Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Podolska legenda. Powstanie i pogrzeb polskiego Podola - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2007
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podolska legenda. Powstanie i pogrzeb polskiego Podola - ebook

Pośród kresowych ziem I Rzeczpospolitej Podole było najbogatsze pod względem etnicznym i obyczajowym, a losy jego mieszkańców najtragiczniejsze w całym królestwie. Historycy i literaci zgodnie pisali, że tam „u wrót tatarskiej paszczęki” wszystko było większe i dramatyczniejsze. Ziemia urodzajniejsza, krajobrazy rozleglejsze, przyroda bujniejsza, pałace wspanialsze, ludzka fantazja najżywsza i przygody wojenne najkrwawsze.
Podole było też miejscem największej przygody cywilizacyjnej Polaków. Dzieło kolonizacji, zagospodarowania i obrony tych ziem porównywać można z dokonaniami innych narodów europejskich tamtych czasów. Dziś pozostały jedynie nieliczne ruiny zamków i pałaców, literackie i kronikarskie zapiski oraz żyjący własnym życiem, skutecznie tłumiony w ostatnim półwieczu, mit o tej słonecznej krainie.
Autor stawia sobie zadanie przypomnienia dziejów owej polskiej ziemi obiecanej, od jej zwycięskich początków po tragiczny upadek, pokazania, jakie pamiątki po niej do dziś przetrwały w niszczycielskim zamęcie historii, przywrócenia pamięci o wielkiej przygodzie Polaków w czasach, gdy nie szalały jeszcze zbrodnicze nacjonalizmy, a zbiorowy sukces budowany był nie na ideologicznych zaklęciach, ale wypływał z pracowitości i męstwa ludzi przestrzegających odmienne obyczaje, inaczej się modlących, ale żyjących w zgodzie, niekiedy w braterstwie.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0262-5
Rozmiar pliku: 535 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na wschód pa­trząc swym zwy­cza­jem

Cze­go pła­cze to pa­cho­lę?

Tę­sk­ni pono za swym kra­jem,

A tym kra­jem jest Po­do­le.

A w tym kra­ju jest włość skrom­na,

A w tej wło­ści miły do­mek

I ko­chan­ka tam nie­po­mna,

Że ją ko­cha tę­sk­ny zio­mek.

STA­NI­SŁAW STA­RZYŃ­SKI, DUM­KA PO­DOL­SKA

Gdy­by Or­łem być!

Lot so­ko­li mieć!

Skrzy­dłem or­lem, lub so­ko­lem,

Uno­sić się nad Po­do­lem,

Tam­tym ży­ciem żyć.

Dro­ga zie­mia ta!

My­śli moje zna!

Tam naj­pierw­sze szczę­ście moje,

Tam naj­pierw­sze nie­po­ko­je,

Tam naj­pierw­sza łza.

Tam bym noc i dzień,

Jak za­klę­ty cień,

Tam bym la­tał jak wspo­mnie­nie,

Pierś orzeź­wiać, czer­pać tchnie­nie,

Z tam­tych dro­gich tchnień,

Boże! W orła zmień!

MAU­RY­CY GO­SŁAW­SKI, PO­DO­LEWSTĘP – DOTKNIĘCIE DAWNOŚCI

W dzie­jach wie­lu na­ro­dów sma­ga­nych su­ro­wy­mi wi­chra­mi klęsk i upad­ków, piesz­czo­nych złud­ną sie­lan­ką chwi­lo­wych suk­ce­sów, od­na­leźć moż­na mo­men­ty i miej­sca szcze­gól­ne, cu­dow­ne, uka­zu­ją­ce wręcz bo­ską, życz­li­wą in­ge­ren­cję w ma­te­rię hi­sto­rii, ma­ni­fe­stu­ją­ce nie­po­wta­rzal­ną, wy­jąt­ko­wą ku­mu­la­cję mocy, przed­się­bior­czo­ści i po­myśl­no­ści spły­wa­ją­cej w tym wy­jąt­ko­wym cza­sie i miej­scu na spo­łecz­ność. In­spi­ru­ją­ce do wiel­kich, od­waż­nych czy­nów, wy­sta­wia­ją­ce du­cha i od­wa­gę na­ro­dów na pró­bę, ale też nie­ską­pią­ce sła­wy, sło­dy­czy, da­rów, suk­ce­sów i zwy­cięstw.

An­gli­cy i Ho­len­drzy mie­li swe wiel­kie po­dró­że i od­kry­cia oce­anicz­ne, Hisz­pa­nie i Por­tu­gal­czy­cy – wiel­kie pod­bo­je w Ame­ry­ce i Azji, my sprę­ża­li­śmy i re­ali­zo­wa­li­śmy moc ry­cer­ską i cy­wi­li­za­cyj­ną na Wscho­dzie: na Rusi Czer­wo­nej, Po­do­lu i Dzi­kich Po­lach. Tam była na­sza naj­więk­sza w dzie­jach przy­go­da, tam na­sza oce­anicz­na że­glu­ga po­śród ste­po­wych bo­dia­ków i basz­ta­nów, tam bo­ha­ter­skie czy­ny w wal­kach z po­gań­stwem, wiel­kie mi­ło­ści w cie­niu ka­ta­stro­fy, wspa­nia­łe for­tu­ny i spek­ta­ku­lar­ne upad­ki. Tam czy­nów bo­ha­ter­skich do­ka­zy­wa­li naj­wy­bit­niej­si w na­szych dzie­jach ry­ce­rze jak Spyt­ko z Melsz­ty­na czy Za­wi­sza Czar­ny i het­ma­ni jak Tar­now­ski, Żół­kiew­ski, Chod­kie­wicz, Czar­niec­ki, So­bie­ski. Tam z bo­gac­twa kre­so­wych ziem po­wsta­wa­ły naj­wspa­nial­sze, naj­bar­dziej pol­skie bu­dow­le wzno­szo­ne we­dług, tak jak na­zwał to Łu­kasz Opa­liń­ski w wy­da­nym w 1659 roku sta­ro­pol­skim pod­ręcz­ni­ku bu­do­wa­nia, po­dług Nie­ba y zwy­cza­iu Pol­skie­go.

Wy­jąt­ko­wą are­ną tych szla­chet­nych, wznio­słych prze­żyć oka­zać mia­ło się Po­do­le – kra­ina ze wszech miar bę­dą­ca da­rem dla Po­la­ków wy­cho­dzą­cych z opłot­ków śre­dnio­wie­cza, pra­gną­cych wiel­kich zwy­cięstw, po­świę­ceń, do­stat­ku i suk­ce­sów. Kra­ina o bo­ga­tej przy­ro­dzie, uro­dzaj­nej zie­mi, otwar­tej prze­strze­ni; pra­wie bez­lud­na, ocze­ku­ją­ca go­spo­da­rza i obroń­cy. Dla przy­by­szów z za­cho­du, lu­dzi po­szu­ku­ją­cych sła­wy, for­tu­ny, źró­deł utrzy­ma­nia, Po­do­le oka­za­ło się praw­dzi­wą zie­mią obie­ca­ną. Ry­ce­rze, prze­le­wa­jąc krew i wy­ka­zu­jąc się od­wa­gą, zdo­by­wa­li tu ma­jąt­ki, urzę­dy i za­szczy­ty, za­kła­da­li ro­do­we dy­na­stie, bu­do­wa­li zam­ki i pa­ła­ce. Kup­cy, naj­licz­niej przy­by­wa­ją­cy ze Ślą­ska, ale i z jesz­cze bar­dziej od­le­głej Ar­me­nii, za­kła­da­li kan­to­ry i fak­to­rie, do­cho­dzi­li do wiel­kich ma­jąt­ków, wy­ko­rzy­stu­jąc do­god­ne po­ło­że­nie Po­do­la na szla­ku z Bli­skie­go Wscho­du do Eu­ro­py. Tak­że rze­mieśl­ni­cy i chło­pi znaj­do­wa­li tu nie­spo­ty­ka­ne nig­dzie in­dziej wa­run­ki do po­myśl­ne­go ży­cia. Pierw­si z dala od opre­syj­nych kor­po­ra­cji ce­cho­wych mo­gli szyb­ko roz­wi­nąć skrzy­dła i za­ło­żyć wła­sne warsz­ta­ty, dru­dzy otrzy­my­wa­li duże na­dzia­ły zie­mi i dłu­go­let­nie wol­ni­zny – od­stą­pie­nie na okre­ślo­ny czas od wy­mo­gu pańsz­czy­zny i pła­ce­nia po­dat­ków nie­co­dzien­ne na zie­miach Rze­czy­po­spo­li­tej.

Na Po­do­lu wszyst­ko było więk­sze, bo­gat­sze, wspa­nial­sze i strasz­niej­sze niż w rdzen­nej Pol­sce. Zie­mia uro­dzaj­niej­sza, przy­ro­da buj­niej­sza, ma­jąt­ki i pa­ła­ce wspa­nial­sze, ale ży­cie też bar­dziej nie­spo­koj­ne, cha­rak­te­ry bar­dziej gwał­tow­ne, na­mięt­no­ści nie­po­ha­mo­wa­ne, a śmierć u wrót ta­tar­skiej pasz­czę­ki bar­dziej nie­chyb­na niż gdzie in­dziej.

Po pię­cio­wie­ko­wej przy­go­dzie Po­la­ków na Po­do­lu po­zo­stał tyl­ko bled­ną­cy wraz z od­cho­dzą­cy­mi po­ko­le­nia­mi mit, któ­ry prze­trwał jesz­cze w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym. Po­do­la­nin Le­opold Bucz­kow­ski, mó­wiąc o ca­łej Ga­li­cji Wschod­niej, tak go okre­ślił: „Ga­li­cja ze­szła ze świa­ta jak Tra­cja. Mie­szan­ka lu­dzi za­sta­na­wia­ją­ca. (…) Ra­bi­nac­kie szko­ły fi­lo­zo­fów, zna­ne i ce­nio­ne na ca­łym świe­cie wę­drow­ne or­kie­stry i woły na płu­gu. Ukra­iń­cy, Po­la­cy, Ro­sja­nie, Or­mia­nie, Ży­dzi, Gre­cy, Cze­si, Niem­cy, wszy­scy na swój spo­sób ak­cen­tu­ją­cy ce­chy ubio­ru, ję­zy­ka, po­cho­dze­nia, wia­ry, ży­ją­cy w eu­fo­rii jar­mar­ków, praź­ni­ków, od­pu­stów, świąt Jor­da­na, Mar­ci­na, Fi­li­pa, Jana z ole­ju i Elul”. Do­pie­ro ostat­nie pół­wie­cze osta­tecz­nie ze­rwa­ło tra­dy­cję łą­czą­cą nas z na­szym kre­so­wym dzie­dzic­twem. Dziś miesz­kań­cy tam­tych ziem, szcze­gól­nie ich urzę­do­wi przed­sta­wi­cie­le, tak jak nie­daw­no z oka­zji ob­cho­dów sie­dem­set pięć­dzie­się­cio­le­cia Lwo­wa, mó­wią: tyle tu miesz­ka­ło na­ro­dów, byli też Po­la­cy, ale nie­wie­le po­zo­sta­wi­li i ode­szli, roz­pły­nę­li się w dzie­jach.

Nie po­win­ni­śmy się zga­dzać na to za­po­mi­na­nie. Choć nie ma nas już na Po­do­lu, by­li­śmy tam prze­cież wy­star­cza­ją­co dłu­go, aby po­zo­sta­wić ślad. Cią­gle w zie­mi, po­wie­trzu, ma­rze­niu i śpie­wie pta­ków żyje na­sza kre­so­wa ar­ka­dia, kra­ina bę­dą­ca po­lem i świad­kiem wiel­ko­ści Po­la­ków. Jej przy­po­mnie­nie to jak­by od­kry­cie waż­nej a uta­jo­nej czę­ści na­szej du­cho­wo­ści. Spo­glą­da­my olśnie­ni jej barw­ną nie­zwy­kło­ścią i dzi­wi­my się, jak wie­le tra­ci­li­śmy, nie zna­jąc jej wcze­śniej.

Od­szu­ki­wa­nie za­gu­bio­nych śla­dów to po­czą­tek wiel­kiej przy­go­dy, tak jak spo­tka­nie z tą nie­zwy­kłą kra­iną. Wie­czo­rem wje­cha­li­śmy na Po­do­le, omi­nę­li­śmy Tar­no­pol i za­raz trze­ba było szu­kać noc­le­gu. Spa­li­śmy w po­bli­żu dro­gi pod opie­ką straż­ni­ków pil­nu­ją­cych ryb­nych sta­wów. Obo­wiąz­ki swe peł­ni­li so­lid­nie, czu­wa­li przez całą noc, a o świ­cie bez skru­pu­łów wy­cią­gnę­li nas z na­mio­tu. Mu­sie­li­śmy jak naj­szyb­ciej zni­kać, bo w każ­dej chwi­li mógł po­ja­wić się wła­ści­ciel far­my, nie ża­den dy­rek­tor ryb­ne­go koł­cho­zu, ale praw­dzi­wy włast­nik, któ­ry, nie py­ta­jąc o zda­nie ko­lek­ty­wu, jed­nym sło­wem mógł prze­kre­ślić straż­ni­czą ka­rie­rę. Ten po­ran­ny syn­drom ro­dzą­cej się go­spo­dar­ki wol­no­ryn­ko­wej nie przy­padł nam do gu­stu. Ale przy­niósł też ko­rzy­ści, bo mo­gli­śmy bez­piecz­nie spę­dzić noc. I wcze­śnie wje­chać w uśpio­ny jesz­cze kra­jo­braz. Mia­sta, któ­re mi­ja­li­śmy, oto­czo­ne były cia­snym szpa­le­rem roz­pa­da­ją­cych się stro­jek ko­mu­ni­zma, dziel­nic be­to­no­wych hal i biu­row­ców wy­sta­wio­nych z daw­nym im­pe­rial­nym roz­ma­chem, a te­raz pu­stych i bez­u­ży­tecz­nych – świa­dec­two no­wych cza­sów na Ukra­inie. Ale miej­sca te to tyl­ko drob­ne okru­chy w po­dol­skim kra­jo­bra­zie, któ­ry jest za­ska­ku­ją­co świe­ży i nie­zep­su­ty, wy­peł­nio­ny buj­ną, nie­kie­dy wręcz eg­zo­tycz­ną ro­ślin­no­ścią, na­sy­co­ny pla­stycz­nym, prze­ni­kli­wym świa­tłem nie­spo­ty­ka­nym nig­dzie in­dziej. I nie jest to kra­jo­braz bez­pań­ski, po­rzu­co­ny, za­nie­dba­ny. Roz­le­głe, bie­gną­ce do kra­wę­dzi urwi­stych ja­rów pola po­kry­wa­ją buj­ne upra­wy: psze­ni­ca – ba­nat­ka po­dol­ska sław­na już w XIX wie­ku, słod­ka ku­ku­ry­dza spro­wa­dzo­na z Ru­mu­nii rów­nież w XIX stu­le­ciu, bu­rak cu­kro­wy, bia­ła gry­ka i łany żół­tych sło­necz­ni­ków.

Dziś jak przed stu­le­cia­mi na po­lach tych zo­ba­czy­my lu­dzi pra­cu­ją­cych za po­mo­cą daw­nych na­rzę­dzi i we­dług ar­cha­icz­nych za­sad. Uży­wa się sap­ki, uni­wer­sal­nej, wie­lo­funk­cyj­nej mo­ty­ki na dłu­gim trzon­ku. Ziar­no wy­sie­wa się ręcz­nie z płach­ty, a kosi kosą. Orze się płu­ga­mi za­przę­żo­nym! w ko­nie. Pod­sta­wo­wym środ­kiem trans­por­tu na po­dol­skiej wsi są wozy kon­ne. A wszyst­kich tych pro­stych sprzę­tów bra­ku­je, bo prze­mysł od daw­na za­ra­żo­ny gi­gan­to­ma­nią, pro­du­ku­ją­cy cią­gni­ki i kom­baj­ny wiel­ko­ści pa­ro­stat­ków, nie po­tra­fi ich wy­twa­rzać, jest bez­rad­ny wo­bec po­cząt­ku­ją­cej za­le­d­wie in­dy­wi­du­al­nej go­spo­dar­ki chłop­skiej.

Po­szu­ki­wa­ne są szcze­gól­nie kosy, bo do­brej nie wy­ko­na wiej­ski ko­wal, któ­ry jest w sta­nie wy­kuć cał­kiem zgrab­ną sap­kę. O przy­sła­nie kos z Pol­ski pro­szo­no mnie wie­lo­krot­nie na po­dol­skich wsiach, jesz­cze sprzed dru­giej woj­ny świa­to­wej pa­mię­ta się tam ich do­sko­na­łą ja­kość.

Lu­dzie na po­lach pra­cu­ją w gru­pach, śpie­wa­ją roz­lew­nie i smut­no, Wo­bec ogro­mu pól ich trud wy­da­je się da­rem­ny, ale stan upraw świad­czy, że jest in­a­czej.

Ich wsie ukry­te w ja­rach, oto­czo­ne wi­śnio­wy­mi sa­da­mi wi­ta­ją wę­drow­ca za­pa­chem mle­ka, sia­na i zwie­rzę­cych od­cho­dów, Tak jak nie­gdyś na­sze wsie mi­nio­ne­go dzie­ciń­stwa, sprzed epo­ki as­fal­tu, tran­zy­sto­rów i pię­tro­wych, brzyd­kich mu­ro­wa­nych do­mów.

Je­cha­li­śmy bocz­ny­mi dro­ga­mi, nad nami roz­po­ście­ra­ło się wiel­kie, gra­na­to­we nie­bo, a wo­ko­ło otwar­ta rów­nin­na prze­strzeń przez dzie­siąt­ki ki­lo­me­trów pra­wie bez­lud­na. Nie­kie­dy gdzieś na ho­ry­zon­cie prze­su­nie się wóz kon­ny lub za­ma­ja­czą nie­wy­raź­ne syl­wet­ki za­pra­co­wa­nych lu­dzi. A kie­dy Ju­rij – nasz kie­row­ca i prze­wod­nik – wy­łą­czał na po­sto­jach roz­kle­ko­ta­ny sil­nik łady, „aby dać mu tro­chę od­po­cząć”, ogar­nia­ła nas głę­bo­ka, pul­su­ją­ca ci­sza. Dla przy­by­szów z ha­ła­śli­wych miast była czymś nie­po­ję­tym, przy­tła­cza­ją­cym, groź­nym; cu­dem i za­ska­ku­ją­cym od­kry­ciem, że może ist­nieć świat bez huku mo­to­rów, szu­mu te­le­wi­zyj­nych od­bior­ni­ków i gwa­ru ludz­kich gło­sów.

Ale prze­cież nie dla tych za­chwy­tów prze­mie­rza­li­śmy po­dol­ską zie­mię. Mie­li­śmy cel kon­kret­ny i ja­sno okre­ślo­ny: od­na­leźć, opi­sać i sfo­to­gra­fo­wać za­byt­ki tam­tej­szej ar­chi­tek­tu­ry. Ar­chi­tek­tu­ry, któ­rej fun­da­to­ra­mi i użyt­kow­ni­ka­mi w więk­szej czę­ści byli nie­gdyś Po­la­cy. Bo oni, po­czy­na­jąc od XV wie­ku aż po rok 1920, sta­no­wi­li na Po­do­lu gru­pę lud­no­ści naj­bo­gat­szą, od­gry­wa­ją­cą naj­waż­niej­szą rolę, naj­le­piej wy­kształ­co­ną. Byli po­sia­da­cza­mi ziem­ski­mi, wy­so­ki­mi urzęd­ni­ka­mi i du­chow­ny­mi, ar­ty­sta­mi. To oni fun­do­wa­li go­tyc­kie zam­ki i ko­ścio­ły, ba­ro­ko­we dwo­ry, kla­sy­cy­stycz­ne i neo­go­tyc­kie pa­ła­ce. Przy­je­cha­li­śmy, aby zo­ba­czyć, co z tej spu­ści­zny po­zo­sta­ło jesz­cze po wo­jen­nych za­wie­ru­chach i po­rząd­kach no­wej wła­dzy.

Omi­ja­li­śmy z pre­me­dy­ta­cją miej­sca zna­ne, ła­twe do od­na­le­zie­nia, wpi­sa­ne do mar­szru­ty co­raz licz­niej­szych na Po­do­lu pol­skich wy­cie­czek.

W wid­mo­wym Ka­mień­cu oto­czo­nym krę­giem be­to­no­wych blo­ko­wisk prócz sław­nej twier­dzy za­chwy­ci­ła nas tyl­ko opu­sto­sza­ła, po­ro­śnię­ta tra­wą ulicz­ka w daw­nej dziel­ni­cy or­miań­skiej. Opa­da­ła stro­mo do Smo­try­cza, a po jej wy­śli­zga­nych ka­mie­niach, jak przed stu­le­cia­mi, spły­wa­ła gno­jów­ka. Była ci­sza, słoń­ce i sza­leń­stwo po­dol­skiej ro­ślin­no­ści. A nad tym wszyst­kim uno­sił się nie­uchwyt­ny, ale re­al­ny duch daw­no­ści.

Du­cha daw­no­ści od­na­leź­li­śmy póź­niej w ko­ście­le Do­mi­ni­ka­nów, nie­daw­no, po ta­jem­ni­czym po­ża­rze zwró­co­nym ka­to­li­kom. W jego mrocz­nym wnę­trzu, po­kry­tym ma­zią bru­du, odar­tym z tyn­ków, oglą­da­li­śmy ko­ści kil­ku po­ko­leń bez­i­mien­nych za­kon­ni­ków wy­rzu­co­ne z kryp­ty, prze­żar­te che­mi­ka­lia­mi, któ­re przez dzie­się­cio­le­cia ma­ga­zy­no­wa­no w ko­ście­le. I tak w jed­nej z bocz­nych ka­plic za­cho­wa­ło się cu­dem ka­mien­ne epi­ta­fium Paw­ła Da­męc­kie­go her­bu Prus, szlach­ci­ca ma­zo­wiec­kie­go i uczest­ni­ka wy­praw mo­skiew­skich.

Na­stęp­nie oglą­da­li­śmy nie­da­le­kie za­mczy­sko w Żwań­cu, gdzie pod­czas kon­fe­de­ra­cji bar­skiej bro­nił się sław­ny awan­tur­nik Mau­ry­cy Be­niow­ski, a gdzie sta­ro­stą był dziad Je­rze­go Stem­pow­skie­go. Po zam­ku po­zo­stał je­dy­nie frag­ment basz­ty, a cały ten te­ren za­mie­nio­no na wy­sy­pi­sko śmie­ci, tyl­ko roz­le­gła, ciem­na pa­no­ra­ma Dnie­stru osza­ła­mia jak daw­niej. A nie­da­le­ko, po dru­giej stro­nie waż­nej dro­gi pro­wa­dzą­cej do Cho­ci­mia i da­lej na Moł­da­wię po­ka­zy­wa­no nam wa­lą­cy się bu­dy­nek ple­ba­nii, w któ­rej tuż po woj­nie za­bi­to księ­dza i gdzie już nikt nie od­wa­żył się miesz­kać.

Zdą­ży­li­śmy jesz­cze zaj­rzeć do Czort­ko­wa z pięk­nym neo­go­tyc­kim ko­ścio­łem, Trem­bow­li sław­nej od­wa­gą Do­ro­ty Chrza­now­skiej i Baru, gdzie w miej­skim par­ku za­cho­wa­ły się reszt­ki zam­ku kró­lo­wej Bony. Ale to tyl­ko była roz­grzew­ka, ła­twa zdo­bycz i za­chę­ta przed sko­kiem na głę­bo­ką wodę. Bo ce­lem na­szym był in­te­rior, py­li­ste, grun­to­we dro­gi i ta­jem­ni­cze zna­ki na przed­wo­jen­nej ma­pie ozna­cza­ją­ce za­byt­ko­we dwo­ry, pa­ła­ce i ko­ścio­ły. A kie­dy tam wje­cha­li­śmy, szyb­ko oka­za­ło się, że na­wet ta do­kład­na mapa nie może słu­żyć nam po­mo­cą, bo rze­czy­wi­stość, któ­rą opi­su­je, roz­pa­dła się i zni­kła z po­wierzch­ni zie­mi, a dzi­siej­si miesz­kań­cy daw­no o niej za­po­mnie­li. Ry­chło sta­ło się ja­sne, że je­ste­śmy w sy­tu­acji XIX-wiecz­nych ar­che­olo­gów prze­mie­rza­ją­cych ame­ry­kań­ską dżun­glę w po­szu­ki­wa­niu przed­ko­lum­bij­skich pi­ra­mid i świą­tyń. Je­den z nich – John H. Cad­dy – w dzien­ni­ku wy­pra­wy na Ju­ka­tan za­no­to­wał, że ile­kroć py­tał tu­byl­ców o sta­ro­żyt­ne ru­iny, nie­zmien­nie otrzy­my­wał tę samą od­po­wiedź: Las ru­inas! Car­ram­ba! Se muy le­jos de aqui! (Ru­iny! Cho­le­ra! To bar­dzo da­le­ko stąd!).

Taką też od­po­wiedź otrzy­my­wa­li­śmy za­zwy­czaj i my. Nasz Ju­rij, oby­wa­tel wo­łyń­skie­go Łuc­ka, Ukra­iniec z pol­ski­mi ko­rze­nia­mi, do­sko­na­le zo­rien­to­wa­ny w nie­ja­snych, miej­sco­wych re­la­cjach, nie­stru­dze­nie wy­py­ty­wał star­szych, mo­gą­cych jesz­cze pa­mię­tać przed­wo­jen­ne cza­sy lu­dzi o lo­ka­li­za­cję bu­dow­li, co do któ­rych mie­li­śmy pew­ność, że znaj­do­wa­ły się w tej oko­li­cy. A oni byli mil­kli­wi i bez­rad­nie roz­kła­da­li ręce, bo choć pa­mię­ta­li z dzie­ciń­stwa „pań­skie” bu­dyn­ki, to nie byli w sta­nie so­bie przy­po­mnieć, co się z nimi sta­ło póź­niej. Czy je ro­ze­bra­no? Wy­sa­dzo­no w po­wie­trze? Czy też za­pa­dły się pod zie­mię? Ale nasz ci­ce­ro­ne nie da­wał za wy­gra­ną, drą­żył i na­pro­wa­dzał. Py­tał ogól­nie o ko­łysz­nyj bu­dy­nok albo sta­ro­win­nyj dim, albo o pań­skij dwir i wte­dy czę­sto jego roz­mów­cy do­zna­wa­li olśnie­nia. To li­kar­nia (przy­chod­nia le­kar­ska) – wy­krzy­ki­wa­li uszczę­śli­wie­ni – albo sa­na­to­ri, albo uriad (urząd). Na­gle ustę­po­wa­ła amne­zja, przy­po­mi­na­li so­bie to, o czym nie war­to było pa­mię­tać, o czym na­wet nie­bez­piecz­nie było pa­mię­tać w mi­nio­nej epo­ce. Ale też na ich uspra­wie­dli­wie­nie trze­ba po­wie­dzieć, że bu­dow­le te zmie­ni­ły się – rów­nież dzię­ki ich wy­sił­kom – nie do po­zna­nia.

Na daw­nych fo­to­gra­fiach pre­zen­tu­ją się wspa­nia­le, ele­ganc­ko, oto­czo­ne klom­ba­mi i alej­ka­mi. Ema­nu­je z nich do­sta­tek i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Te­raz są na skra­ju cał­ko­wi­te­go upad­ku. Nie­re­mon­to­wa­ne od stu­le­cia – dziu­ra­we pod­ło­gi, okna za­kry­te fo­lio­wy­mi płach­ta­mi, ciek­ną­ce da­chy i wszech­obec­ny ka­mu­flaż gru­bej war­stwy roz­ma­za­ne­go bru­du – eks­plo­ato­wa­ne po­nad mia­rę, cu­dem jesz­cze ist­nie­ją. I jak­by tego było mało, wła­śnie w nich zgro­ma­dzo­no same nie­szczę­ścia Ukra­iny, prze­mie­nio­no w sa­na­to­ria gruź­li­cze, szpi­ta­le dla prze­wle­kle cho­rych dzie­ci, domy star­ców. Tak jak do nie­daw­na w po­nie­miec­kich pa­ła­cach na Po­mo­rzu i Dol­nym Ślą­sku.

Bro­nią się jesz­cze sław­ne po­dol­skie par­ki, któ­re tak fa­scy­no­wa­ły Je­rze­go Stem­pow­skie­go, że po­świę­cił im cały esej za­ty­tu­ło­wa­ny W do­li­nie Dnie­stru. „W cza­sach daw­nej Rzecz­po­spo­li­tej – pi­sał – całą Ukra­inę ogar­nę­ło sza­leń­stwo ogrod­ni­cze, szcze­gól­nie w XVIII wie­ku. Zie­mi na Kre­sach nie bra­ko­wa­ło i par­ki cią­gnę­ły się da­le­ko i sze­ro­ko”. Sza­leń­stwo to – do­daj­my – roz­kwi­ta­ło i w na­stęp­nym stu­le­ciu, gdy po­dol­scy zie­mia­nie w bły­ska­wicz­nym tem­pie bo­ga­ci­li się na pro­duk­cji cu­kru – Po­do­le za­spo­ka­ja­ło wów­czas trzy czwar­te po­trzeb ca­łe­go im­pe­rium ca­rów na ten pro­dukt – i eks­por­cie zbo­ża. Wie­le z tych par­ków po­zo­sta­ło do dziś i choć zdzi­cza­łe i prze­trze­bio­ne, nadal są świa­dec­twem tam­tych pa­sji – jak park kra­jo­bra­zo­wy w Ma­le­jow­cach ota­cza­ją­cy ob­szer­ny kla­sy­cy­stycz­ny pa­łac miesz­czą­cy obec­nie dzie­cię­ce sa­na­to­rium.

Do daw­nej świet­no­ści po­wra­ca­ją też nie­któ­re ka­to­lic­kie ko­ścio­ły, Oczy­wi­ście tyl­ko nie­licz­ne, te, któ­re prze­trwa­ły cza­sy ra­dziec­kie, gdy słu­ży­ły jako ma­ga­zy­ny na­wo­zów lub hale fa­brycz­ne, któ­re nie utra­ci­ły da­chów i ścian i przy któ­rych prze­trwa­ły reszt­ki wy­znaw­ców go­to­wych dziś do od­bu­do­wy.

Do Mu­ka­ro­wa Pod­le­śne­go za­je­cha­li­śmy spe­cjal­nie, aby zo­ba­czyć jed­ną z ta­kich bu­dów. Neo­go­tyc­ki ko­ściół pre­zen­to­wał się oka­za­le, a na do­da­tek mie­li­śmy oka­zję za­znać le­gen­dar­nej ukra­iń­skiej go­ścin­no­ści, Bo cho­ciaż pro­boszcz był gdzieś da­le­ko, za­ła­twiał urzę­do­we spra­wy, przy­ję­ła nas jego go­spo­dy­ni. Mło­da, sil­na, tro­chę za­wsty­dzo­na, bez­ce­re­mo­nial­nie ka­za­ła nam sia­dać za sto­łem i ko­lej­no wy­no­si­ła z mrocz­nej kuch­ni go­to­we, jak­by ocze­ku­ją­ce wła­śnie na nas po­tra­wy, Barszcz, sła­wet­ne pe­ro­hy ze śmie­ta­ną i ziem­nia­cza­ny pla­cek. Do tego sa­ła­ta i ogór­ki w śmie­ta­nie, po­rzecz­ki i wi­śnio­wy kom­pot – wszyst­ko z do­mo­we­go go­spo­dar­stwa. Je­dli­śmy w mil­cze­niu, był upał, brzę­cza­ły mu­chy, a za oknem roz­cią­gał się kwit­ną­cy ogród. A ona sta­ła za na­szy­mi ple­ca­mi, z uśmie­chem śle­dząc, czy nam sma­ku­je. Gdy ocię­ża­li je­dze­niem wy­szli­śmy przed dom, znów ogar­nę­ła nas po­dol­ska, nar­ko­tycz­na ci­sza.

Naj­go­rzej mają się chy­ba daw­ne pol­skie cmen­ta­rze. Wie­le z nich cał­ko­wi­cie star­to z po­wierzch­ni zie­mi, Te, któ­re po­zo­sta­ły, eg­zy­stu­ją po­mię­dzy le­ni­wą obo­jęt­no­ścią i ak­tyw­nym nisz­czy­ciel­stwem, Słu­żą jako pa­stwi­ska, miej­sca dys­kret­nych scha­dzek i pi­ja­tyk, te­ren dzia­łań po­szu­ki­wa­czy „pań­skich skar­bów”.

Ja­dąc z Ku­dryń­ców, gdzie po­dzi­wia­li­śmy ru­iny ma­low­ni­cze­go zam­ku z bia­łe­go ka­mie­nia, tra­fi­li­śmy przy­pad­ko­wo na wstrzą­sa­ją­cy, a za­ra­zem za­gad­ko­wy ślad tych nisz­czy­ciel­skich prak­tyk, We wsi Dźwi­niacz­ka uj­rze­li­śmy cmen­tarz z neo­go­tyc­ką ka­pli­cą. Już z da­le­ka zo­ba­czy­li­śmy, że drzwi pro­wa­dzą­ce do jej wnę­trza są wy­rwa­ne i sze­ro­ko otwar­te, Póź­niej oka­za­ło się, że zdję­ta zo­sta­ła rów­nież pły­ta za­kry­wa­ją­ca wej­ście do gro­bo­wej kryp­ty. Naj­bar­dziej jed­nak szo­ku­ją­cy był ob­raz tego, co uj­rze­li­śmy na pod­ło­dze i pod ścia­na­mi ka­pli­cy. Znaj­do­wa­ło się tam kil­ka tru­pów mę­skich i ko­bie­cych, na­tu­ral­nie zmu­mi­fi­ko­wa­nych, odzia­nych w sta­ro­świec­kie stro­je, kosz­tow­ne suk­nie i wy­kwint­ne mun­du­ry. Nie one jed­nak były ce­lem wy­sił­ków ra­bu­siów. Za­bra­li gło­wy wszyst­kich tru­pów, Snu­li­śmy fan­ta­stycz­ne i kar­ko­łom­ne do­my­sły, aż po­miar­ko­wał nas lek­ko za­wia­ny tu­by­lec od pew­ne­go cza­su ob­ser­wu­ją­cy na­szą obec­ność: – Gło­wy za­bra­li chłop­cy i wie­czo­rem będą stra­szyć na­uczy­ciel­kę za to, że sta­wia im kiep­skie stop­nie.

Ot, i cała ta­jem­ni­ca. Mar­mu­ro­we ta­bli­ce za­wie­szo­ne na ścia­nach ka­pli­cy gło­si­ły, że spo­czy­wa­ją w niej po­ko­le­nia rodu Ho­ro­dyń­skich. Po­my­śla­łem wów­czas, że by­ło­by dla nich le­piej, gdy­by swe cia­ła po­wie­rzy­li zie­mi i li­to­ści­we­mu ro­ba­ko­wi, za­miast, wy­no­sząc się, me­ta­lo­wym trum­nom i ka­mien­nej kryp­cie. Dzię­ki temu po­tom­ko­wie ich pod­da­nych nie mie­li­by oka­zji do głu­pich żar­tów.

Aż wresz­cie do­sta­li­śmy się do Sza­ro­gro­du, mia­stecz­ka na wschod­nim Po­do­lu, po­ło­żo­ne­go nad Mo­rasz­ką, do­pły­wem Dnie­stru. Mia­stecz­ko za­sta­li­śmy sen­ne, pra­wie opu­sto­sza­łe, na obrze­żach gi­ną­ce w buj­nej ro­ślin­no­ści sa­dów. Na­wet w śród­mie­ściu pa­no­wa­ła ci­sza in­try­gu­ją­ca jak w ame­ry­kań­skim ghost city. Więk­szość par­te­ro­wych, cia­sno stło­czo­nych do­mów była w róż­nych sta­diach roz­pa­du, nie­licz­ne skle­py za­mknię­te, a prze­chod­nie nie­wi­docz­ni. Tyl­ko pta­ki prze­krzy­ki­wa­ły się smut­no i be­cza­ła koza, któ­ra wy­ja­dła już całą ra­chi­tycz­ną tra­wę w za­się­gu łań­cu­cha. Było coś za­gad­ko­we­go w at­mos­fe­rze tego opu­sto­sza­łe­go miej­sca.

Ta­jem­ni­ca wy­ja­śni­ła się, gdy do­tar­li­śmy do gó­ru­ją­ce­go nad mia­stecz­kiem ko­ścio­ła Świę­te­go Flo­ria­na i za­sie­dli­śmy za go­ścin­nym sto­łem oj­ców ber­nar­dy­nów z Kra­ko­wa opie­ku­ją­cych się pa­ra­fią. Lu­dzi jest w Sza­ro­gro­dzie dużo, tyl­ko nie miesz­ka­ją w cen­trum, bo cen­trum to daw­ny sztetł – mia­sto ży­dow­skie, od po­nad pół wie­ku opusz­czo­ne, bo Ukra­iń­cy nie na­bra­li ocho­ty do za­miesz­ka­nia w tych do­mach. Owszem, zaj­mu­ją je, żyją w nich, ale nie trak­tu­ją jak wła­snych, nie re­mon­tu­ją, nie dba­ją, pod byle pre­tek­stem bu­rzą i roz­bie­ra­ją. Nie są to ich domy, źle się w nich czu­ją, jak­by skry­wa­li nie­ja­sny wy­rzut su­mie­nia. Bo pust­ka tej prze­strze­ni jest wy­mow­na, pra­wie nad­przy­ro­dzo­na, ist­nie­ją­ca poza cza­sem i po­tęż­na mocą tra­ge­dii jej daw­nych miesz­kań­ców. Duch Mar­ca Cha­gal­la i Bru­no­na Schul­za wie­dzie tu swe po­śmiert­ne ży­cie.

Na­stęp­ne­go dnia rano po­szli­śmy na mszę. Ko­ściół był wy­so­ki, ob­szer­ny, ale w na­wie pa­no­wał mrok i tyl­ko pre­zbi­te­rium roz­świe­tlał blask wo­sko­wych świec (elek­trycz­ność była za­wod­na z po­wo­du czę­stych wy­łą­czeń). Trzej uro­dzi­wi ce­le­bran­ci, mło­dzi oj­co­wie ber­nar­dy­ni, pre­zen­to­wa­li się jak anio­ło­wie. Nawę wy­peł­nia­ły wy­łącz­nie ko­bie­ty, szczu­płe, nie­wy­so­kie, jed­na­ko­wo ubra­ne i na po­zór w tym sa­mym wie­ku. Z uwiel­bie­niem, z mi­ło­snym wręcz od­da­niem wpa­try­wa­ły się w cu­dow­ny spek­takl świę­tej mszy. Śle­dzi­ły do­stoj­ne ru­chy trzech roz­świe­tlo­nych mło­dzień­ców ubra­nych w uro­czy­ste sza­ty. Szcze­gól­ne umi­ło­wa­nie wzbu­dzał oj­ciec Ju­ni­pier, smu­kły czter­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna, prze­ło­żo­ny sza­ro­grodz­kie­go zgro­ma­dze­nia ob­ser­wan­tów. Z za­sko­cze­niem do­strze­głem ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo po­mię­dzy ry­sa­mi jego twa­rzy i fi­zjo­no­mią świę­te­go Fran­cisz­ka, któ­re­go na­tu­ral­nej wiel­ko­ści fi­gu­ra usta­wio­na była pod jed­nym z fi­la­rów świą­ty­ni. Czy był to tyl­ko przy­pa­dek? Fi­gu­ra zda­wa­ła się wie­ko­wa, a więc to ra­czej brat Ju­ni­pier dro­gą po­stów i me­dy­ta­cji do­sto­so­wać mu­siał swą twarz do ry­sów świę­te­go za­ło­ży­cie­la za­ko­nu. A może to wła­śnie on jest ko­lej­nym wcie­le­niem tam­tej nie­zwy­kłej po­sta­ci?

Po obie­dzie wy­sze­dłem na ob­chód mia­stecz­ka, omi­ną­łem pu­sty sztetl i za­ro­śnię­ty­mi ścież­ka­mi, któ­rych na­wierzch­nia zdra­dza­ła, że nie­gdyś były miej­ski­mi dro­ga­mi, za­wę­dro­wa­łem do pod­nó­ża zam­ko­wej góry. Naj­pierw na­tra­fi­łem na ukry­te wśród kol­cza­stych krze­wów reszt­ki miej­skich mu­rów obron­nych, któ­re – jak za­pi­sa­li hi­sto­ry­cy – wznie­śli Tur­cy, gdy Po­do­le na­le­ża­ło do Por­ty Oto­mań­skiej.

Na szczy­cie wzgó­rza sta­ła bu­dow­la na pierw­szy rzut oka ma­ją­ca nie­wie­le wspól­ne­go z zam­kiem, któ­ry miał tu wy­bu­do­wać Jan Za­moy­ski. Uważ­niej­sza lu­stra­cja po­zwo­li­ła jed­nak uznać, że ta ma­syw­na, zde­wa­sto­wa­na ka­mie­ni­ca z od­pa­da­ją­cym tyn­kiem to jed­nak po­zo­sta­łość domu wiel­kie­go kanc­le­rza ko­ron­ne­go. Zdra­dzi­ły to re­ne­san­so­we, ka­mien­ne odrzwia i ob­ra­mo­wa­nia okien, W ka­mie­ni­cy za­miesz­ki­wa­ło kil­ka ro­dzin, któ­re pra­co­wi­cie swą co­dzien­ną krzą­ta­ni­ną do­pro­wa­dzi­ły do ru­iny bu­dow­lę. Przez okna wi­dać było, jak wiel­kie kom­na­ty po­prze­gra­dza­ne zo­sta­ły dzie­siąt­ka­mi pro­wi­zo­rycz­nych ścia­nek, przez śro­dek daw­ne­go zam­ko­we­go dzie­dziń­ca pły­nął rynsz­tok pe­łen świe­żych po­myj, a pod ścia­na­mi roz­cią­gał się ma­low­ni­czy la­bi­rynt pro­wi­zo­rycz­nych bu­dek, koj­ców i sto­sów śmie­ci. Za­czął pa­dać deszcz, zro­bi­ło się mrocz­nie i pu­sto, ale za­ra­zem uro­czy­ście. Ten za­gra­co­ny, zde­wa­sto­wa­ny kra­jo­braz cią­gle ema­no­wał ja­kąś ta­jem­ną moc pły­ną­cą z ot­chła­ni cza­su. Miesz­kań­cy ka­mie­ni­cy za­ję­ci wła­sny­mi spra­wa­mi nie zwra­ca­li na mnie uwa­gi i gdy po chwi­li wa­ha­nia pod­sze­dłem do wej­ścio­wych drzwi, aby obej­rzeć ich por­tal, oczy moje na­tra­fi­ły na umiesz­czo­ną w po­bli­żu ka­mien­ną ta­bli­cę z pol­skim na­pi­sem: „28 czerw­ca 1864 r, pio­run wpadł oknem gór­nym do środ­ka zam­ku, po­ka­le­czył mury i drze­wo nie zro­biw­szy in­nej szko­dy”.

Sta­łem przed tym na­pi­sem, jak­by i mnie pio­run strze­lił, Bo prze­cież mowa tu nie o zja­wi­sku ba­nal­nym, zwy­kłym ude­rze­niu pio­ru­na na­wet tak szczę­śli­wym, że bez ofiar za­koń­czo­nym, Ta­kie zda­rze­nie nie za­słu­gi­wa­ło­by na upa­mięt­nie­nie. To mu­siał być bez wąt­pie­nia pio­run ku­li­sty! Ów za­gad­ko­wy, baj­ko­wy fan­tom, ta­jem­ny gość z ko­smo­su, któ­re­go dziś już się nie spo­ty­ka, a któ­ry w daw­nych cza­sach, nie­zep­su­tych jesz­cze na­iw­nym scep­ty­cy­zmem, był zda­rze­niem czę­stym i nie­bu­dzą­cym wąt­pli­wo­ści. W Sza­ro­gro­dzie to jesz­cze je­den ślad nad­przy­ro­dzo­nej aury mia­stecz­ka rzu­co­ne­go w po­dol­ski bez­kres, ma­gicz­ny znak ca­łe­go Po­do­la, kra­iny nie­zwy­kłej, za­po­mnia­nej, pra­wie wy­dar­tej z hi­sto­rycz­nej pa­mię­ci Po­la­ków.PODOLE – GDZIE TO JEST?

Pyta­nie tyl­ko po­zor­nie oczy­wi­ste, bo wy­łą­cza­jąc top­nie­ją­cą z roku na rok garst­kę ro­do­wi­tych miesz­kań­ców daw­nych wschod­nich kre­sów Rze­czy­po­spo­li­tej, zde­cy­do­wa­na więk­szość z nas nie by­ła­by w sta­nie wska­zać wła­ści­wych gra­nic hi­sto­rycz­ne­go Po­do­la. Tym bar­dziej że burz­li­wa hi­sto­ria tej kra­iny wca­le nie uła­twia tego za­da­nia. Już sama na­zwa bu­dzi kon­tro­wer­sje. Nie­któ­rzy wy­wo­dzą ją od cha­rak­te­ry­stycz­nych cech ukształ­to­wa­nia te­re­nu. XVI-wiecz­ny po­eta i hi­sto­ryk Mar­cin Kro­mer w roz­pra­wie Pol­ska, czy­li o po­ło­że­niu, lud­no­ści, oby­cza­jach, urzę­dach i spra­wach pu­blicz­nych Kró­le­stwa Pol­skie­go nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści. „Po­do­le – na­pi­sał – samą już choć­by na­zwą okre­śla­ją­ce te­ren spły­wa­ją­cy w dół, gdy nań pa­trzeć z są­sied­nich gó­rzy­stych oko­lic Moł­da­wii, Rusi i Wę­gier”. A i sama kra­ina – do­daj­my – skła­nia do tego ro­dza­ju do­my­słów. Je­śli bo­wiem po­dró­żo­wać po niej z za­cho­du na wschód, od stro­ny Rusi Czer­wo­nej ku Dzi­kim Po­lom, ob­ser­wo­wać moż­na po­wol­ne, ale nie­ustan­ne ob­ni­ża­nie się po­dol­skie­go pła­sko­wy­żu. Na tę wła­ści­wość wska­zu­ją au­to­rzy XIX-wiecz­nej en­cy­klo­pe­dii hi­sto­rycz­no-kra­jo­znaw­czej Sta­ro­żyt­na Pol­ska – Mi­chał Ba­liń­ski i Ty­mo­te­usz Li­piń­ski – pi­sząc: „Nie wia­do­mo kie­dy się ta część Rusi na­zwa­ła Po­do­lem, i dla­cze­go? Zda­wa­ło­by się, iż dla róż­ni­cy od Rusi gór­nej, wzię­ła imię Po­do­la, tj. Rusi dol­nej”, Myśl tę na po­cząt­ku XX wie­ku roz­wi­nął Zyg­munt Glo­ger w Geo­gra­fii hi­sto­rycz­nej ziem daw­nej Pol­ski: Jak po­mo­rze ozna­cza kraj nad­mor­ski, po­rzecz – nad­rzecz­ny, a po­gó­rze u pod­nó­ża gór po­ło­żo­ny, tak po­do­le jest kra­jem Rusi do­lin­nej, to jest zaj­mu­ją­cym do­li­nę wzglę­dem Rusi wy­żyn­nej. W cza­sach, gdy nie zna­no po­mia­rów wy­nie­sie­nia nad po­zio­mem mo­rza, naj­prost­szym spo­so­bem po­rów­na­nia był kie­ru­nek bie­gu rzek. Tym spo­so­bem kra­inę np. nad dol­nym Nie­mnem po­ło­żo­ną na­zwa­li Li­twi­ni Żmu­dzią (że­mas – ni­ski, dol­ny), nad Dnie­prem le­żał Niż ko­zac­ki, a nad Dnie­strem, po­ni­żej Rusi Czer­wo­nej, nad Se­re­tem i Zbru­czem, ku po­łu­dnio­we­mu-wscho­do­wi, le­ża­ło uro­cze Po­do­le”.

Po­my­sły opar­te na po­rów­na­niach po­dol­skiej fi­zjo­gra­fii z są­sied­ni­mi kra­ina­mi nie wy­czer­py­wa­ły jed­nak te­ma­tu po­cho­dze­nia sa­mej na­zwy. Do­pa­try­wa­no się go rów­nież w re­la­cjach we­wnętrz­nych, w kon­tra­stach po­mię­dzy wy­nio­słym pła­sko­wy­żem i głę­bo­ki­mi ob­ni­że­nia­mi wy­żło­bio­ny­mi w nim przez wodę. Jó­zef Sta­szew­ski, au­tor wy­da­ne­go w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym Słow­ni­ka geo­gra­ficz­ne­go, pod ha­słem Po­do­le wy­ja­śnia: „Na­zwa zja­wia się na po­cząt­ku XIV wie­ku, Po­dol – kraj po do­łach, po ja­rach rzecz­nych, gdzie wy­łącz­nie leżą osie­dla; mia­sta na Rusi mają za­zwy­czaj oko­li­cę po­dol­ską: Tar­no­pol ma po­do­le nad łę­ga­mi Se­re­tu, Ki­jów ma rów­nież po­do­le. Na pd. od Mo­skwy leży Po­dolsk w do­li­nie Pa­chry”.

W XVI wie­ku Po­do­le jako Po­do­lia lub Po­do­lya po­ja­wia się na ma­pach wschod­niej Eu­ro­py. Są to jesz­cze mapy ryte na drew­nia­nych kloc­kach po­zba­wio­ne siat­ki geo­gra­ficz­nej, ubo­gie w szcze­gó­ły to­po­gra­ficz­ne. Do ta­kich na­le­żą: Ta­bu­la Sar­ma­tiae… Ber­nar­da Wa­pow­skie­go – naj­star­sza wy­da­na w Pol­sce mapa, uka­za­ła się w ofi­cy­nie ty­po­gra­ficz­nej Ungle­ra w Kra­ko­wie w 1526 roku; Sar­ma­cja Jo­han­ne­sa Hon­te­ra z Bra­szo­wa, któ­ra po­wsta­ła w Sied­mio­gro­dzie w 1542 roku, Po­lo­nia et Unga­ria Se­ba­stia­na Mün­ste­ra za­łą­czo­na do jego dzie­ła Ko­smo­gra­fia z 1545 roku i mapa Pol­ski Wa­cła­wa Gro­dec­kie­go z 1562 roku ilu­stru­ją­ca Pol­skę… Mar­ci­na Kro­me­ra. Ich twór­cy czer­pa­li in­for­ma­cje geo­gra­ficz­ne przede wszyst­kim z ob­fi­tu­ją­cej w szcze­gó­ły Cho­ro­gra­fii Kró­le­stwa Pol­skie­go Jana Dłu­go­sza. Mie­li jed­nak po­waż­ne kło­po­ty z po­praw­nym ich umiej­sco­wie­niem, szcze­gól­nie gdy cho­dzi­ło o te­re­ny po­ło­żo­ne na wschod­nich, mało jesz­cze zna­nych krań­cach kró­le­stwa. Wi­dać to wy­raź­nie, gdy na pod­sta­wie tych map spró­bu­je­my usta­lić lo­ka­li­za­cję Po­do­la. U Wa­pow­skie­go i Gro­dec­kie­go po­ło­żo­ne jest ono na wschód od Rusi, po­mię­dzy środ­ko­wym bie­giem Dnie­stru i Bohu, u Mün­ste­ra się­ga aż po Lwów i zaj­mu­je miej­sce Rusi Czer­wo­nej, któ­ra na tej ma­pie za­zna­czo­na jest na pół­noc od Lwo­wa, z ko­lei Hon­ter umiesz­cza je nad brze­giem Mo­rza Czar­ne­go, na Dzi­kich Po­lach i ste­pach Ocza­ko­wa. Dla XVI-wiecz­nych kar­to­gra­fów Po­do­le było więc tro­chę kra­iną ubi le­ones, mar­gi­ne­sem cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta o ru­cho­mych, nie­ja­snych gra­ni­cach.

Wiek XVII przy­no­si tu znacz­ny po­stęp. W kar­to­gra­fii wy­cho­dzą z uży­cia drze­wo­ry­ty, za­stą­pio­ne przez mie­dzio­ry­ty, na któ­rych umie­ścić moż­na o wie­le wię­cej szcze­gó­łów. Na ma­pach po­ja­wia się po­dział­ka i siat­ka współ­rzęd­nych geo­gra­ficz­nych, któ­re umoż­li­wia­ją lep­sze od­zwier­cie­dle­nie od­le­gło­ści i po­ło­że­nia miast, wsi, gór i rzek. Pierw­szą tego ro­dza­ju mapą wschod­nich ob­sza­rów Rze­czy­po­spo­li­tej jest kre­ślo­na przez To­ma­sza Ma­kow­skie­go, wy­da­na oko­ło 1604 roku Mapa Wiel­kie­go Księ­stwa Li­tew­skie­go, zwa­na Ra­dzi­wił­łow­ską, gdyż jej po­wsta­nie fi­nan­so­wał Mi­ko­łaj Krzysz­tof Ra­dzi­wiłł „Sie­rot­ka”. Przed­sta­wia zie­mie Wiel­kie­go Księ­stwa jesz­cze w gra­ni­cach sprzed unii lu­bel­skiej, a więc z Pod­la­siem, Wo­ły­niem, wo­je­wódz­twa­mi bra­cław­skim i ki­jow­skim. Na jej dol­nym skra­ju przed­sta­wio­no też część wo­je­wódz­twa po­dol­skie­go, któ­re jesz­cze przed unią na­le­ża­ło do Ko­ro­ny. Dzię­ki temu po raz pierw­szy zo­ba­czyć mo­że­my w mia­rę do­kład­ny prze­bieg za­chod­niej i pół­noc­nej gra­ni­cy Po­do­la. Na kom­plet­ny ob­raz trze­ba było cze­kać jesz­cze pół stu­le­cia, do cza­su gdy zna­ny kar­to­graf i bu­dow­ni­czy for­ty­fi­ka­cji Wil­helm de Be­au­plan opra­co­wał swe sław­ne mapy Rze­czy­po­spo­li­tej i Ukra­iny. Wy­da­wał naj­pierw w Gdań­sku Wil­helm Hon­diusz, a póź­niej w Ro­uen i Am­ster­da­mie Jo­han­nes Ble­au, au­tor słyn­ne­go Atla­su Ma­ior. Przez po­nad sto lat były pod­sta­wą kar­to­gra­ficz­nych ujęć tej czę­ści Eu­ro­py.

Na Ma­pie Ukra­iny Be­au­pla­na wy­da­nej w Ro­uen w 1660 roku Po­do­lia leży na le­wym brze­gu Dnie­stru, na za­chód się­ga aż po Brze­ża­ny, na pół­noc po Tar­no­pol i Pło­ski­rów, a na wscho­dzie po Bar i Sza­ro­gród. Au­to­rzy póź­niej­szych map, choć ko­rzy­sta­li z do­rob­ku Be­au­pla­na, tę ostat­nią gra­ni­cę prze­su­wa­li jesz­cze bar­dziej na wschód, umiesz­cza­jąc ją na wzdłuż Mo­ra­chwy – le­we­go do­pły­wu Dnie­stru, i da­lej na pół­noc aż do Bohu. Rów­no­cze­śnie jed­nak na ma­pach tych, po­cho­dzą­cych z dru­giej po­ło­wy XVIII wie­ku, po­ja­wia­ją się… dwa Po­do­la! Tak jest na ma­pie Ni­co­la­sa San­so­na d’Abe­vil­le’a Es­tats de Po­lo­gne… wy­da­nej w Pa­ry­żu w 1675 roku. Mamy tu Hau­te Po­do­lie albo Pa­la­ti­nat de Ka­me­nec i Bas­se Po­do­lie, czy­li Pa­la­ti­nat de Bra­cław. Po­dob­nie na ma­pie Ju­stu­sa Danc­kert­sa Re­gni Po­lo­niae et Du­ca­tus Li­thu­aniae… wy­da­nej w Am­ster­da­mie w 1680 roku Po­do­lia Su­pe­rior to Pa­la­ti­na­tus Ka­me­nen­sis, a Po­do­lia In­fe­rior to Pa­la­ti­na­tus Bra­cła­wen­sis. Na dwu­ar­ku­szo­wej ma­pie Máe­stra Co­ro­nell’ego Po­lo­nia Par­te Oc­ci­den­ta­le et Orien­ta­le…, któ­ra uka­za­ła się w We­ne­cji w 1692 roku, pod ogól­ną na­zwą Po­do­lia mamy w czę­ści za­chod­niej Alta Po­do­lia, a we wschod­niej – Bas­sa Po­do­lia.

Skąd się to wzię­ło? Oto w dru­giej po­ło­wie XVII wie­ku na­zwa Po­do­la roz­cią­gnię­ta zo­sta­ła rów­nież na wo­je­wódz­two bra­cław­skie włą­czo­ne do Ko­ro­ny w 1569 roku. To było owo Po­do­le dol­ne, po­ło­żo­ne jesz­cze ni­żej niż to pierw­sze, któ­re prze­cież też swą na­zwę wy­wo­dzi od przy­miot­ni­ka dol­ny. W ten spo­sób sta­ro­pol­skie Po­do­le przy­bie­ra­ło po­stać sze­ro­kie­go pasa roz­po­czy­na­ją­ce­go się od za­cho­du na Stry­pie – do­pły­wie Dnie­stru – i cią­gną­ce­go się na po­łu­dnio­wy wschód lewą stro­ną Dnie­stru i ca­łym do­rze­czem Bohu, pra­wie do uj­ścia oby­dwu tych rzek. Na ma­pie Danc­kert­sa Po­do­le od Mo­rza Czar­ne­go od­dzie­la tyl­ko wą­ski te­ren ste­pu na­zwa­ny Tar­ta­ria Ocza­co­wien­sis, po­dob­nie u Co­ro­nell’ego – Tar­ta­ri di Ocza­kow. Ale czy wła­dza Rze­czy­po­spo­li­tej rze­czy­wi­ście się­ga­ła aż tak da­le­ko? Trze­ba w to wąt­pić. Po­łu­dnio­wo-wschod­nia gra­ni­ca Po­do­la była w XVII wie­ku ra­czej ru­bie­żą, te­re­nem ni­czy­im, od­dzie­la­ją­cym Pol­skę od pod­po­rząd­ko­wa­ne­go Por­cie pań­stwa krym­skich Ta­ta­rów. Tak jak na ma­pie Co­ro­nell’ego, któ­ry wła­śnie w tym miej­scu umie­ścił in­for­ma­cję – Cam­pa­gne De­ser­te et In­ha­bi­ta­te, czy­li: pust­ko­wia i bez­lu­dzie.

Szcze­gó­ło­wy prze­bieg li­nii gra­nicz­nej po­ka­zu­je do­pie­ro mapa, któ­ra po­wsta­ła bli­sko sto lat póź­niej – w 1772 roku. Jest to naj­do­sko­nal­sza mapa Rze­czy­po­spo­li­tej, jaka po­wsta­ła przed roz­bio­ra­mi. Jej fun­da­to­rem był ksią­żę Jó­zef Alek­san­der Ja­bło­now­ski – wo­je­wo­da no­wo­gródz­ki, a wy­daw­cą J.A. Riz­zi-Zan­no­ni w Pa­ry­żu. We­dług tej mapy po­łu­dnio­wo-wschod­nia gra­ni­ca Po­do­la roz­po­czy­na się koło sta­ni­cy Ja­hor­lik nad Dnie­strem i pro­wa­dzi rzecz­ką o tej sa­mej na­zwie do Bał­ty, gdzie osią­ga Ko­dy­mę – pra­wy do­pływ Bohu – i wzdłuż niej przez Kry­we­ozie­ro do­cho­dzi do Bohu w miej­scu, gdzie wów­czas ist­nia­ła sta­ni­ca o wy­mow­nej na­zwie Ko­niec­pol i Fort Low­pi­ski, a dziś znaj­du­je się duże mia­sto Pier­wo­majsk. Da­lej pro­wa­dzi­ła na pół­noc wzdłuż Sin­ju­chy – le­we­go do­pły­wu Bohu – mi­ja­jąc po­ło­żo­ną nad tą rze­ką, a za­ło­żo­ną jesz­cze w XIV wie­ku przez Ge­nu­eń­czy­ków z Kaf­fy, nie­sław­ną Tar­go­wi­cę. Wresz­cie gdy do­cie­ra­ła do rzecz­ki Ja­tran – pra­we­go do­pły­wu Sin­ju­chy – koło sta­ni­cy Kry­wo­ko­lie, za­wra­ca­ła na pół­noc­ny za­chód.

Po­do­le gór­ne pod­le­głe Pol­sce od 1352 roku rzą­dzo­ne było po­cząt­ko­wo przez kró­lew­skich sta­ro­stów i len­ni­ków. W 1430 roku włą­czo­ne zo­sta­ło do Ko­ro­ny, a w 1434 roku Wła­dy­sław III War­neń­czyk utwo­rzył wo­je­wódz­two po­dol­skie, na­da­jąc tam­tej­szej szlach­cie – za­rów­no ka­to­lic­kiej, jak i pra­wo­sław­nej – wszyst­kie pra­wa przy­słu­gu­ją­ce szlach­cie pol­skiej. Pierw­szym wo­je­wo­dą po­dol­skim zo­stał Piotr ze Spo­ra­wy Od­ro­wąż, a jako herb przy­ję­to zło­te słoń­ce w bia­łym polu. Nowe wo­je­wódz­two dzie­li­ło się na trzy po­wia­ty – ka­mie­niec­ki, la­ty­czow­ski i czer­wo­no­grodz­ki. Li­twi­ni nie uzna­li tej in­kor­po­ra­cji i przez kil­ka stu­le­ci pro­wa­dzi­li z Ko­ro­ną spór o Po­do­le. Kres za­tar­gom po­ło­ży­ła do­pie­ro unia lu­bel­ska w 1569 roku, kie­dy to w ob­li­czu za­gro­że­nia mo­skiew­skie­go Li­twi­ni osta­tecz­nie uzna­li fak­tycz­ny sta­tus wo­je­wódz­twa po­dol­skie­go, ale też zgo­dzi­li się na inne da­le­ko idą­ce ustęp­stwa te­ry­to­rial­ne na rzecz Ko­ro­ny. Wte­dy to do ziem Pol­ski przy­łą­czo­ne zo­sta­ło Pod­la­sie, Wo­łyń, Ki­jowsz­czy­zna i ob­szar w do­rze­czu Bohu. Na tym ostat­nim te­re­nie utwo­rzo­no wo­je­wódz­two bra­cław­skie, któ­re swą na­zwę wzię­ło od Bra­cła­wia wy­zna­czo­ne­go na miej­sce sej­mi­ków i są­dów tej zie­mi. Już w 1598 roku prze­nie­sio­no je jed­nak do Win­ni­cy, od tej pory uwa­ża­nej za sto­li­cę wo­je­wódz­twa, któ­re jed­nak za­cho­wa­ło swą pier­wot­ną na­zwę. Dzie­li­ło się na trzy po­wia­ty: bra­cław­ski, win­nic­ki i zwi­no­grodz­ki, a jako herb mia­ło krzyż mal­tań­ski z umiesz­czo­nym po­środ­ku pół­księ­ży­cem. Tak po­wstał ad­mi­ni­stra­cyj­ny kształt Po­do­la dol­ne­go, któ­re od gór­ne­go od­dzie­la­ła Mu­ra­chwa.

W wy­ni­ku pierw­sze­go roz­bio­ru Rze­czy­po­spo­li­tej w 1772 roku po­wiat czer­wo­no­grodz­ki wo­je­wódz­twa po­dol­skie­go po rze­kę Zbrucz – do­pływ Dnie­stru – prze­szedł pod pa­no­wa­nie Au­strii. Po­zo­sta­ła część wo­je­wódz­twa po­dol­skie­go i wo­je­wódz­two bra­cław­skie przy­pa­dły Ro­sji. W 1796 roku po­łą­czo­no je w jed­ną jed­nost­kę ad­mi­ni­stra­cyj­ną i na­zwa­no gu­ber­nią po­dol­ską. W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym po­dział ten nie uległ zmia­nie. Zbrucz nadal był rze­ką gra­nicz­ną, car­ska gu­ber­nia po­dol­ska po­zo­sta­ła w gra­ni­cach Związ­ku Ra­dziec­kie­go, a je­dy­nie po­wiat czer­wo­no­grodz­ki – daw­na au­striac­ka zdo­bycz – po­wró­cił do Pol­ski i zo­stał włą­czo­ny do wo­je­wódz­twa tar­no­pol­skie­go, któ­re nie­kie­dy przez sen­ty­ment dla sta­ro­pol­skich cza­sów na­zy­wa­no też wo­je­wódz­twem po­dol­skim. Tak na przy­kład na­zy­wał się tar­no­pol­ski od­dział Pol­skie­go To­wa­rzy­stwa Tu­ry­stycz­no-Kra­jo­znaw­cze­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: