- W empik go
Podolska legenda. Powstanie i pogrzeb polskiego Podola - ebook
Podolska legenda. Powstanie i pogrzeb polskiego Podola - ebook
Pośród kresowych ziem I Rzeczpospolitej Podole było najbogatsze pod względem etnicznym i obyczajowym, a losy jego mieszkańców najtragiczniejsze w całym królestwie. Historycy i literaci zgodnie pisali, że tam „u wrót tatarskiej paszczęki” wszystko było większe i dramatyczniejsze. Ziemia urodzajniejsza, krajobrazy rozleglejsze, przyroda bujniejsza, pałace wspanialsze, ludzka fantazja najżywsza i przygody wojenne najkrwawsze.
Podole było też miejscem największej przygody cywilizacyjnej Polaków. Dzieło kolonizacji, zagospodarowania i obrony tych ziem porównywać można z dokonaniami innych narodów europejskich tamtych czasów. Dziś pozostały jedynie nieliczne ruiny zamków i pałaców, literackie i kronikarskie zapiski oraz żyjący własnym życiem, skutecznie tłumiony w ostatnim półwieczu, mit o tej słonecznej krainie.
Autor stawia sobie zadanie przypomnienia dziejów owej polskiej ziemi obiecanej, od jej zwycięskich początków po tragiczny upadek, pokazania, jakie pamiątki po niej do dziś przetrwały w niszczycielskim zamęcie historii, przywrócenia pamięci o wielkiej przygodzie Polaków w czasach, gdy nie szalały jeszcze zbrodnicze nacjonalizmy, a zbiorowy sukces budowany był nie na ideologicznych zaklęciach, ale wypływał z pracowitości i męstwa ludzi przestrzegających odmienne obyczaje, inaczej się modlących, ale żyjących w zgodzie, niekiedy w braterstwie.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0262-5 |
Rozmiar pliku: | 535 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czego płacze to pacholę?
Tęskni pono za swym krajem,
A tym krajem jest Podole.
A w tym kraju jest włość skromna,
A w tej włości miły domek
I kochanka tam niepomna,
Że ją kocha tęskny ziomek.
STANISŁAW STARZYŃSKI, DUMKA PODOLSKA
Gdyby Orłem być!
Lot sokoli mieć!
Skrzydłem orlem, lub sokolem,
Unosić się nad Podolem,
Tamtym życiem żyć.
Droga ziemia ta!
Myśli moje zna!
Tam najpierwsze szczęście moje,
Tam najpierwsze niepokoje,
Tam najpierwsza łza.
Tam bym noc i dzień,
Jak zaklęty cień,
Tam bym latał jak wspomnienie,
Pierś orzeźwiać, czerpać tchnienie,
Z tamtych drogich tchnień,
Boże! W orła zmień!
MAURYCY GOSŁAWSKI, PODOLEWSTĘP – DOTKNIĘCIE DAWNOŚCI
W dziejach wielu narodów smaganych surowymi wichrami klęsk i upadków, pieszczonych złudną sielanką chwilowych sukcesów, odnaleźć można momenty i miejsca szczególne, cudowne, ukazujące wręcz boską, życzliwą ingerencję w materię historii, manifestujące niepowtarzalną, wyjątkową kumulację mocy, przedsiębiorczości i pomyślności spływającej w tym wyjątkowym czasie i miejscu na społeczność. Inspirujące do wielkich, odważnych czynów, wystawiające ducha i odwagę narodów na próbę, ale też nieskąpiące sławy, słodyczy, darów, sukcesów i zwycięstw.
Anglicy i Holendrzy mieli swe wielkie podróże i odkrycia oceaniczne, Hiszpanie i Portugalczycy – wielkie podboje w Ameryce i Azji, my sprężaliśmy i realizowaliśmy moc rycerską i cywilizacyjną na Wschodzie: na Rusi Czerwonej, Podolu i Dzikich Polach. Tam była nasza największa w dziejach przygoda, tam nasza oceaniczna żegluga pośród stepowych bodiaków i basztanów, tam bohaterskie czyny w walkach z pogaństwem, wielkie miłości w cieniu katastrofy, wspaniałe fortuny i spektakularne upadki. Tam czynów bohaterskich dokazywali najwybitniejsi w naszych dziejach rycerze jak Spytko z Melsztyna czy Zawisza Czarny i hetmani jak Tarnowski, Żółkiewski, Chodkiewicz, Czarniecki, Sobieski. Tam z bogactwa kresowych ziem powstawały najwspanialsze, najbardziej polskie budowle wznoszone według, tak jak nazwał to Łukasz Opaliński w wydanym w 1659 roku staropolskim podręczniku budowania, podług Nieba y zwyczaiu Polskiego.
Wyjątkową areną tych szlachetnych, wzniosłych przeżyć okazać miało się Podole – kraina ze wszech miar będąca darem dla Polaków wychodzących z opłotków średniowiecza, pragnących wielkich zwycięstw, poświęceń, dostatku i sukcesów. Kraina o bogatej przyrodzie, urodzajnej ziemi, otwartej przestrzeni; prawie bezludna, oczekująca gospodarza i obrońcy. Dla przybyszów z zachodu, ludzi poszukujących sławy, fortuny, źródeł utrzymania, Podole okazało się prawdziwą ziemią obiecaną. Rycerze, przelewając krew i wykazując się odwagą, zdobywali tu majątki, urzędy i zaszczyty, zakładali rodowe dynastie, budowali zamki i pałace. Kupcy, najliczniej przybywający ze Śląska, ale i z jeszcze bardziej odległej Armenii, zakładali kantory i faktorie, dochodzili do wielkich majątków, wykorzystując dogodne położenie Podola na szlaku z Bliskiego Wschodu do Europy. Także rzemieślnicy i chłopi znajdowali tu niespotykane nigdzie indziej warunki do pomyślnego życia. Pierwsi z dala od opresyjnych korporacji cechowych mogli szybko rozwinąć skrzydła i założyć własne warsztaty, drudzy otrzymywali duże nadziały ziemi i długoletnie wolnizny – odstąpienie na określony czas od wymogu pańszczyzny i płacenia podatków niecodzienne na ziemiach Rzeczypospolitej.
Na Podolu wszystko było większe, bogatsze, wspanialsze i straszniejsze niż w rdzennej Polsce. Ziemia urodzajniejsza, przyroda bujniejsza, majątki i pałace wspanialsze, ale życie też bardziej niespokojne, charaktery bardziej gwałtowne, namiętności niepohamowane, a śmierć u wrót tatarskiej paszczęki bardziej niechybna niż gdzie indziej.
Po pięciowiekowej przygodzie Polaków na Podolu pozostał tylko blednący wraz z odchodzącymi pokoleniami mit, który przetrwał jeszcze w okresie międzywojennym. Podolanin Leopold Buczkowski, mówiąc o całej Galicji Wschodniej, tak go określił: „Galicja zeszła ze świata jak Tracja. Mieszanka ludzi zastanawiająca. (…) Rabinackie szkoły filozofów, znane i cenione na całym świecie wędrowne orkiestry i woły na pługu. Ukraińcy, Polacy, Rosjanie, Ormianie, Żydzi, Grecy, Czesi, Niemcy, wszyscy na swój sposób akcentujący cechy ubioru, języka, pochodzenia, wiary, żyjący w euforii jarmarków, praźników, odpustów, świąt Jordana, Marcina, Filipa, Jana z oleju i Elul”. Dopiero ostatnie półwiecze ostatecznie zerwało tradycję łączącą nas z naszym kresowym dziedzictwem. Dziś mieszkańcy tamtych ziem, szczególnie ich urzędowi przedstawiciele, tak jak niedawno z okazji obchodów siedemset pięćdziesięciolecia Lwowa, mówią: tyle tu mieszkało narodów, byli też Polacy, ale niewiele pozostawili i odeszli, rozpłynęli się w dziejach.
Nie powinniśmy się zgadzać na to zapominanie. Choć nie ma nas już na Podolu, byliśmy tam przecież wystarczająco długo, aby pozostawić ślad. Ciągle w ziemi, powietrzu, marzeniu i śpiewie ptaków żyje nasza kresowa arkadia, kraina będąca polem i świadkiem wielkości Polaków. Jej przypomnienie to jakby odkrycie ważnej a utajonej części naszej duchowości. Spoglądamy olśnieni jej barwną niezwykłością i dziwimy się, jak wiele traciliśmy, nie znając jej wcześniej.
Odszukiwanie zagubionych śladów to początek wielkiej przygody, tak jak spotkanie z tą niezwykłą krainą. Wieczorem wjechaliśmy na Podole, ominęliśmy Tarnopol i zaraz trzeba było szukać noclegu. Spaliśmy w pobliżu drogi pod opieką strażników pilnujących rybnych stawów. Obowiązki swe pełnili solidnie, czuwali przez całą noc, a o świcie bez skrupułów wyciągnęli nas z namiotu. Musieliśmy jak najszybciej znikać, bo w każdej chwili mógł pojawić się właściciel farmy, nie żaden dyrektor rybnego kołchozu, ale prawdziwy włastnik, który, nie pytając o zdanie kolektywu, jednym słowem mógł przekreślić strażniczą karierę. Ten poranny syndrom rodzącej się gospodarki wolnorynkowej nie przypadł nam do gustu. Ale przyniósł też korzyści, bo mogliśmy bezpiecznie spędzić noc. I wcześnie wjechać w uśpiony jeszcze krajobraz. Miasta, które mijaliśmy, otoczone były ciasnym szpalerem rozpadających się strojek komunizma, dzielnic betonowych hal i biurowców wystawionych z dawnym imperialnym rozmachem, a teraz pustych i bezużytecznych – świadectwo nowych czasów na Ukrainie. Ale miejsca te to tylko drobne okruchy w podolskim krajobrazie, który jest zaskakująco świeży i niezepsuty, wypełniony bujną, niekiedy wręcz egzotyczną roślinnością, nasycony plastycznym, przenikliwym światłem niespotykanym nigdzie indziej. I nie jest to krajobraz bezpański, porzucony, zaniedbany. Rozległe, biegnące do krawędzi urwistych jarów pola pokrywają bujne uprawy: pszenica – banatka podolska sławna już w XIX wieku, słodka kukurydza sprowadzona z Rumunii również w XIX stuleciu, burak cukrowy, biała gryka i łany żółtych słoneczników.
