodawcze, w pośrodku zaś takowego stało olbrzymie drzewo kauczukowe, główna świętość (fetysz) kraju. Naprzeciw tego drzewa pałac królewski był wyższy o jedno piętro, wznoszące się ponad ogólny rząd zabudowań, a wybudowane przez francuskiego architekta za czasów francuskiego protektoratu ponad krajem.

W parterowej części tej fasady znajdowało się główne wejście, na piętrze zaś galowe pokoje Jego Królewskiej Mości i obszerny taras, rodzaj balkonu, z którego Amatifu w chwilach uroczystych ukazuje się swoim poddanym. Tu przygotowano dla nas pokoje.

Główna komnata zawierała wokoło ścian tapczany, składające się z warstwy mat palmowych pokrytych jedwabnymi pokrowcami, w pośrodku zaś stał stół europejski przykryty czerwoną materią. Stały na nim owoce, wino palmowe i dar cywilizowanej Europy, butelka koniaku.

Zmieniwszy przepocone drogą ubranie, posłaliśmy inteligentnego naszego tłumacza Kastora do króla Amatifu z doniesieniem, żeśmy przybyli, że dziękujemy za wygodną drogę, troskliwe wypytywanie się o nasze zdrowie i za gościnnie przygotowane dla nas pokoje, zapewniając, że zdrowie nasze nie pozostawia nic do życzenia, i wyrażając nadzieję, te stan zdrowia Jego Królewskiej Mości jest również dobry. Zapytujemy następnie, czy może nas przyjąć lub czyli też sam nas odwiedzi.

Za chwilę poseł nasz powrócił wraz z dwoma dygnitarzami króla donoszącymi, że Amatifu, uszczęśliwiony naszym przybyciem, wkrótce nas przyjdzie pozdrowić i czeka tylko, byśmy wypoczęli z drogi. Kazałem więc przygotować przywiezione podarki; składały się one z dwóch dywanów, kilku innych przedmiotów i kilkunastu galonów anyżówki. Dzięki bowiem panu Bretignére dowiedzieliśmy się już w francuskiej faktorii, że przedmiot ten wzbudzi najwyższe zadowolenie Jego Królewskiej Mości.

Wewnętrzne podwórze naszej rezydencji napełniło się tymczasem mrowiskiem głów czarnych, spoglądających z ciekawością ku naszym drzwiom. Nagle ucichło, pomiędzy tłumem powstał chwilowy ruch rozsuwających się kolumn i ujrzeliśmy na schodach starca, który w towarzystwie kilku innych czarnych stanął za chwilę we drzwiach. Był to Amatifu.

Niejednego zdziwi charakterystyka wspanialej tej postaci. Był to stuośmioletni starzec; fioletowa jedwabna toga spływała z jego ramion, a ponad nimi wznosiła się dumna, inteligentna głowa okolona imponującą białą brodą. Na ramionach miał ciężkie złote bransolety z rodzimego kruszcu, na palcach liczne pierścienie; szpeciły go jedynie nieforemne pepity złota wplecione do brody, a przedstawiające w sumie wagę kilku funtów.

Wstaliśmy z miejsca, patrząc w milczeniu na siebie przez kilka minut, tak bowiem wymagała etykieta krajowa. Następnie spotkaliśmy się w pośrodku pokoju, podając sobie ręce, po czym obie partie zajęły swe siedzenia i znów nastąpiło kilkuminutowe milczenie. Przerwano je wreszcie z naszej strony przez p. Bretignére. Przedstawił on czarnemu monarsze przybyszów z dalekich stron i wyraził swą radość, że „lata, mijając, nad dostojną jego głową nie pozostawiają najmniejszego na niej śladu starości, przeciwnie, zdają się dodawać mu młodości i siły”.

Na to nastąpiły: odpowiedź króla, przemowa moja i powtórna jego odpowiedź.

— Za dawnych czasów — rzekł — Aszanti i Assini stanowiły jeden kraj, a ich stolice, Kummasi i Krindżabo, dzielnice jednej familii, potem dopiero rozdzieliliśmy się, a wtedy Assini pragnęło żyć w przyjaźni z białymi. Dawno temu oddałem kraj ten pod opiekę Francji, Francuzi też wybudowali część tego pałacu i przez długie lata utrzymywali tu u nas swoich ludzi. Potem znów nas opuścili i zdaje się, że od tego czasu zapomniano w kraju białych o naszej ziemi. Kiedy w tych dniach przybyli posłańcy z brzegu, donosząc nam, iż znów biali przybywają do Krindżabo, serce nasze było bardzo uradowane i proszę was, byście się czuli na ziemi króla Amatifu jak na waszej własnej. Jutro zwołamy ludzi naszych na uroczystość. Bądźcie u nas długo i w dobrym zdrowiu, a kiedy potem powrócicie do kraju białych, powiedzcie im wszystkim, że Amatifu pragnie mieć ich jak najwięcej u siebie, że kraj jego bogaty, obfituje w kość słoniową i złoto i że wszystkie otworzy im drogi.

Słowa królewskie przełożył nam bystry nasz tłumacz Kastor i przyrzekłszy staremu Amatifu powtórzyć ich treść w Europie oraz podziękowawszy mu za przyjaźń dla białych, zapytaliśmy, czy zechce przyjąć kilka upominków, przywiezionych dla niego na pamiątkę naszego pobytu.

Dywany i inne przedmioty podobały się Jego Królewskiej Mości, lecz twarz jego rozjaśniła się zupełnie na widok galonów z anyżówką, pierwszą faworytą jego dworu. Musiałem nalać z każdego naczynia, pijąc jego zdrowie, na znak, że napój nie jest szkodliwy. Amatifu podał takowy swoim ministrom, którzy uczynili toż samo, a pokrzepiwszy się wreszcie sam kilkakrotnie, pożegnał nas, oświadczając, iż jutro przyśle nam swoje podarki i zwoła ludność na uroczyste nasze przyjęcie.

Gdy wyszedł, dowiedziałem się o nim ciekawych szczegółów. Przeszło stuletni starzec posiada około siedemdziesięciu żon, mających od jedenastu do sześćdziesięciu lat. Synów ma około pięćdziesięciu, jak Pryjam trojański; najmłodsi z nich liczą od pięciu do sześciu lat wieku, są zaś rażąco podobni do ojca; co do ilości córek, nie jest ona wiadoma samemu Amatifu.

Smutny jednakże los czeka owe żony królewskie: w chwili śmierci ich starego małżonka wszystkie zostaną ścięte. Dziwi to może Europejczyka, iż Francja pozwoli na takie barbarzyństwo w swoim protektoracie, lecz wszelka interwencja okaże się tu próżna.

Gdy umrze król, fetyszerzy wyprowadzą biedne ofiary potajemnie do dziewiczego łasa, gdzie odbędzie się krwawy obrzęd, nikt zaś nie będzie jeszcze wiedział, że król już umarł, dopiero po spełnionej egzekucji ludność uwiadomiona zostanie o śmierci króla, a jeżeli rezydent francuski zapyta, co się stało z jego żonami, otrzyma odpowiedź, że „biedaczki, wiedząc o dawnych obyczajach, mających miejsce w takich razach, przestraszyły się i uciekły”.

Korzystając z wieczornego chłodu, udaliśmy się w odwiedziny do następcy tronu, mieszkającego w osobnej dzielnicy. Potem zwiedziliśmy miasto. Prowadził nas Kastor, pokazując osobliwości swego kraju. Słońce już zaszło; blade światło księżyca osrebrzało morze zieleni, rysującej się dokoła zasypiającego Krindżabo, odbijało się ono z dziwnym urokiem od sinego tła półrównikowego nieba, a w ciemnych gąszczach okalających ulice migotały tysiączne świetliki, niby iskry brylantowe rozsypane wśród cieniów nocy, by oczarować zdumionego przybysza.

Nagle uderzył nasz dziwny widok. Wśród gęstego lasu zauważyliśmy przed nami kurhan pokryty statuetkami — to wyciosanymi z drzewa, to ulepionymi z gliny. Był to „cmentarz dusz”.

Podług assinijskich bowiem zwyczajów, fetyszerzy zabierają ciało umarłego i chowają je w lesie, w miejscu im jedynie znanym, familia zaś stara się zwykle wystawić na owym kurhanie podobiznę zmarłego, przedstawiając go pod postacią podobnej statuetki i wierząc, że dusze zmarłych powracającą od czasu do czasu i bawią na swym pagórku.

Miałem wielką chęć zdobycia choć jednej statuetki, lecz było to niepodobieństwem; zawsze kroczyły za nami w pewnej odległości milczące postacie fetyszerów, a śmiałość podobna byłaby zakończyła może nasz pobyt w Assini w sposób smutny i złowrogi.

Kiedyśmy powracali z naszego spaceru, by odpocząć po trudach dnia, zauważyłem przed tarasem na placu naszego mieszkania kilkaset młodych Assińczyków obojga płci klaszczących w ręce i opiewających w nader hałaśliwy sposób ważne wypadki dnia, to jest: przybycie białych. Hałas był ogłuszający i nie ustawał ani na chwilę. Wszedłszy więc do mych pokoi, zapytałem naszego Kastora, czy dziki ten koncert potrwa długo. „O, tak! — odparł Murzyn z ekstazą. — Całą noc! Panie, to bardzo piękne i dobre do zdrowego snu”. Powinszowałem sobie w duszy; nie byłem wprawdzie tego samego zdania, ale cóż było robić? Trudna rada, trzeba się stosować do krajowego zwyczaju. Zresztą zmęczenie wzięło górę i mimo monstrualnego koncertu przespaliśmy na naszych królewskich matach do rana.

Następnego dnia przybyły podarki królewskie. Składały je przeważnie artykuły żywności, jako to wół, kilka owiec i kóz, kilkanaście kur, kosze jaj i całe pagórki owoców, zniesione przez niewolników do naszego dworu. Wkrótce potem przybyła podobna karawana z podarunkami następcy tronu, zwanego Akazammadu. Obyczaj krajowy wymagał, aby przesłane podarunki zostały spożyte wespół z ofiarodawcą. Akazammadu wymówił się chorobą, lecz Amatifu przyjął zaproszenie nasze na obiad i stawił się w mundurze francuskiego generał-feldmarszałka.

Stan zdrowia Jego Królewskiej Mości był jednakże tego dnia nieszczególny: zdawał się sztywny i cierpiący na ból głowy. Później dopiero dowiedzieliśmy się, iż przyczyną tego była zbyt obfita libacja nocna naszej anyżówki, której Amatifu poświęcił wolne swe chwile w licznym gronie swych żon. Świta królewska składała się z kilkunastu dygnitarzy noszących jedwabne togi. Między nimi zwracał uwagę mówca królewski oraz inny dygnitarz, którego obowiązkiem było wycierać to miejsce posadzki, na które Jego Królewska Mość splunąć raczyła. Towarzyszyła królewskiemu małżonkowi również żona jego tygodniowa, to jest spełniająca dyżur w ciągu tego tygodnia. Ubrana była w różnokolorową jedwabną togę, włosy zaś miała obwieszone ciężkimi najrozmaitszymi złotymi ozdobami.

Zabrani z francuskiej faktorii kucharze przygotowali przy pomocy kobiet królewskich galowy nasz obiad, po części na sposób europejski, po części na afrykański. Król Amatifu posługiwał się z początku widelcem, w końcu jednakże poprosił o pozwolenie użycia swych palców, oświadczając, że aczkolwiek lubi wynalazki białych, dwie rzeczy atoli wydają mu się uciążliwe, a mianowicie widelec i buty. Królewska jego małżonka, jakkolwiek siedziała tuż przy nim, nie mogła jednakże brać udziału w obiedzie, etykieta bowiem zabrania jej jeść w przytomności swojego pana i męża. Trzymała tylko na kolanach miseczkę, do której od czasu do czasu Amatifu składał jej część obiadu, którą dla niej przeznaczył.

Wina europejskie rozweseliły w końcu oblicze starca i po dwugodzinnym ucztowaniu pożegnał nas, by wypocząć do zapowiedzianej przez niego uroczystości. Już od świtu posłańcy królewscy zwoływali dygnitarzy assinijskich do dworu Amatifu. Liczne grupy tych posłańców spotykaliśmy na ulicach podczas rannego naszego spaceru. Jako pierwszy szedł zwykle obwoływacz, następnie dwóch fetyszerów ze znakami królewskimi, a w końcu młody Murzyn zwracający uwagę wszystkich usilnym dzwonieniem. Na tymże spacerze zauważyliśmy świątynię fetyszerską. Tworzył ją mały domek ulepiony z gliny i bambusa, a na urządzonym wywyższeniu stała beczka napełniona wapnem zakolorowanym jakąś brunatną masą. Później dopiero dowiedzieliśmy się, że była to krew ofiar. Na beczce leżał stary, zardzewiały nóż, kalabasy z ziołami, a wkoło niej kilkadziesiąt czaszek ludzkich.

Ponure to miejsce i przykre pamiątki świadczyły o krwawych obyczajach kraju, trzeba jednak oddać sprawiedliwość długoletniemu panowaniu Amatifu, że barbarzyńskie te obrzędy należą do przeszłości, jakkolwiek trudno ręczyć, czy one się nie powtórzą, i to w niedalekiej przyszłości. Po śmierci bowiem dzisiejszego monarchy ludność, przez długie lata do niego przyzwyczajona, uderzona faktem tak niezwykłym, zapomni prawdopodobnie o łagodności zmarłego króla i na cześć jego kraj cały krwią zaleje, choćby dlatego tylko, by ich sąsiedzi, Aszantyjczycy z Kummasi, nie mogli się naigrawać, że król Assinijczyków poszedł na tamten świat bez odpowiedniej jego dostojeństwu świty.

Lecz pozostawmy smutne te obrazy i podążajmy na przygotowaną dla nas ucztę.

Dostojny nasz gospodarz chciał wystąpić tak, jak występował rzadko kiedy; przyjęcie jego miało nam utkwić na długo w pamięci i rzeczywiście dopiął zamierzonego celu. Obraz, który rozwinął się przed naszymi oczyma, był czymś, czego nigdy nie zapomnę i czego najbujniejsza nawet wyobraźnia odtworzyć sobie nie jest zdolna.

Około trzeciej po południu przybyli do naszego mieszkania Kassja i Kastor, oświadczając, że Amatifu z otoczeniem wchodzi do przeznaczonego na uroczystości czworoboku. Ogłuszający hałas i łoskot potwierdził te słowa, była to królewska muzyka witająca ukazanie się jego.

Wyszliśmy więc także, zmierzając ku ustawionym dla nas miejscom, witając etykietalnie Jego Królewską Mość, czemu wtórował nowy wybuch orkiestry.

Amatifu siedział na sorentyńskim fotelu, przykrytym jednym z dywanów przez nas mu ofiarowanych. Miał on dnia tego białą togę przetykaną złotem aszantyjskiego wyrobu; bogate bransolety i pierścienie uzupełniały jego ubiór.

Przy nim siedziało kilka jego żon, ministrowie, najwyżsi dostojnicy, u nóg zaś śliczni dwaj najmłodsi jego synowie, niby filigranowe figurki z florentyńskiego brązu. O kilka kroków od tej grupy były nasze miejsca, a dokoła kwadratowej areny falowało całe morze brunatnych twarzy siedzących z powagą na stopniach czworoboku.

Patrząc na to zebranie, zdawało się nam mimowolnie, że cofnęliśmy się o kilkanaście wieków w przeszłość i znajdujemy się wśród starożytnych Rzymian na jakichś numidyjskich igrzyskach.

Wrażenie to znikało jednakże od czasu do czasu, ile razy spojrzeliśmy w kierunku muzyków królewskich.

Tu panowała Afryka w nagiej swej dzikości, przed wzniesieniem bowiem, na którym stało kilkanaście fetyszów najróżniejszych form, jako to: wypchane jaszczurki, skorupy żółwie, skóry węże i wyciosane z drzewa najdziwaczniejsze przedmioty, ciągnął się rząd olbrzymich drewnianych bębnów, a w każden z nich biło kilka herkulesowych ramion, co sił starczyło.

Trudno opisać ogłuszający ten koncert. Ale nie dość na tym. Królewski kapelmistrz postanowił jeszcze więcej uraczyć biedne nasze uszy i wpadł na genialny pomysł utworzenia nowego rodzaju bębnów o doskonalszej sile. W tym celu kazał rozebrać kilka beczek i związawszy ich klepki w luźne paczki, bić pałkami w takowe. Przeznaczeni też do tych nowych instrumentów artyści, przejęci tą reformą assinijskiej orkiestry, oddali się swej artystycznej pracy z predylekcją, my zaś poleciliśmy torturowane nasze uszy opiece assinijskich bogów.

Na znak dany przez króla rozpoczęła się zabawa oprowadzaniem głównych fetyszów. Naprzód podskakiwało dwóch Murzynów z długimi nożami, wywijając nimi w powietrzu, niby torując drogę; następnie biegł kapłan noszący na głowie skórę młodego aligatora, za nim dwóch innych trzymało święty przedmiot, a kończył tę procesję błazen ubrany w europejski kapelusz, wywijając rękami. Cała ta grupa zdawała się jak gdyby w spazmach, przebiegając albowiem dokoła czworoboku, rzucali się to naprzód to, w tył, trzęsąc konwulsyjnie całym ciałem.

Ile razy przebiegali około króla, przewodnicy z nożami opuszczali takowe; przeciwnie, ile razy mijali nas, harce ich stawały się coraz gwałtowniejsze, jak gdyby tu nadzwyczajne jakieś siły sprzeciwiały się ich przejściu. Tak oprowadzono kolejno około dwudziestu fetyszów, przy zawziętym nieustannym akompaniamencie muzyki. Trwało to przeszło godzinę.

Nareszcie nastąpiła krótka pauza, artyści, fetyszerzy i zwykli śmiertelnicy pokrzepili się winem palmowym, po czym rozpoczął się drugi akt uroczystości — tańce.

Kto nie widział sposobu tańca murzyńskiego, ten nie może mieć wyobrażenia o oryginalności tego widoku. Jest to po prostu konwulsyjne, jakby spazmatyczne potrząsanie ciała na miejscu. Łydki, kolana, biodra, plecy, ramiona, głowa — wszystko trzęsie się z coraz wzrastającą siłą, pot kroplisty występuje na całym ciele tancerza lub tancerki, dopóki znużeni nie padną prawie, a rozognieni muzykanci powiększają wrzawę swych instrumentów głośnym, nieprzerwanym śpiewem.

Tak zaprodukowało się kilkanaście żon królewskich. Gorąco było niezmierne. Czystego ciemnosinego nieba, które niby błękitna przezroczysta opona rozpościerało się ponad nami, nie przerywała najmniejsza nawet chmurka. Atmosfera zdawała się być rozpalona, lecz niestrudzone nasze bajadery nie zrażały się tym bynajmniej. Gdy zmęczenie kazało im na chwilę wypocząć, widocznie niecierpliwiły się i z nowym zapałem wypadały na arenę.

Po tańcu żon królewskich nastąpił taniec mężczyzn. Był on nieco odmienny. Tancerze puszczali się pędem na przeciwległy koniec placu, a następnie — trzęsąc się w wyżej opisany sposób — przybliżali się do nas. Od czasu do czasu zaś wybiegało dwóch malców królewskich, rozpuszczając poza sobą długie białe płótna niby powiewające skrzydła.

Słońce tymczasem zaczęło się skłaniać ku horyzontowi, uszy nasze pękały po prostu, toteż pobłogosławiliśmy chwilę, w której Amatifu dał znak do zakończenia uroczystości. Wyniesiono dla tancerzy i tancerek kilka skrzyń dżynu, ofiarowanych w naszym imienia przez p. Bretignére, oraz kilkanaście sztuk materii dla żon królewskich i podziękowawszy Amatifowi za to jego przyjęcie, opuściliśmy afrykański ten cyrk, udając się do naszych pokoi na odpoczynek. Niedługo jednakże mogliśmy w nich pozostać. Niebawem przybył posłaniec od króla, oświadczając, że Amatifu pragnie wręczyć nam mały upominek na pamiątkę dni u niego przebytych i że w tym celu zaraz po naszym przybyciu zwołał swych złotników, którzy wykończyli dla nas pierścienie, by je teraz nam wręczyć.

Trzeba było znów zejść na wewnętrzny dziedziniec i wkrótce stanęliśmy w prywatnych komnatach króla. Zastaliśmy go w podłużnej auli siedzącego na tym samym sorentyńskim fotelu, który mu służył w czasie uroczystości, i otoczonego licznymi domownikami.

Podniósł się nieco na nasze powitanie i zapytawszy, jak podobała się nam zabawa, wręczył mi przez Kastora wielki złoty pierścień krajowego wyrobu. Podobne, mniejsze, otrzymali moi towarzysze. Wyraziłem od nas wszystkich podziękowanie za te drogocenne i miłe pamiątki i powróciliśmy do głównego skrzydła pałacu.

Czas nam jednakże opuścić dwór gościnnego Amatifu. Właściwie leżało w projekcie mej podróży udać się jeszcze do katarakt rzeki Krindżabo, znajdujących się w Aboasso, lecz pomiędzy mymi towarzyszami wybuchła febra nagląca do powrotu na brzeg morski.

Przy pożegnaniach wydarzyły się jeszcze różne oryginalne sceny. Następca tronu, Akazamadu, chciał koniecznie dać dla nas drugą uroczystość, a ponieważ nienawidzi królewskiego swego stryja z powodu jego sił żywotnych, chciał zaćmić daną przez niego zabawę jeszcze większym splendorem i prawdopodobnie jeszcze większymi bębnami.

Amatifu zaś, dowiedziawszy się o tym, postanowił posłać swych szpiegów na uroczystość Akazamadu i następnie dać trzecią, jeszcze świetniejszą. Przyśpieszony nasz wyjazd jednakże musiał powstrzymać ich szlachetne zapały.

Pożegnaliśmy się serdecznie i następnego poranku karawana nasza kroczyła znów ku rzece. Tu miałem dziwny dowód przywiązania: jeden z młodziutkich synów królewskich, mały Anema, przyszedł do mnie późno wieczorem w przeddzień wyjazdu, prosząc, by go wziąć ze sobą. Był to śliczny chłopczyna. Z rękami skrzyżowanymi na piersiach oczekiwał mej odpowiedzi i zwiesił ze smutkiem głowę, gdym mu wytłumaczył, że to jest niemożliwe, a gdyśmy następnego rana ruszyli ku łodzi, Anema z zawiniątkiem pod pachą, postępował tuż za mną. „Nie można Anema — rzekłem mu. — My nie wracamy teraz do kraju białych, droga prowadzi jeszcze daleko, do innych waszych plemion, głęboko w gąszcze. Najczęściej nie będziem mieli ni domu, ni dachu i Duch Wielki wie, co nas czeka”.

Ale Anema nie dał się uspokoić i już byliśmy daleko na rzece, gdy stał jeszcze nad brzegiem, patrząc łzawym okiem ze zwieszoną główką za odpływającymi.

Przybywszy nareszcie znów na brzeg morski, ujrzeliśmy z przyjemnością „Łucję-Małgorzatę”, kołyszącą się spokojnie na falach, i po dniu wytchnienia, podziękowawszy serdecznie gościnnym Francuzom z faktorii, podnieśliśmy kotwicę.

Świeży wiatr morski rozdął żagle i popłynęliśmy dalej na wschód.

Zwiedziwszy angielską kolonię Złotego Brzegu, zmieniliśmy wreszcie kierunek i dn. 16 kwietnia 1883 roku ujrzeliśmy ze świtem wspaniały Clarence-Pic, prawie cel naszej żeglugi, wyspę Fernando Poo.

Urocza ta wyspa przedstawia się jakby bukiet zielony, podnoszący się z fal oceanu. Z naturalnego wału okalającego jej port, zwany Santa Isabel, zwieszają się festony lianów ku morzu, podczas gdy główny wierzchołek jej gór, z czołem podniesionym ponad obłoki, króluje dumnie ponad spokojnym obszarem Atlantyku.

Przybycia do Santa Isabel oczekiwaliśmy wszyscy z niecierpliwością, tu albowiem po długich tygodniach mieliśmy znaleźć listy z Europy — wieści z dalekiego kraju. Hiszpanie, do których ta posiadłość należy, przyjęli nas bardzo gościnnie i podczas gdy skupywano materiał budowlany dla mającej się wkrótce rozpocząć w Górach Kameruńskich stacji naszej, spoglądaliśmy ku owym górom pełni oczekiwania, 20 bowiem mil morskich zaledwie dzieliło nas od tej ostatniej naszej mety, od której rozpocząć się miała pionierka po nieznanym lądzie.

Wyspa Fernando Poo jest tak blisko brzegów kameruńskich, że podczas pogodnych poranków i wieczorów rysują się wyraźnie górzyste ich kontury na północno-wschodniej stronie horyzontu. Nie zatrzymujemy się więc na niej, gdyż towarzysz mój Janikowski właśnie wydał szczegółowy jej opis, i płyńmy dalej, by stanąć u celu podróży.

Pragnienie dotarcia do niego pożerało mnie kompletnie, chciałem nareszcie stanąć na tej ziemi, o której niejedną noc przedumałem w Europie w szkołach jeszcze, w domu i później na pokładach okrętów za czasów mej służby marynarskiej. Toteż wyprzedzając innych, postanowiłem pozostawić jeszcze okręt w Fernando Poo i puścić się naprzód w otwartej szalupie na rekonesans. Dzielny i drogi mój Tomczek siadł naturalnie ze mną u steru. Było to po prostu szaleństwem, na które sam dziś spoglądam ze zdziwieniem, ale wieleż szaleństw nie popełnia człowiek w życiu, w gonitwie za urzeczywistnieniem swej wymarzonej myśli.

Wypłynęliśmy z Santa Isabel o świcie. Czterowiosłowa nasza łódź niosła oprócz nas (dwóch białych) trzech majtków Europejczyków, dwóch Murzynów, prowiant na dwie doby, kompas z wizerem, mapę nautyczną i kostium na zmianę dla każdego Europejczyka. Około południa byliśmy na pełnym morzu, brzegi zginęły przed nami i poza nami i musieliśmy sterować podług kompasu. Gdy podnosiła się bryza, stawiałem żagiel, gdy opadała — czarni i biali wioślarze zasiadali do pracy, a towarzyszyło nam słońce jedynie, krzyżujące w swym wysokim biegu kierunek naszej drogi. Wreszcie zaczęły się przed nami wynurzać Góry Kameruńskie — ukazała się zatoka Ambas, wyspy Mondoleh i Ndameh, skłony Mongo-ma-Loby, których taras otacza zatokę amfiteatralnie — ale słońce zaszło, a jeszcze nie byliśmy u brzegu. W stronach tropikalnych ciemność następuje niezwłocznie, trudnym więc stało się nagle nasze zadanie: wchodzić w nocy do nieznanej miejscowości, i to jeszcze na wybrzeżu afrykańskim, zwykle otoczonym burunami. Ale cóż to znaczy, gdy się jest tak blisko celu! Musiało pójść i poszło. Bystre oko Tomczeka dostrzegło światełko na brzegu i sterowaliśmy w jego kierunku. Wkrótce byliśmy tuż przed nim, dały się słyszeć głosy z lądu i za chwilę łódź nasza ugrzęzła w piasku płaskiej przystani. Muszę się przyznać, że byliśmy obydwaj do pewnego stopnia wzruszeni na myśl, iż stoimy rzeczywiście u stóp Gór Kameruńskich, ale uczucia miały być nagle i niemile przerwane. Zaledwie bowiem uczuliśmy grunt pod dnem łodzi, gdy uderzył w nią nadbiegający burun, sprawiając nam nieoczekiwaną zimną kąpiel. Wyskoczyliśmy więc z łodzi i nakazując ludziom co prędzej wynosić nasz bagaż na brzeg, brnęliśmy sami ponad kolana w wodzie.

Ciemność była zupełna, ale mogliśmy zauważyć, że otoczyła nas chmara czarnych, przyglądających się z ciekawością nieznanym przybyszom.

Po żargonie angielszczyzny, jaką mówili, oraz po europejskich kostiumach i kapeluszach domyśliłem się, że znajdujemy się w osadzie Victoria, utworzonej dwadzieścia kilka lat temu przez angielskich niby misjonarzy, baptystów, i że otaczająca nas publika przedstawia tak nazwanych „kolorowych dżentelmenów”, nieudolne utwory misji angielskich.

Wkrótce podszedł ku nam przełożony tej osady, p. Brew, stary Murzyn o siwej brodzie, ubrany po europejsku, zapytując, czy nie zechcemy zajść do niego, przebrać się i rozgościć. Udaliśmy się więc do jego domu, majtkowie wnieśli za nami przemoczone rzeczy i pomyślawszy o ich wieczerzy i posłaniu, udaliśmy się na spoczynek.

O świcie następnego dnia rozbudziliśmy się i spojrzeli dokoła. Czarujący widok przedstawił się naszym oczom; był to krajobraz tej barwnej afrykańskiej Szwajcarii, wśród którego miały nam upłynąć następne trzy lata.

