Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podlotek i inne nowele - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podlotek i inne nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 378 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POD­LO­TEK

Cały dom w Bo­rzy­cach ocze­ki­wał przy­by­cia mło­de­go go­spo­da­rza, któ­ry po kil­ko­let­nich stu­dy­ach za gra­ni­cą wra­cał na sta­łe w ro­dzin­ne pro­gi. Mat­ka, wdo­wa, pra­gnę­ła zło­żyć na jego bar­ki cię­żar pra­cy, któ­ry do­tąd z tru­dem sama dźwi­ga­ła; sio­stry, uwiel­bia­ją­ce bra­ta, wi­dzia­ły źró­dło nie­zmą­co­nej ra­do­ści w za­miesz­ka­niu Mi­cha­ła pod jed­nym da­chem z nie­mi, co trwać mia­ło aż do chwi­li oże­nie­nia się jego. Z tego po­wo­du młod­sza z sióstr, Re­nia, do­ra­sta­ją­ca pa­nien­ka, no­si­ła się z my­ślą roz­cią­gnię­cia w koło Mi­cha­ła sie­ci in­tryg, któ­re­by mał­żeń­stwo jego w jak­naj­dal­szą od­su­nę­ły przy­szłość. Re­nia utrzy­my­wa­ła, że kto ma w domu dwie sio­stry, temu żona jest zu­peł­nie nie­po­trzeb­na. Uwa­ża­ła, że mał­żon­ko­wie mu­szą choć cza­sem ko­niecz­nie sprze­czać się z sobą, więc już ona ofia­ro­wy­wa­ła się w każ­dej po­trze­bie sta­nąć Mi­cha­ło­wi do sprzecz­ki, gdy star­sza sio­stra mia­ła speł­niać rolę ka­płan­ki do­mo­we­go ogni­ska i anio­ła po­ko­ju.

Obie za mat­ką wy­bie­gły na ga­nek, gdy tur­kot kół oznaj­mił zbli­ża­nie się ocze­ki­wa­ne­go go­ścia.

Mat­ce, nie­mło­dej i po­si­wia­łej już ko­bie­cie dwie gru­be łzy sto­czy­ły się po po­licz­kach na wi­dok syna wy­ska­ku­ją­ce­go z wóz­ka i bie­gną­ce­go ku niej. I on był wzru­szo­ny ca­łu­jąc ręce mat­ki i czu­jąc jak jej ser­ce moc­no biło gdy gło­wę jego do pier­si tu­li­ła.

– Ma­tecz­ko, do­syć! – ode­zwał się dźwięcz­ny głos z boku. – Od­daj nam już Mi­cha­sia.

I Re­nia rzu­ci­ła się bra­tu na szy­ję.

– Wi­dzisz, już nie bar­dzo na pal­ce wspi­nać się po­trze­bu­ję, żeby do­się­gnąć do cie­bie i już się nic a nic nie boję star­sze­go bra­ta!

– To zna­czy, że Ben­ja­min­ka tak się już sta­ła do­sko­na­łą, że o żad­nej na­ga­nie na­wet mowy być nie może! Jak się masz, Zo­siu!

Star­sza sio­stra sta­ła na boku, cze­ka­jąc aż na nią przyj­dzie ko­lej, ale pięk­ne jej, nie­bie­skie, spo­koj­ne oczy, śle­dzi­ły każ­de po­ru­sze­nie się bra­ta z wy­ra­zem przy­wią­za­nia, uwiel­bie­nia pra­wie. W uścisk, któ­ry dała bra­tu, wi­docz­nie kła­dła du­szę całą.

– Na­resz­cie cię mamy – rze­kła wzru­szo­na – dłu­go nam było cze­kać na cie­bie, ale te­raz je­steś nasz… nasz! Ty nie wiesz co to za nie­po­kój, mieć cię o mil tyle.

– Pro­szę tyl­ko pań­stwa żad­nych smut­nych roz­praw nie roz­po­czy­nać – mó­wi­ła Re­nia. – Te­raz gdy Mi­chaś mię­dzy nami, poco roz­pa­mię­ty­wać daw­ne nie­po­ko­je? Te­raz jest epo­ka szczę­ścia, we­so­ło­ści! Ale Zo­sia za­wsze się smu­ci, na­wet po­wie­ści we­so­łych nie lubi… Co to, i Mi­chaś ma łzy w oczach? Nie ro­zu­miem cze­go tu pła­kać kie­dy lu­dziom jest we­so­ło! Chy­ba, że je­steś głod­ny; głód uspo­sa­bia do smut­ku.

– Wiesz, ma­tecz­ko, że Ben­ja­min­ka mia­ła do­bry po­mysł. Jam do­praw­dy głod­ny. Pięć mil bez po­pa­su i stu­denc­ki żo­łą­dek! Bo ja już mogę nie być stu­den­tem my­ślą, ma­rze­nia­mi, do­świad­cze­niem, ale mie­wam jesz­cze stu­denc­kie gło­dy!

– Za­raz ci każę po­dać jeść.

Pani Omniew­ska po­szła w głąb domu, by wy­dać sto­sow­ne roz­po­rzą­dze­nie. Ro­dzeń­stwo zo­sta­ło same.

– Po tak dłu­giem nie­wi­dze­niu tyle jest do po­wie­dze­nia i taki na­tłok my­śli – rze­kła Zo­sia – że nie wia­do­mo od cze­go roz­po­cząć.

I pa­trzy­ła na bra­ta jak­by chcia­ła wzro­kiem to wszyst­ko po­wie­dzieć, co do ust się ci­snę­ło.

– Ale za­wsze od cze­goś za­cząć trze­ba – ozwa­ła się ener­gicz­nie Re­nia. – Mieć dużo do po­wie­dze­nia i mil­czeć?

Nie da­le­ko tym spo­so­bem zaj­dzie­my! Już i wy­rocz­nia del­fic­ka le­piej się do rze­czy bra­ła.

– Re­nia wi­docz­nie hi­sto­ryi grec­kiej się uczy – rzekł Mi­chał, pa­trząc z upodo­ba­niem na młod­szą sio­strę.

– Ah, że­byś wie­dział czem nie na­peł­nia­ją mo­jej gło­wy! I za­wsze stra­szą mnie tobą! "Co to Mi­chaś po­wie, gdy się do­wie; co to Mi­chaś po­wie, gdy się prze­ko­na, że ty nic nie umiesz; gdy zo­ba­czy, że ty żad­nych nie ro­bisz po­stę­pów"… Naj­wię­cej znę­ca się na­de­mną Zo­sia. Ty mnie bę­dziesz bro­nił Mi­cha­siu, praw­da?

– Boję się, że my z niej nig­dy po­waż­nie my­ślą­cej oso­by nie zro­bi­my – ozwa­ła się Zo­sia.

– Eh, zo­ba­czysz, gdy się we dwo­je weź­mie­my do rze­czy, to jesz­cze z roz­trze­pa­nej Reni uczo­ną Re­gi­nę uczy­ni­my – od­parł, śmie­jąc się Mi­chał.

– Ła­ski! – za­wo­ła­ła Re­nia. – Je­że­li moż­na, nie rób­cie ze mnie uczo­nej! Ile razy Zo­sia za­bie­ra się do tłu­ma­cze­nia, jak na­uka jest mi po­trzeb­na, lub gdy mi mówi ka­za­nie o obo­wiąz­kach ko­bie­ty, tyle razy zda­je mi się, że mnie wtło­czy­li w pra­sę i co­raz moc­niej za­krę­ca­ją śru­bę, któ­ra mnie przy­gnia­ta. I po­wia­dam ci, że po­mi­mo ta­kie­go pra­so­wa­nia, Zo­sia nig­dy żad­nej esen­cyi ze mnie nie wy­ci­śnie.

– Nikt, moja dro­ga, nie robi wina z nie­doj­rza­łych wi­no­gron – od­po­wie­dział Mi­chał – ale za rok to i na­sza Ben­ja­min­ka in­a­czej mó­wić i my­śleć bę­dzie.

– Za rok? Za rok będę mia­ła lat szes­na­ście i pół. Praw­da, że w szes­na­stu la­tach daw­niej pan­ny szły za mąż?

– Co ci się po gło­wie plą­cze, Re­niu? – za­py­ta­ła Zo­sia z nie­za­do­wo­le­niem.

– Mama mó­wi­ła, że na­sza pra­bab­ka w pięt­na­stu la­tach za mąż po­szła. Tyl­ko praw­da, Zo­się pier­wej wy­dać trze­ba.

– Ah, moja Re­niu, nie myśl, pro­szę cię o moim lo­sie. Co zaś do two­je­go za­mąż­pój­ścia, je­stem zu­peł­nie spo­koj­na; nikt­by nie chciał ta­kie­go jak ty trzpio­ta, choć­by na­wet było we zwy­cza­ju tak mło­do iść za mąż.

– Zwi­jam ża­gle, bo bu­rza nad­cho­dzi! – za­wo­ła­ła ze śmie­chem Re­nia i jak ptak prze­stra­szo­ny ze­rwa­ła się i ucie­kła z po­ko­ju.

– Ja się do­praw­dy o nią boję – ozwa­ła się po chwi­li Zo­sia – praw­da, że ma do­pie­ro lat pięt­na­ście, ale po­mi­mo nie­za­prze­czo­nych zdol­no­ści, któ­re po­sia­da, zdro­we­go roz­sąd­ku nie oka­zu­je nig­dy, gdy się go od niej ocze­ku­je, choć go ma nie­kie­dy; a zdu­mie­wa­ją­cy wów­czas, gdy się tego naj­mniej spo­dzie­wać moż­na. Przy­tem nad­miar ży­cia, roz­trze­pa­nia, nie­zwal­czo­nej ni­czem fan­ta­zyi. Żeby nie stać wiecz­nie na stra­ży, po­peł­ni­ła­by ty­sią­ce sza­leństw. Ona nic nie prze­sa­dzi­ła, mó­wiąc o pra­sie; ją krę­pu­je wszyst­ko co jest zwy­cza­jem, co jest ru­ty­ną i czę­sto po­rów­na­nie z ru­ma­kiem gry­zą­cym wę­dzi­dło do my­śli mi się ci­śnie.

– Ale te jej pre­ten­sye sa za­wsze tem, czem były i za­sa­dza­ją się na pra­gnie­niu swo­bod­ne­go bu­ja­nia, wol­no­ści, bez­obow­jąz­ko­wo­ści? – za­py­tał Mi­chał.

– Na­tu­ral­nie do­tąd tak jest, ale co jej może przyjść do gło­wy póź­niej? Na­przy­kład dziś mówi o mał­żeń­stwie w szes­na­stu la­tach. Na na­szą bie­dę – za­no­si się na bar­dzo pięk­ną dziew­czy­nę.

– Ślicz­na, uwa­ża­łem to z przy­jem­no­ścią; bo je­że­li cię to smu­ci, Zo­siu, mnie to cie­szy. Jest to za­wsze bo­gac­two, na­wet dla nas, któ­rzy na nią pa­trzy­my i roz­ko­szu­je­my się jej wdzię­kiem.

– Mnie to smu­ci w isto­cie – od­par­ła Zo­sia – bo choć pięk­ność jest skar­bem nie­za­wod­nie, ale jest też nie­bez­pie­czeń­stwem dla tak ży­we­go stwo­rze­nia.

Gdy Zo­sia tych słów do­ma­wia­ła, pani Omniew­ska zbli­ży­ła się do roz­ma­wia­ją­cych.

Pew­no Zo­sia już ci się skar­ży na Re­nię – rze­kła. – Są­dzę, że oba­wy jej są prze­sa­dzo­ne. Re­nia jest roz­piesz­czo­na przez nas wszyst­kich, żywa, nie dość pil­na w na­uce, ale się utem­pe­ru­je. Cha­rak­ter ma naj­lep­szy, ser­ce go­rą­ce i wie­le na­tu­ral­ne­go dow­ci­pu i roz­sąd­ku.

– Mama ją psu­je – od­po­wie­dzia­ła Zo­sia – błę­dów jej nie wi­dzi i nie bie­rze tego w ra­chu­bę, że dziś już nie wy­star­cza mło­dej pa­nien­ce na­uka, jaka daw­niej za do­sta­tecz­ną uwa­ża­na była; dziś trze­ba się uczyć i wię­cej i grun­tow­niej.

– To też Re­nia wie­le na swój wiek umie – bro­ni­ła się mat­ka.

– A, mamo! ona wie­le na­chwy­ta­ła, nie moż­na jej zła­pać na gru­bej nie­świa­do­mo­ści, ale do­brze nie umie nic i ma wstręt do pra­cy, któ­ra je­dy­nie do cze­goś do­pro­wa­dzić może.

– Bo to jesz­cze dziec­ko – wtrą­cił Mi­chał – i może Zo­się do­bre chę­ci dla sio­stry za da­le­ko uno­szą. Jed­nak, aby unik­nąć smut­nych my­śli, we­dle jej teo­ryi, chodź­my do ja­dal­ne­go po­ko­ju. Może się tam znaj­dzie jaki ko­tlet z owe­go ciel­ca, któ­re­go tu za­bić mu­sia­no na przy­by­cie mar­no­traw­ne­go syna.

* * *

– Mi­cha­siu – rze­kła na­za­jutrz Re­nia, bie­gnąc do ogro­du za bra­tem, któ­ry tam wy­szedł po śnia­da­niu dla wy­pa­le­nia cy­ga­ra – bar­dzo waż­na myśl przy­szła mi do gło­wy.

– Cóż wy­na­la­zek jaki? – za­gad­nął brat, z przy­jem­no­ścią pa­trząc na ru­mia­ną, ślicz­ną twa­rzycz­kę, zwró­co­ną ku so­bie i na czar­ne oczy, wy­ra­ża­ją­ce sil­ne prze­świad­cze­nie o waż­no­ści roz­po­czę­tej roz­mo­wy.

– Bar­dzo po­waż­na myśl i oba­wa uza­sad­nio­na zu­peł­nie. To­bie może to nig­dy do gło­wy nie przy­szło, ale ja tak nad tem roz­my­śla­łam, że lę­kam się bar­dzo czy pan­na Łocz­kow­ska bę­dzie ze mnie za­do­wo­lo­na, bo zda­je mi się, że nie umiem lek­cyi… ale to mnie na­praw­dę mar­twi…

– Cóż ta­kie­go?

– Mój Mi­cha­siu, mnie się zda­je, że Zo­sia zo­sta­nie sta­rą pan­ną.

Po wy­gło­sze­niu tych słów Re­nia spoj­rza­ła na Mi­cha­ła, śle­dząc wra­że­nie ja­kie wy­wo­ła­ły.

– Ja się o to bar­dzo boję – cią­gnę­ła da­lej po­waż­nie – ona ma już lat dwa­dzie­ścia sześć i nikt się o nią nie sta­ra. Prze­cież za­da­niem ko­bie­ty jest być żoną i mat­ką.

Na te sło­wa, wy­cho­dzą­ce z ust dzie­cin­nych Reni, Mi­chał wy­buch­nął śmie­chem nie­po­wstrzy­ma­nym, któ­re­go się wsty­dził, a kto­ry się jesz­cze zwięk­szył gdy twa­rzycz­ka Reni przy­bra­ła wy­raz obu­rze­nia i za­dzi­wie­nia. Wresz­cie wśród tych ob­ja­wów we­so­ło­ści Mi­chał za­py­tał sio­stry, kto jej o ta­kiem po­wo­ła­niu ko­bie­ty po­wie­dział.

– Zo­sia, sama Zo­sia to po­wie­dzia­ła!

– Kie­dy tak, to mu­szę wie­rzyć, ale ja­każ na to rada? Sama po­wie­dzia­łaś, że się nikt o Zo­się nie sta­ra.

– Ja wła­śnie mam radę. – Ty masz radę?

Śmiech Mi­cha­ła wsz­czął się zno­wu.

– Tak, po­słu­chaj mnie tyl­ko. Zo­sia prze­szłej nie­dzie­li wi­dzia­ła w Jó­zwow­skiej Woli pana Hen­ry­ka Brze­mic­kie­go. Wró­cił on temu dni kil­ka do domu po skoń­cze­niu uni­wer­sy­te­tu. Roz­ma­wiał dużo z Zo­sią i sły­sza­łam jak po­tem mó­wi­ła ma­mie, że rzad­ko kie­dy spo­ty­ka się tak pięk­ne­go jak on, mło­de­go czło­wie­ka. Otóż trze­ba że­byś był u nie­go, że­byś go tu za­pro­sił a zo­ba­czysz, że mu się Zo­sia po­do­ba.

Mi­chał śmiać się prze­stał.

– Nie wie­dzia­łem – rzekł Mi­chał – że Hen­ryk wró­cił, ale nie my­ślę go tu za­pra­szać, tem­bar­dziej je­że­li Zo­sia mu się po­do­ba. W ta­kie rze­czy nig­dy mie­szać się nie trze­ba i le­piej zro­bisz Re­niu, ucząc się do­kład­nie lek­cyj two­ich, niż my­śląc o za­maż­pój­ściu sio­stry. Zo­sia jest szczę­śli­wa. Czy wi­dzia­łaś ją kie­dy znu­dzo­ną lub kwa­śną? Pra­cu­je, mat­ce po­ma­ga w go­spo­dar­stwie, uczy się, czy­ta, za­wsze za­ję­ta i pew­no in­ne­go losu nie pra­gnie. Czy my­ślisz, że mał­żeń­stwo jest ta­kiem szczę­ściem?

– O, wiel­kiem! – od­rze­kła Re­nia z prze­świad­cze­niem. Mi­chał zno­wu śmiać się za­czął.

– Skąd to wiesz? Czy ci to tak­że Zo­sia po­wie­dzia­ła?

– Nikt mi tego nie po­wie­dział, ale je­że­li wdo­wy idą po­wtór­nie za mąż, a wdow­cy się że­nią… Musi to być szczę­ściem, kie­dy pró­ba nic od­strę­cza.

– Prze­ciw­ko wy­wo­do­wi nic nie mam i mu­szę przy­znać, że jest lo­gicz­ny, ale czy przy­znasz mi słusz­ność, gdy ci po­wiem, że Zo­sia ma wię­cej ro­zu­mu od cie­bie i sama so­bie ra­dzić po­tra­fi?

– Wię­cej ro­zu­mu ode­mnie ma z pew­no­ścią, jed­nak ra­dzić jej trze­ba. Ona sama nig­dy nie śmia­ła­by pro­sić cię o za­pro­sze­nie tu pana Brze­mic­kie­go.

– Dla­cze­go?

– Bo jest coś w czło­wie­ku, co mu prze­szka­dza pro­sić o to, cze­go bar­dzo pra­gnie. Ja na­przy­kład bar­dzo pra­gnę­łam mieć re­kre­acyę we czwar­tek, ale że pan­na Łocz­kow­ska mó­wi­ła mi przez całą go­dzi­nę o szczę­ściu, ja­kie­go się do­zna­je, gdy się pra­cu­je, więc nie chcia­łam wpa­dać z fał­szy­wym akor­dem i dać jej po­znać, żem nic z jej prze­mo­wy nie sko­rzy­sta­ła. Na za­py­ta­nie czy chcę mieć re­kre­acyę, mia­łam wiel­ką ocho­tę od­po­wie­dzieć: "chcę", a jed­nak po­wie­dzia­łam: "jak pani chce". I Zo­sia tak so­bie wmó­wi­ła, że pra­ca uszczę­śli­wia, że nig­dy­by ci nie po­wie­dzia­ła: "chcia­ła­bym pójść za mąż" cho­ciaż je­stem prze­ko­na­na, że ona pra­gnę­ła­by mieć swój dom wła­sny i swo­ją ro­dzi­nę.

– Po­mó­wię z nią o tem – rzekł za­du­ma­ny nie­co Mi­chał… – i po­wie mi praw­dę, a ty moja swat­ko idź do pan­ny Łocz­kow­skiej, któ­ra na cie­bie z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka, i oto patrz, na­wet cię szu­ka.

Re­nia po­bie­gła w stro­nę zbli­ża­ją­cej się na­uczy­ciel­ki, po­szła z nią do po­ko­ju szkol­ne­go, ale, nie­ste­ty, lek­cyi dnia tego nie umia­ła, a pod­czas pe­ro­ry, któ­rą to wy­wo­ła­ło, my­śla­ła, co też Zo­sia Mi­cha­ło­wi na jego za­py­ta­nie od­po­wie.

Mi­chał tym­cza­sem po­szedł szu­kać Zosi, któ­rej przy śnia­da­niu nie wi­dział. Zna­lazł ją za­ję­tą go­spo­da­ro­wa­niem. W bia­łym far­tusz­ku przy­pa­sa­nym na ciem­nej suk­ni Zo­sia wy­glą­da­ła tro­chę na za­kon­ni­cę. Była pew­na su­ro­wość w jej ru­chach i ry­sach; wło­sy ucze­sa­ne gład­ko i sta­ran­nie, nie mia­ły w so­bie nic z tego ar­ty­stycz­ne­go nie­ła­du tak mod­ne­go w na­szych cza­sach; cała jej po­stać od­dy­cha­ła spo­ko­jem, umiar­ko­wa­niem i gdy­by ją dłu­to rzeź­bia­rza było z ka­mie­nia uro­bi­ło, mo­gła była słu­żyć za bo­gi­nię obo­wiąz­ku. Gło­su nig­dy nie pod­no­si­ła, a jed­nak cała służ­ba po­słusz­na była jej ski­nie­niu, gdyż umia­ła wy­ma­gać, nie prze­cią­ża­jąc nig­dy. Go­dzi­ny dnia były dla niej tak wy­li­czo­ne, że żad­na nie prze­cho­dzi­ła bez­u­ży­tecz­nie. Od za­jęć go­spo­dar­skich Zo­sia prze­cho­dzi­ła do pra­cy nad wła­snym umy­słem i sta­ła się z niej pra­wie do­sko­na­łość ko­bie­ca, mo­gą­ca za­do­wo­lić naj­wy­bred­niej­sze wy­ma­ga­nia. Z Mi­cha­łem, od któ­re­go o rok star­szą była, łą­czy­ła ją od dzie­ciń­stwa przy­jaźń i sym­pa­tya naj­żyw­sza. Uspo­so­bie­nia ich były bar­dzo po­dob­ne, choć Zo­sia mia­ła wię­cej ener­gii, prak­tycz­no­ści i siły od bra­ta.

– Gdy skoń­czę moje do­mo­we za­ję­cia – rze­kła mu – może ze­chcesz pójść ze mną Mi­cha­siu a od­dam ci książ­ki ra­chun­ko­we i za­po­znam cię z in­te­re­sa­mi, któ­re wraz z mamą rade bę­dzie­my od­dać w two­je ręce.

– To już ju­tro, moja Zo­siu; po­zwól mi dziś po­próż­no­wać, ro­zej­rzeć się, mieć jesz­cze ilu­zyę, że je­stem na wa­ka­cy­ach. Czy wiesz jaką mia­łem dziś roz­mo­wę z Re­nią? Przy­szła do mnie ze zwie­rze­niem… Od­po­wiedz mi na za­py­ta­nie, któ­re ci uczy­nię. Boję się tro­chę, czy się nie roz­gnie­wasz…

– Nie uni­kam żad­ne­go za­py­ta­nia od cie­bie i na każ­de go­to­wa je­stem od­po­wie­dzieć.

– Tak, ale ja te­raz nie śmiem…

– Nie śmiesz? Dla­cze­go? Prze­cie za­wsze by­li­śmy z sobą na sto­pie zu­peł­nej szcze­ro­ści.

– Od­po­wiesz mi zu­peł­nie otwar­cie?

– Naj­zu­peł­niej.

– A więc, Zo­siu, w ży­ciu każ­de­go czło­wie­ka mi­łość musi po­dob­no ode­grać swo­ją rolę… po­dob­no w pier­si mło­dych pa­nien jest pra­gnie­nie ży­cia peł­niej­sze­go, ja­kiem jest ży­cie wśród wła­snej ro­dzi­ny. Gzy ty masz to pra­gnie­nie?

– Od­po­wiem ci szcze­rze. Je­że­li my­ślę o przy­szło­ści, to przy­pusz­czam za­wsze, że kie­dyś będę mia­ła ro­dzi­nę wła­sną; ale pra­gnie­nia żyw­sze­go zmia­ny losu nie do­zna­ję, bo nie ko­cham ni­ko­go. Gdy by­łam bar­dzo mło­da, po­do­bał mi się ktoś… lecz upodo­ba­nie to nie doj­rza­ło na mi­łość w mem ser­cu. Ów ktoś oże­nił się, choć oka­zy­wał mi wie­le sym­pa­tyi, a ja, zo­ba­czyw­szy jego żonę, po­spo­li­tą i brzyd­ką, ale bo­ga­tą, sama za­czę­łam szy­dzić z mej skłon­no­ści, któ­ra, jak ci mó­wi­łam, nig­dy na mi­łość nie wy­ro­sła. Od tego cza­su mia­łam wpraw­dzie jesz­cze dwóch sta­ra­ją­cych się, ale sam wiesz, czy moż­na było ich po­ko­chać lub przy­jąć, choć­by roz­sąd­kiem kie­ru­jąc się. Oto masz moją spo­wiedź szcze­rą i wi­dzisz, że nie było mi cięż­ko uczy­nić ci ją. Ale cóż ci mó­wi­ła Re­nia?

– Mó­wi­ła mi, że ci się nad­zwy­czaj po­do­bał Hen­ryk Brze­mic­ki.

– Ah, cóż to za dziew­czy­na, ta Re­nia! Za­sta­ły­śmy go rze­czy­wi­ście w Jo­zwow­skiej Woli prze­szłej nie­dzie­li; roz­ma­wiał ze mną dużo, o cie­bie się do­py­ty­wał i po­do­bał mi się bar­dzo, tak jed­nak, jak mo­gła­by mi się na­przy­kład po­do­bać pan­na Brze­mic­ka, gdy­by ist­nia­ła. Jest rze­czy­wi­ście tak przy­stoj­ny jak się mało lu­dzi spo­ty­ka i w roz­mo­wie nad­zwy­czaj przy­jem­ny. To wszyst­ko jed­nak nie do­wo­dzi jesz­cze, abym mia­ła w nim na pierw­sze wej­rze­nie za­ko­chać się.

– Ani na dru­gie, moja Zo­siu. Był­bym bar­dzo nie­rad, gdy­byś taki wy­bór zro­bi­ła.

– A to dla­cze­go?

– Bo Hen­ryk nie jest czło­wie­kiem god­nym cie­bie. Ja go bar­dzo lu­bię i mam na­wet wie­le sła­bo­ści do nie­go; ale po­wie­rzać mu moją sio­strę, a, to co in­ne­go! Jest on sym­pa­tycz­ny ale bez wyż­szej war­to­ści, bar­dzo lek­ki, zbyt tkli­wy na wdzię­ki ko­biet, i to ko­biet bez wy­bo­ru, sło­wem, Zo­siu, był­bym bar­dzo nie­rad…

Roz­ma­wia­li, cho­dząc po ogro­dzie, i w tej chwi­li z za szpa­le­ru uka­za­ła się im Re­nia.

– Do­praw­dy? – za­wo­ła­ła Re­nia – pan Hen­ryk nie jest go­dzien sza­cun­ku!

– Moja Re­niu – rze­kła z nie­za­do­wo­le­niem Zo­sia – pod­słu­chi­wa­nie jest naj­wyż­szą nie­de­li­kat­no­ścią i do­wo­dem naj­gor­sze­go wy­cho­wa­nia!

– Ależ ja wca­le nie pod­słu­chi­wa­łam – pro­te­sto­wa­ła Re­nia. – Za szpa­le­rem, w mu­ra­wie, zbie­ra­łam sto­krot­ki i mi­mo­wo­li sły­sza­łam co­ście mó­wi­li. Có­żem win­na, że nie je­stem głu­cha!

Z ru­mień­cem obu­rze­nia na po­licz­kach dziew­czy­na wy­glą­da­ła prze­ślicz­nie. Gniew za­pa­lił iskry w jej czar­nych oczach.

– Wszy­scy mnie wiecz­nie po­dej­rzy­wa­ją! – za­wo­ła­ła z ża­lem Re­nia.

Mi­chał wziął ją w ob­ję­cia.

– Moja bied­na sio­strzycz­ko! – rzekł ser­decz­nie. – Ja cię wca­le nie po­dej­rzy­wam.

– Idź Re­niu – ozwa­ła się Zo­sia – wszak to go­dzi­na gry na for­te­pia­nie, a ty so­bie cho­dzisz po ogro­dzie!

Gdy Re­nia ode­szła, Zo­sia zwró­ci­ła się do Mi­cha­ła:

– Zmi­łuj się, Mi­cha­siu, nie psuj jej. Zbyt­nia ła­god­ność mamy i tak ją uzu­chwa­la.

– Mam do niej ogrom­ną sła­bość i nie mogę na­pa­trzeć się na jej prze­ślicz­ną twa­rzycz­kę – tłu­ma­czył się Mi­chał.

– Do­brze po­wie­dzia­łeś, to praw­dzi­wa sła­bość prze­ba­czać ko­muś brak obo­wiąz­ko­wo­ści dla­te­go że ład­ny!

– Ach, Zo­siu, wie­leż to rze­czy prze­ba­cza się lu­dziom dla­te­go! Je­stem kon­tent, że mnie na­tu­ra brzyd­kim do­sta­tecz­nie stwo­rzy­ła, bo nie lu­bił­bym po­bła­ża­nia dla sie­bie z po­wo­du mej pięk­no­ści.

– Re­nia prze­rwa­ła nam roz­mo­wę – wtrą­ci­ła z nie­ja­kiem wa­ha­niem się Zo­sia – i nie skoń­czy­łeś two­jej fi­li­pi­ki prze­ciw Brze­mic­kie­mu.

– Owszem, skoń­czy­łem ją. Nic wię­cej nad to, co po­wie­dzia­łem, nie mam mu do za­rzu­ce­nia, ale i tego do­syć. Je­stem rad, że na sa­mym wstę­pie zna­la­złem spo­sob­ność ostrze­że­nia cię. Stra­ci­łem go wpraw­dzie z oczu od lat trzech, bo i wa­ka­cye prze­pę­dzał u wód z ro­dzi­ca­mi, ale lek­kość jest wadą, z któ­rej czło­wiek z trud­no­ścią się po­pra­wia; a ja­bym dla cie­bie żą­dał do­sko­na­ło­ści w mężu.

– Tak jak ja w two­jej przy­szłej żo­nie. Ale chodź­my do mamy. Nie wy­cho­dzi na wie­czor­ną rosę a tę­sk­ni do je­dy­na­ka swe­go.

– To, że so­bie Hen­ry­ka na szwa­gra nie ży­czę, nie prze­szka­dza mi się ser­decz­nie ra­do­wać z tego, że go po dłu­giem nie­wi­dze­niu zo­ba­czę. Któ­re­go­kol­wiek dnia po­ja­dę do Jó­zwow­skiej Woli.

* * *

W parę dni po­tem do Bo­rzyc przy­je­chał Hen­ryk Brze­mic­ki. Nie wie­dział, że Mi­chał był już w domu i chciał tyl­ko zło­żyć wi­zy­tę pa­niom. Ucie­szył się nie­zmier­nie, zo­ba­czyw­szy daw­ne­go ko­le­gę, wy­cho­dzą­ce­go na jego spo­tka­nie.

– Mi­chaś! – krzyk­nął z ra­do­ścią. – To naj­przy­jem­niej­sza nie­spo­dzian­ka, jaka mnie dziś spo­tkać mo­gła! Pa­trz­cie! Ten czło­wiek ma wąsy na­praw­dę! Nic nie wie­dzia­łem, że już po­wró­ci­łeś! Pan­na Zo­fia mó­wi­ła mi, że się jesz­cze w tym ty­go­dniu cie­bie nie spo­dzie­wa. Mój dro­gi, co to się sta­ło z na­sze­mi ma­rze­nia­mi! Ty mia­łeś być pro­fe­so­rem; ja ad­wo­ka­tem, tym­cza­sem Oba­dwaj sie­dzi­my na oj­cow­skim za­go­nie. To już na­tu­ra praw­dzi­wie pia­stow­ska. Tyś może zmu­szo­ny oko­licz­no­ścia­mi, ale ja do­bro­wol­nie to a nie inne rze­mio­sło ob­ra­łem. Na­tu­ra cią­gnie wil­ka do lasu…

– Ja­kie to do­bre były te cza­sy, któ­re­śmy ra­zem spę­dzi­li w Lip­sku.

– To były owszem złe cza­sy! Jaki ze mnie był wte­dy ło­buz! Je­stem te­raz zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem.

– Nic się nie zmie­ni­łeś.

– Cia­ło po­zo­sta­ło Eza­wa, ale du­sza jest Ja­kó­ba. Z jed­nej tyl­ko rze­czy nie mo­głem się wy­le­czyć, to z we­so­ło­ści. Śmiech uwa­żam za osło­dę ży­cia.

– Przy­po­mi­nasz mi Re­nię. Prze­pra­szam za po­rów­na­nie cię z dziec­kiem.

– Re­nię? Co to za Re­nia?

– Za­po­mnia­łeś, że mam sio­strę młod­szą, któ­ra tak się na­zy­wa.

– Ach, praw­da! Wszak Re­nia to musi być jesz­cze mała dziew­czyn­ka?

– Pięt­na­ście lat.

– O, to już pod­lo­tek. Nie zda­wa­łem so­bie z tego spra­wy.

Była to pierw­sza wi­zy­ta Hen­ry­ka po wie­lu la­tach w Bo­rzy­cach i pani Omniew­ska, chcąc oka­zać naj­więk­szą grzecz­ność sy­no­wi daw­nych przy­ja­ciół, wi­ta­ła go ser­decz­nie i wraz z Zo­sią nie opusz­cza­ła sa­lo­nu, gdzie go przy­ję­ła. Choć Mi­chał był tam tak­że obec­ny, jed­nak roz­mo­wa to­czy­ła się głów­nie mię­dzy Hen­ry­kiem a Zo­sią. On pra­gnął go­rą­co po­znać do grun­tu po­ło­że­nie kra­ju, uspo­so­bie­nie wło­ścian, któ­rych ona zna­ła do­kład­nie; obo­je oży­wie­ni byli naj­lep­sze­mi chę­cia­mi dla spo­łe­czeń­stwa, ma­rzy­li o wy­wie­ra­niu wpły­wu na oświe­ceń­szą część są­sia­dów przez za­ło­że­nie czy­tel­ni, mó­wi­li o wzra­sta­ją­cej z za­dzi­wia­ją­cą szyb­ko­ścią na­mięt­no­ści do czy­ta­nia, o pi­śmien­nic­twie, no­wych wy­daw­nic­twach… Czas ze­szedł im szyb­ko, jak scho­dzi za­wsze lu­dziom, któ­rzy po­tra­fią żywe uczu­cie wle­wać w roz­bie­ra­ne kwe­stye.

Zo­sia, pa­trząc na Hen­ry­ka, przy­po­mnia­ła so­bie roz­mo­wę z bra­tem i jego oba­wy co do moż­li­we­go upodo­ba­nia, ja­kie po­wziąć­by mo­gła dla mło­de­go są­sia­da. Draż­ni­ła ją myśl, że mię­dzy nią a Hen­ry­kiem ist­nia­ła za­po­ra nie­za­do­wo­le­nia bra­ter­skie­go i mi­mo­wo­li, chcąc do­pa­trzeć błę­dów, wi­dzia­ła tyl­ko przy­mio­ty. To­wa­rzy­stwo wśród ży­wej roz­mo­wy prze­szło do ja­dal­ne­go po­ko­ju.

Gdy już miej­sca były za­ję­te, we drzwiach uka­za­ła się pan­na Łocz­kow­ska, a za nią wyj­rza­ła cie­ka­wa para oczu czar­nych, szu­ka­ją­ca go­ścia, któ­ry od dwóch go­dzin był przed­mio­tem roz­my­ślań mło­dej głów­ki.

– Dro­ga pani, ja mu­szę pójść do sa­lo­nu, mu­szę go zo­ba­czvć – mó­wi­ła w szkol­nym po­ko­ju Re­nia do pan­ny Łocz­kow­skiej – Zo­sia po­wie­dzia­ła, że jest bar­dzo pięk­ny…

– Ale co cię to może ob­cho­dzić, moja Re­niu? Daj­my na to, że jest pięk­ny, to i cóż tego?

– Aha, czy­by pani sie­dzia­ła tu spo­koj­nie gdy­by w sa­lo­nie znaj­do­wał się ja­kiś por­tret, zro­bio­ny przez sław­ne­go ma­la­rza? A prze­cie żywy czło­wiek cie­kaw­szy od ma­lo­wi­dła. Ja umie­ram z cie­ka­wo­ści… Żeby mi pani po­zwo­li­ła tyl­ko zaj­rzeć przez por­ty­erę!

– Nie po­zwo­lę na to i pro­szę żeby wię­cej o tem dzie­ciń­stwie nie było mowy.

Głos pan­ny Łocz­kow­skiej brzmiał po­waż­nie i Re­nia nie śmia­ła się sprze­ci­wiać. Wzię­ła się do czy­ta­nia, lecz go­dzi­ny her­ba­ty wie­czor­nej ocze­ki­wa­ła z nie­cier­pli­wo­ścią i gdy przy­szła na­resz­cie, cała jej cie­ka­wość wid­nia­ła w oczach, któ­re utkwi­ła w Hen­ry­ku.

Na­stą­pi­ła pre­zen­ta­cya.

– To Re­nia? pan­na Re­nia? – rzekł Hen­ryk ze zdu­mie­niem. – Nie my­śla­łem że tak wy­ro­sła.