Dziś jak przed stuleciami na polach tych zobaczymy ludzi pracujących za pomocą dawnych narzędzi i według archaicznych zasad. Używa się sapki, uniwersalnej, wielofunkcyjnej motyki na długim trzonku. Ziarno wysiewa się ręcznie z płachty, a kosi kosą. Orze się pługami zaprzężonym! w konie. Podstawowym środkiem transportu na podolskiej wsi są wozy konne. A wszystkich tych prostych sprzętów brakuje, bo przemysł od dawna zarażony gigantomanią, produkujący ciągniki i kombajny wielkości parostatków, nie potrafi ich wytwarzać, jest bezradny wobec początkującej zaledwie indywidualnej gospodarki chłopskiej.
Poszukiwane są szczególnie kosy, bo dobrej nie wykona wiejski kowal, który jest w stanie wykuć całkiem zgrabną sapkę. O przysłanie kos z Polski proszono mnie wielokrotnie na podolskich wsiach, jeszcze sprzed drugiej wojny światowej pamięta się tam ich doskonałą jakość.
Ludzie na polach pracują w grupach, śpiewają rozlewnie i smutno, Wobec ogromu pól ich trud wydaje się daremny, ale stan upraw świadczy, że jest inaczej.
Ich wsie ukryte w jarach, otoczone wiśniowymi sadami witają wędrowca zapachem mleka, siana i zwierzęcych odchodów, Tak jak niegdyś nasze wsie minionego dzieciństwa, sprzed epoki asfaltu, tranzystorów i piętrowych, brzydkich murowanych domów.
Jechaliśmy bocznymi drogami, nad nami rozpościerało się wielkie, granatowe niebo, a wokoło otwarta równinna przestrzeń przez dziesiątki kilometrów prawie bezludna. Niekiedy gdzieś na horyzoncie przesunie się wóz konny lub zamajaczą niewyraźne sylwetki zapracowanych ludzi. A kiedy Jurij – nasz kierowca i przewodnik – wyłączał na postojach rozklekotany silnik łady, „aby dać mu trochę odpocząć”, ogarniała nas głęboka, pulsująca cisza. Dla przybyszów z hałaśliwych miast była czymś niepojętym, przytłaczającym, groźnym; cudem i zaskakującym odkryciem, że może istnieć świat bez huku motorów, szumu telewizyjnych odbiorników i gwaru ludzkich głosów.
Ale przecież nie dla tych zachwytów przemierzaliśmy podolską ziemię. Mieliśmy cel konkretny i jasno określony: odnaleźć, opisać i sfotografować zabytki tamtejszej architektury. Architektury, której fundatorami i użytkownikami w większej części byli niegdyś Polacy. Bo oni, poczynając od XV wieku aż po rok 1920, stanowili na Podolu grupę ludności najbogatszą, odgrywającą najważniejszą rolę, najlepiej wykształconą. Byli posiadaczami ziemskimi, wysokimi urzędnikami i duchownymi, artystami. To oni fundowali gotyckie zamki i kościoły, barokowe dwory, klasycystyczne i neogotyckie pałace. Przyjechaliśmy, aby zobaczyć, co z tej spuścizny pozostało jeszcze po wojennych zawieruchach i porządkach nowej władzy.
Omijaliśmy z premedytacją miejsca znane, łatwe do odnalezienia, wpisane do marszruty coraz liczniejszych na Podolu polskich wycieczek.
W widmowym Kamieńcu otoczonym kręgiem betonowych blokowisk prócz sławnej twierdzy zachwyciła nas tylko opustoszała, porośnięta trawą uliczka w dawnej dzielnicy ormiańskiej. Opadała stromo do Smotrycza, a po jej wyślizganych kamieniach, jak przed stuleciami, spływała gnojówka. Była cisza, słońce i szaleństwo podolskiej roślinności. A nad tym wszystkim unosił się nieuchwytny, ale realny duch dawności.
Ducha dawności odnaleźliśmy później w kościele Dominikanów, niedawno, po tajemniczym pożarze zwróconym katolikom. W jego mrocznym wnętrzu, pokrytym mazią brudu, odartym z tynków, oglądaliśmy kości kilku pokoleń bezimiennych zakonników wyrzucone z krypty, przeżarte chemikaliami, które przez dziesięciolecia magazynowano w kościele. I tak w jednej z bocznych kaplic zachowało się cudem kamienne epitafium Pawła Damęckiego herbu Prus, szlachcica mazowieckiego i uczestnika wypraw moskiewskich.
Następnie oglądaliśmy niedalekie zamczysko w Żwańcu, gdzie podczas konfederacji barskiej bronił się sławny awanturnik Maurycy Beniowski, a gdzie starostą był dziad Jerzego Stempowskiego. Po zamku pozostał jedynie fragment baszty, a cały ten teren zamieniono na wysypisko śmieci, tylko rozległa, ciemna panorama Dniestru oszałamia jak dawniej. A niedaleko, po drugiej stronie ważnej drogi prowadzącej do Chocimia i dalej na Mołdawię pokazywano nam walący się budynek plebanii, w której tuż po wojnie zabito księdza i gdzie już nikt nie odważył się mieszkać.
Zdążyliśmy jeszcze zajrzeć do Czortkowa z pięknym neogotyckim kościołem, Trembowli sławnej odwagą Doroty Chrzanowskiej i Baru, gdzie w miejskim parku zachowały się resztki zamku królowej Bony. Ale to tylko była rozgrzewka, łatwa zdobycz i zachęta przed skokiem na głęboką wodę. Bo celem naszym był interior, pyliste, gruntowe drogi i tajemnicze znaki na przedwojennej mapie oznaczające zabytkowe dwory, pałace i kościoły. A kiedy tam wjechaliśmy, szybko okazało się, że nawet ta dokładna mapa nie może służyć nam pomocą, bo rzeczywistość, którą opisuje, rozpadła się i znikła z powierzchni ziemi, a dzisiejsi mieszkańcy dawno o niej zapomnieli. Rychło stało się jasne, że jesteśmy w sytuacji XIX-wiecznych archeologów przemierzających amerykańską dżunglę w poszukiwaniu przedkolumbijskich piramid i świątyń. Jeden z nich – John H. Caddy – w dzienniku wyprawy na Jukatan zanotował, że ilekroć pytał tubylców o starożytne ruiny, niezmiennie otrzymywał tę samą odpowiedź: Las ruinas! Carramba! Se muy lejos de aqui! (Ruiny! Cholera! To bardzo daleko stąd!).
Taką też odpowiedź otrzymywaliśmy zazwyczaj i my. Nasz Jurij, obywatel wołyńskiego Łucka, Ukrainiec z polskimi korzeniami, doskonale zorientowany w niejasnych, miejscowych relacjach, niestrudzenie wypytywał starszych, mogących jeszcze pamiętać przedwojenne czasy ludzi o lokalizację budowli, co do których mieliśmy pewność, że znajdowały się w tej okolicy. A oni byli milkliwi i bezradnie rozkładali ręce, bo choć pamiętali z dzieciństwa „pańskie” budynki, to nie byli w stanie sobie przypomnieć, co się z nimi stało później. Czy je rozebrano? Wysadzono w powietrze? Czy też zapadły się pod ziemię? Ale nasz cicerone nie dawał za wygraną, drążył i naprowadzał. Pytał ogólnie o kołysznyj budynok albo starowinnyj dim, albo o pańskij dwir i wtedy często jego rozmówcy doznawali olśnienia. To likarnia (przychodnia lekarska) – wykrzykiwali uszczęśliwieni – albo sanatori, albo uriad (urząd). Nagle ustępowała amnezja, przypominali sobie to, o czym nie warto było pamiętać, o czym nawet niebezpiecznie było pamiętać w minionej epoce. Ale też na ich usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że budowle te zmieniły się – również dzięki ich wysiłkom – nie do poznania.
Na dawnych fotografiach prezentują się wspaniale, elegancko, otoczone klombami i alejkami. Emanuje z nich dostatek i poczucie bezpieczeństwa. Teraz są na skraju całkowitego upadku. Nieremontowane od stulecia – dziurawe podłogi, okna zakryte foliowymi płachtami, cieknące dachy i wszechobecny kamuflaż grubej warstwy rozmazanego brudu – eksploatowane ponad miarę, cudem jeszcze istnieją. I jakby tego było mało, właśnie w nich zgromadzono same nieszczęścia Ukrainy, przemieniono w sanatoria gruźlicze, szpitale dla przewlekle chorych dzieci, domy starców. Tak jak do niedawna w poniemieckich pałacach na Pomorzu i Dolnym Śląsku.
Bronią się jeszcze sławne podolskie parki, które tak fascynowały Jerzego Stempowskiego, że poświęcił im cały esej zatytułowany W dolinie Dniestru. „W czasach dawnej Rzeczpospolitej – pisał – całą Ukrainę ogarnęło szaleństwo ogrodnicze, szczególnie w XVIII wieku. Ziemi na Kresach nie brakowało i parki ciągnęły się daleko i szeroko”. Szaleństwo to – dodajmy – rozkwitało i w następnym stuleciu, gdy podolscy ziemianie w błyskawicznym tempie bogacili się na produkcji cukru – Podole zaspokajało wówczas trzy czwarte potrzeb całego imperium carów na ten produkt – i eksporcie zboża. Wiele z tych parków pozostało do dziś i choć zdziczałe i przetrzebione, nadal są świadectwem tamtych pasji – jak park krajobrazowy w Malejowcach otaczający obszerny klasycystyczny pałac mieszczący obecnie dziecięce sanatorium.
Do dawnej świetności powracają też niektóre katolickie kościoły, Oczywiście tylko nieliczne, te, które przetrwały czasy radzieckie, gdy służyły jako magazyny nawozów lub hale fabryczne, które nie utraciły dachów i ścian i przy których przetrwały resztki wyznawców gotowych dziś do odbudowy.
Do Mukarowa Podleśnego zajechaliśmy specjalnie, aby zobaczyć jedną z takich budów. Neogotycki kościół prezentował się okazale, a na dodatek mieliśmy okazję zaznać legendarnej ukraińskiej gościnności, Bo chociaż proboszcz był gdzieś daleko, załatwiał urzędowe sprawy, przyjęła nas jego gospodyni. Młoda, silna, trochę zawstydzona, bezceremonialnie kazała nam siadać za stołem i kolejno wynosiła z mrocznej kuchni gotowe, jakby oczekujące właśnie na nas potrawy, Barszcz, sławetne perohy ze śmietaną i ziemniaczany placek. Do tego sałata i ogórki w śmietanie, porzeczki i wiśniowy kompot – wszystko z domowego gospodarstwa. Jedliśmy w milczeniu, był upał, brzęczały muchy, a za oknem rozciągał się kwitnący ogród. A ona stała za naszymi plecami, z uśmiechem śledząc, czy nam smakuje. Gdy ociężali jedzeniem wyszliśmy przed dom, znów ogarnęła nas podolska, narkotyczna cisza.
Najgorzej mają się chyba dawne polskie cmentarze. Wiele z nich całkowicie starto z powierzchni ziemi, Te, które pozostały, egzystują pomiędzy leniwą obojętnością i aktywnym niszczycielstwem, Służą jako pastwiska, miejsca dyskretnych schadzek i pijatyk, teren działań poszukiwaczy „pańskich skarbów”.
Jadąc z Kudryńców, gdzie podziwialiśmy ruiny malowniczego zamku z białego kamienia, trafiliśmy przypadkowo na wstrząsający, a zarazem zagadkowy ślad tych niszczycielskich praktyk, We wsi Dźwiniaczka ujrzeliśmy cmentarz z neogotycką kaplicą. Już z daleka zobaczyliśmy, że drzwi prowadzące do jej wnętrza są wyrwane i szeroko otwarte, Później okazało się, że zdjęta została również płyta zakrywająca wejście do grobowej krypty. Najbardziej jednak szokujący był obraz tego, co ujrzeliśmy na podłodze i pod ścianami kaplicy. Znajdowało się tam kilka trupów męskich i kobiecych, naturalnie zmumifikowanych, odzianych w staroświeckie stroje, kosztowne suknie i wykwintne mundury. Nie one jednak były celem wysiłków rabusiów. Zabrali głowy wszystkich trupów, Snuliśmy fantastyczne i karkołomne domysły, aż pomiarkował nas lekko zawiany tubylec od pewnego czasu obserwujący naszą obecność: – Głowy zabrali chłopcy i wieczorem będą straszyć nauczycielkę za to, że stawia im kiepskie stopnie.
Ot, i cała tajemnica. Marmurowe tablice zawieszone na ścianach kaplicy głosiły, że spoczywają w niej pokolenia rodu Horodyńskich. Pomyślałem wówczas, że byłoby dla nich lepiej, gdyby swe ciała powierzyli ziemi i litościwemu robakowi, zamiast, wynosząc się, metalowym trumnom i kamiennej krypcie. Dzięki temu potomkowie ich poddanych nie mieliby okazji do głupich żartów.
Aż wreszcie dostaliśmy się do Szarogrodu, miasteczka na wschodnim Podolu, położonego nad Moraszką, dopływem Dniestru. Miasteczko zastaliśmy senne, prawie opustoszałe, na obrzeżach ginące w bujnej roślinności sadów. Nawet w śródmieściu panowała cisza intrygująca jak w amerykańskim ghost city. Większość parterowych, ciasno stłoczonych domów była w różnych stadiach rozpadu, nieliczne sklepy zamknięte, a przechodnie niewidoczni. Tylko ptaki przekrzykiwały się smutno i beczała koza, która wyjadła już całą rachityczną trawę w zasięgu łańcucha. Było coś zagadkowego w atmosferze tego opustoszałego miejsca.
Tajemnica wyjaśniła się, gdy dotarliśmy do górującego nad miasteczkiem kościoła Świętego Floriana i zasiedliśmy za gościnnym stołem ojców bernardynów z Krakowa opiekujących się parafią. Ludzi jest w Szarogrodzie dużo, tylko nie mieszkają w centrum, bo centrum to dawny sztetł – miasto żydowskie, od ponad pół wieku opuszczone, bo Ukraińcy nie nabrali ochoty do zamieszkania w tych domach. Owszem, zajmują je, żyją w nich, ale nie traktują jak własnych, nie remontują, nie dbają, pod byle pretekstem burzą i rozbierają. Nie są to ich domy, źle się w nich czują, jakby skrywali niejasny wyrzut sumienia. Bo pustka tej przestrzeni jest wymowna, prawie nadprzyrodzona, istniejąca poza czasem i potężna mocą tragedii jej dawnych mieszkańców. Duch Marca Chagalla i Brunona Schulza wiedzie tu swe pośmiertne życie.
Następnego dnia rano poszliśmy na mszę. Kościół był wysoki, obszerny, ale w nawie panował mrok i tylko prezbiterium rozświetlał blask woskowych świec (elektryczność była zawodna z powodu częstych wyłączeń). Trzej urodziwi celebranci, młodzi ojcowie bernardyni, prezentowali się jak aniołowie. Nawę wypełniały wyłącznie kobiety, szczupłe, niewysokie, jednakowo ubrane i na pozór w tym samym wieku. Z uwielbieniem, z miłosnym wręcz oddaniem wpatrywały się w cudowny spektakl świętej mszy. Śledziły dostojne ruchy trzech rozświetlonych młodzieńców ubranych w uroczyste szaty. Szczególne umiłowanie wzbudzał ojciec Junipier, smukły czterdziestoletni mężczyzna, przełożony szarogrodzkiego zgromadzenia obserwantów. Z zaskoczeniem dostrzegłem uderzające podobieństwo pomiędzy rysami jego twarzy i fizjonomią świętego Franciszka, którego naturalnej wielkości figura ustawiona była pod jednym z filarów świątyni. Czy był to tylko przypadek? Figura zdawała się wiekowa, a więc to raczej brat Junipier drogą postów i medytacji dostosować musiał swą twarz do rysów świętego założyciela zakonu. A może to właśnie on jest kolejnym wcieleniem tamtej niezwykłej postaci?
Po obiedzie wyszedłem na obchód miasteczka, ominąłem pusty sztetl i zarośniętymi ścieżkami, których nawierzchnia zdradzała, że niegdyś były miejskimi drogami, zawędrowałem do podnóża zamkowej góry. Najpierw natrafiłem na ukryte wśród kolczastych krzewów resztki miejskich murów obronnych, które – jak zapisali historycy – wznieśli Turcy, gdy Podole należało do Porty Otomańskiej.
Na szczycie wzgórza stała budowla na pierwszy rzut oka mająca niewiele wspólnego z zamkiem, który miał tu wybudować Jan Zamoyski. Uważniejsza lustracja pozwoliła jednak uznać, że ta masywna, zdewastowana kamienica z odpadającym tynkiem to jednak pozostałość domu wielkiego kanclerza koronnego. Zdradziły to renesansowe, kamienne odrzwia i obramowania okien, W kamienicy zamieszkiwało kilka rodzin, które pracowicie swą codzienną krzątaniną doprowadziły do ruiny budowlę. Przez okna widać było, jak wielkie komnaty poprzegradzane zostały dziesiątkami prowizorycznych ścianek, przez środek dawnego zamkowego dziedzińca płynął rynsztok pełen świeżych pomyj, a pod ścianami rozciągał się malowniczy labirynt prowizorycznych budek, kojców i stosów śmieci. Zaczął padać deszcz, zrobiło się mrocznie i pusto, ale zarazem uroczyście. Ten zagracony, zdewastowany krajobraz ciągle emanował jakąś tajemną moc płynącą z otchłani czasu. Mieszkańcy kamienicy zajęci własnymi sprawami nie zwracali na mnie uwagi i gdy po chwili wahania podszedłem do wejściowych drzwi, aby obejrzeć ich portal, oczy moje natrafiły na umieszczoną w pobliżu kamienną tablicę z polskim napisem: „28 czerwca 1864 r, piorun wpadł oknem górnym do środka zamku, pokaleczył mury i drzewo nie zrobiwszy innej szkody”.
Stałem przed tym napisem, jakby i mnie piorun strzelił, Bo przecież mowa tu nie o zjawisku banalnym, zwykłym uderzeniu pioruna nawet tak szczęśliwym, że bez ofiar zakończonym, Takie zdarzenie nie zasługiwałoby na upamiętnienie. To musiał być bez wątpienia piorun kulisty! Ów zagadkowy, bajkowy fantom, tajemny gość z kosmosu, którego dziś już się nie spotyka, a który w dawnych czasach, niezepsutych jeszcze naiwnym sceptycyzmem, był zdarzeniem częstym i niebudzącym wątpliwości. W Szarogrodzie to jeszcze jeden ślad nadprzyrodzonej aury miasteczka rzuconego w podolski bezkres, magiczny znak całego Podola, krainy niezwykłej, zapomnianej, prawie wydartej z historycznej pamięci Polaków.PODOLE – GDZIE TO JEST?
Pytanie tylko pozornie oczywiste, bo wyłączając topniejącą z roku na rok garstkę rodowitych mieszkańców dawnych wschodnich kresów Rzeczypospolitej, zdecydowana większość z nas nie byłaby w stanie wskazać właściwych granic historycznego Podola. Tym bardziej że burzliwa historia tej krainy wcale nie ułatwia tego zadania. Już sama nazwa budzi kontrowersje. Niektórzy wywodzą ją od charakterystycznych cech ukształtowania terenu. XVI-wieczny poeta i historyk Marcin Kromer w rozprawie Polska, czyli o położeniu, ludności, obyczajach, urzędach i sprawach publicznych Królestwa Polskiego nie miał co do tego wątpliwości. „Podole – napisał – samą już choćby nazwą określające teren spływający w dół, gdy nań patrzeć z sąsiednich górzystych okolic Mołdawii, Rusi i Węgier”. A i sama kraina – dodajmy – skłania do tego rodzaju domysłów. Jeśli bowiem podróżować po niej z zachodu na wschód, od strony Rusi Czerwonej ku Dzikim Polom, obserwować można powolne, ale nieustanne obniżanie się podolskiego płaskowyżu. Na tę właściwość wskazują autorzy XIX-wiecznej encyklopedii historyczno-krajoznawczej Starożytna Polska – Michał Baliński i Tymoteusz Lipiński – pisząc: „Nie wiadomo kiedy się ta część Rusi nazwała Podolem, i dlaczego? Zdawałoby się, iż dla różnicy od Rusi górnej, wzięła imię Podola, tj. Rusi dolnej”, Myśl tę na początku XX wieku rozwinął Zygmunt Gloger w Geografii historycznej ziem dawnej Polski: Jak pomorze oznacza kraj nadmorski, porzecz – nadrzeczny, a pogórze u podnóża gór położony, tak podole jest krajem Rusi dolinnej, to jest zajmującym dolinę względem Rusi wyżynnej. W czasach, gdy nie znano pomiarów wyniesienia nad poziomem morza, najprostszym sposobem porównania był kierunek biegu rzek. Tym sposobem krainę np. nad dolnym Niemnem położoną nazwali Litwini Żmudzią (żemas – niski, dolny), nad Dnieprem leżał Niż kozacki, a nad Dniestrem, poniżej Rusi Czerwonej, nad Seretem i Zbruczem, ku południowemu-wschodowi, leżało urocze Podole”.
Pomysły oparte na porównaniach podolskiej fizjografii z sąsiednimi krainami nie wyczerpywały jednak tematu pochodzenia samej nazwy. Dopatrywano się go również w relacjach wewnętrznych, w kontrastach pomiędzy wyniosłym płaskowyżem i głębokimi obniżeniami wyżłobionymi w nim przez wodę. Józef Staszewski, autor wydanego w okresie międzywojennym Słownika geograficznego, pod hasłem Podole wyjaśnia: „Nazwa zjawia się na początku XIV wieku, Podol – kraj po dołach, po jarach rzecznych, gdzie wyłącznie leżą osiedla; miasta na Rusi mają zazwyczaj okolicę podolską: Tarnopol ma podole nad łęgami Seretu, Kijów ma również podole. Na pd. od Moskwy leży Podolsk w dolinie Pachry”.
W XVI wieku Podole jako Podolia lub Podolya pojawia się na mapach wschodniej Europy. Są to jeszcze mapy ryte na drewnianych klockach pozbawione siatki geograficznej, ubogie w szczegóły topograficzne. Do takich należą: Tabula Sarmatiae… Bernarda Wapowskiego – najstarsza wydana w Polsce mapa, ukazała się w oficynie typograficznej Unglera w Krakowie w 1526 roku; Sarmacja Johannesa Hontera z Braszowa, która powstała w Siedmiogrodzie w 1542 roku, Polonia et Ungaria Sebastiana Münstera załączona do jego dzieła Kosmografia z 1545 roku i mapa Polski Wacława Grodeckiego z 1562 roku ilustrująca Polskę… Marcina Kromera. Ich twórcy czerpali informacje geograficzne przede wszystkim z obfitującej w szczegóły Chorografii Królestwa Polskiego Jana Długosza. Mieli jednak poważne kłopoty z poprawnym ich umiejscowieniem, szczególnie gdy chodziło o tereny położone na wschodnich, mało jeszcze znanych krańcach królestwa. Widać to wyraźnie, gdy na podstawie tych map spróbujemy ustalić lokalizację Podola. U Wapowskiego i Grodeckiego położone jest ono na wschód od Rusi, pomiędzy środkowym biegiem Dniestru i Bohu, u Münstera sięga aż po Lwów i zajmuje miejsce Rusi Czerwonej, która na tej mapie zaznaczona jest na północ od Lwowa, z kolei Honter umieszcza je nad brzegiem Morza Czarnego, na Dzikich Polach i stepach Oczakowa. Dla XVI-wiecznych kartografów Podole było więc trochę krainą ubi leones, marginesem cywilizowanego świata o ruchomych, niejasnych granicach.
Wiek XVII przynosi tu znaczny postęp. W kartografii wychodzą z użycia drzeworyty, zastąpione przez miedzioryty, na których umieścić można o wiele więcej szczegółów. Na mapach pojawia się podziałka i siatka współrzędnych geograficznych, które umożliwiają lepsze odzwierciedlenie odległości i położenia miast, wsi, gór i rzek. Pierwszą tego rodzaju mapą wschodnich obszarów Rzeczypospolitej jest kreślona przez Tomasza Makowskiego, wydana około 1604 roku Mapa Wielkiego Księstwa Litewskiego, zwana Radziwiłłowską, gdyż jej powstanie finansował Mikołaj Krzysztof Radziwiłł „Sierotka”. Przedstawia ziemie Wielkiego Księstwa jeszcze w granicach sprzed unii lubelskiej, a więc z Podlasiem, Wołyniem, województwami bracławskim i kijowskim. Na jej dolnym skraju przedstawiono też część województwa podolskiego, które jeszcze przed unią należało do Korony. Dzięki temu po raz pierwszy zobaczyć możemy w miarę dokładny przebieg zachodniej i północnej granicy Podola. Na kompletny obraz trzeba było czekać jeszcze pół stulecia, do czasu gdy znany kartograf i budowniczy fortyfikacji Wilhelm de Beauplan opracował swe sławne mapy Rzeczypospolitej i Ukrainy. Wydawał najpierw w Gdańsku Wilhelm Hondiusz, a później w Rouen i Amsterdamie Johannes Bleau, autor słynnego Atlasu Maior. Przez ponad sto lat były podstawą kartograficznych ujęć tej części Europy.
Na Mapie Ukrainy Beauplana wydanej w Rouen w 1660 roku Podolia leży na lewym brzegu Dniestru, na zachód sięga aż po Brzeżany, na północ po Tarnopol i Płoskirów, a na wschodzie po Bar i Szarogród. Autorzy późniejszych map, choć korzystali z dorobku Beauplana, tę ostatnią granicę przesuwali jeszcze bardziej na wschód, umieszczając ją na wzdłuż Morachwy – lewego dopływu Dniestru, i dalej na północ aż do Bohu. Równocześnie jednak na mapach tych, pochodzących z drugiej połowy XVIII wieku, pojawiają się… dwa Podola! Tak jest na mapie Nicolasa Sansona d’Abeville’a Estats de Pologne… wydanej w Paryżu w 1675 roku. Mamy tu Haute Podolie albo Palatinat de Kamenec i Basse Podolie, czyli Palatinat de Bracław. Podobnie na mapie Justusa Danckertsa Regni Poloniae et Ducatus Lithuaniae… wydanej w Amsterdamie w 1680 roku Podolia Superior to Palatinatus Kamenensis, a Podolia Inferior to Palatinatus Bracławensis. Na dwuarkuszowej mapie Máestra Coronell’ego Polonia Parte Occidentale et Orientale…, która ukazała się w Wenecji w 1692 roku, pod ogólną nazwą Podolia mamy w części zachodniej Alta Podolia, a we wschodniej – Bassa Podolia.
Skąd się to wzięło? Oto w drugiej połowie XVII wieku nazwa Podola rozciągnięta została również na województwo bracławskie włączone do Korony w 1569 roku. To było owo Podole dolne, położone jeszcze niżej niż to pierwsze, które przecież też swą nazwę wywodzi od przymiotnika dolny. W ten sposób staropolskie Podole przybierało postać szerokiego pasa rozpoczynającego się od zachodu na Strypie – dopływie Dniestru – i ciągnącego się na południowy wschód lewą stroną Dniestru i całym dorzeczem Bohu, prawie do ujścia obydwu tych rzek. Na mapie Danckertsa Podole od Morza Czarnego oddziela tylko wąski teren stepu nazwany Tartaria Oczacowiensis, podobnie u Coronell’ego – Tartari di Oczakow. Ale czy władza Rzeczypospolitej rzeczywiście sięgała aż tak daleko? Trzeba w to wątpić. Południowo-wschodnia granica Podola była w XVII wieku raczej rubieżą, terenem niczyim, oddzielającym Polskę od podporządkowanego Porcie państwa krymskich Tatarów. Tak jak na mapie Coronell’ego, który właśnie w tym miejscu umieścił informację – Campagne Deserte et Inhabitate, czyli: pustkowia i bezludzie.
Szczegółowy przebieg linii granicznej pokazuje dopiero mapa, która powstała blisko sto lat później – w 1772 roku. Jest to najdoskonalsza mapa Rzeczypospolitej, jaka powstała przed rozbiorami. Jej fundatorem był książę Józef Aleksander Jabłonowski – wojewoda nowogródzki, a wydawcą J.A. Rizzi-Zannoni w Paryżu. Według tej mapy południowo-wschodnia granica Podola rozpoczyna się koło stanicy Jahorlik nad Dniestrem i prowadzi rzeczką o tej samej nazwie do Bałty, gdzie osiąga Kodymę – prawy dopływ Bohu – i wzdłuż niej przez Kryweoziero dochodzi do Bohu w miejscu, gdzie wówczas istniała stanica o wymownej nazwie Koniecpol i Fort Lowpiski, a dziś znajduje się duże miasto Pierwomajsk. Dalej prowadziła na północ wzdłuż Sinjuchy – lewego dopływu Bohu – mijając położoną nad tą rzeką, a założoną jeszcze w XIV wieku przez Genueńczyków z Kaffy, niesławną Targowicę. Wreszcie gdy docierała do rzeczki Jatran – prawego dopływu Sinjuchy – koło stanicy Krywokolie, zawracała na północny zachód.
Podole górne podległe Polsce od 1352 roku rządzone było początkowo przez królewskich starostów i lenników. W 1430 roku włączone zostało do Korony, a w 1434 roku Władysław III Warneńczyk utworzył województwo podolskie, nadając tamtejszej szlachcie – zarówno katolickiej, jak i prawosławnej – wszystkie prawa przysługujące szlachcie polskiej. Pierwszym wojewodą podolskim został Piotr ze Sporawy Odrowąż, a jako herb przyjęto złote słońce w białym polu. Nowe województwo dzieliło się na trzy powiaty – kamieniecki, latyczowski i czerwonogrodzki. Litwini nie uznali tej inkorporacji i przez kilka stuleci prowadzili z Koroną spór o Podole. Kres zatargom położyła dopiero unia lubelska w 1569 roku, kiedy to w obliczu zagrożenia moskiewskiego Litwini ostatecznie uznali faktyczny status województwa podolskiego, ale też zgodzili się na inne daleko idące ustępstwa terytorialne na rzecz Korony. Wtedy to do ziem Polski przyłączone zostało Podlasie, Wołyń, Kijowszczyzna i obszar w dorzeczu Bohu. Na tym ostatnim terenie utworzono województwo bracławskie, które swą nazwę wzięło od Bracławia wyznaczonego na miejsce sejmików i sądów tej ziemi. Już w 1598 roku przeniesiono je jednak do Winnicy, od tej pory uważanej za stolicę województwa, które jednak zachowało swą pierwotną nazwę. Dzieliło się na trzy powiaty: bracławski, winnicki i zwinogrodzki, a jako herb miało krzyż maltański z umieszczonym pośrodku półksiężycem. Tak powstał administracyjny kształt Podola dolnego, które od górnego oddzielała Murachwa.
W wyniku pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej w 1772 roku powiat czerwonogrodzki województwa podolskiego po rzekę Zbrucz – dopływ Dniestru – przeszedł pod panowanie Austrii. Pozostała część województwa podolskiego i województwo bracławskie przypadły Rosji. W 1796 roku połączono je w jedną jednostkę administracyjną i nazwano gubernią podolską. W okresie międzywojennym podział ten nie uległ zmianie. Zbrucz nadal był rzeką graniczną, carska gubernia podolska pozostała w granicach Związku Radzieckiego, a jedynie powiat czerwonogrodzki – dawna austriacka zdobycz – powrócił do Polski i został włączony do województwa tarnopolskiego, które niekiedy przez sentyment dla staropolskich czasów nazywano też województwem podolskim. Tak na przykład nazywał się tarnopolski oddział Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego.