- W empik go
Pod złą gwiazdą - ebook
Pod złą gwiazdą - ebook
Wzruszające dzieje rodziny Sobótków.
Łódzka rodzina Sobótków próbuje odnaleźć się w niespokojnych czasach zapaści polskiej gospodarki i kultury w XVII wieku. Wanda Sobótkówna musi poślubić obiecanego sąsiada – Wielisława Żelichowskiego. Ale na jej drodze niespodziewanie pojawia się młody szlachcic – Konrad. Czy w czasie podziałów i braterskich wojen możliwa jest miłość między ludźmi pochodzącymi z różnych stanów?
Pod złą gwiazdą to pierwsza część epickiej opowieści o losach łódzkiej rodziny na przestrzeni wielu lat. Miłość, śmierć, praca, wzloty i upadki, wielkie uniesienia i rozpacz – oto codzienność bohaterów tej niezwykłej sagi rodzinnej. W przygotowaniu kolejny tom cyklu.
Ewa Popławska – autorka powieści Anita (2017). Uwielbia niebanalne poczucie humoru i nie umie żyć bez rozpieszczania swoich psów. Miłośniczka literatury i języka węgierskiego. Realistka, która uwielbia grzebać w historii.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-75-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolejny rok rozpoczął się dla mieszkańców Łodzi spokojnie i powiadano, że dawno nie było tak bezpiecznie na ziemiach wschodniej Wielkopolski. Miasta i okoliczne wsie ukochały sobie ten spokój i Polacy spoglądali w przyszłość z coraz większą pewnością. Choć na wątłych polach mało co rosło, a zwierzyny hodowlanej nie było tyle, co kiedyś, wydawało się, że do niewielkiej Łodzi powrócił spokój.
– Panie łaskawy, daj urodzaj tego lata – powtarzano w kościele, w karczmach i na placach.
Każdemu w Rzeczpospolitej zależało, by ziemia, w którą wsiąkło tyle krwi, dała plony i dostatek. Dobrobytu już prawie nie pamiętano.
***
Tak to było we wschodniej Wielkopolsce, a zwłaszcza na Ziemi Sieradzko-Łęczyckiej. Teren, na którym przyszło żyć łodzianom, był nie tylko kapryśny, lecz także pełny niespodziewanych wylewów i susz. Bagna rozciągały się tam dookoła, tak że czasem nawet przyjezdni, którzy jechali głównymi traktami, mieli problem z końmi zapadającymi się w muł. Kapryśnie wylewał kręty Jasień. Nieprzyjazna była ta ziemia.
Oprócz bagien i zwodniczych torfowisk Łódź otaczały mroczne bory, zza których próżno było dostrzec choćby prześwit zachodzącego słońca. Świetlista kula migotała w zenicie, ale pod koniec dnia oświetlała już tylko drewnianą wieżyczkę kościoła i Górki Plebańskie, na których spoczywali zmarli. Zza cmentarza wybiegała czasem tęczowa łuna i rozwijała się niby długi, kolorowy jęzor. Łodzianie przystawali wówczas i obserwowali niezwykłe zjawiska, ciesząc się, że płanetnicy kierujący pogodą zsyłają słońce po deszczu.
Domów było niewiele, a rodzin jeszcze mniej. Niektóre budynki stały puste i niszczały smętnie. Rozpamiętywano, kto w nich niegdyś mieszkał. Starsi łodzianie pamiętali, że przed najazdem szwedzkim i zarazą było tu więcej bogatszych ludzi. Niektórzy uciekli, innych wymordowano. Ostatni rok także nie przyniósł ukojenia, bo w całej Wielkopolsce powtarzano sobie imię diabelskie, skalane krwią Polaków, tak mieszczan, jak i chłopów. Z przerażeniem wspominano Jerzego Sebastiana Lubomirskiego, który szwendał się po Rzeczpospolitej i napadając na miasta, wyrządzał wielkie szkody. Łodzian nie oszczędził okrutny los. Dlatego wciąż pamiętano, że nieprzyjaciel króla krąży nad Wielkopolską jak sęp, a jego żołnierze niczego się nie boją.
***
Wśród tej przerażonej ciżby, w domu blisko rynku, mieszkała rodzina Sobótków nad wyraz spokojna i szanowana, nie tyle z powodu majątku, ile grzecznego usposobienia i pobożności. Było ich czworo. Zofia i Ryszard, i jeszcze córka Wanda, dziewczyna energiczna i uprzejma. Złote włosy zaplatała zwykle w warkocz i wiązała na końcu wstążkę kolorem pasującą do humoru i okazji. Nie była ani piękna, ani brzydka, choć łódzcy chłopcy stale oglądali się za nią. Miała w sobie bowiem rzadko spotykaną beztroskę. W domu Sobótków mieszkał też najstarszy łodzianin, dziaduszko Jerzy. Człek z niego był wyjatkowo uparty. Nawet ksiądz nie mógł go przekonać do swoich racji. Niektórzy po cichu podśmiewali się z dziaduszka, plotkując, że zapomina imion sąsiadów. Ale bardzo cenili go za mądrość i pogodę ducha.
Wanda była pomocną córką. Ostała się w domu jedna, bo jej siostra Jadwiga wyszła za kupca ze Rzgowa i tam zamieszkała. Wanda nie miała więc komu powierzyć swoich tajemnic. Od dziewcząt miejscowych nie stroniła, ale zawsze powściągliwie traktowała ich zapewnienia o przyjaźni. W Łodzi nic bowiem nie mogło pozostać tajemnicą. O tym, co jedna powiedziała drugiej w zaufaniu, na drugi dzień wiedziało całe miasto. Toteż Wanda nikomu nie mówiła o swoich myślach, a nawet nie miałaby o czym, bo dziewczę było z niej proste i uczynne. Jeśli nie pojawiłaby się na mszy lub szukała po szynkach męża, zaraz całe miasto by o tym rozmawiało.
Każdy w Łodzi był bowiem obserwatorem, a jeśli nawet ktoś czegoś nie zauważył, to zaraz sąsiad opowiedział. Nic nie mogło pozostać tajemnicą, oprócz jednego. Mieszkańcy głowili się nad tym, kto jest ojcem bękarta Grosikówny – Stacha Grosika.