Po­my­ślał, pięk­niej­sze­go pod­lot­ka nie wi­dział w ży­ciu i choć da­lej pro­wa­dził roz­mo­wę z Zo­sią, czuł, że oczy Reni spo­czy­wa­ją na nim.

Re­nia mil­cza­ła lecz ru­chy jej zdra­dza­ły żywe za­ję­cie, wresz­cie pod wpły­wem za­chcian­ki, a za­chcian­ki były dla niej pra­wem, wsta­ła spiesz­nie i zbli­żyw­szy się do Mi­cha­ła po­chy­li­ła się nad nim.

– Praw­dę mó­wi­ła Zo­sia – rze­kła mu do ucha. – Pan Brze­mic­ki jest bar­dzo pięk­ny. "Taki ład­ny jak lan­szaft" jak­by po­wie­dzia­ła An­to­ni­na.

Nikt prócz Mi­cha­ła nie sły­szał słów Reni, ale za­rów­no mat­ka jak mło­dy gość pa­trzy­li na nią. Jed­na tyl­ko Zo­sia, bo­jąc się ja­kie­go wy­bry­ku ze stro­ny młod­szej sio­stry, nie chcia­ła na nią ścią­gać uwa­gi Hen­ry­ka i umyśl­nie nie spoj­rza­ła w jej stro­nę. Re­nia, pod­nió­sł­szy gło­wę, po­czu­ła, że jest ce – lem uwa­gi to­wa­rzy­stwa. Spoj­rza­ła z prze­stra­chem na Hen­ry­ka, gdyż przy­szło jej na myśl, iż mógł ją był sły­szeć i spło­nę­ła owym za­bój­czym ru­mień­cem pod­lot­ków, któ­ry ob­le­wa nie­tyl­ko ich po­licz­ki ale na­wet czo­ło i szy­ję. Spu­ści­ła oczy: przez chwi­lę sta­ła jak wi­no­waj­czy­ni, po­tem po­dług zwy­cza­ju, od któ­re­go nie od­stę­po­wa­ła w żad­nem nie­bez­pie­czeń­stwie, ucie­kła na­gle z po­ko­ju.

Hen­ryk nie wy­rzekł ani sło­wa, lecz na jego twa­rzy za­błysł wy­raz za­do­wo­le­nia i za­cie­ka­wie­nia, ja­kie wy­wo­łu­je przy­jem­ne zja­wi­sko, spoj­rzaw­szy jed­nak na Zo­się i do­strze­gł­szy w jej wzro­ku su­ro­wość i na­ga­nę, ozwał się, by ukryć małe zmie­sza­nie, któ­re nim owład­nę­ło:

– Jak to dzie­ci pręd­ko ro­sną!

– Za pręd­ko – od­par­ła Zo­sia, po­my­ślaw­szy, że Re­nia w cie­le do­ra­sta­ją­cej pa­nien­ki mia­ła du­szę zbyt dzie­cin­ną.

Hen­ryk sło­wa te przy­pi­sał in­nej my­śli. Po­są­dził Zo­się o za­zdrość dla tego prze­ślicz­ne­go stwo­rze­nia, któ­re wdzię­kiem swej uro­czej twa­rzycz­ki ga­si­ło doj­rza­łe już po­wa­by Zosi. Żal mu się zro­bi­ło tej star­szej sio­stry tak peł­nej ro­zu­mu i naj­szla­chet­niej­szych dąż­no­ści, któ­rej za­le­ty mógł za­trzeć w umy­śle nie­jed­ne­go taki ru­mie­niec, ja­kie­go był przed chwi­lą świad­kiem.

– Zda­je mi się – rzekł – że pan­na Re­gi­na jest wła­śnie w owym wie­ku nie­wdzięcz­nym, któ­ry sta­no­wi roz­pacz ma­tek, jest to po­dob­no wiek nie­zgrab­no­ści…

– Re­nia tak wie­le ich po­peł­nia – wtrą­cił Mi­chał.

– Wiek naj­nie­ko­rzyst­niej­szy dla po­wierz­chow­no­ści.

– Nie­za­wod­nie – rze­kła Zo­sia, my­ślą­ca za­wsze o uchro­nie­niu Reni od ad­mi­ra­cyi mło­dych męż­czyzn, mo­gą­cej na­peł­nić dziew­czy­nę próż­no­ścią. – Re­nia jest wła­śnie w ta­kim wie­ku nie­wdzięcz­nym.

Hen­ryk tym­cza­sem "czu­ły na wdzię­ki ko­biet", jak to był Mi­chał po­wie­dział Zosi, dał­by był wie­le, żeby na­prze­ciw nie­go uka­za­ła się była zno­wu owa isto­ta nie­zgrab­na, w nie­wdzięcz­nym wie­ku bę­dą­ca, któ­rą wszy­scy kry­ty­ko­wa­li, choć nikt z obec­nych jed­ne­go sło­wa szcze­re­go w tej mie­rze nie wy­rzekł. Re­nia nie uka­za­ła się już wię­cej, ale gdy­by Hen­ryk był do­brze ob­ser­wo­wał szpa­rę drzwi nie­do­mknię­tych, był­by tam zo­ba­czył iskrzą­cą się źre­ni­cę i był­by wie­dział że żad­ne sło­wo, wy­rze­czo­ne w tej chwi­li, nie uszło ucha cie­ka­we­go pod­lot­ka.

Wszak­że za­pusz­czo­no się zno­wu w za­wi­ło­ści bar­dzo po­waż­nej roz­mo­wy, gdyż Zo­sia nig­dy, na­wet za naj­młod­szych swych lat in­nej nie ro­zu­mia­ła. Żart ba­wił ją przez chwi­lę, lecz na­stęp­nie za­raz ją mę­czył, a ucin­ko­wa wo­jen­ka, jaką nie­któ­re pan­ny tak zręcz­nie pro­wa­dzić umie­ją, była dla niej zu­peł­nie nie zna­ną i nie­moż­li­wą przy­jem­no­ścią. Bra­ła ona za­wsze wszyst­ko na se­ryo, nie poj­mo­wa­ła mi­sty­fi­ka­cyj, nic po­ło­wicz­ne­go nie le­ża­ło w jej cha­rak­te­rze, ro­zu­mia­ła tyl­ko wszyst­ko lub nic; do wy­krę­tów na­wet w żar­cie nie była zdol­ną. Mia­ła na­tu­rę wię­cej męz­ką niż ko­bie­cą i w tem może le­ża­ła ta­jem­ni­ca ma­łe­go wra­że­nia ja­kie czy­ni­ła na męż­czy­znach. Sza­no­wa­li ją, gło­si­li jej po­chwa­ły, ro­zum­niej­si spę­dza­li z upodo­ba­niem całe go­dzi­ny na roz­mo­wie z nią, lecz żyw­sze­go uczu­cia w żad­nym, god­nym jej męż­czyź­nie nie wzbu­dzi­ła i praw­dą było to, co po­wie­dzia­ła Mi­cha­ło­wi, że ci co się o nią sta­ra­li, nie mo­gli być przez nią przy­ję­ci.

A Re­nia? Re­nia czy na szczę­ście, czy na nie­do­lę swo­ją, po­sia­da­ła to coś, nie­uję­te czę­sto i nie­okre­ślo­ne, co za­wra­ca gło­wy męz­kie. Ko­bie­ty pa­trząc na te isto­ty, oto­czo­ne za­wsze, do któ­rych ucha szep­czą się sło­wa wy­ma­wia­ne z moc­no bi­ją­cem ser­cem, za­py­tu­ją, co one w so­bie mają, co tak bar­dzo po­do­ba się. I od­po­wie­dzi zna­leźć nie mogą, bo wdzięk czę­sto nie w ry­sach, nie w dow­ci­pie i ro­zu­mie się kry­je, lecz jak woń kwia­tu jest nie­uję­ty, ale upa­ja­ją­cy i roz­kosz­ny.

Bied­na Re­nia! Po od­jeź­dzie Hen­ry­ka wy­ła­ja­no ją za nie­oględ­ne po­stę­po­wa­nie. Mowa Mi­cha­ła prze­ję­ła ją nową zgro­zą i wsty­dem, gdy po­twier­dzi­ła w niej oba­wę, że Hen­ryk mógł sły­szeć to, co o nim na ucho po­wie­dzia­ła bra­tu. Spusz­czo­ne oczy Reni roz­bro­iły Mi­cha­ła.

– Da­ruj­my już winę Ben­ja­min­ce – rzekł, ła­go­dząc po­tok wy­mó­wek Zosi – lu­dzie mało uwa­gi na dzie­ci zwra­ca­ją i Hen­ryk pew­no za­po­mniał już słów Reni, lub może ich nie sły­szał wca­le, co jest rów­nie praw­do­po­dob­ne.

– Może jest ob­da­rzo­ny nad­zwy­czaj­nym słu­chem – rze­kła Re­nia z nie­po­ko­jem. – Czy­ta­łam nie­daw­no, że pe­wien cho­ry roz­róż­niał naj­lżej­sze dźwię­ki i po­zna­wał uchem chód zna­jo­mych na uli­cy, któ­re­go od­gło­su nikt z ota­cza­ją­cych nie sły­szał.

– Ale Hen­ryk nie jest cho­ry by­najm­niej – od­parł, śmie­jąc się Mi­chał.

– Był cho­ry. Wczo­raj mó­wił nam, że prze­cho­dził tak cięż­ki ty­fus, iż wszy­scy są­dzi­li, że umrze. Może po tej cho­ro­bie zo­sta­ła mu nad­zwy­czaj­na wraż­li­wość słu­chu!

– To też, niech Ben­ja­min­ka bę­dzie na przy­szłość bar­dzo ostroż­na, żeby się przy­pad­kiem z taką wraż­li­wo­ścią słu­chu nie spo­tkać.

– A, to okrop­ne ka­lec­two!

Re­nia jesz­cze kła­dąc się do łóż­ka roz­my­śla­ła o praw­do­po­do­bień­stwie ta­kie­go nad­zwy­czaj­ne­go słu­chu. Nie­ja­sno przed­sta­wi­ła się jej uwa­ga, że na­tu­ra lu­bu­je się czę­sto w nad­zwy­czaj­no­ściach.

– Jed­ni są głu­si, a dru­dzy ob­da­rze­ni nad­zwy­czaj­nym słu­chem – rze­kła so­bie z wes­tchnie­niem usy­pia­ją­ca fi­lo­zof­ka.

* * *

– Wczo­raj­sze na­po­mnie­nia mu­sia­ły na Reni uczy­nić wiel­kie wra­że­nie – mó­wi­ła na­za­jutrz pan­na Łocz­kow­ska do Zosi – wzdy­cha­ła wczo­raj, kła­dąc się spać i wię­cej niż dzie­sięć mi­nut po po­ło­że­niu się usnąć nie mo­gła.

– O, to wie­le daje do my­śle­nia – rzekł, śmie­jąc się Mi­chał – boję się by na­sza Ben­ja­min­ka zby­tecz­nie nam nie spo­waż­nia­ła.

– Mi­chaś za­wsze dla niej sła­by – ozwa­ła się Zo­sia – i pani tro­chę ją psu­je.

– Nie psu­ję jej, lecz mam dla niej po­bła­ża­nie. Stra­ci­ła­bym wszel­ki wpływ nad nią, gdy­bym nie po­sia­da­ła jej za­ufa­nia, gdy­by we mnie nie przy­ja­ciół­kę, lecz su­ro­we­go sę­dzie­go wi­dzia­ła. Ona dla­te­go tak boi się ob­ra­zić pana Mi­cha­ła, tak­by go chcia­ła za­do­wo­lić, że wi­dzi w nim po­błaż­li­wość.

W tej chwi­li Re­nia wbie­gła do po­ko­ju.

– Mama już mi po­zwo­li­ła! – za­wo­ła­ła z ży­wo­ścią – ale czy się pani zgo­dzi? Moja dro­ga pani!

I ca­ło­wa­ła pan­nę Łocz­kow­ską za­pa­mię­ta­le.

– Od­ma­wiam sta­now­czo, je­że­li nie wy­tłu­ma­czysz się ja­śniej i nie za­pa­nu­jesz nad ob­ja­wa­mi swej czu­ło­ści.

– Moja dro­ga pani, pój­dzie­my dziś do lasu na cze­re­śnie! Ma­ry­sia po­wia­da, że jest ich tam mnó­stwo, a ja tyl­ko ta­kie owo­ce lu­bię, któ­re sama ze­rwę!

– Ben­ja­min­ce, jak wi­dzę, po­trze­ba dziś do szczę­ścia tych mdłych owo­ców, któ­re w obec­nej chwi­li sta­no­wią roz­kosz wszyst­kich wło­ścian. Ga­jo­wy mó­wił mi dziś, że wszyst­ko co mło­de­go żyje we wsi, ob­sia­dło drze­wa cze­re­śnio­we w le­sie. Py­tał mnie czy na ten ra­bu­nek po­zwo­lę.

– Po­zwo­li­łeś?

– Przy­najm­niej nie za­bro­ni­łem. Bę­dziesz w licz­nem to­wa­rzy­stwie! Ża­łu­ję, że nie mogę być świad­kiem tej sław­nej wy­pra­wy, ale mu­szę dziś po­je­chać do gmi­ny. By­ła­by to bar­dzo da­le­ka prze­chadz­ka, gdy­by­ście pa­nie chcia­ły iść pie­cho­tą do lasu. Je­że­li więc pan­na Łocz­kow­ską zgo­dzi się, każę wam za­prządz.

Wkrót­ce po­tem uszczę­śli­wio­na Re­nia sie­dzia­ła z pan­ną Łocz­kow­ską w od­kry­tym po­wo­zie, a spo­koj­ne, sta­re ko­nie sta­jen­ne cią­gnę­ły ją po­waż­nie do lasu. Szły one po­wo­li i nie po my­śli Reni; za­bie­ra­ła się ona na­wet usiąść na koź­le obok fur­ma­na i wziąć na sie­bie jego obo­wiąz­ki, lecz pan­na Łocz­kow­ską sta­now­cze po­ło­ży­ła veto. Przy­je­cha­no na­resz­cie do lasu, lecz trze­ba było za­trzy­mać się na jego skra­ju i pie­cho­tą już pu­ścić się w głąb. Re­nia z pan­ną Łocz­kow­ską szły wąz­ką ścież­ką i z po­cząt­ku na­uczy­ciel­ka oka­za­ła naj­lep­sze chę­ci, to­wa­rzy­sząc wy­cho­wan­ce w wy­ciecz­kach na pra­wo i lewo; z na­chy­lo­nej przez nią ga­łę­zi ze­rwa­ła na­wet kil­ka ja­gód, lecz pięć­dzie­się­cio­let­niej oso­bie nie ła­two było po­dą­żyć wszę­dzie za kro­ka­mi Reni, zro­bi­ła więc z nią układ, że usią­dzie na ścię­tym pniu a dziew­czyn­ce po­zwo­li po­ru­szać się sa­mej, lecz w ta­kim tyl­ko ob­rę­bie, w któ­rym­by się z ła­two­ścią, pod­nió­sł­szy głos, po­ro­zu­mie­wać mo­gły. Re­nia obie­cy­wa­ła śpie­wać, żeby pan­na Łocz­kow­ska cią­gle wie­dzieć mo­gła, w kró­rej stro­nie znaj­du­je się jej pu­pil­ka.

– Wi­dzi pani, a ra­czej sły­szy pani – za­wo­ła­ła za chwi­lę Re­nia – oto sie­dzę już na drze­wie i wy­bie­ram naj­pięk­niej­sze cze­re­śnie do ko­szy­ka dla Mi­cha­sia, aby go prze­ko­nać, że nie­ma na świe­cie lep­sze­go owo­cu. Niech się pani o mnie nie boi, trzy­mam się moc­no, nie spad­nę!

W isto­cie trzy­ma­ła się moc­no; usia­dła na gru­bej ga­łę­zi, obej­mu­jąc jed­ną ręką pień a dru­gą chwy­ta­jąc drob­ne ga­łąz­ki z owo­cem.

"Czte­rym lata wier­nie stu­żył go­spo­da­rzo­wi, ma­tu­siu, go­spo­da­rzo­wi!"

za­brzmia­ła pio­sen­ka mi­łym, czy­stym, dzie­cię­cym jecz­cze gło­sem śpie­wa­na.

Coś za­sze­le­ścia­ło. Za­pew­ne pan­na Łocz­kow­ska za­nie­po­ko­jo­na zbli­ża­ła się. Ej, nie, wszyst­ko uci­chło; to się tyl­ko Reni zda­wa­ło, a może za­jąc, lub lis, prze­bie­ga­jąc, po­ru­szył ga­łąz­ki krze­wów pod jej sto­pa­mi. Śpie­wa­ła da­lej, zry­wa­jąc cze­re­śnie. Na­gle chcąc się na­chy­lić, by zbli­żyć ku so­bie od­da­lo­ną ga­łąz­kę, za­cze­pi­ła nie­zręcz­nie o ko­szyk i cała pra­ca jej na nic! Cze­re­śnie roz­sy­pa­ły się po mchach le­śnych i wrzo­sach; ko­szyk za­wisł na krza­ku tar­ni­ny.

Re­nia by­ła­by za­ła­ma­ła ręce, gdy­by nie to, że się pnia trzy­mać mu­sia­ła, lecz pio­sen­ka urwa­ła się. Otwo­rzyw­szy ustecz­ka dziew­czy­na pa­trza­ła na wy­wró­co­ny ko­szyk, gdy na­gle ja­kaś ręka wy­do­by­ła go z tar­ni­ny i pod­nio­sła w górę.

– Pu­sty – rzekł Hen­ryk Brze­mic­ki, któ­ry już od nie­ja­kie­goś cza­su stał w po­bli­żu – ani jed­na ja­gód­ka w nim nie zo­sta­ła. To kara za plą­dro­wa­nie cu­dzych la­sów.

– Mi­chaś po­zwo­lił mi… i mama – za­wo­ła­ła zmie­sza­na Re­nia.

– Zry­wać owo­ce w moim le­sie?

– Czy to las pana? Ja nie wie­dzia­łam…

– Oto je­den z kop­ców gra­nicz­nych.

– Prze­pra­szam, to przez nie­świa­do­mość…

– Eh – rze­ki Hen­ryk na wi­dok zmie­sza­nia dzie­wecz­ki – pta­kom wol­no gwał­cić wszel­kie pra­wa wła­sno­ści i mogą so­bie śpie­wać na każ­dem drze­wie. Czy dla sło­wi­ków są kop­ce gra­nicz­ne?

– Pan sły­szał moje śpie­wa­nie z da­le­ka – za­py­ta­ła spiesz­nie Re­nia, pra­gną­ca spraw­dzić czy Hen­ryk do­tknię­ty jest rze­czy­wi­ście ka­lec­twem zbyt ostre­go słu­chu.

– O, z da­le­ka. Głos roz­cho­dzi się po le­sie…

– Pan ma bar­dzo do­bry słuch?

– Bar­dzo do­bry.

Re­nia na to wy­zna­nie ob­la­ła się zno­wu ta­kim ogni­stym jak wczo­raj ru­mień­cem i spło­szo­na, chcia­ła co naj­prę­dzej opu­ścić drze­wo. Zsu­wa­ła się zeń pręd­ko, a Hen­ryk wi­dząc, że za­mie­rza sko­czyć z wy­so­ka, wziął dziew­czyn­kę w pół i po­sta­wił ją na zie­mi. Re­nia po­rwa­ła się do uciecz­ki, lecz Hen­ryk za­gro­dził jej dro­gę.

– Niech pani nie ucie­ka! Po­mo­gę pani na­peł­nić ten ko­szyk.

– Więc pan się na mnie nie ob­ra­ził? – za­py­ta­ła Re­nia, pod­no­sząc nie­śmia­ło spusz­czo­ne oczy.

– Za plą­dro­wa­nie mo­je­go lasu?

– Ale nie, za "wczo­raj­sze".

Hen­ryk spoj­rzał na za­ru­mie­nio­ną twa­rzycz­kę i oczy, któ­re ob­ser­wo­wać się zda­wa­ły koń­ce bu­ci­ków, wid­nie­ją­cych z pod krót­kiej, dzie­cin­nej jesz­cze su­kien­ki i przy­szła mu ocho­ta wy­ba­da­nia, co to była ta ob­ra­za za "wczo­raj­sze".

– Niech pani sama osą­dzi czy mam pra­wo być ob­ra­żo­nym lub nie.

– Bo wi­dzi pan, "land­szaft", to tak mówi za­wsze An­to­ni­na, na­sza pan­na słu­żą­ca. Ja nie chcia­łam po­wie­dzieć, że pan jest jak kra­jo­braz…

Hen­ryk śmiał się ser­decz­nie. Miał nie­zmier­ną ocho­tę wziąść dziew­czyn­kę w ob­ję­cia i uca­ło­wać oba ru­mia­ne po­licz­ki, tak, jak się ma za­wsze ocho­tę uści­skać pięk­ne dzie­cię, ale to był już pod­lo­tek… nie moż­na było ta­kiej fan­ta­zyi do­go­dzić.

– Niech pani jed­nak przy­zna – ozwał się – że to prze­cież była ob­ra­za i na­le­ży mi się za­do­sy­ću­czy­nie­nie.

– Za­do­sy­ću­czy­nie­nie, czy­li po­pra­wa; tak stoi w ka­te­chi­zmie. Ja też się po­pra­wię i wie­dząc, że pan ma taki za­ostrzo­ny słuch, nig­dy przy panu szep­tać nie będę! Ale ja­bym chcia­ła panu po­wie­dzieć…

– Niech pani mówi. Ja za­cho­wam ści­słą ta­jem­ni­cę i przed mamą…

– I przed Mi­cha­siem, a szcze­gól­niej przed Zo­sią… O, przed Zo­sią ko­niecz­nie!

– Ko­niecz­nie! po­wtó­rzył Hen­ryk.

– Wi­dzi pan, ja po­wie­dzia­łam, że się pan Zosi po­do­ba, ot tak so­bie, na do­mysł. Ona tyl­ko mó­wi­ła, że pan jest bar­dzo pięk­ny, nic wię­cej, a ja sama so­bie wy­my­śli­łam, że pan jej się po­do­ba. Mi­chaś bar­dzo się na mnie gnie­wał i z Zo­sią mó­wił o tem…

– Aa…

– Ale to tyl­ko mój wy­mysł… bo ja nie­wie­dzia­łam co tam Mi­chaś my­śli, a chcia­ła­bym żeby Zo­sia wy­szła za mąż.

– I pani mnie so­bie za szwa­gra wy­bra­ła. Na­le­ży mi tyl­ko być wdzięcz­nym pani. Ja na po­kre­wień­stwo mię­dzy nami przy­sta­ję. Bel­le so­eur! – do­dał, bio­rąc rącz­kę Reni.

– O, nie, nie, o tem mowy być nie może. Mi­chaś nie chce!

Hen­ryk pu­ścił rękę Reni.

– Nie chcę wię­cej zwie­rzeń – rzekł – już pani prze­ba­czy­łem zu­peł­nie, a te­raz chodź­my na­zbie­rać ja­gód. Boję się by pani nie spa­dła z drze­wa, je­że­li za­mie­rza pani w ten sam spo­sób do­peł­nić zbio­ru.

– Ah, do­brze, do­brze, pan mi bę­dzie przy­chy­lać ga­łę­zie. To przy­jem­nie być ta­kim wy­so­kim jak pan… praw­da?

– Je­że­li to jest przy­jem­ność, to jed­na z naj­mniej­szych.

– O, ja lu­bię wy­so­kie oso­by!

– Szcze­gól­niej przy rwa­niu owo­ców. Oto jest zno­wu osy­pa­na owo­cem cze­re­śnia.

Hen­ryk wy­cią­gnął rękę i przy­chy­lał ga­łę­zie Reni, lecz w cie­ni­stym le­sie drze­wa zwy­kle w gó­rze mają tyl­ko owo­ce i ko­szy­czek się nie na­peł­niał.

– Czy­by pan nie mógł wejść na to drze­wo? – rze­kła Re­nia – u góry mnó­stwo naj­pięk­niej­szych owo­ców.

– Drze­wo ma cień­kie ga­łę­zie – od­parł Hen­ryk – a ja je­stem cięż­ki.

– A ja wła­śnie sły­sza­łam – rze­kła pręd­ko Re­nia że pan bar­dzo lek­ki.

Hen­ryk spoj­rzał jej w oczy, jak­by chciał głę­bi jej my­śli do­pa­trzeć i rzekł z od­cie­niem go­ry­czy, któ­re­go Re­nia nie do­strze­gła:

– To Mi­chaś mó­wił pan­nie Zo­fii, nie­praw­daż?

– Ah – za­wo­ła­ła Re­nia, za­ję­ta wła­sną my­ślą – może pan mi to po­wie na­resz­cie, bo py­ta­łam wszyst­kich w domu i nikt mi tego nie chciał ob­ja­śnić. Co to zna­czy: "Zbyt tkli­wy na wdzię­ki ko­biet i to ko­biet bez wy­bo­ru?"

Hen­ryk zno­wu mil­czał przez chwi­lę, pa­trząc na Re­nię ba­daw­czo.

– To zna­czy, pan­no Re­gi­no – rzekł wresz­cie – że czło­wiek, o któ­rym była mowa, choć­by pa­nią chciał wy­brać za żonę, nie za­słu­gu­je na za­ufa­nie i pani na męża przy­jąć go nie może.

– Dla­cze­go?

– Wi­dać ma wiel­kie wady.

– Jest bar­dzo zły?

– Jest zły.

Re­nia spoj­rza­ła na to­wa­rzy­sza ze stra­chem.

– Trze­ba już wra­cać – rze­kła pręd­ko i za­wró­ci­ła w stro­nę, gdzie pan­na Łocz­kow­ska cze­ka­ła na nią.

Hen­ryk spoj­rzał ze smut­kiem na od­da­la­ją­cą się dzie­wecz­kę, lecz nie za­trzy­my­wał jej i ani sło­wa na po­że­gna­nie nie wy­rzekł. Ze spusz­czo­ną gło­wą, po­szedł le­śną ścież­ką w stro­nę prze­ciw­ną. Głę­bo­ka zmarszcz­ka za­ry­so­wa­ła się na jego czo­le. Zro­zu­miał on te­raz wszyst­ko i tak był świa­dom, jak gdy­by był sły­szał roz­mo­wę Mi­cha­ła z Zo­sią.

– Więc on się tak bar­dzo lęka – rzekł so­bie z go­ry­czą – pa­mię­ta mi moje daw­ne mi­łost­ki i ma mi je tak bar­dzo za złe! Za­wsze był śmiesz­nie su­ro­wy i dla sie­bie i dla in­nych! Ale niech bę­dzię bez oba­wy… jego sio­stra może też być spo­koj­na; nie bę­dzie mia­ła nig­dy wy­rzu­tu, że przez nie­szczę­śli­wą mi­łość dla niej cier­pię!

Po chwi­li Hen­ryk uspo­ko­ił się nie­co i po­my­ślał:

– Nie dzi­wię mu się zresz­tą. Rze­czy­wi­ście za­nad­to lu­bi­łem zmia­nę, a to dla przy­szłe­go męża nie­do­bra re­ko­men­da­cya.

* * *

W Bo­rzy­cach, od da­wien daw­na, do­żyn­ki ob­cho­dzo­ne by­wa­ły bar­dzo hucz­nie. Nie­tyl­ko wieś bra­ła w nich udział, są­sie­dzi byli też za­wsze pro­sze­ni w ten dzień na obiad póź­ny, po któ­rym przy­pa­try­wa­no się we­so­ło­ści wło­ścian i cho­dzo­no po pięk­nym bo­rzyc­kim ogro­dzie. I tym ra­zem pani Omniew­ska chcia­ła za­cho­wać zwy­czaj wpro­wa­dzo­ny od daw­na i ostat­niej nie­dzie­li sierp­nia licz­ne to­wa­rzy­stwo ze­bra­ło się we dwo­rze; da­le­ko licz­niej­sze przed dwo­rem.

Część ob­szer­ne­go dzie­dziń­ca słu­ży­ła za salę ba­lo­wą, inna zaś część za­sta­wio­na była sto­ła­mi, cze­ka­ją­cy­mi na bie­siad­ni­ków. I to­wa­rzy­stwo przyj­mo­wa­ne w sa­lo­nie zwy­kle ja­da­ło obiad w ogro­dzie. Stał i tam te­raz stół, któ­re­go za­sta­wa wska­zy­wa­ła, że mie­li przy nim za­siąść go­ście mniej licz­ni, ale wy­kwint­niej­si od tych, któ­rym przy­ję­cie na dzie­dziń­cu przy­go­to­wa­no. Służ­ba uwi­ja­ła się brzę­cząc ta­le­rza­mi i sztuć­ca­mi, a od dwo­ru, ale­ją li­po­wą, szły pary jed­na za dru­gą, two­rząc ma­low­ni­czy ko­ro­wód. Pan­ny i mło­de mę­żat­ki były ubra­ne lek­ko i ja­sno; ist­ne mo­ty­le wśród let­nie­go słoń­ca, kwia­tów i zie­le­ni. Pary usia­dły przy sto­le obok sie­bie, by to­wa­rzy­stwo męz­kie i ko­bie­ce zna­la­zło się po­mię­sza­ne; pa­no­wał tu gwar, to­wa­rzy­szą­cy zwy­kle licz­niej­szym ze­bra­niom. Zo­się pro­wa­dził któ­ryś z młod­szych żo­na­tych są­sia­dów, Hen­ryk zaś po­sa­dził obok sie­bie jed­nę z pa­nien Oral­skich, któ­re mia­ły ten zwy­czaj, że mó­wi­ły wszyst­kie jed­no­cze­śnie i nig­dy nie słu­cha­ły od­po­wie­dzi. Hen­ryk miał ocho­tę po­dać rękę Zosi, ale przy­po­mnie­nie nie­wcze­snych zwie­rzeń pod­lot­ka spra­wi­ło, że się trzy­mał od niej zda­le­ka i oprócz ukło­nu nie wy­mie­nił z nią do­tąd żad­ne­go ob­ja­wu grzecz­no­ści, los jed­nak spra­wił, że zna­la­zła się po jego le­wej ręce. Pan­na Oral­ska nie prze­sta­wa­ła mó­wić ani na jed­ną chwi­lę. Po­tok jej słów czy­nił na Hen­ry­ku nie­mi­łe wra­że­nie, lecz po­zor­nie słu­chał jej z naj­więk­szą uwa­gą, my­śląc o wszyst­kiem in­nem, a nie o po­dró­ży ro­dzi­ny Oral­skich do Włoch, któ­rej szcze­gó­ły opo­wia­da­no mu wła­śnie z peł­ną eg­zal­ta­cyi ob­ra­zo­wo­ścią.

Wszak­że pan­na Oral­ska w kra­so­mów­czym za­pa­le za­po­mnia­ła była na­zwi­ska ma­la­rza, któ­re­go pra­cow­nię zwie­dza­ła w Rzy­mie i przez chwi­lę za­mil­kła. Hen­ryk tym­cza­sem spo­strzegł, że pro­mień zni­ża­ją­ce­go się ku za­cho­do­wi słoń­ca, nie­dy­skret­nie za­glą­da w oczy Zosi, cho­ciaż bro­ni­ła się od nie­go po­su­wa­jąc się to na jed­ną, to na dru­gą stro­nę na­próż­no. Mi­go­tli­wy pro­mień, prze­dzie­ra­ją­cy się przez ga­łę­zie lipy, olśnie­wał Zo­się, zmu­sza­jąc ją do usta­wicz­ne­go mru­że­nia i spusz­cza­nia oczu.

– Pani po­zwo­li, że się na miej­sca za­mie­ni­my – rzekł Hen­ryk – je­stem wyż­szy i słoń­ce nie bę­dzie mo­gło tak nie­dy­skret­nie mi się uprzy­krzać. Nie uczy­nię żad­ne­go po­świę­ce­nia sia­da­jąc na miej­scu pani.

Zo­sia po­dzię­ko­wa­ła i usia­dła obok pan­ny Oral­skiej, rzu­ca­ją­cej na nią tem bar­dziej nie­chęt­ne spoj­rze­nie, że wraz z uczu­ciem nie­za­do­wo­le­nia przy­szło jej i przy­po­mnie­nie na­zwi­ska ma­la­rza, któ­re­go już Hen­ry­ko­wi po­wie­dzieć nie mo­gła, gdyż gwar był zbyt wiel­ki, by moż­na było roz­ma­wiać z da­lej sie­dzą­cą oso­bą.

– Czło­wiek jest jed­nak isto­tą stwo­rzo­ną do pa­trze­nia ku zie­mi – rze­kła Zo­sia – nie może bez­kar­nie pa­trzeć w nie­bo.

– Pani z taką po­gar­dą mówi o zie­mi – od­parł Hen­ryk – a cóż może być god­niej­sze­go na­szej uwa­gi? Zie­mia jest prze­ślicz­na, da­le­ko pięk­niej­sza od nie­ba.

– Ja jed­nak tak lu­bię cza­sem myśl od zie­mi ode­rwać.

– A więc pani jest ma­rzy­ciel­ką?

– Ma­rzy­ciel­ką? O nie, nie mam na to pra­wa.

– Czy są ja­kie pra­wa dla my­śli?

– Są pra­wa roz­sąd­ku. Po­etom, ar­ty­stom, wol­no być ma­rzy­cie­la­mi, no­sić w du­szy świat za­cza­ro­wa­ny, któ­ry od­da­ją po­tem ludz­ko­ści w utwo­rach ar­ty­stycz­nych, ale być po­spo­li­to­ścią i ma­rzyć… nie, na to się nie­ma pra­wa i w zwy­czaj­nym ję­zy­ku na­zy­wa się to próż­no­wa­niem.

– Cie­szę się z tego dla pani; do­brze, że pani na ma­rze­nia so­bie nie po­zwa­la, bo naj­czę­ściej ma­rzy­cie­le two­rzą so­bie ra­czej nie­szczę­ścia niż ra­do­ści. W wy­obraź­ni swo­jej by­wa­ją ludź­mi za­po­zna­ny­mi, nie­zro­zu­mia­ny­mi… do­zna­ją cza­sem w ma­rze­niu tę­sk­not za nie­do­ści­gnio­nym ide­ałem, na­wet ko­cha­ją się bez wza­jem­no­ści…

– Czy pan to wie z wła­sne­go do­świad­cze­nia?

Zo­sia za­da­ła to za­py­ta­nie we­so­ło, nie my­śląc niem by­najm­niej za­draż­nić Hen­ry­ka. On jed­nak w tej chwi­li przy­po­mniał so­bie prze­stro­gi Mi­cha­ła uczy­nio­ne sio­strze i rzekł, by do­go­dzić uczu­ciu prze­ko­ry, któ­re w nim na­gle po­wsta­ło:

– Nie pani, na­wet w ma­rze­niu nie ko­cha­łem nig­dy bez wza­jem­no­ści. Nie­bie­skie, rów­nie jak czar­ne, piw­ne, siwe i sza­fi­ro­we oczy, by­wa­ły na mnie ła­ska­we.

Na te sło­wa zmarszcz­ka za­ry­so­wa­ła się na czo­le Zosi, usta przy­ję­ły na­raz wy­raz po­wa­gi i dumy. Hen­ryk do­my­ślił się, że zmia­nę tę wy­wo­ła­ła oba­wa Zosi by i jej grzecz­no­ści dla sie­bie, nie wziął przy­pad­kiem za zbyt­nią ła­ska­wość pod­bi­te­go ser­ca.

– Zda­je mi się – rze­kła chłod­no – że i u pana wy­obraź­nia jest też tro­chę zbyt lot­na i że te wszyst­kie oczy, o któ­rych pan wspo­mi­na, są w znacz­nej czę­ści jej two­rem.

– Mogę pa­nią za­pew­nić, że mó­wi­łem praw­dę. Wy­zna­nie było śmiesz­nem, ale sko­rom go raz uczy­nił, nie mogę go cof­nąć. Tak było, pani.

– Jak­że też nie­mą­dre są ko­bie­ty – po­my­śla­ła Zo­sia – bo on mó­wił praw­dę, o tak czu­ję, że to praw­da.

Spoj­rza­ła na Hen­ry­ka i spo­tka­ła wzrok nie­co iro­nicz­ny, z pod spusz­czo­nych do po­ło­wy po­wiek rzu­ca­ją­cy jej jak­by wy­zwa­nie. Lek­ki dreszcz prze­biegł jej cia­ło. O, to były nie­mą­dre, te sła­be ko­bie­ty, któ­re za lada słów­ko grzecz­ne, za lada spoj­rze­nie pła­ci­ły ser­cem!

Zo­sia zwró­ci­ła się z roz­mo­wą do sie­dzą­cej obok pan­ny Oral­skiej.

Hen­ryk był kon­tent z sie­bie. Było to zło­śli­we za­do­wo­le­nie z upo­ko­rze­nia dum­nej Zosi, któ­ra czu­ła się do­tknię­tą w oso­bie tych wszyst­kich sióstr swo­ich w ludz­ko­ści, któ­re zbyt ła­two­wier­ne­mi wzglę­dem Hen­ry­ka się oka­za­ły.

Jest cza­sem w czło­wie­ku na­mięt­ność wy­sta­wie­nia się gor­szym niż się jest. Tę na­mięt­ność po­sia­dał Hen­ryk i te­raz pa­trzył z pew­ne­go ro­dza­ju przy­jem­no­ścią na od­wra­ca­ją­ce się od nie­go oczy Zosi, na zmarszcz­ką prze­cię­te czo­ło i usta ścią­gnię­te uczu­ciem dumy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: