- W empik go
Podlotek i inne nowele - ebook
Podlotek i inne nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 378 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cały dom w Borzycach oczekiwał przybycia młodego gospodarza, który po kilkoletnich studyach za granicą wracał na stałe w rodzinne progi. Matka, wdowa, pragnęła złożyć na jego barki ciężar pracy, który dotąd z trudem sama dźwigała; siostry, uwielbiające brata, widziały źródło niezmąconej radości w zamieszkaniu Michała pod jednym dachem z niemi, co trwać miało aż do chwili ożenienia się jego. Z tego powodu młodsza z sióstr, Renia, dorastająca panienka, nosiła się z myślą rozciągnięcia w koło Michała sieci intryg, któreby małżeństwo jego w jaknajdalszą odsunęły przyszłość. Renia utrzymywała, że kto ma w domu dwie siostry, temu żona jest zupełnie niepotrzebna. Uważała, że małżonkowie muszą choć czasem koniecznie sprzeczać się z sobą, więc już ona ofiarowywała się w każdej potrzebie stanąć Michałowi do sprzeczki, gdy starsza siostra miała spełniać rolę kapłanki domowego ogniska i anioła pokoju.
Obie za matką wybiegły na ganek, gdy turkot kół oznajmił zbliżanie się oczekiwanego gościa.
Matce, niemłodej i posiwiałej już kobiecie dwie grube łzy stoczyły się po policzkach na widok syna wyskakującego z wózka i biegnącego ku niej. I on był wzruszony całując ręce matki i czując jak jej serce mocno biło gdy głowę jego do piersi tuliła.
– Mateczko, dosyć! – odezwał się dźwięczny głos z boku. – Oddaj nam już Michasia.
I Renia rzuciła się bratu na szyję.
– Widzisz, już nie bardzo na palce wspinać się potrzebuję, żeby dosięgnąć do ciebie i już się nic a nic nie boję starszego brata!
– To znaczy, że Benjaminka tak się już stała doskonałą, że o żadnej naganie nawet mowy być nie może! Jak się masz, Zosiu!
Starsza siostra stała na boku, czekając aż na nią przyjdzie kolej, ale piękne jej, niebieskie, spokojne oczy, śledziły każde poruszenie się brata z wyrazem przywiązania, uwielbienia prawie. W uścisk, który dała bratu, widocznie kładła duszę całą.
– Nareszcie cię mamy – rzekła wzruszona – długo nam było czekać na ciebie, ale teraz jesteś nasz… nasz! Ty nie wiesz co to za niepokój, mieć cię o mil tyle.
– Proszę tylko państwa żadnych smutnych rozpraw nie rozpoczynać – mówiła Renia. – Teraz gdy Michaś między nami, poco rozpamiętywać dawne niepokoje? Teraz jest epoka szczęścia, wesołości! Ale Zosia zawsze się smuci, nawet powieści wesołych nie lubi… Co to, i Michaś ma łzy w oczach? Nie rozumiem czego tu płakać kiedy ludziom jest wesoło! Chyba, że jesteś głodny; głód usposabia do smutku.
– Wiesz, mateczko, że Benjaminka miała dobry pomysł. Jam doprawdy głodny. Pięć mil bez popasu i studencki żołądek! Bo ja już mogę nie być studentem myślą, marzeniami, doświadczeniem, ale miewam jeszcze studenckie głody!
– Zaraz ci każę podać jeść.
Pani Omniewska poszła w głąb domu, by wydać stosowne rozporządzenie. Rodzeństwo zostało same.
– Po tak długiem niewidzeniu tyle jest do powiedzenia i taki natłok myśli – rzekła Zosia – że nie wiadomo od czego rozpocząć.
I patrzyła na brata jakby chciała wzrokiem to wszystko powiedzieć, co do ust się cisnęło.
– Ale zawsze od czegoś zacząć trzeba – ozwała się energicznie Renia. – Mieć dużo do powiedzenia i milczeć?
Nie daleko tym sposobem zajdziemy! Już i wyrocznia delficka lepiej się do rzeczy brała.
– Renia widocznie historyi greckiej się uczy – rzekł Michał, patrząc z upodobaniem na młodszą siostrę.
– Ah, żebyś wiedział czem nie napełniają mojej głowy! I zawsze straszą mnie tobą! "Co to Michaś powie, gdy się dowie; co to Michaś powie, gdy się przekona, że ty nic nie umiesz; gdy zobaczy, że ty żadnych nie robisz postępów"… Najwięcej znęca się nademną Zosia. Ty mnie będziesz bronił Michasiu, prawda?
– Boję się, że my z niej nigdy poważnie myślącej osoby nie zrobimy – ozwała się Zosia.
– Eh, zobaczysz, gdy się we dwoje weźmiemy do rzeczy, to jeszcze z roztrzepanej Reni uczoną Reginę uczynimy – odparł, śmiejąc się Michał.
– Łaski! – zawołała Renia. – Jeżeli można, nie róbcie ze mnie uczonej! Ile razy Zosia zabiera się do tłumaczenia, jak nauka jest mi potrzebna, lub gdy mi mówi kazanie o obowiązkach kobiety, tyle razy zdaje mi się, że mnie wtłoczyli w prasę i coraz mocniej zakręcają śrubę, która mnie przygniata. I powiadam ci, że pomimo takiego prasowania, Zosia nigdy żadnej esencyi ze mnie nie wyciśnie.
– Nikt, moja droga, nie robi wina z niedojrzałych winogron – odpowiedział Michał – ale za rok to i nasza Benjaminka inaczej mówić i myśleć będzie.
– Za rok? Za rok będę miała lat szesnaście i pół. Prawda, że w szesnastu latach dawniej panny szły za mąż?
– Co ci się po głowie plącze, Reniu? – zapytała Zosia z niezadowoleniem.
– Mama mówiła, że nasza prababka w piętnastu latach za mąż poszła. Tylko prawda, Zosię pierwej wydać trzeba.
– Ah, moja Reniu, nie myśl, proszę cię o moim losie. Co zaś do twojego zamążpójścia, jestem zupełnie spokojna; niktby nie chciał takiego jak ty trzpiota, choćby nawet było we zwyczaju tak młodo iść za mąż.
– Zwijam żagle, bo burza nadchodzi! – zawołała ze śmiechem Renia i jak ptak przestraszony zerwała się i uciekła z pokoju.
– Ja się doprawdy o nią boję – ozwała się po chwili Zosia – prawda, że ma dopiero lat piętnaście, ale pomimo niezaprzeczonych zdolności, które posiada, zdrowego rozsądku nie okazuje nigdy, gdy się go od niej oczekuje, choć go ma niekiedy; a zdumiewający wówczas, gdy się tego najmniej spodziewać można. Przytem nadmiar życia, roztrzepania, niezwalczonej niczem fantazyi. Żeby nie stać wiecznie na straży, popełniłaby tysiące szaleństw. Ona nic nie przesadziła, mówiąc o prasie; ją krępuje wszystko co jest zwyczajem, co jest rutyną i często porównanie z rumakiem gryzącym wędzidło do myśli mi się ciśnie.
– Ale te jej pretensye sa zawsze tem, czem były i zasadzają się na pragnieniu swobodnego bujania, wolności, bezobowjązkowości? – zapytał Michał.
– Naturalnie dotąd tak jest, ale co jej może przyjść do głowy później? Naprzykład dziś mówi o małżeństwie w szesnastu latach. Na naszą biedę – zanosi się na bardzo piękną dziewczynę.
– Śliczna, uważałem to z przyjemnością; bo jeżeli cię to smuci, Zosiu, mnie to cieszy. Jest to zawsze bogactwo, nawet dla nas, którzy na nią patrzymy i rozkoszujemy się jej wdziękiem.
– Mnie to smuci w istocie – odparła Zosia – bo choć piękność jest skarbem niezawodnie, ale jest też niebezpieczeństwem dla tak żywego stworzenia.
Gdy Zosia tych słów domawiała, pani Omniewska zbliżyła się do rozmawiających.
Pewno Zosia już ci się skarży na Renię – rzekła. – Sądzę, że obawy jej są przesadzone. Renia jest rozpieszczona przez nas wszystkich, żywa, nie dość pilna w nauce, ale się utemperuje. Charakter ma najlepszy, serce gorące i wiele naturalnego dowcipu i rozsądku.
– Mama ją psuje – odpowiedziała Zosia – błędów jej nie widzi i nie bierze tego w rachubę, że dziś już nie wystarcza młodej panience nauka, jaka dawniej za dostateczną uważana była; dziś trzeba się uczyć i więcej i gruntowniej.
– To też Renia wiele na swój wiek umie – broniła się matka.
– A, mamo! ona wiele nachwytała, nie można jej złapać na grubej nieświadomości, ale dobrze nie umie nic i ma wstręt do pracy, która jedynie do czegoś doprowadzić może.
– Bo to jeszcze dziecko – wtrącił Michał – i może Zosię dobre chęci dla siostry za daleko unoszą. Jednak, aby uniknąć smutnych myśli, wedle jej teoryi, chodźmy do jadalnego pokoju. Może się tam znajdzie jaki kotlet z owego cielca, którego tu zabić musiano na przybycie marnotrawnego syna.
* * *
– Michasiu – rzekła nazajutrz Renia, biegnąc do ogrodu za bratem, który tam wyszedł po śniadaniu dla wypalenia cygara – bardzo ważna myśl przyszła mi do głowy.
– Cóż wynalazek jaki? – zagadnął brat, z przyjemnością patrząc na rumianą, śliczną twarzyczkę, zwróconą ku sobie i na czarne oczy, wyrażające silne przeświadczenie o ważności rozpoczętej rozmowy.
– Bardzo poważna myśl i obawa uzasadniona zupełnie. Tobie może to nigdy do głowy nie przyszło, ale ja tak nad tem rozmyślałam, że lękam się bardzo czy panna Łoczkowska będzie ze mnie zadowolona, bo zdaje mi się, że nie umiem lekcyi… ale to mnie naprawdę martwi…
– Cóż takiego?
– Mój Michasiu, mnie się zdaje, że Zosia zostanie starą panną.
Po wygłoszeniu tych słów Renia spojrzała na Michała, śledząc wrażenie jakie wywołały.
– Ja się o to bardzo boję – ciągnęła dalej poważnie – ona ma już lat dwadzieścia sześć i nikt się o nią nie stara. Przecież zadaniem kobiety jest być żoną i matką.
Na te słowa, wychodzące z ust dziecinnych Reni, Michał wybuchnął śmiechem niepowstrzymanym, którego się wstydził, a ktory się jeszcze zwiększył gdy twarzyczka Reni przybrała wyraz oburzenia i zadziwienia. Wreszcie wśród tych objawów wesołości Michał zapytał siostry, kto jej o takiem powołaniu kobiety powiedział.
– Zosia, sama Zosia to powiedziała!
– Kiedy tak, to muszę wierzyć, ale jakaż na to rada? Sama powiedziałaś, że się nikt o Zosię nie stara.
– Ja właśnie mam radę. – Ty masz radę?
Śmiech Michała wszczął się znowu.
– Tak, posłuchaj mnie tylko. Zosia przeszłej niedzieli widziała w Józwowskiej Woli pana Henryka Brzemickiego. Wrócił on temu dni kilka do domu po skończeniu uniwersytetu. Rozmawiał dużo z Zosią i słyszałam jak potem mówiła mamie, że rzadko kiedy spotyka się tak pięknego jak on, młodego człowieka. Otóż trzeba żebyś był u niego, żebyś go tu zaprosił a zobaczysz, że mu się Zosia podoba.
Michał śmiać się przestał.
– Nie wiedziałem – rzekł Michał – że Henryk wrócił, ale nie myślę go tu zapraszać, tembardziej jeżeli Zosia mu się podoba. W takie rzeczy nigdy mieszać się nie trzeba i lepiej zrobisz Reniu, ucząc się dokładnie lekcyj twoich, niż myśląc o zamażpójściu siostry. Zosia jest szczęśliwa. Czy widziałaś ją kiedy znudzoną lub kwaśną? Pracuje, matce pomaga w gospodarstwie, uczy się, czyta, zawsze zajęta i pewno innego losu nie pragnie. Czy myślisz, że małżeństwo jest takiem szczęściem?
– O, wielkiem! – odrzekła Renia z przeświadczeniem. Michał znowu śmiać się zaczął.
– Skąd to wiesz? Czy ci to także Zosia powiedziała?
– Nikt mi tego nie powiedział, ale jeżeli wdowy idą powtórnie za mąż, a wdowcy się żenią… Musi to być szczęściem, kiedy próba nic odstręcza.
– Przeciwko wywodowi nic nie mam i muszę przyznać, że jest logiczny, ale czy przyznasz mi słuszność, gdy ci powiem, że Zosia ma więcej rozumu od ciebie i sama sobie radzić potrafi?
– Więcej rozumu odemnie ma z pewnością, jednak radzić jej trzeba. Ona sama nigdy nie śmiałaby prosić cię o zaproszenie tu pana Brzemickiego.
– Dlaczego?
– Bo jest coś w człowieku, co mu przeszkadza prosić o to, czego bardzo pragnie. Ja naprzykład bardzo pragnęłam mieć rekreacyę we czwartek, ale że panna Łoczkowska mówiła mi przez całą godzinę o szczęściu, jakiego się doznaje, gdy się pracuje, więc nie chciałam wpadać z fałszywym akordem i dać jej poznać, żem nic z jej przemowy nie skorzystała. Na zapytanie czy chcę mieć rekreacyę, miałam wielką ochotę odpowiedzieć: "chcę", a jednak powiedziałam: "jak pani chce". I Zosia tak sobie wmówiła, że praca uszczęśliwia, że nigdyby ci nie powiedziała: "chciałabym pójść za mąż" chociaż jestem przekonana, że ona pragnęłaby mieć swój dom własny i swoją rodzinę.
– Pomówię z nią o tem – rzekł zadumany nieco Michał… – i powie mi prawdę, a ty moja swatko idź do panny Łoczkowskiej, która na ciebie z niecierpliwością czeka, i oto patrz, nawet cię szuka.
Renia pobiegła w stronę zbliżającej się nauczycielki, poszła z nią do pokoju szkolnego, ale, niestety, lekcyi dnia tego nie umiała, a podczas perory, którą to wywołało, myślała, co też Zosia Michałowi na jego zapytanie odpowie.
Michał tymczasem poszedł szukać Zosi, której przy śniadaniu nie widział. Znalazł ją zajętą gospodarowaniem. W białym fartuszku przypasanym na ciemnej sukni Zosia wyglądała trochę na zakonnicę. Była pewna surowość w jej ruchach i rysach; włosy uczesane gładko i starannie, nie miały w sobie nic z tego artystycznego nieładu tak modnego w naszych czasach; cała jej postać oddychała spokojem, umiarkowaniem i gdyby ją dłuto rzeźbiarza było z kamienia urobiło, mogła była służyć za boginię obowiązku. Głosu nigdy nie podnosiła, a jednak cała służba posłuszna była jej skinieniu, gdyż umiała wymagać, nie przeciążając nigdy. Godziny dnia były dla niej tak wyliczone, że żadna nie przechodziła bezużytecznie. Od zajęć gospodarskich Zosia przechodziła do pracy nad własnym umysłem i stała się z niej prawie doskonałość kobieca, mogąca zadowolić najwybredniejsze wymagania. Z Michałem, od którego o rok starszą była, łączyła ją od dzieciństwa przyjaźń i sympatya najżywsza. Usposobienia ich były bardzo podobne, choć Zosia miała więcej energii, praktyczności i siły od brata.
– Gdy skończę moje domowe zajęcia – rzekła mu – może zechcesz pójść ze mną Michasiu a oddam ci książki rachunkowe i zapoznam cię z interesami, które wraz z mamą rade będziemy oddać w twoje ręce.
– To już jutro, moja Zosiu; pozwól mi dziś popróżnować, rozejrzeć się, mieć jeszcze iluzyę, że jestem na wakacyach. Czy wiesz jaką miałem dziś rozmowę z Renią? Przyszła do mnie ze zwierzeniem… Odpowiedz mi na zapytanie, które ci uczynię. Boję się trochę, czy się nie rozgniewasz…
– Nie unikam żadnego zapytania od ciebie i na każde gotowa jestem odpowiedzieć.
– Tak, ale ja teraz nie śmiem…
– Nie śmiesz? Dlaczego? Przecie zawsze byliśmy z sobą na stopie zupełnej szczerości.
– Odpowiesz mi zupełnie otwarcie?
– Najzupełniej.
– A więc, Zosiu, w życiu każdego człowieka miłość musi podobno odegrać swoją rolę… podobno w piersi młodych panien jest pragnienie życia pełniejszego, jakiem jest życie wśród własnej rodziny. Gzy ty masz to pragnienie?
– Odpowiem ci szczerze. Jeżeli myślę o przyszłości, to przypuszczam zawsze, że kiedyś będę miała rodzinę własną; ale pragnienia żywszego zmiany losu nie doznaję, bo nie kocham nikogo. Gdy byłam bardzo młoda, podobał mi się ktoś… lecz upodobanie to nie dojrzało na miłość w mem sercu. Ów ktoś ożenił się, choć okazywał mi wiele sympatyi, a ja, zobaczywszy jego żonę, pospolitą i brzydką, ale bogatą, sama zaczęłam szydzić z mej skłonności, która, jak ci mówiłam, nigdy na miłość nie wyrosła. Od tego czasu miałam wprawdzie jeszcze dwóch starających się, ale sam wiesz, czy można było ich pokochać lub przyjąć, choćby rozsądkiem kierując się. Oto masz moją spowiedź szczerą i widzisz, że nie było mi ciężko uczynić ci ją. Ale cóż ci mówiła Renia?
– Mówiła mi, że ci się nadzwyczaj podobał Henryk Brzemicki.
– Ah, cóż to za dziewczyna, ta Renia! Zastałyśmy go rzeczywiście w Jozwowskiej Woli przeszłej niedzieli; rozmawiał ze mną dużo, o ciebie się dopytywał i podobał mi się bardzo, tak jednak, jak mogłaby mi się naprzykład podobać panna Brzemicka, gdyby istniała. Jest rzeczywiście tak przystojny jak się mało ludzi spotyka i w rozmowie nadzwyczaj przyjemny. To wszystko jednak nie dowodzi jeszcze, abym miała w nim na pierwsze wejrzenie zakochać się.
– Ani na drugie, moja Zosiu. Byłbym bardzo nierad, gdybyś taki wybór zrobiła.
– A to dlaczego?
– Bo Henryk nie jest człowiekiem godnym ciebie. Ja go bardzo lubię i mam nawet wiele słabości do niego; ale powierzać mu moją siostrę, a, to co innego! Jest on sympatyczny ale bez wyższej wartości, bardzo lekki, zbyt tkliwy na wdzięki kobiet, i to kobiet bez wyboru, słowem, Zosiu, byłbym bardzo nierad…
Rozmawiali, chodząc po ogrodzie, i w tej chwili z za szpaleru ukazała się im Renia.
– Doprawdy? – zawołała Renia – pan Henryk nie jest godzien szacunku!
– Moja Reniu – rzekła z niezadowoleniem Zosia – podsłuchiwanie jest najwyższą niedelikatnością i dowodem najgorszego wychowania!
– Ależ ja wcale nie podsłuchiwałam – protestowała Renia. – Za szpalerem, w murawie, zbierałam stokrotki i mimowoli słyszałam coście mówili. Cóżem winna, że nie jestem głucha!
Z rumieńcem oburzenia na policzkach dziewczyna wyglądała prześlicznie. Gniew zapalił iskry w jej czarnych oczach.
– Wszyscy mnie wiecznie podejrzywają! – zawołała z żalem Renia.
Michał wziął ją w objęcia.
– Moja biedna siostrzyczko! – rzekł serdecznie. – Ja cię wcale nie podejrzywam.
– Idź Reniu – ozwała się Zosia – wszak to godzina gry na fortepianie, a ty sobie chodzisz po ogrodzie!
Gdy Renia odeszła, Zosia zwróciła się do Michała:
– Zmiłuj się, Michasiu, nie psuj jej. Zbytnia łagodność mamy i tak ją uzuchwala.
– Mam do niej ogromną słabość i nie mogę napatrzeć się na jej prześliczną twarzyczkę – tłumaczył się Michał.
– Dobrze powiedziałeś, to prawdziwa słabość przebaczać komuś brak obowiązkowości dlatego że ładny!
– Ach, Zosiu, wieleż to rzeczy przebacza się ludziom dlatego! Jestem kontent, że mnie natura brzydkim dostatecznie stworzyła, bo nie lubiłbym pobłażania dla siebie z powodu mej piękności.
– Renia przerwała nam rozmowę – wtrąciła z niejakiem wahaniem się Zosia – i nie skończyłeś twojej filipiki przeciw Brzemickiemu.
– Owszem, skończyłem ją. Nic więcej nad to, co powiedziałem, nie mam mu do zarzucenia, ale i tego dosyć. Jestem rad, że na samym wstępie znalazłem sposobność ostrzeżenia cię. Straciłem go wprawdzie z oczu od lat trzech, bo i wakacye przepędzał u wód z rodzicami, ale lekkość jest wadą, z której człowiek z trudnością się poprawia; a jabym dla ciebie żądał doskonałości w mężu.
– Tak jak ja w twojej przyszłej żonie. Ale chodźmy do mamy. Nie wychodzi na wieczorną rosę a tęskni do jedynaka swego.
– To, że sobie Henryka na szwagra nie życzę, nie przeszkadza mi się serdecznie radować z tego, że go po długiem niewidzeniu zobaczę. Któregokolwiek dnia pojadę do Józwowskiej Woli.
* * *
W parę dni potem do Borzyc przyjechał Henryk Brzemicki. Nie wiedział, że Michał był już w domu i chciał tylko złożyć wizytę paniom. Ucieszył się niezmiernie, zobaczywszy dawnego kolegę, wychodzącego na jego spotkanie.
– Michaś! – krzyknął z radością. – To najprzyjemniejsza niespodzianka, jaka mnie dziś spotkać mogła! Patrzcie! Ten człowiek ma wąsy naprawdę! Nic nie wiedziałem, że już powróciłeś! Panna Zofia mówiła mi, że się jeszcze w tym tygodniu ciebie nie spodziewa. Mój drogi, co to się stało z naszemi marzeniami! Ty miałeś być profesorem; ja adwokatem, tymczasem Obadwaj siedzimy na ojcowskim zagonie. To już natura prawdziwie piastowska. Tyś może zmuszony okolicznościami, ale ja dobrowolnie to a nie inne rzemiosło obrałem. Natura ciągnie wilka do lasu…
– Jakie to dobre były te czasy, któreśmy razem spędzili w Lipsku.
– To były owszem złe czasy! Jaki ze mnie był wtedy łobuz! Jestem teraz zupełnie innym człowiekiem.
– Nic się nie zmieniłeś.
– Ciało pozostało Ezawa, ale dusza jest Jakóba. Z jednej tylko rzeczy nie mogłem się wyleczyć, to z wesołości. Śmiech uważam za osłodę życia.
– Przypominasz mi Renię. Przepraszam za porównanie cię z dzieckiem.
– Renię? Co to za Renia?
– Zapomniałeś, że mam siostrę młodszą, która tak się nazywa.
– Ach, prawda! Wszak Renia to musi być jeszcze mała dziewczynka?
– Piętnaście lat.
– O, to już podlotek. Nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Była to pierwsza wizyta Henryka po wielu latach w Borzycach i pani Omniewska, chcąc okazać największą grzeczność synowi dawnych przyjaciół, witała go serdecznie i wraz z Zosią nie opuszczała salonu, gdzie go przyjęła. Choć Michał był tam także obecny, jednak rozmowa toczyła się głównie między Henrykiem a Zosią. On pragnął gorąco poznać do gruntu położenie kraju, usposobienie włościan, których ona znała dokładnie; oboje ożywieni byli najlepszemi chęciami dla społeczeństwa, marzyli o wywieraniu wpływu na oświeceńszą część sąsiadów przez założenie czytelni, mówili o wzrastającej z zadziwiającą szybkością namiętności do czytania, o piśmiennictwie, nowych wydawnictwach… Czas zeszedł im szybko, jak schodzi zawsze ludziom, którzy potrafią żywe uczucie wlewać w rozbierane kwestye.
Zosia, patrząc na Henryka, przypomniała sobie rozmowę z bratem i jego obawy co do możliwego upodobania, jakie powziąćby mogła dla młodego sąsiada. Drażniła ją myśl, że między nią a Henrykiem istniała zapora niezadowolenia braterskiego i mimowoli, chcąc dopatrzeć błędów, widziała tylko przymioty. Towarzystwo wśród żywej rozmowy przeszło do jadalnego pokoju.
Gdy już miejsca były zajęte, we drzwiach ukazała się panna Łoczkowska, a za nią wyjrzała ciekawa para oczu czarnych, szukająca gościa, który od dwóch godzin był przedmiotem rozmyślań młodej główki.
– Droga pani, ja muszę pójść do salonu, muszę go zobaczvć – mówiła w szkolnym pokoju Renia do panny Łoczkowskiej – Zosia powiedziała, że jest bardzo piękny…
– Ale co cię to może obchodzić, moja Reniu? Dajmy na to, że jest piękny, to i cóż tego?
– Aha, czyby pani siedziała tu spokojnie gdyby w salonie znajdował się jakiś portret, zrobiony przez sławnego malarza? A przecie żywy człowiek ciekawszy od malowidła. Ja umieram z ciekawości… Żeby mi pani pozwoliła tylko zajrzeć przez portyerę!
– Nie pozwolę na to i proszę żeby więcej o tem dzieciństwie nie było mowy.
Głos panny Łoczkowskiej brzmiał poważnie i Renia nie śmiała się sprzeciwiać. Wzięła się do czytania, lecz godziny herbaty wieczornej oczekiwała z niecierpliwością i gdy przyszła nareszcie, cała jej ciekawość widniała w oczach, które utkwiła w Henryku.
Nastąpiła prezentacya.
– To Renia? panna Renia? – rzekł Henryk ze zdumieniem. – Nie myślałem że tak wyrosła.
Pomyślał, piękniejszego podlotka nie widział w życiu i choć dalej prowadził rozmowę z Zosią, czuł, że oczy Reni spoczywają na nim.
Renia milczała lecz ruchy jej zdradzały żywe zajęcie, wreszcie pod wpływem zachcianki, a zachcianki były dla niej prawem, wstała spiesznie i zbliżywszy się do Michała pochyliła się nad nim.
– Prawdę mówiła Zosia – rzekła mu do ucha. – Pan Brzemicki jest bardzo piękny. "Taki ładny jak lanszaft" jakby powiedziała Antonina.
Nikt prócz Michała nie słyszał słów Reni, ale zarówno matka jak młody gość patrzyli na nią. Jedna tylko Zosia, bojąc się jakiego wybryku ze strony młodszej siostry, nie chciała na nią ściągać uwagi Henryka i umyślnie nie spojrzała w jej stronę. Renia, podniósłszy głowę, poczuła, że jest ce – lem uwagi towarzystwa. Spojrzała z przestrachem na Henryka, gdyż przyszło jej na myśl, iż mógł ją był słyszeć i spłonęła owym zabójczym rumieńcem podlotków, który oblewa nietylko ich policzki ale nawet czoło i szyję. Spuściła oczy: przez chwilę stała jak winowajczyni, potem podług zwyczaju, od którego nie odstępowała w żadnem niebezpieczeństwie, uciekła nagle z pokoju.
Henryk nie wyrzekł ani słowa, lecz na jego twarzy zabłysł wyraz zadowolenia i zaciekawienia, jakie wywołuje przyjemne zjawisko, spojrzawszy jednak na Zosię i dostrzegłszy w jej wzroku surowość i naganę, ozwał się, by ukryć małe zmieszanie, które nim owładnęło:
– Jak to dzieci prędko rosną!
– Za prędko – odparła Zosia, pomyślawszy, że Renia w ciele dorastającej panienki miała duszę zbyt dziecinną.
Henryk słowa te przypisał innej myśli. Posądził Zosię o zazdrość dla tego prześlicznego stworzenia, które wdziękiem swej uroczej twarzyczki gasiło dojrzałe już powaby Zosi. Żal mu się zrobiło tej starszej siostry tak pełnej rozumu i najszlachetniejszych dążności, której zalety mógł zatrzeć w umyśle niejednego taki rumieniec, jakiego był przed chwilą świadkiem.
– Zdaje mi się – rzekł – że panna Regina jest właśnie w owym wieku niewdzięcznym, który stanowi rozpacz matek, jest to podobno wiek niezgrabności…
– Renia tak wiele ich popełnia – wtrącił Michał.
– Wiek najniekorzystniejszy dla powierzchowności.
– Niezawodnie – rzekła Zosia, myśląca zawsze o uchronieniu Reni od admiracyi młodych mężczyzn, mogącej napełnić dziewczynę próżnością. – Renia jest właśnie w takim wieku niewdzięcznym.
Henryk tymczasem "czuły na wdzięki kobiet", jak to był Michał powiedział Zosi, dałby był wiele, żeby naprzeciw niego ukazała się była znowu owa istota niezgrabna, w niewdzięcznym wieku będąca, którą wszyscy krytykowali, choć nikt z obecnych jednego słowa szczerego w tej mierze nie wyrzekł. Renia nie ukazała się już więcej, ale gdyby Henryk był dobrze obserwował szparę drzwi niedomkniętych, byłby tam zobaczył iskrzącą się źrenicę i byłby wiedział że żadne słowo, wyrzeczone w tej chwili, nie uszło ucha ciekawego podlotka.
Wszakże zapuszczono się znowu w zawiłości bardzo poważnej rozmowy, gdyż Zosia nigdy, nawet za najmłodszych swych lat innej nie rozumiała. Żart bawił ją przez chwilę, lecz następnie zaraz ją męczył, a ucinkowa wojenka, jaką niektóre panny tak zręcznie prowadzić umieją, była dla niej zupełnie nie znaną i niemożliwą przyjemnością. Brała ona zawsze wszystko na seryo, nie pojmowała mistyfikacyj, nic połowicznego nie leżało w jej charakterze, rozumiała tylko wszystko lub nic; do wykrętów nawet w żarcie nie była zdolną. Miała naturę więcej męzką niż kobiecą i w tem może leżała tajemnica małego wrażenia jakie czyniła na mężczyznach. Szanowali ją, głosili jej pochwały, rozumniejsi spędzali z upodobaniem całe godziny na rozmowie z nią, lecz żywszego uczucia w żadnym, godnym jej mężczyźnie nie wzbudziła i prawdą było to, co powiedziała Michałowi, że ci co się o nią starali, nie mogli być przez nią przyjęci.
A Renia? Renia czy na szczęście, czy na niedolę swoją, posiadała to coś, nieujęte często i nieokreślone, co zawraca głowy męzkie. Kobiety patrząc na te istoty, otoczone zawsze, do których ucha szepczą się słowa wymawiane z mocno bijącem sercem, zapytują, co one w sobie mają, co tak bardzo podoba się. I odpowiedzi znaleźć nie mogą, bo wdzięk często nie w rysach, nie w dowcipie i rozumie się kryje, lecz jak woń kwiatu jest nieujęty, ale upajający i rozkoszny.
Biedna Renia! Po odjeździe Henryka wyłajano ją za nieoględne postępowanie. Mowa Michała przejęła ją nową zgrozą i wstydem, gdy potwierdziła w niej obawę, że Henryk mógł słyszeć to, co o nim na ucho powiedziała bratu. Spuszczone oczy Reni rozbroiły Michała.
– Darujmy już winę Benjamince – rzekł, łagodząc potok wymówek Zosi – ludzie mało uwagi na dzieci zwracają i Henryk pewno zapomniał już słów Reni, lub może ich nie słyszał wcale, co jest równie prawdopodobne.
– Może jest obdarzony nadzwyczajnym słuchem – rzekła Renia z niepokojem. – Czytałam niedawno, że pewien chory rozróżniał najlżejsze dźwięki i poznawał uchem chód znajomych na ulicy, którego odgłosu nikt z otaczających nie słyszał.
– Ale Henryk nie jest chory bynajmniej – odparł, śmiejąc się Michał.
– Był chory. Wczoraj mówił nam, że przechodził tak ciężki tyfus, iż wszyscy sądzili, że umrze. Może po tej chorobie została mu nadzwyczajna wrażliwość słuchu!
– To też, niech Benjaminka będzie na przyszłość bardzo ostrożna, żeby się przypadkiem z taką wrażliwością słuchu nie spotkać.
– A, to okropne kalectwo!
Renia jeszcze kładąc się do łóżka rozmyślała o prawdopodobieństwie takiego nadzwyczajnego słuchu. Niejasno przedstawiła się jej uwaga, że natura lubuje się często w nadzwyczajnościach.
– Jedni są głusi, a drudzy obdarzeni nadzwyczajnym słuchem – rzekła sobie z westchnieniem usypiająca filozofka.
* * *
– Wczorajsze napomnienia musiały na Reni uczynić wielkie wrażenie – mówiła nazajutrz panna Łoczkowska do Zosi – wzdychała wczoraj, kładąc się spać i więcej niż dziesięć minut po położeniu się usnąć nie mogła.
– O, to wiele daje do myślenia – rzekł, śmiejąc się Michał – boję się by nasza Benjaminka zbytecznie nam nie spoważniała.
– Michaś zawsze dla niej słaby – ozwała się Zosia – i pani trochę ją psuje.
– Nie psuję jej, lecz mam dla niej pobłażanie. Straciłabym wszelki wpływ nad nią, gdybym nie posiadała jej zaufania, gdyby we mnie nie przyjaciółkę, lecz surowego sędziego widziała. Ona dlatego tak boi się obrazić pana Michała, takby go chciała zadowolić, że widzi w nim pobłażliwość.
W tej chwili Renia wbiegła do pokoju.
– Mama już mi pozwoliła! – zawołała z żywością – ale czy się pani zgodzi? Moja droga pani!
I całowała pannę Łoczkowską zapamiętale.
– Odmawiam stanowczo, jeżeli nie wytłumaczysz się jaśniej i nie zapanujesz nad objawami swej czułości.
– Moja droga pani, pójdziemy dziś do lasu na czereśnie! Marysia powiada, że jest ich tam mnóstwo, a ja tylko takie owoce lubię, które sama zerwę!
– Benjamince, jak widzę, potrzeba dziś do szczęścia tych mdłych owoców, które w obecnej chwili stanowią rozkosz wszystkich włościan. Gajowy mówił mi dziś, że wszystko co młodego żyje we wsi, obsiadło drzewa czereśniowe w lesie. Pytał mnie czy na ten rabunek pozwolę.
– Pozwoliłeś?
– Przynajmniej nie zabroniłem. Będziesz w licznem towarzystwie! Żałuję, że nie mogę być świadkiem tej sławnej wyprawy, ale muszę dziś pojechać do gminy. Byłaby to bardzo daleka przechadzka, gdybyście panie chciały iść piechotą do lasu. Jeżeli więc panna Łoczkowską zgodzi się, każę wam zaprządz.
Wkrótce potem uszczęśliwiona Renia siedziała z panną Łoczkowską w odkrytym powozie, a spokojne, stare konie stajenne ciągnęły ją poważnie do lasu. Szły one powoli i nie po myśli Reni; zabierała się ona nawet usiąść na koźle obok furmana i wziąć na siebie jego obowiązki, lecz panna Łoczkowską stanowcze położyła veto. Przyjechano nareszcie do lasu, lecz trzeba było zatrzymać się na jego skraju i piechotą już puścić się w głąb. Renia z panną Łoczkowską szły wązką ścieżką i z początku nauczycielka okazała najlepsze chęci, towarzysząc wychowance w wycieczkach na prawo i lewo; z nachylonej przez nią gałęzi zerwała nawet kilka jagód, lecz pięćdziesięcioletniej osobie nie łatwo było podążyć wszędzie za krokami Reni, zrobiła więc z nią układ, że usiądzie na ściętym pniu a dziewczynce pozwoli poruszać się samej, lecz w takim tylko obrębie, w którymby się z łatwością, podniósłszy głos, porozumiewać mogły. Renia obiecywała śpiewać, żeby panna Łoczkowska ciągle wiedzieć mogła, w krórej stronie znajduje się jej pupilka.
– Widzi pani, a raczej słyszy pani – zawołała za chwilę Renia – oto siedzę już na drzewie i wybieram najpiękniejsze czereśnie do koszyka dla Michasia, aby go przekonać, że niema na świecie lepszego owocu. Niech się pani o mnie nie boi, trzymam się mocno, nie spadnę!
W istocie trzymała się mocno; usiadła na grubej gałęzi, obejmując jedną ręką pień a drugą chwytając drobne gałązki z owocem.
"Czterym lata wiernie stużył gospodarzowi, matusiu, gospodarzowi!"
zabrzmiała piosenka miłym, czystym, dziecięcym jeczcze głosem śpiewana.
Coś zaszeleściało. Zapewne panna Łoczkowska zaniepokojona zbliżała się. Ej, nie, wszystko ucichło; to się tylko Reni zdawało, a może zając, lub lis, przebiegając, poruszył gałązki krzewów pod jej stopami. Śpiewała dalej, zrywając czereśnie. Nagle chcąc się nachylić, by zbliżyć ku sobie oddaloną gałązkę, zaczepiła niezręcznie o koszyk i cała praca jej na nic! Czereśnie rozsypały się po mchach leśnych i wrzosach; koszyk zawisł na krzaku tarniny.
Renia byłaby załamała ręce, gdyby nie to, że się pnia trzymać musiała, lecz piosenka urwała się. Otworzywszy usteczka dziewczyna patrzała na wywrócony koszyk, gdy nagle jakaś ręka wydobyła go z tarniny i podniosła w górę.
– Pusty – rzekł Henryk Brzemicki, który już od niejakiegoś czasu stał w pobliżu – ani jedna jagódka w nim nie została. To kara za plądrowanie cudzych lasów.
– Michaś pozwolił mi… i mama – zawołała zmieszana Renia.
– Zrywać owoce w moim lesie?
– Czy to las pana? Ja nie wiedziałam…
– Oto jeden z kopców granicznych.
– Przepraszam, to przez nieświadomość…
– Eh – rzeki Henryk na widok zmieszania dzieweczki – ptakom wolno gwałcić wszelkie prawa własności i mogą sobie śpiewać na każdem drzewie. Czy dla słowików są kopce graniczne?
– Pan słyszał moje śpiewanie z daleka – zapytała spiesznie Renia, pragnąca sprawdzić czy Henryk dotknięty jest rzeczywiście kalectwem zbyt ostrego słuchu.
– O, z daleka. Głos rozchodzi się po lesie…
– Pan ma bardzo dobry słuch?
– Bardzo dobry.
Renia na to wyznanie oblała się znowu takim ognistym jak wczoraj rumieńcem i spłoszona, chciała co najprędzej opuścić drzewo. Zsuwała się zeń prędko, a Henryk widząc, że zamierza skoczyć z wysoka, wziął dziewczynkę w pół i postawił ją na ziemi. Renia porwała się do ucieczki, lecz Henryk zagrodził jej drogę.
– Niech pani nie ucieka! Pomogę pani napełnić ten koszyk.
– Więc pan się na mnie nie obraził? – zapytała Renia, podnosząc nieśmiało spuszczone oczy.
– Za plądrowanie mojego lasu?
– Ale nie, za "wczorajsze".
Henryk spojrzał na zarumienioną twarzyczkę i oczy, które obserwować się zdawały końce bucików, widniejących z pod krótkiej, dziecinnej jeszcze sukienki i przyszła mu ochota wybadania, co to była ta obraza za "wczorajsze".
– Niech pani sama osądzi czy mam prawo być obrażonym lub nie.
– Bo widzi pan, "landszaft", to tak mówi zawsze Antonina, nasza panna służąca. Ja nie chciałam powiedzieć, że pan jest jak krajobraz…
Henryk śmiał się serdecznie. Miał niezmierną ochotę wziąść dziewczynkę w objęcia i ucałować oba rumiane policzki, tak, jak się ma zawsze ochotę uściskać piękne dziecię, ale to był już podlotek… nie można było takiej fantazyi dogodzić.
– Niech pani jednak przyzna – ozwał się – że to przecież była obraza i należy mi się zadosyćuczynienie.
– Zadosyćuczynienie, czyli poprawa; tak stoi w katechizmie. Ja też się poprawię i wiedząc, że pan ma taki zaostrzony słuch, nigdy przy panu szeptać nie będę! Ale jabym chciała panu powiedzieć…
– Niech pani mówi. Ja zachowam ścisłą tajemnicę i przed mamą…
– I przed Michasiem, a szczególniej przed Zosią… O, przed Zosią koniecznie!
– Koniecznie! powtórzył Henryk.
– Widzi pan, ja powiedziałam, że się pan Zosi podoba, ot tak sobie, na domysł. Ona tylko mówiła, że pan jest bardzo piękny, nic więcej, a ja sama sobie wymyśliłam, że pan jej się podoba. Michaś bardzo się na mnie gniewał i z Zosią mówił o tem…
– Aa…
– Ale to tylko mój wymysł… bo ja niewiedziałam co tam Michaś myśli, a chciałabym żeby Zosia wyszła za mąż.
– I pani mnie sobie za szwagra wybrała. Należy mi tylko być wdzięcznym pani. Ja na pokrewieństwo między nami przystaję. Belle soeur! – dodał, biorąc rączkę Reni.
– O, nie, nie, o tem mowy być nie może. Michaś nie chce!
Henryk puścił rękę Reni.
– Nie chcę więcej zwierzeń – rzekł – już pani przebaczyłem zupełnie, a teraz chodźmy nazbierać jagód. Boję się by pani nie spadła z drzewa, jeżeli zamierza pani w ten sam sposób dopełnić zbioru.
– Ah, dobrze, dobrze, pan mi będzie przychylać gałęzie. To przyjemnie być takim wysokim jak pan… prawda?
– Jeżeli to jest przyjemność, to jedna z najmniejszych.
– O, ja lubię wysokie osoby!
– Szczególniej przy rwaniu owoców. Oto jest znowu osypana owocem czereśnia.
Henryk wyciągnął rękę i przychylał gałęzie Reni, lecz w cienistym lesie drzewa zwykle w górze mają tylko owoce i koszyczek się nie napełniał.
– Czyby pan nie mógł wejść na to drzewo? – rzekła Renia – u góry mnóstwo najpiękniejszych owoców.
– Drzewo ma cieńkie gałęzie – odparł Henryk – a ja jestem ciężki.
– A ja właśnie słyszałam – rzekła prędko Renia że pan bardzo lekki.
Henryk spojrzał jej w oczy, jakby chciał głębi jej myśli dopatrzeć i rzekł z odcieniem goryczy, którego Renia nie dostrzegła:
– To Michaś mówił pannie Zofii, nieprawdaż?
– Ah – zawołała Renia, zajęta własną myślą – może pan mi to powie nareszcie, bo pytałam wszystkich w domu i nikt mi tego nie chciał objaśnić. Co to znaczy: "Zbyt tkliwy na wdzięki kobiet i to kobiet bez wyboru?"
Henryk znowu milczał przez chwilę, patrząc na Renię badawczo.
– To znaczy, panno Regino – rzekł wreszcie – że człowiek, o którym była mowa, choćby panią chciał wybrać za żonę, nie zasługuje na zaufanie i pani na męża przyjąć go nie może.
– Dlaczego?
– Widać ma wielkie wady.
– Jest bardzo zły?
– Jest zły.
Renia spojrzała na towarzysza ze strachem.
– Trzeba już wracać – rzekła prędko i zawróciła w stronę, gdzie panna Łoczkowska czekała na nią.
Henryk spojrzał ze smutkiem na oddalającą się dzieweczkę, lecz nie zatrzymywał jej i ani słowa na pożegnanie nie wyrzekł. Ze spuszczoną głową, poszedł leśną ścieżką w stronę przeciwną. Głęboka zmarszczka zarysowała się na jego czole. Zrozumiał on teraz wszystko i tak był świadom, jak gdyby był słyszał rozmowę Michała z Zosią.
– Więc on się tak bardzo lęka – rzekł sobie z goryczą – pamięta mi moje dawne miłostki i ma mi je tak bardzo za złe! Zawsze był śmiesznie surowy i dla siebie i dla innych! Ale niech będzię bez obawy… jego siostra może też być spokojna; nie będzie miała nigdy wyrzutu, że przez nieszczęśliwą miłość dla niej cierpię!
Po chwili Henryk uspokoił się nieco i pomyślał:
– Nie dziwię mu się zresztą. Rzeczywiście zanadto lubiłem zmianę, a to dla przyszłego męża niedobra rekomendacya.
* * *
W Borzycach, od dawien dawna, dożynki obchodzone bywały bardzo hucznie. Nietylko wieś brała w nich udział, sąsiedzi byli też zawsze proszeni w ten dzień na obiad późny, po którym przypatrywano się wesołości włościan i chodzono po pięknym borzyckim ogrodzie. I tym razem pani Omniewska chciała zachować zwyczaj wprowadzony od dawna i ostatniej niedzieli sierpnia liczne towarzystwo zebrało się we dworze; daleko liczniejsze przed dworem.
Część obszernego dziedzińca służyła za salę balową, inna zaś część zastawiona była stołami, czekającymi na biesiadników. I towarzystwo przyjmowane w salonie zwykle jadało obiad w ogrodzie. Stał i tam teraz stół, którego zastawa wskazywała, że mieli przy nim zasiąść goście mniej liczni, ale wykwintniejsi od tych, którym przyjęcie na dziedzińcu przygotowano. Służba uwijała się brzęcząc talerzami i sztućcami, a od dworu, aleją lipową, szły pary jedna za drugą, tworząc malowniczy korowód. Panny i młode mężatki były ubrane lekko i jasno; istne motyle wśród letniego słońca, kwiatów i zieleni. Pary usiadły przy stole obok siebie, by towarzystwo męzkie i kobiece znalazło się pomięszane; panował tu gwar, towarzyszący zwykle liczniejszym zebraniom. Zosię prowadził któryś z młodszych żonatych sąsiadów, Henryk zaś posadził obok siebie jednę z panien Oralskich, które miały ten zwyczaj, że mówiły wszystkie jednocześnie i nigdy nie słuchały odpowiedzi. Henryk miał ochotę podać rękę Zosi, ale przypomnienie niewczesnych zwierzeń podlotka sprawiło, że się trzymał od niej zdaleka i oprócz ukłonu nie wymienił z nią dotąd żadnego objawu grzeczności, los jednak sprawił, że znalazła się po jego lewej ręce. Panna Oralska nie przestawała mówić ani na jedną chwilę. Potok jej słów czynił na Henryku niemiłe wrażenie, lecz pozornie słuchał jej z największą uwagą, myśląc o wszystkiem innem, a nie o podróży rodziny Oralskich do Włoch, której szczegóły opowiadano mu właśnie z pełną egzaltacyi obrazowością.
Wszakże panna Oralska w krasomówczym zapale zapomniała była nazwiska malarza, którego pracownię zwiedzała w Rzymie i przez chwilę zamilkła. Henryk tymczasem spostrzegł, że promień zniżającego się ku zachodowi słońca, niedyskretnie zagląda w oczy Zosi, chociaż broniła się od niego posuwając się to na jedną, to na drugą stronę napróżno. Migotliwy promień, przedzierający się przez gałęzie lipy, olśniewał Zosię, zmuszając ją do ustawicznego mrużenia i spuszczania oczu.
– Pani pozwoli, że się na miejsca zamienimy – rzekł Henryk – jestem wyższy i słońce nie będzie mogło tak niedyskretnie mi się uprzykrzać. Nie uczynię żadnego poświęcenia siadając na miejscu pani.
Zosia podziękowała i usiadła obok panny Oralskiej, rzucającej na nią tem bardziej niechętne spojrzenie, że wraz z uczuciem niezadowolenia przyszło jej i przypomnienie nazwiska malarza, którego już Henrykowi powiedzieć nie mogła, gdyż gwar był zbyt wielki, by można było rozmawiać z dalej siedzącą osobą.
– Człowiek jest jednak istotą stworzoną do patrzenia ku ziemi – rzekła Zosia – nie może bezkarnie patrzeć w niebo.
– Pani z taką pogardą mówi o ziemi – odparł Henryk – a cóż może być godniejszego naszej uwagi? Ziemia jest prześliczna, daleko piękniejsza od nieba.
– Ja jednak tak lubię czasem myśl od ziemi oderwać.
– A więc pani jest marzycielką?
– Marzycielką? O nie, nie mam na to prawa.
– Czy są jakie prawa dla myśli?
– Są prawa rozsądku. Poetom, artystom, wolno być marzycielami, nosić w duszy świat zaczarowany, który oddają potem ludzkości w utworach artystycznych, ale być pospolitością i marzyć… nie, na to się niema prawa i w zwyczajnym języku nazywa się to próżnowaniem.
– Cieszę się z tego dla pani; dobrze, że pani na marzenia sobie nie pozwala, bo najczęściej marzyciele tworzą sobie raczej nieszczęścia niż radości. W wyobraźni swojej bywają ludźmi zapoznanymi, niezrozumianymi… doznają czasem w marzeniu tęsknot za niedoścignionym ideałem, nawet kochają się bez wzajemności…
– Czy pan to wie z własnego doświadczenia?
Zosia zadała to zapytanie wesoło, nie myśląc niem bynajmniej zadrażnić Henryka. On jednak w tej chwili przypomniał sobie przestrogi Michała uczynione siostrze i rzekł, by dogodzić uczuciu przekory, które w nim nagle powstało:
– Nie pani, nawet w marzeniu nie kochałem nigdy bez wzajemności. Niebieskie, równie jak czarne, piwne, siwe i szafirowe oczy, bywały na mnie łaskawe.
Na te słowa zmarszczka zarysowała się na czole Zosi, usta przyjęły naraz wyraz powagi i dumy. Henryk domyślił się, że zmianę tę wywołała obawa Zosi by i jej grzeczności dla siebie, nie wziął przypadkiem za zbytnią łaskawość podbitego serca.
– Zdaje mi się – rzekła chłodno – że i u pana wyobraźnia jest też trochę zbyt lotna i że te wszystkie oczy, o których pan wspomina, są w znacznej części jej tworem.
– Mogę panią zapewnić, że mówiłem prawdę. Wyznanie było śmiesznem, ale skorom go raz uczynił, nie mogę go cofnąć. Tak było, pani.
– Jakże też niemądre są kobiety – pomyślała Zosia – bo on mówił prawdę, o tak czuję, że to prawda.
Spojrzała na Henryka i spotkała wzrok nieco ironiczny, z pod spuszczonych do połowy powiek rzucający jej jakby wyzwanie. Lekki dreszcz przebiegł jej ciało. O, to były niemądre, te słabe kobiety, które za lada słówko grzeczne, za lada spojrzenie płaciły sercem!
Zosia zwróciła się z rozmową do siedzącej obok panny Oralskiej.
Henryk był kontent z siebie. Było to złośliwe zadowolenie z upokorzenia dumnej Zosi, która czuła się dotkniętą w osobie tych wszystkich sióstr swoich w ludzkości, które zbyt łatwowiernemi względem Henryka się okazały.
Jest czasem w człowieku namiętność wystawienia się gorszym niż się jest. Tę namiętność posiadał Henryk i teraz patrzył z pewnego rodzaju przyjemnością na odwracające się od niego oczy Zosi, na zmarszczką przecięte czoło i usta ściągnięte uczuciem dumy.