Malownicza zatoka Ambas budziła się właśnie ze snu, tysiące kropel rosy błyszczało wśród parowów i wąwozów jej gór, a w pośrodku wznosiła się wyspa Mondoleh, niby wieniec kwiecisty rzucony na fale zatoki.

Już dawniejsi podróżnicy, Barton i inni, podnosili jej korzystne warunki sanitarne, jej żyzność i piękność. Odległość jej od lądu była zaledwie pół mili morskiej, a północne jej wybrzeża, leżące naprzeciw wspaniałego tarasu gór, przedstawiały cichą i wygodną przystań bez burunów i prądów, izolowane jej zaś położenie nadawało jej prócz tego charakter spokojnego miejsca do pracy. Toteż od pierwszej chwili zgodziliśmy się z Tomczekiem równocześnie na to, że wyspa Mondeleh będzie najdogodniejszym punktem dla utworzenia naszej stacji, niejako bazą operacyjną, czyli główną kwaterą dla przyszłych wycieczek, podjętych w celu zbadania przyległych nieznanych krain.

Zaraz więc, korzystając z porannego chłodu, postanowiliśmy zwiedzić obrany punkt i udaliśmy się razem ku niemu, zabrawszy ze sobą tłumacza. Przybiwszy do wschodniej części wyspy, podnoszącej się do 200 stóp wysokości ponad poziom morza, udaliśmy się wąską ścieżką prowadzącą wśród lasu, pomiędzy skałami i urwiskami, na jej płaską wyżynę, na której znajduje się osada krajowców, licząca mniej więcej sześćdziesiąt dusz, a pozostająca pod dowództwem osobnego i niezależnego kacyka Akemy. Obstąpiło nas mnóstwo kobiet i dzieci, lecz samego Akemy nie było. Znajdował on się na połowie ryb, zeszliśmy więc znów na dół do przystani, posyłając do jego nieopodal stojącej pirogi krajowca i wzywając go, by przybył rozmówić się z nami.

Akema nie dał długo na siebie czekać i za chwilę stanął na wysokim skalistym przylądku, na którym pod rozłożystym drzewem czekaliśmy na niego. Objaśniłem mu, po cośmy przybyli, że pragniemy wybudować kilka domów na północnej przystani wyspy i zamieszkać tam, ażeby poznać przyległe kraje, góry i to, co znajduje się poza nimi. Akema odparł uradowany, że pragnął od dawna przybycia białych ludzi na jego wyspę i że z największą gotowością odstąpi nam teren, jakiego żądamy, naturalnie w nadziei otrzymania wynagradzających podarków. Zgodziliśmy się co do takowych i tegoż dnia, to jest 23 kwietnia 1883 roku, ugoda nasza z krajowcami o wyspę Mondoleh zawarta została.

Zwiedziliśmy razem miejsce przeznaczone pod budowę stacji i oświadczywszy krajowcom, że przybędę tu z okrętem w przeciągu tygodnia, opuściliśmy tego samego wieczora zatokę Ambas, by powrócić do Fernando Poo.

Przemieszkujący jednakże w osadzie Victoria Anglik Thomson, misjonarz baptysta, za nic w świecie nie chciał się zgodzić, byśmy powracali w ten sam sposób, w jaki przybyliśmy, to jest na naszej czterowiosłowej szalupie, dodając, że niechybnie napotkamy na morza tornado, rodzaj huraganu, który by pewną zgotował nam zgubę. Nalegał, byśmy wzięli jego wielki surfboat, i na nasze szczęście usłuchaliśmy go — nie jeden bowiem, lecz dwa silne tornady spotkały nas w drodze. Zmoczeni ulewnymi deszczami, stanęliśmy wreszcie u bortu „Łucji-Małgorzaty” w Fernando Poo. Zastałem resztę towarzyszów podróży i załogę w dobrym zdrowiu; toteż nie tracąc czasu, ruszyłem niezwłocznie z zakupionym materiałem budowlanym, pożegnawszy Hiszpanów, do ostatniego naszego portu, zatoki Ambas i wyspy Mondoleh. Dnia 29 kwietnia „Łucja-Małgorzata” stanęła tam na kotwicy. Krajowcy z Mondoleh przybyli na pokład z wielką radością i niezwłocznie rozpięto na północnej stronie obranej przez nas wysepki pierwsze nasze mieszkanie, namiot polowy, w którym zamieszkali Tomczek i Janikowski, mający prowadzić budowę stacji. Krajowcy wzięli się zaraz do wycinania gąszczu, wtórując swojej pracy głośnym śpiewem, i na utworzony plac wyładowano przywieziony materiał budowlany. Następnie pożegnałem chwilowo dzielnych tych dwóch towarzyszów i podczas gdy oni rozpoczęli budowę, popłynąłem „Łucją-Małgorzatą” na Rzekę Kameruńską, gdzie wyładowano przywiezione rekwizyta ekspedycji w jednej z faktorii rzeki, do wykończenia stacji na Mondoleh.

Mały, lecz dzielny nasz okręt nie był nam już potrzebny od tej chwili. Stąd miała się rozpocząć praca lądowa, trzeba się więc było z nim rozstać, choć ciężko było opuścić te poczciwe deski pokładowe, które przez kilka miesięcy niosły nas wiernie mimo burz i wiatrów po szerokim oceanie, pokazawszy nam niejeden kraj nowy i nauczywszy nas niejednego. Lecz zadanie wymagało tego. Po wylądowaniu naszych przywiezionych własności i zwiezieniu majtków, czekających na parowiec, który by ich odstawił do Europy, „Łucja” odnajęta została jednej z faktorii i zaczęła spełniać krótkie nadbrzeżne żeglugi w służbie tej ostatniej. Niestety, przeszedłszy pod władzę chytrego Niemca, który ją wynajął, dni jej miały być policzone i dzielny nasz żaglowiec, który tak długą odbył z nami podróż, rozbił się w jego rękach w drugim kilkunastomilowym zaledwie kursie.

Ciężki to był cios dla nas. Własność ruchoma była wprawdzie wyładowana, lecz nierzetelny berlińczyk do połowy tylko spełnił swe zobowiązanie co do umówionego wynagrodzenia straty. Nastąpiły smutne i ciężkie czasy, z trudem wywalczone dzieło zaczęło chwiać się już przy brzegu, a gdzież na tej ziemi, powierzonej Opatrzności jedynie, szukać sądów i domagać się sprawiedliwości?

Tu sprawiedliwość jest przy tym, kto w danej chwili jest silniejszy. Był nim wtedy ów kupiec berliński — oszukawszy nas, zaczął nawet naigrawać się z łatwowiernych Polaków, ciesząc się, iż zrobią fiasco.

Tak, byliśmy wtedy łatwowierni, powierzywszy jednemu z nich na słowo, toteż stłumiłem w sobie żółć i uczucie oburzenia, ale stłumiłem je też tylko czasowo. Kiedyś, później — szczątki „Łucji-Małgorzaty” już dawno wody zalały — przyszła chwila, gdzie przemieniły się szale, a wtedy było się mniej łatwowiernym i znało się na darach Danaidów. Ale to nie należy do dzisiejszej naszej pogadanki.

Rzućmy dziś jeszcze okiem na brzeg, na którym staliśmy, i dokończmy budującą się stację na wyspie Mondoleh, a w następnym odczycie rozpoczniemy w tym samym miejscu wędrówkę w głąb kraju i towarzyszące tejże epizody.

Tak nazwany kraj kameruński składa się w rzeczy samej przy brzegu oceanu z trzech części: 1) z kraju plemienia Dualla, zajmującego porzecze Rzeki Kameruńskiej; jest to kraj bagnisty, pełen mangrowiowych niskich brzegów, po części mułem i wodą zalanych, i wcale nie zdrowy dla Europejczyków; 2) z kraju Gór Kameruńskich, czyli plemion Bakwiri i Bamboko; kraj to wspaniały, istna Szwajcaria afrykańska, o zdrowym umiarkowanym klimacie; 3) z małego kraiku leżącego przy prawym ujściu rzeki Mungo, a zwanego przez Europejczyków Bimbią, przez krajowców zaś Isubu.

Każdy z tych krajów stanowi niezależną całość i posiada oddzielny język, jakkolwiek są one wszystkie do siebie zbliżone.

Dnia 19 lipca stacja nasza nareszcie ukończona została, dzielny Tomczek i wytrwały Janikowski dokazali swego, wybudowali dom silny, stosownie do zwyczaju krajowego, wynikającego z potrzeb sanitarnych — zbudowany na palach, a pokryty na zewnątrz cynkowymi płytami; drewniane zaś wiązania i posadzka były bądź z afrykańskiego dębu, bądź z tamtejszego mahoniu.

Aczkolwiek pora deszczowa znajdowała się jeszcze w punkcie kulminacyjnym, jak zwykle w miesiącu lipcu, postanowiliśmy jednakże opuścić stację, rozpocząć przygotowanie bagażu dla wymarszu w głąb i wyruszyć. Dnia 21 więc powierzyłem stację Janikowskiemu jako jej naczelnikowi i po serdecznym pożegnaniu puściliśmy się, Tomczek i ja, w drogę.

Miotały nami najrozmaitsze uczucia, jasno zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że powinniśmy być gotowi na wszystko, wiedzieliśmy, że o kilka staj zaledwie od brzegu oceanu będziem na łasce i niełasce tysięcy niepojmujących nas dzikich, ale w wiernej piersi zmarłego już dziś przyjaciela tlał ten sam ogień, który mnie ożywiał; czytałem w jego twarzy jak w otwartej księdze, a mówiła to, co własna wołała ma dusza: „Wiemy, co czynimy, i nic nas nie zrazi”. Naprzód więc ruszyliśmy — stacja, dom, życie europejskie wkrótce znikły nam z oczu i wstąpiliśmy w ciemne gąszcze, pragnąc nieść dla nich pierwsze brzaski świtu!

_Koniec wersji demonstracyjnej._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: