- W empik go
Podarować niebo - ebook
Podarować niebo - ebook
W wyniku błędu nawigacyjnego jeden z ziemskich statków kosmicznych utkwił na nieznanej planecie. Załoga, trzymając się wątłej nadziei, że ktoś ich odnajdzie, staje się coraz bardziej podzielona – część w to nie wierzy, część nadzieję podnosi do rangi filozofii życiowej, a jeden z załogantów prawdopodobnie oszalał. Dodatkowych napięć przysparza zamieszkująca planetę prymitywna rasa, wobec której załoga, pełniąca wachty w szkieletowej obsadzie, jest równie mocno podzielona, jak wobec siebie. Część chce autochtonom pomagać, część najchętniej by te dziwne istoty wybiła, wreszcie spora grupa jest wobec nich obojętna. Wszystko się komplikuje, kiedy wychodzi na jaw, że pomoc innym może oznaczać kłopoty dla ludzi, dla trzymającej ich przy życiu nadziei…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960071-2-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Klosz hibernatora poszedł w górę z głośnym sykiem, po piętnastu latach snu uderzającym w ucho z siłą tornada. Foster skrzywił się boleśnie i mrugając piekącymi powiekami, rozpoznał w mdłym żółtawym świetle doktora Reinę. Ten czekał na chwilę, gdy niczym głodny sęp będzie mógł wsadzić do środka głowę.
Sęp szarpałby Fostera żywcem, doktor próbował jedynie zweryfikować dane z panelu medycznego trzymanego w ręku. Nie zawsze znajdowały potwierdzenie w zawartości wanny anabiotycznej.
Nad jego ramieniem astronom dostrzegł drobną, zaniepokojoną twarz Etzi. Wciąż miał problemy z akomodacją oczu, więc jej twarz okalała tęczowa aureola, zupełnie jakby do wanny zajrzał mały, słodki aniołek albo wręcz Anioł Stróż znany mu z zachowanych w muzeach oleodruków. Aczkolwiek ten raczej nie byłby ciemnoskóry.
— Będziesz żyć — po kilku sekundach stwierdził lekarz tonem mniej więcej takim, jakby oznajmiał pacjentowi: „Ma pan raka w stanie terminalnym, jednak dziś na to się nie umiera, przynajmniej nie od razu. Przed panem wiele miesięcy wspaniałego życia. Przynajmniej pół roku. To wielkie szczęście, prawda?”.
A zatem żadna ekspedycja ratunkowa nie przybyła i wciąż tkwią na tej zakazanej planecie. Wszechświat nie wybaczył nieudolnemu łyżwiarzowi, że ten porysował taflę nieskazitelnego lodowiska.
— Witaj, piękna! — z trudem przecisnął słowa przez zdrewniałe, spuchnięte wargi, spoglądając na Etzi. Przemógł się i zaczął niezgrabnie gramolić z wanny, chociaż ciałem wstrząsały drobne dreszcze. Rozchlapał przy tym sporo płynu, który bezszelestnie został wessany przez podłogę. Nienawidził tych kałuż, miał zawsze poczucie, że nie dba o porządek. Skaza z dzieciństwa, kiedy po zabawach często przychodził mokry, a potem mama musiała po nim wycierać podłogę, narzekając, że mógłby kiedyś sam zacząć to robić.
Kilka wacht wcześniej Etzi Albrecht na słowa astronoma okręciłaby się na pięcie, dając znak, że na komplementach ta konwersacja się nie skończy. Teraz tylko pokiwała głową, obserwując pierwszy niezdarny krok Fostera. Dawny entuzjazm wygasł.
— Zbieraj się — rzuciła niskim, zmysłowym głosem i odwróciła w stronę wyjścia z chłodni. Znów była opanowana, trwający parę sekund grymas niepewności o życie astronoma odszedł w niepamięć. — Tamci chcą iść w kimę.
Doktor skończył lustrować pacjenta spojrzeniem, rzucił mu kolorowy szlafrok i ruszył za Etzi. Foster, walcząc z rękawami, powlókł się ich śladem. Przeklinał fakt, że musi dojść do windy i wjechać na pierwszy poziom, gdzie znajdowały się mesy. Przestał dopiero wtedy, gdy Reina odwrócił się i popatrzył na niego z niepokojem, po czym zaczął robić jakieś notatki w panelu medycznym.
Doktor był niemal całkowicie łysy, szczupły, spojrzenie miewał krzywe i badawcze, nie tylko Fosterowi kojarzył się z sępem taksującym, czy ofiara już zdechła i nie zrobi krzywdy, kiedy się wyciągnie w jej stronę dziób. Na jego ustach zwykle błąkał się uśmieszek, który trudno było wziąć za życzliwość. Zamiast uspokajać wyglądem, raczej wyzwalał wewnętrzny niepokój. Stąd określenia typu „konował” rzucane w jego stronę nie należały do rzadkości.
Może to tylko moment szoku po wyjściu z wanny, ale Foster miał ochotę zakląć. Wachtę 119. według głównego kalendarza mógł uznać za rozpoczętą – chociaż właściwie nie wiadomo po co.
Siedmioro nowych spoglądało ponuro na trójkę z poprzedniej wachty: jej dowódcę – Mahreza – oraz Sabillę i Karskiego, którzy zajmowali się techniką na statku. Reszta gdzieś zniknęła, albo w swoich wannach, albo dokonywała ostatnich przeglądów przed piętnastoletnim snem.
Odchodzący stali, toteż zmiennicy z konieczności przysiedli na krzesłach i ławach obok sekcji podajników żywności i wejścia do kuchni w mniejszej mesie, używanej zamiast mesy głównej. W tej także zmieściłaby się setka czy dwie głodomorów, a dziesięć osób zginęło w przestrzeni jak pisklęta wrzucone na sztormowe fale oceanu. Obudzeni pospiesznie łykali przygotowane przez Reinę napoje witaminowe, pigułki i koncentraty, próbując wyeliminować najbardziej uciążliwe skutki długotrwałej hibernacji. Nawet Mortensen się nie wyłamał. Na ignorowanie regulaminu mają najbliższych dwanaście miesięcy, najpierw trzeba dojść do formy. Za godzinę definitywnie przejmą statek.
Mahrez przeczesał krótkie czarne włosy gestem pełnym zniecierpliwienia, po czym zmierzył ich ponurym spojrzeniem. W czasach zanim Wszechświat wywinął koziołka, także był upierdliwym, wiecznie zrzędzącym dupkiem, którego nie lubił nikt poza pająkami z Avantes, hodowanymi przez porucznika w prywatnej kabinie.
— Nie ma wiele do gadania — zaczął. Podsunął Mortensenowi dokument w trzymanym w ręku panelu. Poczekał, aż dowódca wachty złoży podpis, że przejmuje wachtę i kontynuował: — Statek w porządku, na ile to możliwe. Dobrych nowin z przestrzeni brak. Argunowie jak zwykle, szału nie ma.
Przełożył panel do drugiej ręki i zakrywając dłonią usta, ziewnął ostentacyjnie, demonstrując, że niepotrzebnie zdziera sobie gardło.
— To co robiliście przez ten rok? — wyrwało się Etzi. Jak zwykle miała nadzieję usłyszeć coś o Argunach i jak zwykle się rozczarowała. Wodziła wzrokiem po tych z szóstej wachty, szukając Joveny, przyjaciółki i współpracowniczki w prowadzonych badaniach. Widać jednak tamtej spieszyło się do wanny.
W końcu przeniosła wzrok na Karskiego. Ten kątem oka zerknął na porucznika i tylko wzruszył ramionami. Sabilli zdawało się tu już w ogóle nie być, wyglądał na chorego, jego wychudła twarz sugerowała jakieś niezbyt zachęcające życiowe doświadczenia w ostatnim czasie.
Mahrez zmierzył ekolożkę nieprzyjaznym spojrzeniem, jakby zamarznięta w środku nienawiść przebiła się przez skorupkę utrzymywanego nadludzkim wysiłkiem spokoju.
— A to panienka nie wie? — warknął. — Nudziliśmy się jak zwykle…
Mahrez był wkurzający, ale jeśli się nie opanują, zaraz obie wachty skoczą sobie do gardeł. Może zresztą ich poprzednikowi o to chodziło? Ostatnia rozrywka przed snem? Momenty zmiany wacht obfitowały w spięcia, jedni mieli dosyć roku spędzonego na użeraniu się z codziennością, drudzy właśnie przeżywali najgorsze godziny po wyjściu z hibernacji, kiedy wszystko wkurza, a inni ludzie najbardziej.
— Spokój! — Wszystkich powstrzymał zimny głos Mortensena, który widać doszedł już do siebie. — Nie masz nic więcej do przekazania?
Patrzył wyzywająco na Mahreza. Byli sobie równi szarżą przed katastrofą, byli sobie równi i teraz, mimo że dowódca siódmej wachty siedział przy stoliku w dosyć nonszalanckiej pozycji. A może właśnie dlatego mógł sobie pozwolić na taki nieprzyjemny ton.
— Gdyby coś było nie tak, to już byś wiedział — burknął Mahrez, odwracając wzrok jak słabszy z mierzących się na spojrzenia przeciwników. — Resztę znajdziesz w raportach i archiwum.
Obejrzał się na Karskiego, który spoglądał na Siódmą, usilnie starając się nikogo nie zobaczyć, a gdyby mógł, wyświetliłby na czole napis „Ja z tym dupkiem nie mam nic wspólnego”.
— Dobra, znikamy. Do potem. — Mahrez ruszył w stronę drzwi.
Nie tylko entuzjazm Etzi wygasł. Foster pamiętał, jak wyglądały pierwsze wachty, kiedy jeszcze mieli nadzieję na szybki rozwój Argunów, interesujące badania, a w przyszłości poczucie, że ta cywilizacja staje się partnerem, młodszym bratem w rozumie. To było tak naiwne, że teraz Foster się z tego śmiał. Te kilkudniowe nasiadówki, zanim jedna wachta weszła w tryb roboczy, a druga poszła spać… Nic z tego nie zostało, teraz taki Mahrez niemal odliczał sekundy do zniknięcia w swojej wannie.
Mortensen i jego wachta w milczeniu odprowadzali spojrzeniami pochód trupów, jeszcze niecałkowitych, ale już śpiących martwo, nim dotrą do hibernatorów.
— Co za dupki — odsuwając na bok kubki z niwelatorami, skomentował Elden Price, jeden z dwóch wachtowych inżynierów pokładowych. Przypominał zbyt szybko wyrośniętego chłopca. Wiotki, delikatny w ruchach, trochę niepewny, jakby w ciele szesnastoletniego prawie-mężczyzny tkwił dziesięciolatek wciąż pytający: „Ale to naprawdę ja?”. Miał w sobie coś, co budziło zaufanie. Foster miał pewność, że jeśli ktoś nie zrobi mu świństwa, to właśnie ten gość o nieco eterycznej urodzie i miękkich ruchach. Teraz wodził oczyma po kolorowych ścianach mesy, jakby zastanawiając się, dlaczego pastelowe kolory i przyjazne oku wzory nie zadziałały, kręcił nadgarstkiem, sprawdzając, czy ręka uszkodzona w czasie awaryjnego wyjścia z nadprzestrzeni wciąż jest sprawna.
— Sami nie jesteśmy lepsi — skwitował Foster. Jakoś wytrzymał zaskoczone spojrzenie Etzi. — Poczekaj rok i przypomnij sobie tę rozmowę, kiedy będziemy przekazywać wachtę Ósmej.
Mesa była niewielka, jednak po wyjściu z hibernatorów wciąż czuli się w niej źle, pusta przestrzeń i cisza przytłaczały ich jak noworodka, który nie może znaleźć uspokajającego ciała mamy, przytulić się, a najlepiej wrócić do zapewniającego bezpieczeństwo łona. Większość, poza studiującym pierwsze raporty Mortensenem, czekała, aż zaczną działać środki niwelujące skutki kilkunastoletniej hibernacji. Teraz, gdy już na dobre pożegnali Szóstą, nastąpił moment, gdy próbowali się oswoić z sytuacją. Nie było dokąd pędzić, mają przed sobą cały rok, cały nudny rok… W tym jednym Mahrez się nie mylił.
Foster, który przez chwilę walczył z odblokowaniem wytatuowanego na prawym nadgarstku osobistego komunikatora, odetchnął z ulgą, kiedy ten włączył go w wewnętrzną sieć statku. Powiódł szybkim spojrzeniem dokoła. Tylko Gallinardi nie zaszczycił ich swoim towarzystwem. Może i lepiej, uniknęli ostentacyjnego przypomnienia, że wszystko marność nad marnościami, szczezną tu, na tym galaktycznym zadupiu, a ich szczątków nikt nigdy nie odnajdzie. Drugi obok Fostera astronom wachty zmagał się z demonami w swojej głowie. Nie tylko wieszczył im jak najgorszy los, miał też obsesję, że zmarszczka czasoprzestrzeni, która brutalnie przerzuciła ich na drugi kraniec Galaktyki, po drodze strzaskała klepsydrę odmierzającą czas – i teraz żyją przed swoim urodzeniem. Co w ogóle przekreśla szanse na powrót.
Może za tydzień czy dwa proroctwa Gallinardiego kogoś zainteresują na tyle, żeby zareagować. Teraz lepiej było myśleć o Argunach, bezpieczeństwie statku albo łóżku dzielonym z kimś miłym.
Jakby czytając myśli Fostera, Mortensen podniósł nagle wzrok znad raportów i miękko spojrzał na Tullę. Dowódca wachty zwykle siał wokół stanowczymi spojrzeniami, zresztą Foster podejrzewał, że i w łóżku z Tullą wojowały dwie nieugięte armie, dwa silne ego, niczym skręcające swe orbity gwiazdy neutronowe pochwycone w pułapkę jednego układu. Jednak żołnierka była powodem, dzięki któremu nikt nie miał podejrzeń, że Mortensen jest tylko bojowym robotem dla niepoznaki obleczonym w ludzką skórę, bez śladu uczuć i namiętności. Tej ostatniej w stosunku do dziewczyny mu nie brakowało.
Plasnął dłonią w blat długiego stołu, przy którym zasiadł, leniwym spojrzeniem powiódł po mesie, wypełnionej tylko w części przy podajnikach jedzenia, gdzie zdołali dotrzeć.
— Wszyscy już na chodzie? To jak zwykle: wracajcie do kabin, macie godzinę na doprowadzenie się do porządku, potem odprawa na zapasowym mostku.
Wstał pierwszy, nie czekając na ich reakcje. Zgarnął panel ze stołu i tyle go widzieli. Za nim, uśmiechając się samymi kącikami ust, krocząc jak małe tygrysiątko naśladujące dorosłego samca, podążyła Tulla. Ona zdecydowanie przyszła już do siebie, znów przypominając szczupłego, długonogiego robota rozrywkowego z ukrytą opcją agresji.
Foster mógł się tylko domyślać, co nastąpi później, jakie starcie tytanów i szarż, zresztą mało go obchodziło, jak do sprawności będą dochodzić porucznik z Tullą czy Ugo z Eldenem. Na rozmyślania nie miał jednak czasu. Ledwie plecy dowódcy zniknęły za przesuwającymi się drzwiami mesy, Etzi chwyciła rękę astronoma i pociągnęła ich w stronę wyjścia. I dalej, do kabiny Fostera.
— Później coś zjesz. — Jej usta poruszyły się prawie bezgłośnie, gdy wtuliła się w niego. Poczuł zapach jej skóry i westchnął.
— Mortensen mnie wkurza. — Jak zawsze w pierwszych godzinach po anabiozie nastrój miał kwaśny niczym rosnące na zimowych łąkach Kys owoce nidi, małe niebieskie kulki podobne do cukierków, jednak bardziej zdradzieckie — jeden dawał orzeźwienie, kilka zgagę.
— A czego oczekiwałeś? Że jak się prześpi, zły humor minie i nasz porucznik zamieni się w brata-łatę? — zaśmiała się krótko, walcząc z węzłem paska, jakim związał szlafrok. — Ma być wredny, taka jego rola.
Potrząsnęła głową, a jej krótkie warkoczyki zawirowały jak stado wściekłych os. Wykonały szybki patrol, nie stwierdziły niebezpieczeństwa i wylądowały na głowie dziewczyny. Jeden z warkoczyków opadł na prawą brew, Etzi strąciła go energicznym dmuchnięciem.
— Znam sposób na dobre przebudzenie. — Uśmiechnęła się i jej ręce powędrowały tam, gdzie łapki grzecznych dziewczynek nie docierają nigdy i wiele przez to tracą.
Pół godziny później uznał, że może jednak wytrzyma kolejny rok wachty. Etzi brała prysznic, on leżał na swoim łóżku i obserwował jedyny powód, dla którego jeszcze nie oszalał. Zostawiła otwarte drzwi łazienki, jej śniada sylwetka to wyłaniała się z mgiełki, to znikała, jakby namawiając do poszukiwań.
Przypominała mu inną dziewczynę, Jarmilę Krast, równie piękną, kochaną za to, że pochodząc z rodu tak potężnego pozostała prostą, mądrą osobą. Ale wiedział, że tego porównania nigdy nie użyje. Etzi zaraz by mu wywarczała, że nie jest tak naiwna, jak córeczka potężnej rodziny, rządzącej pięcioma planetami w dwóch układach. I przede wszystkim jest córką zwykłego urzędnika, która wszystko osiągnęła własnymi rękoma. Na to Etzi Albrecht kładła szczególny nacisk.
Więc tylko obserwował, odnajdując przyjemność w doszukiwaniu się znajomych kształtów w oparach mgły.
— Idź na spotkanie, dogonię cię. — Wychyliła nagle głowę.
Naprawdę wyglądała jak anioł. Mokry czarny anioł, który z jakiegoś powodu przyszedł do niego.
Oba mostki znajdowały się na najwyższym, zerowym pokładzie, musiał jeden poziom podjechać windą. Kiedy wysiadł, rozejrzał się, ale najwyraźniej nikomu się nie spieszyło, korytarz prowadzący do obu pomieszczeń był pusty.
Dotarł do właściwych drzwi, z westchnieniem przyłożył dłoń do skanera. Błysnął laser, omiatając siatkówkę oka i drzwi otworzyły się z wysokim metalicznym dźwiękiem, który miał wchodzącemu uzmysłowić wagę tej decyzji. Podobny mechanizm, jak w drzwiach windy, które mogą działać bezszelestnie, jednak dźwięk potwierdza, że można bezpiecznie wejść do środka.
To nie był główny mostek Skorpiona, ten, zaplombowany, czekał na lepsze czasy, na pełną obsadę. Korzystali z zapasowego, który i tak przekraczał potrzeby kilkuosobowych wacht.
Foster nieuważnym spojrzeniem powiódł po okienkach wyświetlających obrazy z sześciu dronów zawieszonych ponad statkiem, na różnych długościach fal obserwujących otoczenie. Kiedy dotarł do swojego miejsca, kilkoma szybkimi ruchami przerzucił na główny monitor widok z urządzenia wiszącego w zenicie ponad Skorpionem.
Z zewnątrz statek przypominał odkrojoną z rozmachem połówkę gigantycznej pomarańczy, płaską stroną ciśniętą na równinę kontynentu, który ludzie nazwali Adarą. Pół kilometra średnicy, sześćset metrów wysokości – powinien być zauważalny dla każdego, kto miał oczy. Otaczały go pola maskujące, mimo to drżenie powietrza z daleka zdradzało obecność czegoś zagadkowego. Nawet w atmosferze mętnej, dzięki zawiesinie mikrobów o pomarańczowym zabarwieniu, nie sposób było pominąć spojrzeniem takiego kolosa, nie zauważyć zniekształceń obrazu. Pełne maskowanie udawało się założyć na małe pojazdy, jakimi się poruszali po planecie. Skorpiona zdołano jedynie schować pod pozorem mętnej, pozbawionej szczegółów pomarańczowej skały.
Argunowie mieli więcej oczu, od czterech do sześciu – i lepsze od ludzi. Od razu dostrzegli drzazgę, która wbiła się w równinę Adary. Nawet nie wiedząc, co to, niemal natychmiast zaczęli próbować ją wydłubać. Nie mieli szans, statku broniły pola siłowe i maskujące, a nawet gdyby jakimś cudem się wyłączyły, wciąż mieliby do czynienia z pancerzem zdolnym wytrzymać uderzenie małego meteorytu. Ich wysiłki przypominały więc próbę wgryzienia się przez mrówkę do środka szczelnej stalowej kuli, we wnętrzu której czeka kolejna, tylko mniejsza.
Co nie znaczy, że nie próbowali ambitnie – przynajmniej na początku. Pole ich odpychało, nie dawało się przebić, próbowali więc wznosić konstrukcje pozwalające sięgnąć wyżej, wspiąć się po krzywiźnie, aż dowódcy pierwszych wacht musieli parę razy zaingerować, strącając zbyt dociekliwych badaczy w przepaść…
Nagle usłyszał za sobą dźwięk otwieranych drzwi. Na mostek wkroczył Mortensen, trzymając w ręku swój panel i plik arkuszy, które robiły wszystko, żeby wysunąć się z ręki. Był sam. Chrząknięciem pozbył się czegoś z gardła i widząc na monitorze czerwoną skałę statku, rzucił:
— Nie doceniliśmy ich. Drążą tunel od zachodniej strony.
— Tunel? — W pierwszej chwili astronom nie zrozumiał, co Mortensen ma na myśli. Zbyt schematycznie podszedł do sprawy, a przecież od góry nie było w czym drążyć tunelu, tam tylko pola… Dopiero po sekundzie dotarło do niego, że porucznikowi chodzi o podkop.
Statek osadzili na niezwykle twardych skałach metamorficznych. Wytrzymały ogień z dysz, nie groziły trzęsieniami ziemi… ani właśnie podkopami. Nie przy technice Argunów.
— Przynajmniej rozwiną górnictwo. Przyda im się — stwierdził, powątpiewająco kręcąc głową. Jeśli szukać zajęć, do których Argunowie się nie nadawali, górnictwo bezdyskusyjnie zajmowało pierwszą pozycję. Nic dziwnego, że w kopalniach pracowali wyłącznie jeńcy z innych kontynentów, zwykli przestępcy, których było niewielu, i ci, którzy ośmielili się przeciwstawić Raamsie lub jego poplecznikom.
— Ja bym się nie śmiał. — Mortensen wyglądał na zmęczonego, jakby sporą część ostatniej godziny poświęcił na analizę raportów, usiłując pojąć, jakim cudem „niemożliwe” wskoczyło do przegródki „da się zrobić”. — Sprytni są, zaczęli drążyć z dala od nas, jakieś dziesięć kilometrów od statku, w kierunku odwrotnym niż Haalaw. Pamiętasz może, tam wystygła skała utworzyła niewielki pagórek, a teraz niski trawodrzew przechodzi w las. Wgryźli się dwadzieścia metrów w pionie i co najmniej kilometr w poziomie…
— Czym?! — zdziwił się Foster.
Mortensen podszedł do kapitańskiej konsoli, odłożył tam przyniesione materiały i panel, wywołał obraz z innego drona i muśnięciami palców zaczął go powiększać. W wysokim trawodrzewie, na odpowiednio dużych przybliżeniach, widać było jajowaty otwór o może dwumetrowym przekroju. Foster nie dostrzegł żadnych wielkich maszyn czy konstrukcji – Argunowie nie dorobili się ich w swojej historii, a przynajmniej ludzie nic o tym nie wiedzieli. To właśnie miał na myśli dowódca wachty: skąd mieli narzędzia pozwalające drążyć tak twardą skałę, skąd wiedza pozwalająca robić to szybko, skąd w ogóle idea zejścia w głąb, skoro cała niezdarna cywilizacja tych stworzeń unikała wgryzania się w ziemię, wolała swoje miasta wznosić i oblepiać w powietrzu?
Tylko jedno było pewne: gęsty i wysoki w tym miejscu trawodrzew został wybrany z rozmysłem, żeby ukryć drążenie tunelu, a ulokowanie szybu od strony przeciwnej, niż leżało Haalaw, musiało być wynikiem ustaleń, że jeśli ktoś stąd spogląda na Argunów, to w kierunku stolicy, nie zupełnie nieważnych wsi i bliskiego oceanu.
Nagle rozległ się szelest rozsuwanych drzwi i do sali zajrzała Tulla. Rzuciła okiem na obraz skorupy statku, pokiwała z uznaniem głową dostrzegając, że automaty naprawcze nieustannie serwisują zewnętrzny pancerz, wybrała jeden z foteli w ostatnich szeregach i zaraz w nim zatonęła. Wystawał tylko czubek głowy, jakby sprawdzała, czy na podłodze albo oparciach ktoś nie zostawił „prezentu” dla nowej wachty.
Mortensen wrócił spojrzeniem do astronoma.
— Zdumiony jestem, że Bengo z piątej wachty, który to odkrył, w ogóle się tym nie zainteresował, uznał, że niech sobie kopią… A ten dureń Mahrez, mając wszystko w papierach, również zignorował problem. Co z tego, że jeszcze ładnych parę lat zajmie im drążenie, zanim dotrą pod statek? W końcu tego dokonają! Bengo i Mahrez liczyli, że tunel prędzej się zawali?
Nakręcał się. Foster postanowił mu przerwać, zanim Mortensen wpadnie w typową żołnierską furię, w której mniej ważne staje się co, a ważniejsze – przeciw komu. Teoretycznie porucznik znał granicę i umiał się zatrzymywać w porę, jednak żale na poprzednie ekipy nie miały sensu.
— Zamierzasz to sprawdzić, jak przypuszczam?
Mortensen powoli skinął głową, śledząc obrazy z kamer. Nie wydawał się tak ponury, jak wcześniej. Jedna z tych rzadkich chwil, kiedy ochłonął po odmrożeniu, a życie nie dojadło mu jeszcze do tego stopnia, żeby marzył o ponownym zaśnięciu.
— A nawet podjąć szersze działania. Niewykluczone, że ktoś im pomógł trochę bardziej niż powinien.
Należało w tym miejscu ugryźć się w język i przemilczeć uwagę dowódcy, jednak Foster nie zapanował nad sobą. Jak widać, łatwiej zauważać cudze błędy niż pilnować własnych.
— Nikt z naszej wachty.
Mortensen tylko prychnął ze wzgardą, jednak nie zdążył skomentować. Na mostek wkroczyła reszta obsady, najpierw Ugo z Eldenem, potem Reina, wreszcie zdyszana Etzi. Brakowało tylko Gallinardiego, który otwarcie gardził takimi odprawami.
Porucznik skinął głową, jakby liczenie stada owiec dało prawidłowy wynik, gestem zachęcił ich do zajęcia miejsc. Sam zasiadł na kapitańskim fotelu, odwracając go ku nim i ustawiając biurko, żeby mieć przyniesione materiały pod ręką. Ze względu na posturę zawsze dominował, lubił też przechwałki, że zanim zaciągnął się do wojska, na rodzinnej planecie w Plejadach walczył za pieniądze z oszi, zwierzętami nieco podobnymi do niedźwiedzi. I oczywiście wygrywał.
Mortensen zawsze wygrywał. To była część jego legendy. Drugą stanowiło – wyrażane wprost lub nie – podejście „ja sam”.
— Po kolei. Zacznę od tego, co zapewne wszystkich ciekawi najbardziej. — Zmierzył ich twardym spojrzeniem. — Nikt nie wyskoczył z nadprzestrzeni. Gallinardi pewno już grzebie w danych, po raz tysięczny szukając anomalii albo Bóg jeden wie czego, żeby nas nakarmić jakąś niedorzecznością, jednak fakty są takie, że nadal tkwimy po uszy w bagnie.
Nikt tego nie skomentował. Gdyby coś się zmieniło, awaryjne budzenie od razu by ich wprowadziło w sytuację. Większość załogi tylko ta wątła nadzieja utrzymywała przy życiu, a przynajmniej przy zdrowych zmysłach. Istniała jednak druga strona tej nadziei: kto nie umiał jej trzymać w ryzach, wpadał w obłęd jak Gallinardi.
Mortensen wziął do ręki kilka arkuszy. Zmarszczył brwi, jakby zaskoczony, chociaż musiał już wcześniej widzieć te dane.
— Nasi poprzednicy odpuścili to sobie z niezrozumiałego powodu, powinniśmy jednak sprawdzić, czy Katafalk jest w całości. Od miesiąca czy dwóch narastają jakieś drobne sygnały, którym warto się przyjrzeć. Szósta wolała zostawić grzebanie nam.
Uśmiechnął się ponuro.
— W ogóle odnoszę wrażenie, że Szósta zostawiła nam wszystkie problemy do rozwiązania, żebyśmy się nie nudzili na wachcie.
Przyczepą albo Katafalkiem nazywali moduł niosący właściwy ładunek Skorpiona, czyli dziesięć tysięcy kolonistów w kontenerach, którzy według planu mieli trafić na Alhangel, plus masę sprzętu dla osadników. Na razie nikt nie odważył się osadzić ich na Mirze (noszącej to samo miano, co i gwiazda centralna). Była to operacja bez powrotu, a dowódcy zgodnie uznali, że kolonia w takich warunkach pozbawiona jest sensu.
Mortensen popatrzył na zebranych, wyłowił wzrokiem Eldena, jakby mówiąc: „Lecisz, to twoja działka”. I była jego, w końcu Price był wachtowym specjalistą od software’u, w Siódmej właściwie wszystkich systemów poza anabiotycznymi, za które odpowiadał doktor Reina.
Teraz Elden popatrzył na siedzącego obok Ugo. Ten nosił się zgodnie z tradycją przodków, od wymuskanej czarnej bródki po czasem wprost nieznośną sztywność zachowania i podkreślanie, że jego ojciec był prawdziwym Japończykiem z Hokkaido, nim osiadł na Kys.
— Możemy lecieć razem? — Elden z nadzieją zerknął na porucznika.
— A po co? — w głosie Mortensena pojawiły się kpiarskie nuty. Nie zamierzał niczego ułatwiać Price’owi. Może to sztubackie zachowanie w gronie dorosłych ludzi, lecz w ich sytuacji takie ubarwiające życie gierki bardzo zyskiwały na wartości. Szczególnie kiedy udało się kogoś skonfundować, jak teraz Eldena.
— Jak on zacznie grzebać w sofcie, mechanika też może się sypnąć — niespodziewanie wsparł partnera Ugo. — Lepiej, żebym był w pobliżu, chyba że chcesz rozmrozić sardynki.
Sardynkami nazywali kolonistów. Ci nie mieli żadnego wyboru, przynajmniej na razie. Nie mogli, jak załoga, zdecydować, czy lądują na planecie, robią roczne wachty czekając na przybycie ratowników lub śmierć. Któregoś dnia, jeśli moduł z kontenerami dozna krytycznej awarii, pojawi się problem. Trzeba będzie ich wyjąć z puszek, co z pewnością wpłynie na kontakty z Argunami. Na razie mogli czekać… w nieżyciu i nieświadomości, że jest ciężko, a nawet fatalnie.
— Macie się uwinąć i nie ryzykować, nie będę odmrażał serwisowców z innych wacht, jasne? — Mortensen spoważniał.
Tulla ziewnęła, próbując to ukryć przez zsunięcie się jeszcze niżej na fotelu. Jednak z kapitańskiego fotela widać było wszystko, po to właśnie stał w takim punkcie. A czasem siadywali na nim znacznie bardziej niż porucznik surowi prowadzący, na przykład komandor Hood.
— Tulla, nie wkurzaj mnie — ostrzegł Mortensen, rzucając w jej stronę spojrzenie pełne złości. — Odprawy nie da się pominąć.
Potrząsnął plastikowymi arkuszami, zupełnie jakby chciał stamtąd wytrząsnąć jakieś robactwo.
— Nasza krypa wydaje się być w porządku, powłoki nienaruszone, bebechy działają bez zarzutu, przynajmniej tego poprzednia wachta nie spierdoliła…
Oblizał suche wargi. Wyglądał jak polujący kot, który się przyczaił i tylko nerwowe ruchy języka świadczą o jego stresie.
— Dobra, zostali nam Argunowie, sól tej ziemi. Na naszym kontynencie zaszło niewiele zmian w ciągu tych piętnastu lat. Argunowie rozwijają się tak wolno, że nasz wpływ na nich pozostaje niezauważony. Z jednym wyjątkiem…
Wyświetlił na monitorze obraz statku i okolicy, w dwóch zdaniach powtarzając rewelacje, którymi wcześniej podzielił się z Fosterem.
— Wcale nie wolno! — zaoponowała nagle Etzi, mimo iż sekundę wcześniej Foster, pojmując jej zamiar, próbował powstrzymać ją błagalnym spojrzeniem i znaczącym ściśnięciem dłoni. Nie darmo była ekologiem systemów, a jeszcze bardziej rzeczniczką tej pokracznej cywilizacji. — Czym drążyli tunel? W czasie naszej poprzedniej wachty tego nie mieli. Ukrywają jakieś narzędzia, o których nie wiemy? Może odkryli jakąś technologię, a Piąta i Szósta pokpiły sprawę?
Mortensen niedbałym ruchem głowy przyznał jej rację.
— To właśnie zamierzamy sprawdzić, panno Albrecht.
Zawahał się. Zapasowy mostek wydał się nagle astronomowi miejscem ogarniętym jakąś złowieszczą atmosferą, za sposępniałym spojrzeniem Mortensena musiał się kryć jakiś ważny powód.
— Jeszcze jedna rzecz, trochę poza protokołem. Nie wiem, czy to ważne, ale warto o tym wspomnieć. Szósta zignorowała tunel, który mieli pod nosem, natomiast poza rutynowymi akcjami wykonali dziwny ruch na Oktagonie, jednej z wysepek położonych niedaleko Lumy.
Jeden ruch palcem i na monitorze wyświetliła się mapa planety. Mira miała cztery duże kontynenty, Argunowie zajmowali trzy z nich, położone w północnej strefie umiarkowanej. Wokół lądów znajdowało się sporo wysp, wysepek i zupełnie nieistotnych skał, tworzących naturalne pomosty między lądowymi masywami. Czerwona kropka pikała niedaleko kontynentu ulokowanego najbardziej na wschód, który oficjalnie nazywali Pierwszym Kontynentem. Argunowie z Lumy słabo wypadali w rankingach innowacyjności i rozwoju. A wyspa, nazwana tak od swego kształtu, leżała daleko, dobrych sto mil od brzegu. Całkowicie poza szlakami tubylców, którzy na razie dorośli wyłącznie do nader prymitywnej żeglugi przybrzeżnej i jedynie z rzadka porywali się na dalsze rejsy swoimi kruchymi łódkami.
— Oktagon, jak może ktoś pamięta… tak, poza tobą, Etzi, ale to jasne, nie do ciebie kierowałem to nędzne retoryczne stwierdzenie… wyspa jest niezamieszkana, pozbawiona cennych dla nas czy Argunów materiałów, poza oczywiście stadami krętorożców, nad którymi niektórzy z nas prowadzą badania. Słowem, poza kilkoma ekologami z różnych wacht nie wzbudzała niczyjego zainteresowania. Aż do właśnie zakończonej wachty pana Mahreza. Patrolowiec z jego ludźmi spacyfikował łódź Argunów, uwaga, odpływającą z Oktagonu. Nie wiemy, czy Argunowie z Lumy znali wcześniej wyspę, ale na pewno gdyby załodze udało się wrócić do swoich, donieśliby o jej odkryciu Inecie, który tam rządzi. Zupełnie nie rozumiem powodów, dla których komukolwiek zależało na uniemożliwieniu zdobycia tej wiedzy. — Popatrzył na nich, a w jego wzroku błysnęło autentyczne zdziwienie. — Poza tym kwestią do dyskusji pozostaje, czy to zgodne z Planem Trzech Kroków, różnie to można interpretować.
— W raporcie nie masz wyjaśnienia powodów? — zainteresował się Elden.
Mortensen podniósł na niego zmęczony wzrok i pokręcił głową.
— Skoro ich nie podaję, powinno być jasne, że zapomnieli o nich wspomnieć. Spróbuj zapytać Mahreza. Może jeszcze nie śpią albo odpowiedzą przez sen…
Pochwycił wściekły wzrok Etzi i nagle złość uleciała.
— Zostawili tylko suchą informację. Wyślemy tam sondy, może ktoś poleci na wycieczkę, nawet mam swoją kandydatkę…
Foster zamyślił się. Zachowanie poprzedniej wachty odbiegało od normy. Dlaczego uniemożliwili Argunom zasiedlenie wyspy, co było odległą, lecz prawdopodobną konsekwencją odkrycia? Zasadniczo wszelkie kolonie wymuszały rozwój, prowokowały powstanie wynalazków, choćby komunikacyjnych, pozwalały też eksplorować tereny nieznane, a więc odkrywać rzeczy, które także mogły wznieść tę cywilizację na wyższy poziom. Tak było kiedyś na Ziemi, tak było, kiedy rozpoczęła się eksploracja poza Układem Słonecznym. Rozwój napędu nadprzestrzennego miał silne powiązanie z koniecznością szybszej ekspansji.
— Może chcieli, żeby trojaki skupiły się na rozwoju w ramach swojego kontynentu, a nie na eksplorowaniu nowych ziem? Uznali to za niepotrzebne potencjalne rozproszenie sił? W końcu Luma to nasza populacja kontrolna — głośno myślała Etzi. — A na Oktagonie są nasze hodowle i pola uprawne trawodrzewu, może chodziło o ich ochronę?
Mortensen skinął głową.
— Możliwe. Tylko że to bez sensu. Możemy się bawić w podciąganie ich kultury i nauki, ale póki nie będzie jednej cywilizacji Argunów, niewiele to da. Sami wiecie, że jeśli jakiś szpieg nie wykradnie dla swojego państwa wynalazków dokonanych na innym kontynencie, to oficjalnie z pewnością się nie podzielą. Taki gatunek.
— Przynajmniej rywalizują między sobą — ostrożnie zauważył Reina, dokąd siedzący w spokoju i raczej obserwujący swoich pacjentów. — To też jest motor postępu…
— Za mało wydajny — ściął go Mortensen. — Przynajmniej w tym przypadku, nie w ogóle — zastrzegł się natychmiast, nim ktoś zdążył mu przypomnieć, że u ludzi się to sprawdziło.
Westchnął, jakby problem przyspieszenia rozwoju Argunów męczył go nocami, nie pozwalał spać, a nawet przywoływał koszmary. To ostatnie wydało się Fosterowi nawet zabawne: może w wannie anabiotycznej, w wieloletnich snach, dręczyła porucznika wizja walki z Argunami? Albo ramię w ramię z nimi przeciwko komuś jeszcze potężniejszemu niż ludzie?
— Może stanę na ich czele? — Porucznik uśmiechnął się szyderczo. Foster drgnął, bo ich myśli pobiegły zaskakująco podobnym torem.
— Nałożę któryś z naszych skafandrów i jako Najświętszy Przodek powiodę Pierwszaków na dwa pozostałe kontynenty? Podbiję, stworzę jedno państwo. Dostaną takiego kopa, że w dekadę przeskoczą tysiąc lat rozwoju. — Mortensen wyszczerzył zęby. — Zjednoczeni, za tysiąc lat dadzą nam takiego łupnia, że się nie pozbieramy… Chyba że im nie pozwolimy.
Foster, kątem oka podziwiający urodę Etzi, zauważył nagłą zmianę zachowania ekolożki. Nabierała tchu, żeby włączyć się do dyskusji.
— Nimi nie trzeba sterować — oznajmiła wreszcie dobitnie. — Sami dojdą do wszystkiego, jak my kiedyś…
— Za wolno — stwierdził sucho Mortensen, wracając do równowagi. W jego głosie nie było już emocji, może poza żalem, że wcześniej popsują się wanny anabiotyczne niż Argunowie dźwigną się do jakiegoś sensownego poziomu. — Poza tym, jak tu przylecą ludzie, to ich zaorają. Nie pamiętasz, o czym dyskutowaliśmy na samym początku, zanim podzieliliśmy wachty? Wszyscy się zgadzają, że ich zdominujemy, o ile nie będą dostatecznie silni. Więc robimy to za nich. Może i Szósta postąpiła niemądrze, jednak lepiej, żeby Argunowie trochę pochorowali, jak przy szczepionce, niż umarli, prawda?
— Nieprawda! — warknęła Etzi, zrywając się z fotela. — Zabijanie ma ich „ulepszyć”?
Foster bezgłośnie zaklął. Widział to już przy poprzednich odprawach. Nikt nie pamiętał, że ta rozmowa, teraz dryfująca na manowce i potrząsanie piórami, zaczęła się od kwestii, dlaczego szósta wachta zatopiła łódź z Argunami, a nie od przedyskutowywania po raz kolejny założeń Planu Devey’a.
Czuł, jak zaczyna mu nerwowo drgać policzek. Przeklęty tik! Odzywał się w takich chwilach jak pies wyjący pod bramą domu, niby tylko upierdliwa drobnostka, ale wiele byś zrobił, żeby cholera sobie poszła.
— Mogę sprawdzić, co z Gallinardim? — uprzedził słowa porucznika.
Mortensen skinął mu niedbale głową. Patrzył jednak na Etzi, kręcąc głową. Ekolożka prychnęła, znów potrząsnęła włosami, choć teraz wydawało się, że te same pszczoły, które godzinę temu uspokoiły się i usiadły na jej czaszce, teraz odlecą, by użądlić porucznika.
Foster nie czekał, z ulgą ruszył ku drzwiom.
Może mieli pecha, a może popełnili błąd. Przy zwykłym skoku statek wymyka się z przestrzeni czterowymiarowej i zaczyna ślizgać po pozostałych wymiarach niczym łyżwiarz. Nie ma tu barionowej materii, poza oczywiście statkiem, więc ruch pozostaje niczym niezakłócony, póki parametry nie ulegną zmianie. Jeśli znany jest kierunek i czas przejazdu, można całkiem precyzyjnie poruszać się w świecie, wystarczy w odpowiednim momencie pociągnąć za hamulec. I już jesteśmy przy Betelguezie, Wedze czy w środku Plejad.
Problem zwykle stanowiło to, że aby za ten hamulec pociągnąć, trzeba znać miejsce, do którego się leciało, a to z definicji za pierwszym razem było niemożliwe. Pierwsze statki lądowały rok świetlny od docelowej gwiazdy albo w jej fotosferze. Później opanowano technikę, a wysyłane bezzałogowe statki zbierały informacje – i kula ludzkiej obecności rozszerzała się szybko i sprawnie.
Misja Skorpiona pod banderą potężnej Kompanii Krast miała banalny, rutynowy charakter: dostarczyć Katafalk pełen kolonistów i sprzętu z Kys na Alhangel. Obie planety zostały już zdobyte, chociaż lodowa Kys chlubiła się milionowymi metropoliami, zaś Alhangel miała ten proces przed sobą – na razie poza wojskiem i ekipą naukową przebywało tam niewielu cywilnych mieszkańców.
Coś jednak poszło nie tak, hamulec nie zadziałał albo ten nadświetlny łyżwiarz się potknął i wpadł w niekontrolowany poślizg. Kiedy opanowali sytuację i wrócili do einstenowskiej przestrzeni, okazało się, że – jeśli wspólne obliczenia wszystkich astronomów i nawigatorów na statku były cokolwiek warte – znajdują się nie w Ramieniu Oriona, nawet nie w głównym dysku Galaktyki, tylko w grupie gwiazd przyciąganych przez nią z jednej z jej galaktyk satelitarnych, rozciągniętych w nić biegnącą z małego niekształtnego motka. Skromne 70 tysięcy lat świetlnych od punktu startu i 69 tysięcy od punktu docelowego…
Każdego by to załamało. Gallinardi w dodatku podejrzewał skok w czasie. Nie dało się tego udowodnić, lecz także wykluczyć, skoro nikt dotąd nie skoczył tak daleko i to fikając koziołki w nadprzestrzeni. Niski, tęgi i nijaki, Gallinardi od zawsze starał się odróżnić swoimi pomysłami. Ten uczynił z niego swego rodzaju gwiazdę.
Z sali nawigacyjnej obok zapasowego mostku stworzył sobie twierdzę. Było to małe, dwupoziomowe pomieszczenie, sięgające podstawą w tkankę pierwszego poziomu. Astronom przerobił je przy pomocy holoprojektorów na planetarium. Teraz tkwił pośrodku pustki w fotelu z napędem. Na widok kolegi po fachu przydryfował do rampy przy drzwiach, osadził fotel i machnął ręką na przywitanie. Zaraz jednak skrzywił się i rzekł:
— Nadal nic. Przyjdzie nam tu zdechnąć.
Górną połowę pomieszczenia zajmował aktualny obraz grubego dysku Galaktyki, który widzieli z przodu, jak dobrze wyrośnięty krążek żółtego sera leżący na wyciągnięcie ręki. Zapewne Gallinardi wciąż próbował rozgryźć na podstawie jakichś charakterystycznych gwiazd i ich żywotów, jak się to ma do tych samych wydarzeń widzianych z Ramienia Oriona. Dla porównania, dolna połowa planetarium przedstawiała niebo widziane z Kys, z grubym dyskiem Galaktyki utrwalonym w chwili, kiedy startowali w ten feralny lot.
— Każde miejsce jest dobre, więc dlaczego nie to — Foster starał się nadać swojemu głosowi ton nonszalancji. Machnął ręką w stronę górnej kopuły. — Coś udało ci się wywnioskować?
Gallinardi zaprzeczył ruchem głowy. Pociemniał na twarzy.
— Zostawiłem tam rodzinę. Chyba że… — zająknął się — chyba że się jeszcze nie urodziła…
Gallinardi, wbrew logice, pod uwagę brał tylko przeszłość, choć jeśli galaktyczna wirówka czasowa naprawdę działała, dżety czasu mogły ich wypluć w dowolnym kierunku. Twierdził, że gdyby znaleźli się np. sto tysięcy lat później, Galaktyka byłaby już opanowana, Argunowie zniszczeni lub ucywilizowani, w każdym razie kontakt z ludźmi lub postludźmi byłby względnie łatwy. Foster gryzł się w język, żeby mu nie powiedzieć, że ludzi może już nie być. Za tych pięćdziesiąt tysięcy lat, rzecz jasna. A tu po prostu nikt nie zdążył dotrzeć, zanim cywilizacja upadła.
— Nienawidzę Mortensena — dodał Gallinardi zmęczonym głosem. — Powiedział mi, że to nasza ostatnia wspólna wachta, mam się wynieść albo zacząć być przydatny dla reszty.
W mesie porucznik nie sprawiał wrażenia, jakby pozostające pod kontrolą szaleństwo astronoma sprawiało mu jakieś większe problemy. Podobnie później, w czasie odprawy, nawet gdy jak zwykle zaczęła go drażnić Etzi. Teoretycznie Gallinardi mógłby dołączyć do innej wachty, ale jak to uzgodnić ze śpiącymi? Chyba że…
— Gadałeś z poprzednikami, zanim poszli lulu?
Lekko skinął głową. Zacisnął zęby i podsumował wyniki:
— Odmowa dostępu.
— Chodź, coś ci pokażę. — Niespodziewanie pociągnął Fostera w stronę najbliższego terminala. Miał tam wyświetlone aktualne dane na temat nadprzestrzeni, zebrane przez wciąż aktywne czujniki van Estera, które pozostawili w przestrzeni, rozsiane po układzie i w jego pobliżu.
— Coś mi tu nie pasuje, zupełnie jakby jakaś masa przeszła w pobliżu układu parę miesięcy temu, liznęła czubek góry i zniknęła…
— Matt, gdyby to byli nasi, to by się wynurzyli… — z wahaniem stwierdził Foster. — Gdyby istniała możliwość naprawienia silników… Dowiedzą się o nas z wysłanego sygnału SOS, to najbardziej prawdopodobne. Drogą radiową, za siedemdziesiąt tysięcy lat, chyba że przechwyci go ktoś mieszkający bliżej, jakaś kolonia, którą utworzą… Wątpię, abyśmy tyle wytrzymali. A w uratowanie przez Obcych wierzę jeszcze mniej — zakończył stanowczo.
— No właśnie, Obcy! — Palec Gallinardiego dramatycznym gestem wskazał dane na monitorze. — Sam już nie wiem, czy wolałbym spotkać naszych, czy Obcych, jak my tutaj. To by zresztą było zabawne… ambasadorzy Ziemi pozbawieni kontaktu z Ziemią…
Nagle jego zachowanie diametralnie się zmieniło. Obrzucił Fostera nerwowym spojrzeniem, jakby pełnym zazdrości, że to on wykryje ziemską sondę i rzucił nieprzyjaznym tonem:
— Dobra, przeszkadzasz mi, idź do tych swoich trojaków, dobra?
Nie miał ochoty wędrować na mostek, nawet jeśli odprawa wciąż trwała i wszyscy kłócili się, w jaki sposób najbardziej uszczęśliwić Argunów. Postanowił wrócić do swojej kabiny.
Rozczarowanie i pierwsze stresy sprawiły, że znów poczuł nerwowy tik, który tak go zirytował w czasie odprawy.
Już dawno odpuścił sobie walkę z tą niedoskonałością. Reina próbował go okiełznać, reperował Fostera jak stary silnik, lecz tik wracał przy silnym zdenerwowaniu, aż wreszcie konował podsumował, że astronom raczej powinien nauczyć się z tym żyć. Automed nie zmieni konstrukcji psychicznej Fostera. Nie zmieni tego, co jest problemem…
— A co jest? — w głosie astronoma pojawił się wtedy brzydki zgrzytliwy ton.
Reina pokręcił głową, jakby słowa Fostera wydały mu się dziecinną zagrywką.
— Stresy. Ukrywana rozpacz. Każdy z nas się z tym mierzy. Ja walczę z wrzodami żołądka. Nerwica. Niby idzie wyleczyć, jednak odrasta jak łeb Hydry, więc dałem sobie spokój dwie wachty temu.
Teraz Foster tylko zacisnął zęby. Może trzeba cierpieć, skoro zgadza się na cierpienie innych dla ich dobra. Może to znak?
A nawet jeśli tylko paranoja, to może wybawi go z tego piekła.
Kajuta powitała go tym samym, co zawsze: ciszą przesyconą głosami. Prywatna przestrzeń, która stała się uświęcona przez fakt, iż wykreował ją od zera i nie pozwolił zmienić.
Pokój wypoczynkowy, w którym wcześniej spędzili parę chwil z Etzi, niczym specjalnym się nie wyróżniał, miał być wygodny, przyjazny, na swój sposób banalny. Co innego prywatna przestrzeń gabinetu, w którym z trudem znosił obecność kogokolwiek, nawet swojej Etzi.
Dominowały mapy i stary sprzęt astronomiczny skupiony wokół wielkiego, ciężkiego biurka z prawdziwego drewna. Tylko monitor na biurku był obcym akcentem, choć po wyłączeniu robił się niemal przejrzysty. Można go było nie zauważyć, jeśli ustawiło się odpowiednie światło.
Foster wyłączył górne oświetlenie, pozostawił jedynie słabą lampkę na biurku i zasiadł w skórzanym fotelu przed biurkiem. Popatrzył na globus odwzorowujący Kys. A później na duże kolorowe zdjęcie Gandhiego, zrobione w czasie poprzedniej wachty.
Argunowie w niczym nie przypominali słodkich zwierzątek, które chce się pogłaskać i przytulić, nie mieli też urody miss Universum, z którą chce się zrobić nawet coś więcej. Trzy ciemnopomarańczowe beczkowate segmenty ciała połączone zostały masywnymi, rozciągliwymi pierścieniami w kolorze zgniłej zieleni. Każdy z segmentów wspierał się na silnej łapie, wyglądającej trochę jak śnieżna rakieta, co nadawało chodowi Argunów charakterystyczny, człapiący charakter. Nad środkowym segmentem kiwała się szyja, zakończona kilkorgiem oczu o spektrum znacznie szerszym niż u człowieka, co na tej planecie o niezwykle gęstej atmosferze było poważnym atutem.
Ze środkowego segmentu, w którym mieścił się mózg, wyrastały trzy kończyny, niezgrabne kikuty z jednym stawem każdy i tylko dwoma „palcami” posługującymi się uchwytem szczypcowym. Boczne „ręce” były krótsze, środkowa, najbardziej sprawna, dłuższa o kilkanaście centymetrów.
Najpierw nazywano ich „bombowcami”, jednak dzięki tym trzem segmentom szybko przyjęła się inna nazwa – trojaki.
Kiedy Foster robił zdjęcie Gandhiemu (którego prawdziwe imię brzmiało nieco jak Ghaambandi, co z trudem był w stanie przywołać z pamięci), ten był ledwie dorastającym Argunem, miał trzydzieści lat, nosił jeszcze młodocianą szarą pokrywę włosową. Teraz musiał wyłysieć, zmężnieć, być większy od człowieka.
A także – jak miał nadzieję astronom – zmądrzeć. Był wybranym przez niego pod koniec poprzedniej wachty uczniem, kiedy Foster porzucił nadzieje związane z Ogeneo, starym i nawet jak na tutejsze standardy niezbyt lotnym Argunem, w pakiecie zalet posiadającym chyba wyłącznie tę, że lubił samotność, więc dało się z nim komunikować bez problemów.
Gandhi miał stać się pierwszym pełnoprawnym astronomem, rzecz jasna na arguńską skalę, wyszkolonym przez Fostera.
Ciekawe, co teraz jego trojak porabia, kim jest?
Każdy z nich, ludzi, miał swój sposób na Argunów, o ile w ogóle interesowali ich tubylcy, a nie tylko powrót na Ziemię czy bebechy statku. Foster od kilku wacht starał się upowszechnić wiedzę astronomiczną u trojaków. Z zaskoczeniem odkryli, że w tym mętnym powietrzu, w którym w dzień nawet centralna gwiazda przypominała rozmyty krąg, a gwiazdy nocami były słabo widoczne i zamiast tysięcy można ich było naliczyć najwyżej kilkaset, astronomia właściwie nie istnieje. Co zresztą miało swoje konsekwencje – nie było nawigacji, nie było więc także pływania innego niż przybrzeżne. Ryzykanci docierali dalej, jednak ich rejsy bywały loterią. Foster chciał to zmienić. Namawiał nawet na wspólne działanie Gallinardiego, ale ten się odciął. Nawigatorzy w większości poszli spać, reszta była zainteresowana bardziej spektakularnymi działaniami niż cierpliwe przekonywanie Argunów, że poza ich światem istnieją także inne, a gwiazdy to nie plamki na niebie, lecz potężne żagwie płonącego wodoru i helu.
Kiedy rozstawał się z Gandhim, ten był na etapie przeświadczenia, że duch jego ojca oczekuje, aby się uczył. Miał się zatem edukować, unikać konfliktów, starać dostać do Akademii w stolicy i… czekać. Dwanaście tutejszych lat. Wtedy ojciec powróci, by albo go nagrodzić, albo ukarać.
Pora sprawdzić, jak się zachowuje jego podopieczny. I wystawić ocenę.
Uśmiechnął się i pogroził palcem trojakowi na zdjęciu.
Zamierzał być bardzo surowym ojcem.