Pod tym samym niebem - ebook
Pod tym samym niebem - ebook
Lilianna wiedzie szare życie zwykłej księgowej. Jej czas wypełnia córka, przyjaciółka Kinga oraz praca. Pewnego grudniowego dnia Lilianna otrzymuje tajemniczy list, w którym nieznana dotąd cioteczna babcia informuje, że przekaże jej w spadku dom, jeśli dziewczyna zgodzi się na warunki testamentu. Lilka, za radą Kingi, nie traktuje tej wiadomości poważnie. Tymczasem świat obu kobiet niemal z dnia na dzień staje na głowie.
Czy przyjaciółki pozwolą, by świąteczny czas stał się dla nich niczym operacja na otwartym sercu? Czy znajdą w sobie odwagę, by zrozumieć przeszłość i otworzyć się na to, co niesie im życie?
Rodzinna opowieść o szacunku, tolerancji i o tym, jak z pozoru błahe decyzje i zdarzenia potrafią zmienić losy człowieka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66201-74-3 |
Rozmiar pliku: | 689 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łódź, krzesło przy stole w salonie, 24 listopada 2019 r., niedzielny wieczór
Kochana Lilko!
Piszę do Ciebie w nadziei, że nie jest za późno. Modlę się nie tyle o Twoją decyzję, co o to, żebyś zdążyła. Pluję sobie w brodę, że trzeba było kolejnego rozczarowania, żebym się przełamała. Dlaczego dopiero teraz? Człowiek, jeśli się głupi urodził, głupi także umiera. Nie ma na to lekarstwa. Tę życiową prawdę ofiarowuję Ci na powitanie. W gratisie, bez żadnych wymogów i obostrzeń.
Nic nie jest ostateczne i zamknięte. Żaden koniec nie pozostaje bez nowego początku, każde rozstanie skutkuje kolejnym spotkaniem. Nawet śmierć nie oznacza przecież kresu, więc czekam na nią ze spokojem. Bardzo chciałabym spotkać po drugiej stronie nieba tych, którzy odeszli przede mną: rodziców, Bronka, Teofila, Zytę i Twoją babcię Jankę. Ją może najbardziej, bo w tym ziemskim życiu nie zdążyłyśmy się nagadać tak, jak należało. Mam jej wiele do powiedzenia, do wybaczenia i do przeproszenia. Głupie kozy byłyśmy, tak, Lilka, głupie i puste. I po co to wszystko? Los za nas zdecydował, jak będziemy żyć.
Nie znasz mnie, dziecko, może nawet nigdy o mnie nie słyszałaś. To przykre, bo jesteś dla mnie najbliższą osobą. Lada dzień zamknę oczy na zawsze. Całe szczęście, że mam Twój adres. Mogę napisać list i liczyć na to, że zdążysz mi odpowiedzieć.
Ale do rzeczy! Sporządziłam testament. Pomagał mi notariusz Jonatan Wolański – miły chłopiec, z pewnością go polubisz. Przystojny, grzeczny, elegancki i ciągle jeszcze kawaler. Do tego z prawniczej rodziny. Zna się na rzeczy. Zorganizował mi na świadków całkiem obcych ludzi. Pomyślałam, że tak będzie bezpieczniej. Mam świadomość, że nie rozumiesz, o czym piszę, jednak nie tracę nadziei, że to się wkrótce zmieni.
Umieściłam w testamencie zapis dla Ciebie. Przekazuję Ci dom w Łodzi przy ulicy Małachowskiego i wszystko, co się w nim znajduje. Jesteś jedyną osobą na świecie, co do której nie mam wątpliwości, że powinna otrzymać tę schedę. Musisz tylko wyciągnąć po nią ręce.
Wierzę, że Tobiaszek pomoże Ci w najważniejszych sprawach. Wprawdzie jest rozżalony, ale ma honor, więc nie odmówi. Nie będziesz sama walczyć z problemami. Zamierzam go do tego zobowiązać. Odpadło mu nieco obowiązków, od kiedy rozstał się z Brygidą. Swoją drogą co to za imię dla kobiety? Okropność! Tobiaszek to dobry człowiek, chociaż – trzeba przyznać – brzydko się zachował, żądając rozwodu, gdy spadło na nią nieszczęście. Teraz ludzie tacy właśnie są. Przymierzają małżeństwo jak zbyt sztywne buty. Jeśli któraś para ciśnie, to ją w kąt, zamiast rozchodzić, poczekać, aż się ułoży, ostatecznie do szewca nawet pójść. Kiedyś nosiło się obuwie latami, nieraz i całe życie. Dzisiaj chlast do kosza i cap za nowe. Pierwszą własną porządną parę dorosłych trzewików pamiętam po dziś dzień. Ile na nich osadziło się wspomnień, ile radości i łez! Z małżeństwem powinno być tak samo. Tymczasem Tobiaszek za nic ma przysięgę. Aż dziwne, bo nigdy nie uważałam go za lekkoducha.
Przyjedź, kochana, bo chciałabym Cię poznać. Zapraszam najlepiej w Wigilię. Usiądziemy razem do wieczerzy i wszystko Ci wytłumaczę. Zabierz ze sobą, kogo tam masz bliskiego sercu. Miejsca dość, pomieścimy się. Następnych świąt już nie doczekam. Dlatego te chciałabym spędzić z rodziną, choćby i taką, która nic o mnie nie wie. Krew to zawsze krew. Łączy, nawet jeśli wszystko inne próbuje ludzi rozdzielić.
Pamiętam ostatnią Wigilię w rodzinnym domu. Było zimno. Spadło mnóstwo śniegu. Mróz wpychał się nieproszony w kołnierze, za pazuchy i pod kołdry. Każdej nocy skuwał lodem stojące w kącie wiadro z wodą. Nie mieliśmy na to rady. Ojciec co rano wyłupywał w wiadrze przerębel, żeby umyć twarz i się ogolić. Nie chciał kłuć twardą szczeciną miękkich policzków swoich kobiet. Gładki i pachnący podchodził do nas po kolei i budził pocałunkiem w czoło. Najsampierw mamę, potem Jankę, a na końcu mnie. Zimą spaliśmy razem, w poprzek szerokiego małżeńskiego łóżka ustawionego blisko pieca. Dawało nam to ulotne złudzenie komfortu i ciepła. Palenisko wygasało jeszcze przed północą, butelki z gorącą wodą wtykane między koce stygły szybciej, niż by się chciało, i do rana musieliśmy grzać się wzajemnie od własnych ciał.
Opału brakowało wszystkim. Nie tylko nam. Cała kamienica od listopada do marca zgodnie dzwoniła zębami. Co tam kamienica! Cała Warszawa, cały płynący krwią i łzami kraj oraz ogarnięta szaleństwem wojny Europa.
W tę ostatnią wspólną Wigilię mama jak zwykle stawała na głowie, żeby zapewnić rodzinie chociaż odrobinę świątecznego klimatu. Wyszorowała każdy kąt, aż pękała jej skóra na palcach od zimna i wody. Pocerowała i poprzerabiała nam najlepsze sukienki, żebyśmy jako tako z Twoją babcią wyglądały. Nowych ubrań nie dostałyśmy ani razu od początku wojny. Przez ponad cztery lata urosłyśmy znacznie i zmieniłyśmy się z dziewczynek w młode kobiety. Odzianie nas to była prawdziwa zgryzota.
Tata pracował na kolei jako maszynista. Ciężka, lecz jak na tamte czasy całkiem niezła robota. Dawała w miarę bezpieczny ausweis i nie wystawiała na ciągłe zagrożenie podczas dniówki. Chociaż… czy wtedy cokolwiek mogło zapewnić spokój? Niebezpiecznie było żyć, tak po prostu. W każdym razie tata nie musiał oglądać się cały czas przez ramię i pilnować tego, co mówi, jeśli gadał po cichu. W drodze słuchała go tylko lokomotywa. Nawet gdy mamrotał coś pod nosem przeciw okupantom, zagłuszał to stukot szyn. Mama oficjalnie nie pracowała. Dorabiała praniem i sprzątaniem u zamożniejszych sąsiadów. Od połowy wojny poważnie szwankowało jej zdrowie. Według lekarza powinna uważać na płuca i dobrze się odżywiać. Dobry Boże, niby jak?
Zostawiam ci, Lilka, trochę czasu na decyzję. Dokładnie trzydzieści dni, bo tyle zostało do Gwiazdki. Za oknem szaro, buro i słotno. Liczę, że mnie nie zawiedziesz, otulisz moją starość młodym duchem. Ciekawa jestem, jak wyglądasz i jak żyjesz, dziecino. Czy jesteś szczęśliwa? Wierzę, że uszanujesz moją decyzję i to, co Ci chcę ofiarować w ten świąteczny czas. Bo każdy musi w coś wierzyć. Jeśli nie w ludzi, to chociaż w kolejne Boże Narodzenie. Zdarza się, że ono naprawdę otwiera serca. Fenomenalne zjawisko z punktu widzenia nauki i krzepiące z punktu widzenia człowieka.
Całuję serdecznie i ogrzewam Cię myślami. Nie marznij na tym Twoim biegunie zimna. Grudnie już nie takie jak kiedyś, ale potrafią dać w kość.
Twoja cioteczna babcia
Apolonia Jezierska1.
Kinga Śliwkiewicz od dzieciństwa zwana Śliwą zmarszczyła czoło i obróciła w dłoni papier. Spojrzała nań przez światło z żyrandola, jakby szukała znaków wodnych, obwąchała i z miną wyrażającą ni to zdumienie, ni to obrzydzenie odłożyła na niski stolik obok talerza z delicjami.
– Co to niby, kurde, ma być? – spytała, wlepiając w przyjaciółkę lazurowe oczy, piękne i fascynujące jak śródziemnomorskie wybrzeże.
– List. Korespondencja. Epistoła, jeśli wolisz. Przyszło poleconym. W skrzynce miałam awizo. Musiałam dymać w piątek na pocztę i odstać pół godziny w kolejce jak po paczkę z AliExpress. Myślałam, że to prezent na mikołajki dla Neli. Zamówiłam i jakoś skubany nie przychodzi – odpowiedziała równie skołowana Lilianna Grodzka i rozlała czerwone wino do dwóch monstrualnych lampek. Były tak duże, że zmieściła się w nich niemal cała zawartość butelki.
– Że korespondencja, to zrozumiałam. Nie mów do mnie jak do debila. Wszystko okej, ale na papierze? Nawet banki, gazownia i zakład energetyczny wysyłają maile. Ekofaktury za telefon, elektroniczne harmonogramy spłat kredytu i monity, jeśli zapomnisz o ratach. Wszystko płynie przez internet. Skrzynki na listy rdzewieją na bramach. Ludzie listy piszą to historia. Piosenka Skaldów się zdezaktualizowała.
– Nieprawda. Policja wysyła wezwania pocztą. Sądy i komornicy też.
– To nie wygląda na pismo urzędowe – mruknęła Śliwa, odsuwając kartkę jak najdalej od siebie, jakby się bała, że papier wybuchnie. – Perfumowana papeteria, tłoczony wzór w cholerne różyczki tak różowe, że aż zęby bolą, i do tego ewidentnie atrament. Myślisz, że nadawca wyrwał pióro z tyłka gęsi i maczał je w kałamarzu?
Lilka popukała się palcem w czoło i upiła łyk wina. Półwytrawne, chilijskie, ulubione. Lekkie, delikatne, wyraźnie owocowe z wyczuwalną nutką borówek i jeżyn. Żadnych ekstrawagancji. Zaledwie dwadzieścia dwa pięćdziesiąt w osiedlowym markecie, a ile radości! Nie przywykła do bardziej ekskluzywnych trunków. Nie gnała za luksusem jak pies za sperką. Umiała cieszyć się z chwil i drobiazgów, wierząc, że to one składają się na poczucie spełnienia i szczęścia. Łatają codzienność raz po raz rozpruwaną i dziurawioną przez pecha, ludzką złośliwość, bezwzględność lub zwyczajną głupotę. Przyszywają do twarzy uśmiech, gdy jest najbardziej potrzebny. Chronią podczas siarczystych zim jak puchowy kombinezon himalaistę i pasują do każdego nastroju. W życiu piękne są tylko chwile – podśpiewywała Lilianna Grodzka co dzień pod prysznicem razem z Ryśkiem Riedlem. Z takim mottem łatwiej żyć.
Sięgnęła po list i przez chwilę przyglądała się równiutkim rzędom liter.
– Nadawczyni, nie nadawca. Podpis wskazuje jednoznacznie, z kim mamy do czynienia. Założę się o kolejną butelkę, że użyła wiecznego pióra. Zbyt czysto to wygląda jak na wydrapywanie gęsim. Pięknie wykaligrafowane. Czyta się równie wygodnie jak druk. Mistrzostwo! W życiu tak nie pisałam, nawet w szkole. A ty to już w ogóle bazgroliłaś, jakbyś miała w planach medyczną karierę.
Kinga zignorowała przytyk. Wzruszyła ramionami, poprawiła pchającą się do oczu czarną jak noc grzywkę i sięgnęła po ciastko. Wygryzła ze środka malinową galaretkę, a biszkopt lekceważąco odłożyła na talerzyk.
– Myślisz, że ona sobie stroi żarty? Na kopercie stempel jak byk. Raczej prawdziwy. Znasz kogoś z Łodzi?
– Coś ty. W życiu tam nie byłam. Nie porzucaj okaleczonych delicji! Nela zobaczy i zacznie robić to samo. Wiecznie cię papuguje we wszystkim. Jesteś jej największym autorytetem.
– Wie, kogo warto naśladować – burknęła Śliwa i posłusznie wepchnęła resztę ciastka do ust, po czym dokładnie oblizała palce. – Idźmy tropem podpisu. Kto to jest cioteczna babcia? Jakiś tajemniczy twór. Matka ciotki czy całkiem inne dziwo?
– Babcia Janka miała siostrę… – oznajmiła Lilka w nagłym zamyśleniu, nie zważając na pobrzmiewający w słowach przyjaciółki sarkazm.
– Nie pasuje. Nazywała się Grodzka, nie Jezierska.
– A z domu Bodecka. I co z tego? Obie wyszły za mąż, nazwiska im się pozmieniały. Ludzka rzecz.
Kinga przewróciła oczami i teatralnie westchnęła. Lubiła efektowne gesty i nadmierną ekspresję. Tym sposobem dawała upust nieujarzmionemu temperamentowi. Podniosła się z sofy, stanęła w drzwiach balkonowych i zabębniła palcami w szybę.
Panowały ciemności. Wiedziała, że niewiele traci. Z balkonu roztaczał się umiarkowanie porywający widok. Zwyczajne blokowisko: szare i ponure wieżowce, wyliniałe trawniki i rachityczne, chylące się ku ziemi drzewa. Aż ciężko uwierzyć, że tuż obok, dosłownie kilka kilometrów dalej, rozciąga się Wigierski Park Narodowy, a za nim Puszcza Augustowska, jeden z największych kompleksów leśnych w kraju.
– Nie wyjdziesz na dymka. – Usłyszała zza pleców. – Przypominam ci, że rzuciłaś to świństwo dla Adama.
– Głupiaś – odszczeknęła Kinga. – Dla siebie rzuciłam. Z uwagi na płuca, biel uzębienia i nieskazitelność młodej skóry. Żaden facet nie jest wart takich poświęceń, nawet Adaś.
– Niech ci będzie. Na jedno wychodzi. Możesz nie wybijać mi szyby pazurami, tylko skupić się jeszcze przez moment? Myślisz, że ta Apolonia pisze na serio?
– Że ofiarowuje ci dom w testamencie? Być może. A z domem zadłużoną hipotekę, kilka egzekucji na koncie i ze dwa trupy w szafie. Otrząśnij się! Ludziom majątki nie spadają z nieba. Wkręca cię – zawyrokowała Kinga gorzko, pociągnęła potężny łyk z kieliszka i zakrztusiła się jak ostatnia pierdoła. Parskała i pluła dookoła, pstrząc wszelkie powierzchnie czerwonymi plackami.
Kwadrans później, gdy sprały plamy od wina z bluzki, spodni, sofy i dywanu, zdołały wrócić do zasadniczego tematu spotkania.
– Dotknęło mnie czyjeś świąteczne wariactwo – wysunęła tezę Lilianna. – Nic z tego nie rozumiem.
– Moim zdaniem sprawa podejrzanie śmierdzi. Testament otwiera się po czyjejś śmierci. Wcześniej nikt nie wie, co jest w nim zapisane, a ta kobieta przecież żyje.
Lilka spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem. Wstała, przeszła do kuchennego aneksu i uchyliła zmywarkę, która właśnie zakończyła pracę.
Buchnęła para, przesłaniając Grodzkiej widok na cokolwiek. Cierpliwie wytarła szkła okularów o materiał bluzki i sięgnęła po pomyte naczynia, by pochować je na właściwe miejsca. Pilnowała porządku w kuchni. „W uczuciach masz bałagan, to chociaż w domu powinno być czysto” – mawiała babcia Janka, a wnuczka trzymała się jej wytycznych.
– Jak to nikt nie wie? Gdybyś napisała testament, nie wiedziałabyś, co w nim jest?
– Gdybym podczas pisania była bardzo nawalona…
– Jesteś nienormalna. Po tobie wszystkiego się można spodziewać. Ale to moja krewna. My mamy zwyczajne, ludzkie geny.
– Poczułaś rodzinne flow? Nadajecie na tych samych falach? Też uważasz Suwałki za biegun zimna? Dobrze, że ci nie przysłała kufajki i walonek, żebyś nie marzła wieczorami.
– Czepiasz się. Kiedyś powszechnie tak uważano, a dane meteorologiczne nawet to potwierdzały. Sprawa się przedawniła. Obecnie najzimniejsze odnotowane punkty kraju kryją się w okolicy Siedlec i gdzieś w Górach Izerskich, nie pamiętam dokładnie, w którym miejscu. Przeciętny mieszkaniec środkowej Polski nie musi o tym wiedzieć.
– Ona nie wygląda na przeciętną.
– Fakt. Niezły oryginał. Tylko co ja mam teraz zrobić z tym listem? – podsumowała Grodzka. Wstawiła do szafki ostatnie dwa kubki i oparła się plecami o bufet.
– Olać – zasugerowała Kinga i wrzuciła byle jak do wciąż uchylonej zmywarki puste kieliszki. Następnie otrzepała ręce jak po ciężkiej pracy i zniknęła za drzwiami łazienki.
Lilka wyjęła obie lampki, opłukała nad zlewem i starannie wysuszyła ściereczką. Schowała do podświetlanej witrynki na szkło. Usiadła na sofie z podwiniętymi nogami, ręce skrzyżowała na piersiach i popadła w zadumę. Wlepiła wzrok w czarno-białe zdjęcie babci Janki wiszące na ścianie od niepamiętnych czasów. Obie miały w tym momencie identyczne miny i nieobecny wzrok. Babcia trzymała w jednej ręce bukiet, a drugą przyciskała do głowy słomkowy kapelusz, który usiłował wraz z wiatrem odlecieć w tajemniczą dal. Wnuczka zmrużyła oczy za szerokimi okularami. Zsunęły się nieco z nosa i nadały drobnej, dość dziecinnej twarzy belferski wyraz. Specjalnie wybrała oprawki, które dodawały jej choć odrobinę powagi. Skończyła trzydzieści lat, a z daleka wyglądała na siksę z ostatnich klas podstawówki. Gdy stawała na palcach, od biedy osiągała metr sześćdziesiąt wzrostu. Proste popielate włosy w najbanalniejszym odcieniu zwykle związywała w wygodny kucyk. Maleńkie stopy sprawiały jej od czasów liceum mnóstwo problemów, bo kupienie szpilek lub eleganckich kozaków w rozmiarze trzydzieści pięć graniczyło z cudem, a wybieranie sobie butów na dziale dziecięcym ogromnie ją irytowało. Już bez tego zdarzały się sytuacje, gdy ludzie traktowali ją jak gówniarę, lekceważąc jej PESEL. Gdzie się nie obróciła, trafiał się cwaniak, który próbował rozstawiać ją po kątach lub robić w balona. I proszę bardzo, znowu ktoś postanowił z niej zakpić, wysyłając ten bzdurny list. Cholera, może i jest nieduża, ale przecież nie naiwna!
Spróbowała wygrzebać z pamięci wszystko, co wiedziała o rodzinie. Kiedy była nastolatką, zanudzały ją te babcine opowieści sprzed lat. Słuchała piąte przez dziesiąte, myśląc głównie o tym, by wycyganić od staruszki ze dwie dychy i pobiec ze Śliwą do kina. Jakieś okruchy wspomnień utkwiły jej jednak w przestrzeni między uszami, bo istnienie Apolonii jej nie zaskoczyło. Coś poróżniło dwie siostry, rozdzieliło na kilkadziesiąt lat albo na jeszcze dłużej, aż za kraniec życia. Czy był to potężny dramat, czy zwykłe nieporozumienie lub bzdura? Kto zawinił? Ktoś przecież musiał. Może obie? Takie rozstania zdarzają się zwykle w następstwie krzywdy, a krzywda zawsze ma źródło w człowieku.
– Idę! – Dotarło do Lilianny spod drzwi wejściowych.
Zerwała się i podreptała do przedpokoju.
– Już? Dopiero dwudziesta trzecia. Nie pomogłaś mi za bardzo.
– Jak to nie? Powiedziałam, żebyś to olała. Oczywiście jeśli chcesz, możesz urządzić sobie wycieczkę do Łodzi. Chętnie zostanę z Nelą. Tylko błagam: między świętami a sylwestrem, bo teraz mam od cholery zajęć. Jutro bladym świtem jadę do Olsztyna – tłumaczyła Kinga, wciągając długie kozaki na jeszcze dłuższe łydki. – Muszę się tam stawić na dziewiątą. Nie wiem, jak tego dokonam.
– Wstaniesz przed pianiem koguta.
– Albo wcale się nie położę. Wolę podziwiać brzask od wieczornej strony.
Obejrzała się w lustrze, omotała szyję szalikiem i pociągnęła usta pomadką. Z zadowoleniem uśmiechnęła się do swojego odbicia, uznając je za niezwykle apetyczne. Zapewne pomogło jej w tym wino. Być może też rzucenie fajek. Nieważne. Cieszyła oczy swoje i cudze. Także Adasia. Najchętniej jego, zwłaszcza że czekał pod blokiem w samochodzie, by odtransportować ją do łóżka.
– Długo planujesz wojażować?
– Trzy dni. Potem ostro przysiądę z robotą. Mam do machnięcia kilka projektów na cito. Muszę się wyrobić przed świętami. Wpadnę do was dopiero w przyszły weekend.
Kinga zajmowała się grafiką reklamową. Współpracowała z kilkoma firmami, projektując plakaty, banery, a także reklamy na stronach internetowych. Każde zlecenie paliło jej się w rękach, zawsze potrzebne na wczoraj. Śliwa karmiła się atmosferą deadline’u niczym chlebem powszednim. Kochała życie na wysokich obrotach i nie zamierzała zwalniać.
– Okej, tylko nie zapadnij się pod ziemię. Dzwoń.
– Dzwoń, dzwoń, dzwoń, dzwoneczku – zaintonowała Kinga i mocno uścisnęła Lilkę. – Ucałuj mojego ulubionego skrzata. Nie będę już do niej włazić, bo jeszcze się obudzi.
Przeskoczyła przez próg i zrzuciła połą płaszcza marketowe gazetki z etażerki. Zatrzasnęła drzwi, nie licząc się z późną porą i niewątpliwie śpiącymi mieszkańcami bloku. Po klatce schodowej poniósł się szybki i zdecydowany stukot obcasów.
Grodzka westchnęła, zasunęła starannie rygiel i zabrała się do wieczornych rytuałów wykonywanych zawsze w tej samej kolejności. Schowała talerzyk z delicjami, pościeliła sofę do spania, umyła się, pogasiła światła i po ciemku weszła na palcach do drugiego pokoju.
W dziecięcym łóżeczku pod kolorową pościelą z podobizną wielkiego czerwonego psa z kreskówki leżała maleńka istotka. Największa miłość Lilianny i centralny punkt jej życia. Źródło radości, dumy i nieustannej troski – czteroletnia Nela. Matka nie potrafiła zasnąć, nim na nią nie popatrzyła, nie sprawdziła, czy kołdra się aby nie zsunęła, czy czoło jest suche i chłodne, czy dziewczynka spokojnie oddycha. Nie zastanawiała się, czy powinna i czy tak trzeba. Nie próbowała córce tym niczego wynagradzać. To ludzka sprawa, nie nadmierna troska, zwykły gest. Każdy przeciętny rodzic to robi, nie tylko taki, który dźwiga ciężar wychowania małego człowieka sam, i nie tylko taki, któremu trafiło się niezwykłe, szczególne dziecko. Jak mówi statystyka – jedno na dwadzieścia pięć tysięcy. Tak, Nela była wyjątkowa i choć Lilka w wielu kwestiach starała się ją traktować normalnie, jak typowego przedszkolaka, musiała przyznać, że los rzucił jej w ramiona nader odpowiedzialne wyzwanie. Wcale nie ciężkie. Leciutkie jak piórko, lecz chwilami potwornie trudne. Może najtrudniejsze w całym jej życiu, jednak warte wysiłku, nieprzespanych nocy, wiecznego braku pieniędzy, zepchniętej na boczny tor kariery i wszystkich wypłakanych łez. Po prostu warte miłości.