Dziecię było małe, siedmioletnie. Nie mówiło za dobrze, ciągle było zawstydzone i stąpało ostrożnie, nigdy nie zbliżając się do rynku, bo tam ciżba naśmiewała się z niego bez skrupułów. Rodzina Staszka żyła w skrajnej biedzie. Tylko stara Grosikowa pracowała, córka zajmowała się domem i wątłym dzieckiem. Wdowie po Stanisławie Grosiku niegdyś żyło się całkiem dobrze, ale odkąd mąż zmarł w połowie lat pięćdziesiątych, bieda zapukała do drzwi. Cóż było robić? Grosikowa zostawiła chatę na głowie córki, a sama najęła się do pracy służebnej u Korkowskich – bogaczy mieszkających przy rynku.
Nagle – nie wiedzieć jakim sposobem – córce Grosikowej zaczął rosnąć brzuch. Zrazu śmiano się, że przytyła, ale było to mało prawdopodobne, ponieważ prawie nie jadła. Przeleżała kilka miesięcy w domu i nikt nie mógł podejrzeć, co się z nią dzieje, ponieważ Grosikowa zasłoniła okna szmatami, mówiąc, że córka bardzo choruje i nie życzy sobie odwiedzin. Łodzianie wymyślili fortel. Wysłali obwoźnego kupca Michała do domu Grosikówny, by wykorzystał swój spryt i odgadł, co stało się z dziewczyną.
Po mieście chodziły różne plotki, ale nie można było odgadnąć, która jest prawdziwa. Ciąży nie wykluczano, choć równie prawdopododobna była ciężka choroba lub opętanie czarami. Zatem Michał, cały w strachu, nie kwapił się sprawdzać, o co chodzi. Podjął się zadania dopiero po dobrej porcji miodu i obietnicy, że za śledztwo dostanie dwie kury.
Obwoźny kupiec stanął z towarem pod domem Grosikowej. O tej porze stara była na posłudze, więc dziewczyna została sama. Najpierw Michał począł zaglądać w okna, ale niczego nie znalazł, bo wszystkie były szczelnie zasłonięte płóciennymi szmatami, a dokładnie rzecz biorąc, podartą koszulą po wdowcu Grosiku. Michał wypił kilka łyków gorzałki, by się ośmielić. Przeżegnał się, po czym wrzasnął: „Pali się dom Grosikowej!”.
Wszyscy, którzy usłyszeli krzyk, w jednej chwili przerażeni wyskoczyli z domów. Wybiegła z domu i Grosikówna – bosa, z ogromnym brzuchem wskazującym na jedno. Gdy zaś popatrzyła, że dom wcale się nie pali, a połowa biedoty patrzy na nią w osłupieniu, krzyknęła, rozpłakała się i z powrotem wskoczyła do sieni. Odtąd jej losem interesował się każdy. Nawet możni przejeżdżali obok jej domu z nadzieją, że zobaczą to, o czym rozpowiadano w całej Łodzi.
Grosikowa, dowiedziawszy się o całym zdarzeniu, pół miesiąca dumała, co począć. Chodzenie na posługę do Korkowskich stało się nie do wytrzymania. Słyszała za sobą szepty ludzi, wytykano ją palcami, aż wreszcie i Korkowscy wezwali ją do siebie.
– Prawda to, że twoja córka bękarta urodzi? – zapytali.
– Prawda – odparła twardo Grosikowa, bo i tak wszyscy już wiedzieli, a poza tym trzeba było zmierzyć się z tą myślą i stanąć naprzeciw miasteczku.
– Wiesz, że to hańbą okrywa całą twoją rodzinę? Bogaci nie byliście nigdy, ale jak się córce mogło amorów zachcieć, gdy bez żywiciela rodziny zostaliście? Co na to powiesz? Wiesz, kto jest ojcem dziecka?
Grosikowej nagle w oczach błysnął płomień gniewu.
– Jeśli jedynie to chce pan wiedzieć, panie Korkowski, to ja nie powiem, bo nie wiem.
– Twoja służba jest dla nas hańbą. Nadszedł czas pożegnania. Poza miastem szukaj, kto cię na robotę przyjmie… – rzekł Korkowski, ale nawet nie dokończył, bo Grosikowa wybuchła płaczem i zgięła się wpół, prawie padając przed chlebodawcą na kolana.
– Gdzie ja teraz pójdę? Nie wypędzaj mnie, panie Korkowski, nie po chrześcijańsku to! Zlituj się nad starą kobietą! Przecież ja ani konia nie mam, by gdzieś jeździć, ani nawet wołu, by do pracy na roli pójść. Przecież ja się nigdzie nie nadam, a córka to już tym bardziej. Panu hańba i mnie hańba. I całej Łodzi, całemu światu hańba, że ja takie dziecko wychowałam. Ale nie wypędzaj mnie, panie, bo z głodu pomrzemy.
Korkowski pławił się w błagalnym tonie, bo był człowiekiem okrutnym. Do tej pory traktował Grosikową dobrze, nie zwracając uwagi na to, że jest z miejskiej biedoty, ale to się zmieniło.
Grosikowa wróciła do domu, ledwo co mając do jedzenia, posiniaczona, zgięta w pałąk. Zdjęła stare szmaty z okien, tylko w izbie zostawiła, bo tam miała rodzić córka.
Nikogo poza Grosikową przy tym nie było. Ona odbierała poród. Dziecko urodziło się zdrowe, ale wątłe, z niewielką szansą na przeżycie. Wola życia była jednak silniejsza od głodu. Chudziutkie dziecię rosło i chowało się we względnym zdrowiu pod czujnym okiem matki.
– Niech będzie Stachu, po ojcu – powiedziała Grosikówna, choć matka gorszyła się, że bękart plami pamięć męża Stanisława Grosika.
– Kto widział, by bękarta nazywać imieniem ojca, latawico! – wygrażała palcem, trzęsąc się z oburzenia.
***
Sobótkowie mieli podobny stosunek do biedoty co reszta miasta mieszkająca przy rynku. Nie zadawali się z gorszymi od siebie i wszyscy to rozumieli. Wanda nie lubiła patrzeć na samotne porzucone dziecię, z którego inne robiły sobie żarty. Nie było jej żal, ale czuła niesmak.
– Żeby ten dzieciak chociaż miał jedną dobrą osobę do zabawy, to by się łatwiej na tę biedę patrzyło – wzdychała Zofia Sobótko.
Jedyną osobą w miasteczku, która żałowała chłopca, był dziadunio Jerzy Sobótko. Nikt rzecz jasna nie wiedział o jego odczuciach, bo z niego też by się śmiano. Jednak ilekroć poruszano w domu temat Grosików, to dziadunio wychodził na podwórze, niby to rąbać drwa, karmić krowy lub łatać dach. Głupio mu było, bo nie mógł nic zrobić i musiał udawać, że myśli o rodzinie Stacha tak, jak całe miasto. A myślano, że jest to biedota niepobożna, grzeszna i cierpieniami słusznie obdarowana, by za winy pokutować.
– Patrz, Wandusiu, by nie skończyć jak Grosikówna, z której się teraz całe Sieradzkie śmieje – mawiała Zofia, choć bardziej dla samej gadki moralnej niż z drwiny.
A Wanda wyglądała przez okno i uśmiechała się spokojnie do ludzi, bo czuła, że nigdy nie postąpiłaby tak nieroztropnie, aby się zadać z kimś bez ożenku.
Wanda w ogóle rozsądnie podchodziła do spraw damsko-męskich. Wiedziała, że jest obiecana bogatszemu sąsiadowi Żelichowskiemu i traktowała to jako rzecz naturalną i oczywistą. Nie mogła jednak zdradzić przed rodzicami, że wie o tej wstydliwej sprawie, jeszcze dla niej nieprzystojnej i tajemniczej.
Już raz swat był w jej domu. Młody Mirczak z biedoty zachwycił się pszenicznymi warkoczami panny Wandy. Jego rodzice radzi byli pomysłowi, bo gdyby doszło do ślubu, ich syn ożeniłby się z dobrą partią. Rodzice Wandy grzecznie przyjęli swata, dali mu pić i jeść, a na koniec – grzecznym zwyczajem – kazali czekać i wstrzymali się od decyzji.
– Trzeba było im powiedzieć, że Wanda obiecana już Żelichowskiemu – grzmiał dziaduszko. – Albo od razu czarną polewkę podać. Mirczakowie to bieda, nie dla naszej najmilszej – denerwował się, stukając drewnianą laską przy każdym wypowiadanym słowie.
– Kiedy swata wypędzić niemiło – trapiła się Zofia. – Ostatecznie i tak polewkę po szlachecku podamy, ale niech jeszcze poprzychodzi, to inni będą patrzeć, jaką cenną partię w domu trzymamy i zawsze grzecznie jadło i gorzałkę podajemy.
– Niemądrze, niemądrze. Chwała najwyższemu, że Wandzia już obiecana, bo by wam jeszcze do głowy strzeliło, by ją Mirczakom oddać i na biedę skazać – warczał dziadunio. – Kiedyś to tak nie było, żeby biedota pod drzwi podchodziła i bezczelnie chciała rękę możnej mieszczki – mamrotał, choć już nikt go nie słuchał, a jedynie Zofia czasem się denerwowała.
– Jacy my możni? – mówiła. – Kto tu teraz możny, jak wszystko popalone, części domów nie ma, włóczędzy pod miasto podchodzą, a ze zwierząt to widać tylko na poły zdechłe kury, które ze strachu przed zarazą i wojskiem nieść się nie chcą?
– A ja mówię dalej – dwa woły odkupimy za dukaty w ziemi zakopane, stare sprzedamy…
– Jakie dukaty? – zapytała Zofia.
– Toż ja dukaty w ziemi zakopałem, jak wojsko szwedzkie przylazło – powiedział skonsternowany dziaduszko – ale miałem nie mówić na razie.
– Ojcze! – krzyknęła Zofia w osłupieniu. – Dlaczego nie powiedziałeś? Jarmark się zbliża, nowe woły kupimy, płot naprawimy!
Dziaduszko istotnie zakopał kilka dukatów, gdy Szwedzi przyjechali do miasta i ograbili łodzian z dobytku. Nie patyczkowali się przy tym. Część ludzi wyrżnęli, a domy ograbili i spalili. Ludzie odbudowywali je, kiedy mieli pieniądze. Zdarzało się, że biedota spała w zwęglonych ścianach, bez dachu nad głową. Wiele się z tego chorób namnożyło i kilku mieszkańców zmarło zimą. Szczęśliwie wiosna nie przyniosła kolejnych nieboszczyków, co natchnęło łodzian nadzieją. Nadal wznosili modlitwy do Boga, by im wreszcie poprawę zesłał.
Pogoda była dobra. Rozpoczął się siew gryki, uboższy, co prawda niż kiedyś, ale mieszkańcy starali się, by na znękanej ziemi coś wyrosło. Wszyscy pracowali w polu. Wcześniej zasiali lnem niewielki skrawek ziemi, potem – na świętego Filipa i Jakuba – rozpoczęli siew konopi. I cały czas rozmawiali.
W sześć lat po zakończeniu wojny mówiło się w Łodzi o szlachcicu Konradzie Jezierskim z Chojen i plotkowano, że wróci do domu. Rozprawiano o nowych ożenkach. Ważnym wydarzeniem był też jarmark, do którego rozpoczęto przygotowania pod okiem księdza i wójta Gliniewicza. Taki zjazd był wielką szansą dla Łodzi. Nic więc dziwnego, że wszędzie rozmawiano tylko o nowinkach.
***
W niedzielę Wanda włożyła czepiec i postanowiła po nabożeństwie pójść na spacer, by nacieszyć się słońcem. Obserwowała rynek, nielicznych przechodniów i dwóch Żydów stojących przy karczmie. Wszystko wydawało jej się nienaturalne. Sztuczne było nie tylko słońce zawieszone nad miastem w bezkresie nieba, lecz także blade cirrusy – chmury szponiasto wbijające się w błękit. Na Górkach połyskiwały nieliczne żelazne krzyże, a w oddali widać było pola i bór. W niedzielę Łódź stawała się ruchliwym miastem i bez trudu rozpoznawano, która godzina. Zachowanie ludzi wskazywało na to, czy czas na obiad, czy odwiedziny.
Wanda szła drogą Jagodnicką. Tu i ówdzie widać było mizernie obsiane pola, a dalej łąki otoczone borem. Dziewczyna szła szybko i unikała ludzi, bo męczyły ją ciekawskie oczy. Było to niedorzeczne, ponieważ w mieście każdy obserwowany był zarazem obserwatorem i siewcą plotek. Jednak sama Wanda tego nie robiła i jak ognia bała się opinii tłumu.
Samotny spacer po polach nie był może najlepszym pomysłem, by uniknąć obmawiania, ale przecież dziaduszko – najstarszy łodzianin i rolnik niezrównany – często zapuszczał się na te tereny, a czasem nawet zbierał zioła.
Jerzemu Sobótce pozwalano na więcej, szepcząc po kryjomu, że stary zdziwaczał i nie należy mu przeszkadzać, bo i tak powie, że wie lepiej. Istotnie, co by nie mówiły mieszczańskie autorytety, dziaduszko bez chwili wahania je wyśmiewał i tym sposobem wiele razy zyskiwał sympatię ubogich. Ileż to razy zawstydził wójta Gliniewicza, który wyroki wydawał często, ale wedle własnych kaprysów. Jak kogoś nie lubił, to i zasądził cięższą grzywnę. Z ławnikami hulał często, gorsząc księdza.
Dziaduszko również do niego nie miał zaufania. W dni powszednie, kiedy nie wypadało żadne święto, nucił bezbożne pieśni, których nie zaśpiewaliby nawet szynkarze.
– Aj, aj, patataj, na koń siadaj! A jak przyjdzie miła nocka, na kolanko żwawo hycka! Patataj!
Takie oto pieśni rozlegały się wieczorową porą, gdy całe miasto zaczynało zasypiać. Na nic zdały się prośby i błagania małżeństwa Sobótków. Jerzy, łodzianin najstarszy i rolnik niezrównany, tylko udawał, że nie słyszy i jeszcze głośniej zaczynał śpiewać, aż Zofia zatykała Wandzie uszy i kazała jej zamknąć się w komorze i modlić.
Łódź dla wszystkich była jednakowa, więc – choć nie było to postrzegane najlepiej – samotne dziewczę mogło zapuścić się dalej. Wanda tak zrobiła, mając nadzieję, że nie spotka żadnego włóczęgi czy hultaja. Od końca wojny kręciło się ich w Sieradzkiem wielu. Podchodzili też pod Łódź, ale widząc, jak niewiele ma do zaoferowania zniszczone miasto, prosili o jałmużnę i odchodzili szukać szlacheckich dworków albo przedmieść większych miejscowości.
Wanda nie widziała nikogo. Wiatr smagał jej opaloną, piegowatą twarz. Błękitne oczy wodziły za łanami zboża łagodnie uciekającymi przed muskającymi je powiewami. Dziewczyna nuciła pobożne pieśni, ufając, że uchronią ją przed złem.
Dotarła ścieżką prawie poza Łódź i skręciła w pola. Za plecami zostały łódzkie chaty. Droga się rozwidlała. Jedna prowadziła do Lutomierska, skąd, po wojnie szwedzkiej, przychodziło wszelkie bogactwo, bo miasto szybciej się odbudowało.
Na łące, na której Wanda postanowiła odpocząć, rosły chabry, maki i niewielkie kaczeńce. Dziewczyna położyła się na plecach pośród tej mozaiki i słuchała cichych podmuchów w szeleszczących trawach. W oddali szumiały korony drzew, a las – jak nieprzystępna dżungla – podchodził aż pod dalekie, mieszczańskie pola. Było spokojnie i tylko bzyczenie owadów zagłuszało ciszę prowincjonalnego sieradzkiego miasteczka.
Wanda rozmyślała o tym spokoju i pragnęła, by trwał jak najdłużej. Całe jej dzieciństwo było naznaczone katastrofami. Nie była nawet nastoletnia, gdy rozpoczęła się wojna. Krzyki zabijanych wciąż powracały w sennych koszmarach. Na dodatek Lubomirski, niczym okrutny zwierz, zaledwie przed rokiem rzucił się z wojskiem na to, co zostało z Łodzi, grabiąc ją doszczętnie.
Dziewczyna poczuła, że mrówki chodzą po jej bosych stopach. Strząsnęła je i postanowiła wracać. Czepiec przekrzywił się całkiem, ale dzięki temu było jej nieco chłodniej. Postanowiła go nie poprawiać. Podeszła do głównego traktu na Lutomiersk i zręcznie wskoczyła w rów. Zwykle przepływał tamtędy skromny strumyk, ale nawet niewielka susza sprawiała, że wysychał.
Wtem Wanda usłyszała stukot końskich kopyt. Speszona pojęła, że ktoś znaczniejszy podąża w stronę Łodzi. Postanowiła wydostać się z rowu i dojrzeć, kto to. Pomyślała, wspinając się, że może to wójt Gliniewicz. Gdy usłyszała wyraźniej stęp dwóch koni, zrozumiała, że to nie on.
Kiedy dotarła na skraj rowu, aż westchnęła z przerażenia, widząc przed sobą koński łeb. Nie zdążyła mu się dokładnie przyjrzeć, bo od razu podniosła wzrok, by sprawdzić, kto dosiada wierzchowca. Spojrzała ponad gniady łeb, ale słońce oślepiło ją tak, że zobaczyła tylko świetlistą smugę. Zmrużyła oczy i osłoniła je ręką, cofając się nieopatrznie o krok. Zachwiała się i zamachała rękami, próbując złapać równowagę. Na nic się to zdało. Czepiec targnięty ręką przekrzywił się zawadiacko, a Wanda straciła równowagę i z impetem wpadła do rowu.
Usłyszała stłumiony męski śmiech. Policzki jej zapłonęły. Wyszła z rowu wściekła i zażenowana, poprawiając nakrycie głowy. Obok znów ujrzała konia, który ją wystraszył. Już miała krzyknąć coś w gniewie do mężczyzny, ale najpierw zobaczyła pas i szablę szlachecką. Podniosła głowę i oniemiała z zachwytu.
Wspaniałego gniadosza o smukłych pęcinach i lśniącej grzywie dosiadał młody szlachcic. Jego złociste kędzierzawe włosy przyjemnie opadały na alabastrowe czoło. Niebieskie oczy spoglądały wesoło w dół i strzelały niesfornymi ognikami. Kształtny nos, podobny do lisiego, rozszerzał się foremnie na obu końcach, a pod nim widać było słodkie, niewielkie karminowe usta i szlacheckie wąsy. Przybysz wyglądał tak ujmująco, że Wanda zaniemówiła i okrągłymi oczyma wpatrywała się w piękną wyprostowaną postać.
– Tak się kończy dziewczęca ciekawość – zagadnął wesoło szlachcic, kierując słowa niby to do Wandy, niby do drugiego mężczyzny siedzącego na kasztanowatym koniu.
– Tak się kończą samotne dziewczęce spacery – odpowiedział nieprzyjaźnie drugi szlachcic.
Był dużo starszy i bardziej poważny niż młody towarzysz. Wanda przyjrzała mu się i wnet poznała, że ma do czynienia z chojeńską szlachtą. Skłoniła się więc nieznacznie Karolowi Jezierskiemu, właścicielowi pobliskiej wsi. Zastanawiała się przy tym, kim jest młodszy mężczyzna, bo nigdy wcześniej go nie spotkała.
– Panna tutejsza? – zapytał nieznajomy, wpatrując się przenikliwie w Wandę.
– Tak, jaśnie panie – odparła grzecznie, czując jak jej policzki pąsowieją pod wpływem emocji.
Nie oczekiwała przyjaznego traktowania ze strony szlachty i próbowała przygotować się na pogardliwe spojrzenia i cięte przytyki. Ale trudno było sobie wyobrazić, że młody mężczyzna o łagodnym spojrzeniu mógłby kogokolwiek źle ocenić. Widocznie istotnie nie miał złych zamiarów, bo tylko uśmiechnął się na Wandziną odpowiedź.
– Chodź, Konradzie. Pora zajechać do domu i dać koniom popas. Do Chojen już niedaleko, ale w Łodzi postój zrobimy. Zobaczysz, jak się to miasto zmieniło – powiedział pan Jezierski, ściągając lejce i zawracając konia na drogę.
Wanda chciała zaoponować, ale nie miała takiej mocy. Podniosła nieśmiało oczy i spotkała baczny, roześmiany wzrok młodego szlachcica o lisim nosie i karminowych ustach. Uśmiechnął się szeroko, ukłonił po szlachecku – co Wandę niezmiernie zdziwiło – i podążył kłusem za Karolem Jezierskim.II
Konrad Jezierski jechał za ojcem już od Lutomierska. Młody szlachcic dopiero wracał do domu z wojny. Choć Polacy już kilka lat wcześniej odparli szwedzki najazd, mężczyzna nie przyjechał do Chojen. Od zakończenia walk bawił w Warszawie u króla, bo Jan Kazimierz wysoko go cenił i za wszelką cenę chciał zatrzymać przy sobie. Uczynił szlachcica swoją prawą ręką, więc nazwisko Jezierskich stało się sławne w całej Rzeczpospolitej. Powiadano nawet, że bez Konrada Jezierskiego król nie opanowałby chaosu, który wstrząsnął krajem po wojnie.
W rzeczywistości nieład pozostał, bo dwór starał się przykryć nędzę Rzeczpospolitej tynfami i obietnicami. Jan Kazimierz uznał jednak, że nie należy dłużej trzymać Konrada, bo coraz wyraźniej widział, że Warszawa staje się jego więzieniem. Jezierski wychodził wieczorami na królewskie balkony i z rozrzewnieniem patrzył na flisaków, którzy krzątali się po obu brzegach Wisły. Rozmyślał o tym, że są od niego biedniejsi, ale wolni.
Konrad ledwo poznał ojca, gdy spotkali się w Lutomiersku. Pan Karol przybrał na wadze, a wąsy mu posiwiały. Więcej zmarszczek pojawiło się na surowej, nieskorej do uśmiechu twarzy. Widać było jeszcze jedną zmianę – stary Jezierski wpadał w furię, gdy tylko Konrad zaczynał opowiadać mu o wspaniałościach Warszawy.
– Lepiej niech Jan Kazimierz żołnierzy uspokoi, piechocie i dragonii zapłaci. I to w dukatach, a nie w tynfach! – prychał Karol Jezierski.
– Ojcze, nasz najmiłościwszy król robi, co może. To nie jego wina, że szlachta wetuje nawet najlepszy pomysł i nie można dojść z niczym do ładu, bo każdy się z każdym wykłóca przy najbłahszej okazji. Żadne ustawy teraz nie przechodzą.
– Zamilcz, synu, bo przeciw własnemu stanowi występujesz – denerwował się Karol Jezierski, którego ulubionym tematem rozmowy była polityka.
Ojciec Konrada miał się za znawcę tematu. Wiedział również wiele o sytuacji innych krajów i jako sarmata niezmiernie cieszył się z kryzysu tureckiego i hiszpańskiego.
– Żeby jeszcze Rzeszy powinęła się noga. Albo żeby mieli drugi kryzys! – grzmiał, zacierając ręce.
Konrad nie zgadzał się z ojcem, jednak zamierzał siedzieć cicho i odpierać ataki argumentami. Nie wierzył w sarmatyzm, który rozprzestrzenił się w Rzeczpospolitej jak nowy rodzaj epidemii. Z tego powodu spory ojca z synem, już w listach wymienianych po odparciu Szwedów, przybierały na sile. Teraz też zaczęli rozmawiać o polityce, jeszcze zanim wyjechali z Lutomierska.
– Król to jest funkcja reprezentacyjna – powiedział Karol Jezierski. – Nie ma rządzić, tylko wyglądać.
– Przecież król i tak nie ma już żadnej władzy, drogi ojcze – westchnął Konrad. – Wszystko leży w rękach szlachty. A tu czasy niespokojne. Jak tyle osób jednocześnie może pokonać kryzys i rządzić?
– Ciesz się, synu. To nam daje więcej władzy. Po co ona królowi? Tak samo mogę ciebie zapytać. Jak jedna osoba może pokonać kryzys i rządzić sprawiedliwie?
Konrad nie odpowiedział, bo zbliżali się do Łodzi. Najpierw minęli rząd miejskich stodół. Były częściowo spalone i wyglądały jak żałosna imitacja budynków. Kilka konstrukcji odbudowano, ale większość mieszczan nie miała na to pieniędzy. Tu i ówdzie brakowało dachu lub pojedynczych desek. Co lepsze zabierano, by najpierw odbudować domy.
– Hultaje się tu nie zalęgną? – zapytał Konrad, wskazując na dwie najbardziej zniszczone stodoły.
– To nie nasze miasto i nie nasz problem – odparł twardo ojciec i popędził konia do miasta, by nie oglądać żałosnego widoku.
Jednak im dalej jechali, tym większą widzieli nędzę. Kilka szczurów przebiegło między płotami i wślizgnęło się do chat biedaków. Część domów nie była jeszcze odbudowana po napaści rokoszan. Niektórzy mieszkańcy nie mieli ani zwierząt, ani narzędzi rolniczych. Obraz nędzy był wszechobecny. Konrad, który wjechał do Łodzi z uśmiechem, spoważniał i ze zgrozą patrzył na zniszczenia.
Nieco lepiej wyglądały ulice przy rynku. Mimo brudu widać było, że część mieszkańców uporała się ze stratami i żyła lepiej niż biedota. Po rynku chodziło kilku znamienitszych mieszczan, którzy dumnie podpierali się zdobionymi laskami.
– Któż to? Ktoś znany czy szlachcic jakiś? – zapytał dyskretnie Konrad, gdy w oddali zobaczyli wykwintnie ubranego bogacza.
– To pan Walenty Gliniewicz. Widzę po twojej minie, że nie poznałeś starego wójta Łodzi – skwitował pan Karol i dodał szeptem: – Traktuj go lepiej niż innych chamów, bo podobno ma wielkie przywileje i z samym Lubomirskim listy wymienia.
Konrada ubodła ta uwaga. Po pierwsze, nie było mu po drodze z kimś, kto pisuje do Lubomirskiego, a po drugie jako szlachcic czuł się lepszy od wójta Łodzi. Pokierował jednak gniadosza za koniem ojca w stronę Gliniewicza.
Wójt przyjrzał się z ciekawością Konradowi, ale nie poznał, że ma do czynienia z synem właściciela Chojen. Natomiast ukłonił się nisko Karolowi Jezierskiemu.
– Witam, jaśnie wielmożny panie i pokornie się kłaniam. Czy do Chojen jaśnie pan wraca? – zapytał grzecznie.
– W rzeczy samej, panie Walku. A to mój syn – Konrad. Pewnie go nie poznajesz, bo wcześnie opuścił dom rodzinny i wyruszył na wojnę przeciw Szwedom. Bawił czas jakiś w Warszawie i dopiero teraz wraca jak syn marnotrawny – zażartował Karol, ale widząc grymas na twarzy syna, dodał: – Teraz to żołnierz niezrównany, namiestnik chorągwi husarskiej. Zaraz pewnie porucznikiem zostanie.
Gliniewicz aż gwizdnął pod nosem i uważnie przyjrzał się Konradowi, wyraźnie szukając w nim chłopca, który niegdyś wyjechał na wojnę. Konrad, widząc zdumienie na twarzy wójta, wyprostował się w siodle.
– Miło mi znowu pana widzieć. Niestety nie pamiętam zbyt wiele ze szczęśliwego dzieciństwa. Dawno mnie tu nie było. Widzę jednak, że Łódź bardzo się zmieniła.
– Wielki wojownik z jaśnie pana. Mogę potem oprowadzić po mieście – powiedział wójt i zaprosił szlachciców na obiad.
Zaproszenie przyjęli chętnie, bo i tak planowali zatrzymać się w Łodzi, by dać koniom odpocząć i przy okazji obejrzeć odbudowane miasteczko.
Tymczasem Wanda obserwowała całe wydarzenie z oddali. Nie mogła usłyszeć, o czym przyjezdni rozmawiają z wójtem, ale po wzajemnych ukłonach domyśliła się, że cieszą się ze spotkania. Chciała pójść za nimi, by jeszcze choć raz spojrzeć na radosną twarz szlachcica. Przelękła się jednak, jak dalece dała się ponieść fascynacji, i wróciła do domu.
Kiedy podeszła pod płot, zobaczyła, że w jej stronę idzie nieśmiało Staszko Grosik. Dziecię miało niezwykle jasną twarz. Nad błękitnymi oczami rozpościerały się, niczym skrzydła, dwie naburmuszone kreski. Gdy chłopiec ściągał brwi, wyglądał jak nadąsany ptak. Lecz najbardziej oryginalne, podkreślające okrągłe rysy dziecka, były włosy koloru smaganej polanem pszenicy. Jaśniały po bokach, a ciemniały nieco na środku głowy i luźno opadały na czoło. Kosmyki muskały koniuszki uszu, kończąc się nagle jak twarda szczecina dzika. Fryzura z tyłu głowy była jednak najbardziej oryginalna i każdy w miasteczku kojarzył ją ze Stachem. Rozwichrzona czupryna sterczała na baczność we wszystkich kierunkach świata, tylko nie w dół.
Staszko był świadomy swojego miejsca w miasteczku, więc każdy krok czynił ostrożnie, jakby sprawdzając, czy ziemia się pod nim nie rozstąpi. W zbyt duże płócienne rękawki wycierał ukradkiem nos i z podejrzliwością godną tylko bardzo zranionego człowieka przyglądał się życiu miejskiemu, z którego był wykluczony. Teraz patrzył wprost na Wandę, prosząc wzrokiem o kawałek chleba.
Miał na sobie tylko za dużą koszulę przewiązaną sznurkiem. Poplamione, wiszące ubranie wskazywało na to, że dziecko żyje w skrajnej nędzy, o czym wiedziała cała Łódź. Wanda codziennie patrzyła na ciężkie życie miejskiej biedoty, ale Staszka wyjątkowo źle traktowano. Nikt nie chciał mu pomagać, bo był bękartem.
Ostrożnie podszedł do Wandy, chwiejąc się na cienkich nogach, jakby był w każdej chwili gotowy do ucieczki. Jednocześnie wyciągnął małą brudną rączkę.
– Chleba kawałek… chleba… chcę jeść – wyszeptał.
Wanda już miała odgonić dziecko, jak to zazwyczaj czynili bogatsi mieszczanie, gdy wtem zobaczyła dziaduszka, który wymknął się bezszelestnie z sieni, niosąc kawałek suchego chleba. Dziecko ufnie przylgnęło ciałem do płotu, łapiąc rękoma za szczeble.
Dziaduszko wystawił rękę za płot i pogłaskał nieufnego Staszka po głowie. Potem podał mu chleb. Dziecko spojrzało na niego podejrzliwie, ale nie uciekło od razu. Przytuliło się raczej do płotu, prosząc o więcej pieszczot.
– Zjedz trochę chleba i daj też matce. I nie mów nikomu, od kogo dostałeś – szepnął Jerzy Sobótko, łodzianin najstarszy, rolnik niezrównany.
Staszko kiwnął głową na znak, że zrozumiał i na pewno tak zrobi, po czym odepchnął się od płotu i uciekł z jedzeniem.
Wanda obserwowała tę scenę z rozrzewnieniem i niepokojem. Po raz pierwszy przejęła się losem dziecka. Spojrzała na Jerzego Sobótkę. Ten tylko mrugnął do niej z zadowoleniem i wrócił do chaty.
***
Tymczasem goście Gliniewicza rozsiedli się wygodnie. Podano jadło i dobrą gorzałkę. Mięsiwo było tłuste i mocno przyprawione. Do tego rozdano pajdy świeżego, jasnego chleba. Głodni przybysze jedli łapczywie, połykając solidne porcje i popijając jadło miodem. Podziwiali też dom wójta, jego skromną małżonkę i dzieci o włosach koloru słońca. Rozmawiano oczywiście o polityce, jako że był to ulubiony temat Karola Jezierskiego, a pan Gliniewicz również uchodził za znawcę tematu. Konrad opowiadał o tym, co widział podczas wojny, o sztuce wojennej i roli namiestnika.
– Jaśnie pan króla często widywał. Jaki jest? Powiadają, że nie ma ręki do szlachty – dopytywał pan Gliniewicz.
– Król jest bardzo dobrym człowiekiem, ale gniewa się na szlachtę, bo mu rządzić nie daje.
– Nie daje, nie daje! – denerwował się ojciec. – Kto widział, by jednowładztwo wprowadzać, gdy taki kryzys trawi Rzeczpospolitą!
– A widzisz ojcze kryzys we Francji? Mają mocnego monarchę i zawsze będą potęgą, bo u nich jedna osoba rządzi, a nie pięćset – odpowiedział Konrad.
– Francja potęgą! Dobre sobie. Ich król wygląda jakby stado żab zjadł – warknął Karol Jezierski, widocznie z braku argumentów.
– _Ad personam_, ojcze, nie wypada – zgorszył się Konrad.
Karol prawie zakrztusił się mięsem, słysząc uwagę syna. Był zdania, że dzieci powinny zgadzać się z rodzicami we wszystkim. Ale Konrad wracał do domu jako wojownik, nie szczeniak, więc ojciec przemilczał zniewagę. Ponadto kochał syna i był dumny z jego osiągnięć. Nawet możniejsza szlachta służyła pod dowództwem Jezierskiego i musiała słuchać jego rozkazów. Widocznie król bardzo cenił młodego namiestnika, bo lojalność Konrada była nieugięta jak konar dębu.
Gliniewicz grzecznie obserwował rodzinną wymianę zdań i nie przerywał kłótni. Jako człowiek sprytny, natychmiast zauważył, że odmienne poglądy bardziej oburzają Karola niż jego syna. Konrad siedział spokojnie, jak nakazywało dobre wychowanie, a na agresywne uwagi ojca odpowiadał z szacunkiem.
Widać w matkę się wdał, bo ojciec rozrabia, gdy się rozmowy polityczne toczą – myślał wójt, łypiąc okiem to na jednego, to na drugiego gościa.
Istotnie, Karol Jezierski potrafił nawet chwycić szablę, gdy wypił zbyt dużo gorzałki i rozmawiał o polityce z oponentem. Konrad natomiast był zazwyczaj rozsądny. Słuchał argumentów, umiał odróżnić durne od mądrych, a spokój faktycznie odziedziczył po matce. Anna Jezierska nigdy się w dyskusje nie wdawała, słabe mając o tym pojęcie. Jednakże ilekroć mąż pienił się i zapalał, powoli gasiła jego furię, przytakując we wszystkim, co powiedział. Wykazywała się przy tym niezwykłą opiekuńczością i delikatnością, bo wiedziała doskonale, jak trudny charakter ma jej mąż.
Gdy zjedli obiad, Gliniewicz zaproponował, żeby wsiedli na konie i pojechali obejrzeć Łódź.
– Zrujnowano miasto, to prawda. Ale jakoś powoli stajemy na nogi, prócz miejskiej biedoty, która się chyba już nie podniesie – mówił wójt, przejeżdżając przez rynek.
– Kto zrujnował? – zapytał Konrad, zanim dostrzegł niebezpieczną iskrę w oczach ojca.
– Wszyscy po kolei. Ciężkie czasy nastały. Kiedy skończyła się wojna, myśleliśmy, że będzie spokój i Łódź powoli się odbuduje. Ale w rok później przyszła zaraza, a niedawno kolejny najazd, który zrujnował nasze domy. Nie oszczędzili nikogo.
– Rokoszanie was napadli rok temu?
– Tak, jaśnie panie. Mimo że listy pisałem, by oszczędzili Łódź.
Konrad zrozumiał, w czym rzecz i spojrzał na Gliniewicza z większą sympatią. Ukradkiem zerknął w stronę ojca, ale jego spojrzenie było nieodgadnione. Karol Jezierski musiał się jednak zawstydzić, bo dwie różowe plamy pojawiły się na jego policzkach.
– Przy rynku wszystko pięknie naprawione – rzekł z uznaniem Konrad.
– Ale ograbione okrutnie. Wszystko nam zabrali, nawet nie patrzyli, czy cenne. Szwedzi, polskie wojsko, Lubomirski – oto zarazy, które spadły na nieszczęsne miasto. Mój dom okradli trzy razy. Szwedzi żonę z dziećmi wypędzili i znalazłem niebożęta dopiero na brzezińskim gościńcu, przerażone i wymarznięte. Szczęście, że rodziny mi nie wybili, bo kto się stawiał i bogactwa nie chciał oddać, tych mordowano razem z familią. Zresztą nie tylko bogactwo brali, ale wszystko inne: krowy, woły, a nawet kury. Skrzynie całe porywali z domów i co tylko im w oczy wpadło.
Walek Gliniewicz rozgadał się już na całego, a Jezierscy wciąż rozglądali się, obserwując wszystko, co pokazywał wójt. Z domów zaczęło wychodzić coraz więcej ciekawskich. Mężczyźni niechętnie spoglądali na bogatych przybyszów, a im biedniejsze były ich chaty, tym większa złość odbijała się w oczach właścicieli. Bogacze zaś kłaniali się szlachcie w pas, udając, że niezwykle cieszą się z odwiedzin szacownych gości. Mężatki zerkały przez okna i z rozmarzeniem wpatrywały się w Konrada. Co śmielsze dziewczęta otwierały drzwi sieni i stawały w progu, patrząc na przemarsz gości. Szeptały też między sobą, zasłaniając wstydliwie usta i patrząc ukradkiem na młodego Jezierskiego.
Wanda nie była jedyną łodzianką, której spodobał się młody chojniak. Już w Warszawie wzdychały do niego wszystkie dziewczęta, lecz on postanowił, że nie ożeni się, dopóki nie wróci do domu rodzinnego. Patrzył teraz na mieszczki i przypominały mu się spojrzenia austriackich dwórek. Był świadom poruszenia. Jechał, uśmiechając się lekko do ładniejszych łodzianek. Każda, obdarowana tym niespodziewanym prezentem, płoniła się jak róża i uciekała do domu lub skromnie spuszczała wzrok.
Wanda również wyszła z domu, słysząc stłumiony stukot kopyt. Z bijącym sercem czekała na przejazd gości. Karol Jezierski jechał wyprostowany, nie zaszczycając mieszczan choćby spojrzeniem. Konrad zaś – jak zauważyła – rozglądał się po twarzach pospólstwa, a spojrzenie miał łagodne i miłe. Wanda stała obok dziaduszka żującego tabakę. Starzec jedną rękę trzymał na pasie, a w drugiej dzierżył widły sienne. Z domu wyszła też Zofia z mężem. Gdyby ktoś inny przejeżdżał, z pewnością nie zawracałaby sobie tym głowy, ale wieść, że Konrad Jezierski wraca do domu, przywiodła ją błyskawicznie.
Konrad dziwił się nieco, dlaczego tylu ludzi wyszło go przywitać. Nie domyślał się nawet, że młodsi łodzianie już dowiedzieli się o funkcji, którą pełnił. Niektórzy kłaniali mu się w pas, inni zaś łypali na niego podejrzliwym lub nawet złym okiem. Wszystkie te sygnały szlachcic natychmiast odczytywał, ale zbywał milczeniem.
Wtem zobaczył dziewczynę, którą wcześniej spotkał na drodze Jagodnickiej. Jasnowłosa panna stała boso w płóciennej spódnicy. Jej pierś zdobiła koszula przewiązana ciasno kremowym gorsetem z sukna. Dwa długie warkocze, zdobione czerwonymi wstążkami, zwisały luźno, sięgając żeber. Dziewczyna wbiła w Konrada baczne spojrzenie. Nie było w nim bojaźni, tylko żar i przenikliwość. Szlachcic ściągnął cugle i zatrzymał konia. Dopiero wtedy jasnowłosa dziewczyna spuściła wzrok, jak to czyniła reszta mieszczek.
Gdy go podniosła, uchwyciła jedynie uśmiech. Jezierski przejechał, zostawiając za sobą rozmarzone westchnienia. Dziadunio spojrzał za szlachcicem, splunął ze złością i wszedł do domu.
Choć mieszczanie darzyli szlachtę szacunkiem, to skrycie obwiniali ją za swoją nędzę i wysokie podatki.
– Wyzyskują nas, nic więcej – mówił potem przy stole Jerzy Sobótko.
– Dałbyś już spokój, ojcze – wtrącał się Ryszard Sobótko. – Przecież nie byle kto przejechał przez miasto, bo Jezierski to jest namiestnik chorągwi husarskiej. I to nie jakiejś tam, tylko koronnej.
– Cóż to dzisiaj za różnica? – prychnął dziaduszko z przekąsem.
Wanda też siedziała przy stole i jadła mączne kluski. Przysłuchiwała się rozmowie, udając, że temat szlachcica Jezierskiego w ogóle jej nie obchodzi. Jednak ukradkiem uśmiechała się na wspomnienie żołnierza przejeżdżającego przez Łódź. Nie wiedziała, co miał znaczyć szelmowski uśmiech, który dostrzegła w ostatniej chwili, ale bardzo chciała jeszcze raz spojrzeć w szaroniebieskie oczy jeźdźca.
***
Była bezpieczna. Nikt nie mógł odgadnąć, że bez reszty zadurzyła się w Konradzie Jezierskim. Niewiasty rzadko uczestniczyły w dyskusjach politycznych, toteż nawet o nic jej nie pytano. Mogła zatem marzyć do woli, choć niespodziewanie wkradł się do serca niepokój. Nigdy wcześniej nie poczuła tak silnego zawrotu głowy, jak wtedy, gdy Konrad uśmiechnął się do niej figlarnie, najpierw na drodze Jagodnickiej, a potem przed jej chatą.