- W empik go
Podróż do Cesarstwa Marokańskiego 1791 - ebook
Podróż do Cesarstwa Marokańskiego 1791 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 251 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rano, zbudziwszy się, ujrzałem Tetuan – miasto odległe o milę od morza, położone w miejscu, gdzie pasmo Niskiego Atlasu rozstępuje się, odsłaniając widok na malownicze doliny. Rozległa ich przestrzeń pełna jest światła, co sprawia, że góry pogrążone w cieniu wyglądają jeszcze bardziej posępnie i dziko.
Więc jednak zaczynam prowadzić dziennik podróży! Nie miałem zamiaru go pisać, ale ulegam nieodpartej potrzebie, którą odczuwają wszyscy podróżnicy. Już w starożytności zauważono, że nie zachwyca nas najpiękniejszy nawet zakątek świata, kiedy nie mamy przy sobie nikogo, komu by można powiedzieć: Spójrz, co za piękna okolica! Jeżeli kiedykolwiek ogłoszę ten dziennik, będzie to dowodziło, że i ja uległem takiej właśnie potrzebie. Jestem zresztą pierwszym cudzoziemcem, który przybywa do tego kraju po prostu jako podróżnik, i sądzę, że przynajmniej z tej przyczyny opis mojej podróży może okazać się zajmujący.
Tegoż dnia.
Wylądowałem koło ujścia dość szerokiej rzeki; dostęp od strony morza jest w tym miejscu niezbyt bezpieczny. Piaszczyste, porośnięte wrzosem pobrzeże obsiedli gdzieniegdzie rybacy; nieco dalej – bez obawy przed Akteonami – kąpie się gromada Murzynek. Przywiedziono mi osiołka; za chwilę objuczę go torbą podróżną i woreczkiem z piastrami, gdyż resztę mojego dobytku powierzyłem celnikom, którzy na całym świecie są naturalnymi i odwiecznymi wrogami podróżnych. Muszę jednakże dodać, że choć oddałem tutejszym celnikom swój ogromny bagaż bez żadnego pokwitowania, zupełnie się o niego nie lękam.
Tegoż dnia.
Poszedłem w ślad za osiołkiem wzdłuż brzegów rzeki i po pół godzinie przybyliśmy do komory celnej przypominającej do złudzenia budynek komory, jaki widziałem w Andaluzji w pobliżu Ambareadors. Komora wygląda zupełnie przyzwoicie; to samo da się powiedzieć o sąsiednim kamiennym mostku i o pobliskim forcie, wyposażonym w sześć armat. Po przeciwnej stronie rzeki rozciąga się wioska; jej chaty przywiodły mi na myśl domki, które oglądałem na egipskich płaskorzeźbach przechowywanych na Kapitolu. Podobnie jak na owych płaskorzeźbach dachy chat obsiadło tu mnóstwo bocianów – przez całe życie nie widziałem ich tyle, co w tej wiosce. Do chat prowadzą wejścia tak niskie, że tylko pełznąc na brzuchu można dostać się do środka, a wygląd wnętrz jest dziki i tahitański.
Tegoż dnia.
Kaid, powiadomiony o moim przybyciu, przysłał przed komorę celną muły z dwoma konnymi strażnikami. Całą milę jechaliśmy wśród terenów uprawnych; właśnie kończono żniwa i pola pełne były bydła. Mnóstwo wieśniaków zajmowało się zbieraniem kłosów, wśród nich wiele kobiet, ale powiedziano mi, że są bez wyjątku stare i brzydkie, gdyż młode i ładne skierowano do przyjemniejszych zatrudnień. Podjechawszy bliżej, mogłem się naocznie przekonać, że pracujące kobiety rzeczywiście należą do pierwszej z wymienionych kategorii.
Tuż przed miastem rozpościerają się ogrody owocowe. Jechaliśmy starą, zaniedbaną ulicą, po czym wkroczyliśmy do miasta przez bramę, ozdobioną fontanną, w pięknym stylu arabskim. Wąskie uliczki Tetuanu biegną wśród domów, które od frontu nie mają okien, tylko maleńkie furtki. Przejeżdżając pod przysionkami paru meczetów, mogłem rzucić ukradkowe spojrzenie do wnętrza budowli. Wydały mi się wiernym naśladownictwem pięciobocznego meczetu Kordowy. Ludność tutejsza okazuje cudzoziemcom wiele życzliwości i nie dostrzega się z jej strony najmniejszych oznak niechęci.
Zajechałem do kaida. Ubrany z wielką prostotą, siedział przykucnięty na dywanie w zakątku ogrodu warzywnego. W kilku słowach oznajmił mi, że jestem mile widziany i niczego mi nie zabraknie, a jeśli taka będzie wola Niebios, ujrzę oblicze sułtana. Następnie polecił zaprowadzić mię do przeznaczonego mi domu.
Tegoż dnia.
Kaid przysłał mleko, daktyle, jajka i kury. Z podarunkiem przybył młody człowiek o ujmującej powierzchowności, który pozdrowił mię bardzo uprzejmie.
Odwiedziło mię potem wiele osób, wśród nich wicekonsul angielski – stary, siwobrody Maur, władający najczystszą angielszczyzną jak swoim ojczystym językiem. Gościłem również innego Maura, który niedawno w Konstantynopolu widział się z naszym ambasadorem.
Kaid przysłał z zapytaniem o moje nazwisko, ponieważ zamierza niezwłocznie napisać do cesarza i powiadomić go o moim przybyciu.
Tak minął pierwszy dzień mojej trzeciej podróży do Afryki. Opisałem szczegółowo jego przebieg, ponieważ moment przybycia na miejsce nie jest rzeczą błahą: wywiera zwykle silniejsze wrażenie, niż można się spodziewać i jest się w stanie wyrazić. Odsyłam w tym względzie do początku dzieła Volneya; jego opis podróży stanowi arcydzieło spostrzeżeń i stylu.
3 lipca. W Tetuanie.
Udało mi się urządzić dość wygodnie, jednakże nie w domu wyznaczonym mi przez kaida, lecz u mojego tłumacza, Żyda Samuela Serfatiego. Zmiana mieszkania kosztowała mnie dużo zachodów. Musiałem uciec się do wielu wyszukanych usprawiedliwień, ażeby kaid nie odniósł wrażenia, że przekładam własne upodobania nad jego wybór. Na szczęście wybrnąłem jak należy z drażliwej sytuacji.
Teraz mieszkam w małym belwederze, skąd widok roztacza się do wyboru: na równinę lub na góry, na morze lub na tarasy domów łączące się ze sobą i tworzące jakby drugie miasto, położone powyżej pierwszego. Całe sąsiedztwo mojego domu składa się z Żydów, jednakże na bardziej odległych tarasach można z łatwością dostrzec kobiety mahometańskie, wyróżniające się powiewnymi i na pół przezroczystymi szatami. Dłuższe przyglądanie się im byłoby jednak niebezpieczne, gdyż nieuniknionym skutkiem takiego zuchwalstwa bywa śmierć lub obrzezanie.
Tegoż dnia.
Odwiedził mnie naczelnik komory celnej Mohammed el-Prowe, osobistość znacznie bardziej poważana tu od kaida; miałem doń listy polecające. Oświadczył mi, że celnicy tylko otworzyli i zamknęli na powrót moje kufry, formalność ta była jednak niezbędna, poddają się jej nawet synowie sułtana.
Zamierzałem odwdzięczyć się za doznane grzeczności, ale uprzedzono mnie, że lepiej uczynię, wstrzymując się do jutra, panuje tu bowiem przekonanie, że osoby wysokiego stanu łatwo się męczą i potrzebują wielu dni, by wypocząć. Pogodziłem się chętnie z tą etykietą i nie omieszkam się do niej zastosować.
Tegoż dnia.
Ciekawość przywiodła kilka młodych Murzynek i Mauretanek pod mój taras, ale spłoszone oddaliły się wnet z wielkim pośpiechem.
Tegoż dnia.
Kaid polecił mi oznajmić, że uważa za stosowne, by kurier, którego zamierza wysłać, zabrał ze sobą list, jaki mam do cesarza. Przy sposobności dowiedziałem się, iż kurier, który miał wyruszyć w drogę wczoraj, jest jeszcze w Tetuanie; trzeba mi będzie przyzwyczaić się do tej powolności albo w ogóle zrezygnować z podróży do kraju mahometan, którym całkowicie obca jest niecierpliwość – wada jakże znamienna dla Europy, a niemal nie znana w innych częściach świata.
Rzeczony list do cesarza dał mi Sidi Mohammed Bin-Otman, ambasador marokański w Hiszpanii, jeden z najuczeńszych ludzi, jakich wydał islam, a zarazem jedyny mahometanin, o którym zdarzało mi się z ust współwyznawców słyszeć same pochwały. Spędzałem z nim wieczory podczas pobytu w Madrycie, a jego tłumacz potrafił się tak dostosować do toku naszych rozmów, że odnosiłem wrażenie, jak gdybyśmy mówili tym samym językiem, i dzięki temu Bin-Otman mógł mię bawić długimi powieściami we wschodnim stylu, które może kiedyś w przyszłości ogłoszę. Pan Chénier utrzymuję, że Maurowie niezdolni są do przyjaźni, a przecież jeżeli żal Bin-Otmana przy naszym rozstaniu nie był szczery, to nie ma szczerości na świecie; nie było w tym zresztą niczego wyjątkowego. Zbliżyła nas ze sobą przede wszystkim zgodność naszych upodobań, a łącząca nas więź zacieśniła się w sposób zupełnie naturalny tym mocniej, że przebywaliśmy w kraju, gdzie obaj czuliśmy się obco.
Nie ośmieliłem się prosić Bin-Otmana o przetłumaczenie listu do cesarza, kiedy go odeń otrzymałem; dopiero przybywszy do Malagi, poleciłem dokonać przekładu zamieszkałemu tam Trypolitańczykowi nazwiskiem Hamed Hodża. Ogłaszając ten list muszę wyjaśnić, że użyty w nim tytuł Ja-Sidi oznacza władcę i jest tym samym tytułem, którym Arabowie obdarzyli Cyda, uznając go za władcę władców. Tytuł zaś emir al-muminin – „książę wiernych” (czyli ten, który historycy wypraw krzyżowych przekręcili na „miramolin”, a później Galland tłumaczył jako „commandeur des croyans”) dowodzi, że cesarz Maroka rości dość wyraźne pretensje do kalifatu. Władca ten nosi ponadto inne jeszcze tytuły religijne, jak np. "sługa Boży” itp. Jedynym jednak tytułem używanym przezeń obecnie jest tytuł sułtan el-Gharb – „sułtan Zachodu”, ponieważ kraj jego jest ze wszystkich krajów zamieszkiwanych przez mahometan najbardziej wysunięty na zachód. Marmolin, król Gharbu, słynny dzięki swej narzeczonej – to właśnie emir al-muminin, sułtan el-Gharb, a ponieważ narzeczona była córką sułtana Egiptu, musiała jadąc doń przebyć całą Berberię; nic dziwnego, że przydarzyło się jej po drodze kilka przygód z korsarzami.
Muszę na koniec zaznaczyć, że nazwa „Bulunia”, którą Bin-Otman nadaje Polsce, wywodzi się stąd, że Arabowie nie znają głoski „p” i zastępują ją zawsze głoską „b”, po drugie zaś stąd, że nie wymawiają samogłoski „o”, wyjąwszy pewne dosyć rzadkie przypadki, o których decyduje tylko zwyczaj.
A oto ów list:
W imię Chwała
Najmiłosierniejszego. Prorokowi.
J
a-Sidi, emir al-muminin! Padam twarzą na ziemię, którą depczą Twoje stopy!
Człowiek, który doręczy ten list Waszej Wysokości, jest mieszkańcem Bulunii, kraju bardzo od nas odległego, leżącego w pobliżu Moskwy. Jest on jednym z najznaczniejszych ludzi
w swej ojczyźnie, a jedynym celem jego podróży jest oddać pokłon Waszej Wysokości. Żaden człowiek z owej odległej krainy nie odwiedził dotąd Zachodu: Bóg zachował to zdarzenie na początek Twojego pełnego chwały panowania.
Napisał ten list Mohammed Bin-Otman, jeden z Talbejczyków, którego powołaniem jest głoszenie Twojej woli, o władco.
Muszę tu zauważyć, że powyższy list nie nosi znamion tego, co powszechnie zwane jest stylem wschodnim, styl wschodni bowiem nie jest właściwie stylem Arabów, a przynajmniej nie był nim w pierwszych wiekach ich ery, kiedy to Arabowie lubowali się w wieśniaczej prostocie i w mniszej pokorze, co zdecydowanie odróżniało ich od rozmiłowanych w przepychu władców Persji i Indii.
Dodajmy, iż cesarstwo marokańskie jest w świecie islamu jedynym, gdzie dwór królewski zachował prawdziwie arabskie obyczaje, bez najmniejszej przymieszki turecczyzny, będąc pod tym względem nawet bardziej nieskazitelnym od dworów imamów Maskatu i Sany.
4 lipca.
Posłałem do kaida z zapytaniem, o której godzinie może mnie przyjąć. Wyznaczył mi porę południa. Natychmiast poleciłem przygotować przeznaczony dlań podarunek i owinąłem go w cztery jedwabne chusty, zawiązawszy każdą rogami na krzyż, zgodnie z krajowym zwyczajem. Jest to stary zwyczaj arabski, opis jego można znaleźć w baśni o cudownej lampie, gdy matka Aladyna wybiera się do sułtana, by zanieść mu w darze rubiny i szmaragdy znalezione w grocie. Ale powracam do moich jedwabnych chust:
Pierwsza zawiera cztery łokcie cienkiego sukna barwy kawowej.
Druga – cztery łokcie sukna błękitnego.
Trzecia – dwanaście łokci płótna bretońskiego. Czwarta – cztery głowy cukru, każda o wadze dwóch funtów, i cztery puszki herbaty, każda o wadze pół funta. Nadmienić należy, że herbatę i cukier zawierać musi każdy podarunek, niezależnie od swej wartości.
Tegoż dnia.
Kaid przyjął mnie z większymi ceremoniami niż za pierwszym razem, w swoim mieszkaniu, którego urządzenie wydało mi się bardzo przyjemne. Panuje tam miły chłód, a co do czystości, to nie życzyłbym sobie większej we własnym domu, gdyby klimat nasz pozwalał umieszczać salony na świeżym powietrzu, wśród wodotrysków i ścieżek brukowanych fajansowymi kafelkami. Styl domu kaida nie jest zbyt wyszukany, wszelako wiernie naśladuje styl grenadzkiej Alhambry.
Kaid poprosił mnie, bym usiadł obok niego, i oświadczył, że podarunek mój sprawił mu przyjemność i że to raczej on powinien by mi coś ofiarować, ponieważ przybyłem z tak daleka, by poznać jego kraj.
– Jednakże – dodał – kraj nasz niepodobny jest do krajów Wschodu, gdzie paszowie posiadają wszystko, a lud nic. U nas, przeciwnie, każdy coś posiada. Nie ujrzysz tu również, by wielkorządcom prowincji oddawano przesadne hołdy; pod tym względem jesteśmy nader skrupulatnymi wyznawcami przykazania, wedle którego wszyscy mahometanie są równi.
Wstęp ten przypadł mi do gustu, rozmowa ożywiła się. Mówiliśmy o podróżach, kaid odbył ich wiele po całym kraju. Okazywałem mu zaciekawienie: pouczać, wyjaśniać – to rozkosze miłości własnej. Kaid oddał się im z zapałem i posunął się w swej uprzejmości tak daleko, że podyktował mi marszrutę podróży z Maroka do Sukassy: jest to wielki szlak, który wszystkie ludy Afryki Zachodniej przebywają corocznie w okresie Mewlul, czyli Małego Bajramu.
Następnie podano herbatę, kawę, a dla mnie fajkę, ponieważ kaid dowiedział się, że palę; palenie jest tu niezbyt rozpowszechnione. Pewien mieszkaniec wyspy Dżerby, który odwiedził niegdyś Bendery, opowiadał o Polsce i o naszej rodzinie, wyrażając się o niej bardzo pochlebnie. Rozmawialiśmy wiele o wojnie tureckiej i przyszłym pokoju; sprawy te wzbudzają tu na ogół znaczne zainteresowanie.