Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróż do Nowego Orleanu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż do Nowego Orleanu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 346 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO NO­WE­GO OR­LE­ANU

przez

J. Gor­do­na .

LIPSK:

F. A. Broc­khaus.

1867.

Obroń­com wol­no­ści

przy­pi­su­je

AU­TOR .

SPIS ROZ­DZIA­ŁÓW .

Stro­na

I. Wi­dok Mis­sis­si­pi. «Help your­self.» Szlach­cic pol­ski i plan­ta­tor ame­ry­kań­ski… 1

II. Prze­mysł wo­jen­ny… 11

III. Nowy Or­le­an. Żół­ta fe­bra. Smę­tarz i mo­gi­ły… 21

IV. Cu­krow­nie. Mu­rzy­ni. Pta­szek, po­drzeź­nia­czem zwa­ny (Oise­au-Mo­qu­eur)… 31

V. Nie­wol­ni­cy… 39

VI. Ba­za­ry z nie­wol­ni­ka­mi, ich śpie­wy, mu­zy­ka i tań­ce. Kre­ol­ki… 51

VII. Jesz­cze o nie­wol­ni­kach. Prze­myt­ni­cy… 63

VIII. Skład rzą­du w Sta­nach Zjed­no­czo­nych… 73

IX. Ro­dak je­ne­rał Kar­ge… 83

X. Kan­tor i bel­fer­ka… 89

XI. Ko­ściół czar­nych me­to­dy­stów i uni­wer­sa­li­stów. Pa­go­da chiń­ska… 99

XII. Ka­za­nie kon­gre­ga­cjo­ni­stów.111

XIII. Po­glą­dy…121

XIV. Wię­zie­nie w Fi­la­del­fji. Gro­bo­wiec Fran­kli­na…127

XV. Po­dróż. Pral­nia prak­tycz­na. In­dja­nie…139

XVI. Po­da­nia o In­dja­nach. Hymn do Śmier­ci…153

XVII. O Ko­lo­ni­za­cji…165

XVIII. O Ko­lo­ni­zacj (ciąg dal­szy)…175

XIX. O Ko­lo­ni­zacj (do­koń­cze­nie)… 187

XX. Po­wrót do No­we­go Or­le­anu. Przy­ro­da na rze­ce Mis­sis­si­pi. Niem­cy de­mo­kra­ci…195

XXI. Po­wrót do Eu­ro­py. Uwa­gi nad przy­szło­ścią Ame­ry­ki. Ży­cie na stat­ku i ta­jem­ni­ce mo­rza…205I.

Pa­ro­chód «Cin­cin­na­tus» z bel­we­de­rem na wierz­chu i po­wie­wa­ją­cą na nim fla­gą ame­ry­kań­ską, su­nął się po­waż­nie po rze­ce Mis­sis­si­pi, zo­sta­wia­jąc za sobą błysz­czą­cą bróz­dę. Sta­tek ów był wspa­nia­ły, bo­ga­ty, bez płó­cien i masz­tów, z ko­lum­na­dą po obu stro­nach. Po ze­wnętrz­nych jego ga­ler­jach prze­cha­dza­li się po­dróż­ni go­ście, przy­pa­tru­jąc się brze­gom Mis­sis­si­pi, zwa­nej «Oj­cem wód.»

Zna­ko­mi­ta ta rze­ka wy­da­ła mi się na pierw­szy rzut oka na­zbyt jed­no­staj­ną. Ma ona brze­gi rów­ne i niz­kie, wodę męt­ną i żół­tą, bieg szyb­ki; tyl­ko sze­ro­ko­ścią swą, przy­bie­ra­ją­cą stop­nio­wo co­raz więk­sze roz­mia­ry, sta­je się im­po­nu­ją­cą dla wi­dza.

«Cin­cin­na­tus» pę­dził środ­kiem, oba­wia­jąc się zbli­żać do lądu, oprócz do zna­nych ster­ni­kom przy­sta­ni; gdyż Mis­sis­si­pi po­mi­mo swych za­let jest rze­ką zdra­dziec­ką. Pły­nąc po grun­cie gli­nia­stym, nad­zwy­czaj­nie mięk­kim, zmie­nia czę­sto grunt ko­ry­ta: woda ustę­pu­je od jed­ne­go brze­gu, a pod­ry­wa dru­gi – wy­ni­ka ztąd, że w wie­lu miej­scach ogrom­ne ce­dry i inne drze­wa od­wiecz­ne za­pa­da­ją się do rze­ki, a wierz­choł­ki ich, po­kry­te mu­łem, na pół ska­mie­nia­łe z bie­giem cza­su, sta­no­wią sze­re­gi ostro­koń­cza­stysh pali, na któ­re nie­je­den pa­ro­chód wbi­tym już zo­stał z ca­łym ekwi­pa­żem.

Z tem wszyst­kiem od­waż­ne Ame­ry­kan­ki nie trwo­ży­ły się wi­do­kiem bliz­kie­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Ga­wę­dy i śmie­chy brzmia­ły do­ko­ła, za­wią­zy­wa­ły się zna­jo­mo­ści; pły­ną­ce zgro­ma­dze­nie mia­ło ce­chę we­sel­ną. Żar­to­wa­no z kar­ła przy­by­łe­go ze Sztok­hol­mu, któ­ry zdą­żał ze swą po­ło­wi­cą do mia­sta St. Lo­uis, aby się po­ka­zać ta­mecz­nym miesz­kań­com. No­sił ty­tuł hra­bie­go. Gdy pan hra­bia za­nad­to się dą­sał, jej­mość mia­ła zwy­czaj sta­wia­nia go na wy­so­kiej skrzy­ni, zkąd mu do­pó­ty zejść nie po­mo­gła, do­pó­ki nie na­stą­pi­ła zgo­da mię­dzy mał­żon­ka­mi.

Znie­nac­ka dwaj po­dróż­ni prze­su­nę­li się na po­kła­dzie. «Help your­self!» za­wo­łał je­den do dru­gie­go, a wy­ra­zy te bę­dą­ce przy­sło­wiem ame­ry­kań­skiem, ode­rwa­ły mnie od ota­cza­ją­ce­go wi­do­ku, i wpro­wa­dzi­ły na tor in­nych uwag i roz­my­ślań.

«Help your­self» zna­czy: po­ma­gaj sam so­bie. W kra­ju wol­nym, gdzie rów­ność oby­wa­tel­ska jest za­sa­dą za­sad, gdzie nie ma ary­sto­kra­cyi uprzy­wi­le­jo­wa­nej, nie ma bi­tych i bi­ją­cych, pra­cu­ją­cych i uży­wa­ją­cych; gdzie lu­dzie są zbyt dum­ni aby przyj­mo­wać pro­tek­cje od rów­nych so­bie istót, gdzie nie lu­bią się ko­rzyć wy­jąw­szy przed jed­nym Bo­giem, «Help your­self» jest cha­rak­te­ry­stycz­nem wy­ra­że­niem.

Od kil­ku lat mno­żą się sto­wa­rzy­sze­nia wza­jem­nej po­mo­cy po­mię­dzy wszyst­kie­mi kla­sa­mi spo­łe­czeń­stwa. Jest to ro­dzaj ewan­gel­ji ży­cia, któ­ra prze­kształ­ca sto­sun­ki na­sze; jest to zbra­ta­nie na­bie­ra­ją­ce siły zbio­ro­wej zjed­no­cze­niem po­je­dyń­czych sił; z dat­ków drob­nych od każ­de­go człon­ka two­rzy się po­moc po­tęż­na i nie­za­wod­na dla wszyst­kich po­trze­bu­ją­cych. Nie ma nie­za­prze­cze­nie prze­zor­niej­szej in­sty­tu­cji na świe­cie!

Ale obok tych usi­ło­wań wspa­nia­łych, po­win­na za­wsze prze­wod­ni­czyć za­sa­da: «Po­móż sam so­bie!» Za­sa­da ta jest za­sto­so­wa­niem re­li­gij­nej praw­dy: Módl się i pra­cuj!

Im wię­cej po­dróż­ny pły­nąc po Mis­sis­si­pi zbli­ża się do mia­sta St. Lo­uis, po­ło­żo­ne­go na dro­dze do No­we­go Or­le­anu, tem mniej po­strze­ga brze­gów rze­ki, tak da­le­ce są one niz­kie, nie­mal rów­ne z wodą.

Nie wi­dać tam nig­dzie, jak w ca­łej ogó­łem Ame­ry­ce, sta­ro­żyt­nych zwa­lisk, owej ka­mien­nej hi­sto­ryi, któ­ra w Eu­ro­pie zwy­kła zaj­mo­wać uwa­gę i wra­żać się w pa­mięć wę­drow­ca. Dla wie­lu cu­dzo­ziem­ców sła­wio­na rze­ka wy­da­je się nud­ną, szcze­gól­niej dla lu­dzi ze­psu­tych wy­uz­da­nym zbyt­kiem sto­lic eu­ro­pej­skich, u któ­rych ży­cie sztucz­ne za­głu­szy­ło po­czu­cie pięk­na przy­ro­dy; co do mnie, po­do­ba­ła mi się ona, taka jaką jest, bez ozdób na­tu­ry i ręki czło­wie­czej, w swej pier­wot­nej dzi­ko­ści, wiel­ko­ści i gro­zie.

Miłą roz­ryw­kę spra­wia prze­chadz­ka po nad nią, w cza­sie, gdy pa­ro­wiec za­trzy­ma się na parę go­dzin dla na­bra­nia wę­gli. Mir­ja­dy róż­no­barw­nych pta­ków, po­dob­nych do ru­cho­mej tę­czy, świe­go­cąc wśród ga­łę­zi stu­let­nich drzew dzie­wi­cze­go lasu, uprzy­jem­nia­ją, chwi­le ta­kie­go przy­stan­ku.

Zmia­na po­wie­trza jest na­der wy­dat­ną, w tej po­dró­ży i przy­czy­nia się tak­że nie­ma­ło do jej uroz­ma­ice­nia. Wy­je­cha­łem z Cin­cin­na­ti przed roz­po­czę­ciem wio­sny, gdy drze­wa były ogo­ło­co­ne z li­ści, pola ze zbo­ża, łąki z tra­wy, gdy oko­li­ce mia­sta były po­kry­te bia­łym się uśmie­chać i zmie­niać swe sza­ty z wdzię­kiem wzra­sta­ją­cym stop­nio­wo. Naj­przód uka­za­ła się w stro­ju szma­rag­do­wym wio­sny, na­stęp­nie uj­rza­łem ją po­kry­tą bo­ga­tą i kwie­ci­stą ro­ślin­no­ścią. Sło­wem, prze­by­łem zimę, wio­snę i lato w prze­cią­gu dni dzie­wię­ciu mej po­dró­ży do No­we­go Or­le­anu.

W oko­li­cy St. Lo­uis po­więk­szył licz­bę wę­drow­ców pe­wien oby­wa­tel ame­ry­kań­ski, na­le­żą­cy do sek­ty Mor­mo­nów. Wia­do­mo, że w bliz­ko­ści St. Lo­uis było głów­ne sie­dli­sko sek­cia­rzy. Naj­roz­le­glej­sze ich ko­lon­je wraz ze sto­li­cą znaj­du­ją się tam do­tąd nad Je­zio­rem Sło­nem. Sto­li­ca ta przed pięt­na­stu laty skła­da­ła się za­le­d­wie z kil­ku­na­stu cha­łup, dzi­siaj ma świą­ty­nie, za­kła­dy wszel­kie­go ro­dza­ju, dru­kar­nie i dzien­ni­ki: za zbyt wie­le dzien­ni­ków, lecz wszy­scy je czy­ta­ją. W Ame­ry­ce każ­dy wie­śniak umie czy­tać.

Mor­mo­ni, we­dle zda­nia ich nie­przy­ja­ciół na­wet – a mają ich wie­lu – ucho­dzą za naj­pierw­szych ko­lo­ni­za­to­rów na świe­cie.

Po­dróż­ny za­py­ta­ny o przy­czca­łu­nem śnie­gu. W mia­rę jak pły­ną­łem w stro­nę po­łu­dnio­wą z bie­giem rze­ki, przy­ro­da zda­wa­łay­nę tego, przy­pi­sy­wał ją wie­lo­żeń­stwu, któ­re sta­no­wi głów­ny ar­ty­kuł księ­gi usta­wo­daw­czej sek­ty. Twier­dził, że wie­lo­żeń­stwo jest wiel­ce uży­tecz­ne dla domu, z po­wo­du roz­dzia­łu go­spo­dar­stwa po­mię­dzy mał­żon­ki, o któ­re zresz­tą zda­wał się wca­le nie trosz­czyć.

Pro­szę so­bie wy­sta­wić, czem by się sta­ła Eu­ro­pa pod wzglę­dem do­bro­by­tu, gdy­by po­świę­co­no w niej pra­cy ów czas, co się mar­nu­je na próż­nych za­le­can­kach ko­bie­tom?…

Lecz z dru­giej stro­ny god­ne jest za­sta­no­wie­nia, że u wszyst­kich lu­dów rzą­dzą­cych się pra­wem wie­lo­żeń­stwa, im wię­cej męż­czy­zna po­sia­da żon, tem czę­ściej nosi dziu­ra­we poń­czo­chy i pan­ta­lo­ny z po­obry­wa­ne­mi gu­zi­ka­mi.

To się poj­mu­je; czło­wiek ma­ją­cy dzie­sięć lub wię­cej ko­biet, nie jest ko­cha­ny od żad­nej i samo przez się ro­zu­mie się, że rzad­ko ma wszyst­kie gu­zi­ki. Niech co chcą mó­wią fi­lo­zo­fo­wie, ato­li przy­szy­cie gu­zi­ka do suk­ni mę­żow­skiej ozna­cza wiel­ki sto­pień mi­ło­ści!

Bied­ni ci Mor­mo­ni! Usi­ło­wa­no ich zgła­dzić ze świa­ta za to, że mają po kil­ka żon – szko­da że p. Smith, za­ło­ży­ciel sek­ty, nie skre­ślił, na złość wro­gom, wy­zna­nia swej wia­ry na wy­wrót, to jest: iż nie na­ka­zał każ­dej Mor­mon­ce mieć po kil­ku mę­żów. Mo­że­by wów­czas nie był wtrą­co­ny do wię­zie­nia i tam za­mor­do­wa­ny*).

Dziw­ne za­praw­dę to brac­two Mor­mo­nów – mię­sza­ni­na izra­eli­ty­zmu z ma­ho­me­ta­ni­zmem, bar­ba­rzyń­stwa z naj­wyż­szą cy­wi­li­za­cją, oli­gar­chji re­li­gij­nej z de­mo­kra­cją prze­my­sło­wą! Przy spój­ni jed­na­ko­wych dąż­no­ści i usi­ło­wań, sek­cia­rze roz­wi­nę­li ener­gję, przed­się­bior­czość i pra­cę do naj­wyż­sze­go stop­nia. Są oni groź­ny­mi są­sia­da­mi dla przy­by­szów, ko­lo­ni­zu­ją­cych się na oko­ło ich po­sia­dło­ści.

Rząd sta­nów Zjed­no­czo­nych to­le­ru­je ich do­tąd przez oba­wę wy­wo­ła­nia za­mie­szek we­wnętrz­nych. Gdy kon­gres wy­słał do sek­cia­rzy rząd­cę ze swe­go ra­mie­nia, wy­pę­dzi­li go obe­lży­wie z te­ry­tor­jum, jak­kol­wiek to na­le­ży do Unji. Ga­bi­net wa­shing­toń­ski zmu­szo­nym się wów­czas uj­rzał, chcąc za­cho­wać choć po­zor­nie swą zwierzch­ność nad Mor­mo­na­mi, nadać ty­tuł rząd­cy ich na­czel­ni­ko­wi po­li­tycz­ne­mu i re­li­gij­ne­mu, pro­ro­ko­wi Bri­gham Jo­ung. Jest ato­li do prze­wi­dze­nia, iż przyj­dzie czas, w któ­rym Mor­mo­ni, ci­śnie­ni bę­dąc i prze­śla­do­wa­ni przez gro­ma­dzą­cą się w ich oko­li­cach lud­ność ko- -

*) Obacz roz­dział o Mor­mo­nach w książ­ce: «Prze­chadz­ki po Ame­ry­ce p. J. Gor­do­na. Ber­lin 1866.»

lo­ni­za­to­rów, ustą­pić im mu­szą swe­go okrę­gu; co się jed­nak obej­dzie bez strasz­li­we­go krwi roz­le­wu.

Oprócz Mor­mo­na, zwró­ci­ło tak­że na stat­ku moją uwa­gę kil­ku oby­wa­te­li, wła­ści­cie­li plan­ta­cji na Po­łu­dniu. Po­sia­da­cze ci ziem­scy, po­słu­gu­ją­cy się nie­wol­ni­ka­mi, na­zy­wa­ni w swo­im cza­sie ksią­żę­ta­mi Po­łu­dnia, we­se­li, oży­wie­ni, peł­ni wy­obraź­ni, przy ła­twem ży­ciu ja­kie pro­wa­dzi­li, przy­po­mi­na­li mi swą po­wierz­chow­no­ścią szlach­tę pol­ską. Też same przy­mio­ty i wady! taż sama go­ścin­ność i skłon­ność do po­hu­lan­ki, gier i za­baw! z tą róż­ni­cą, że plan­ta­to­ro­wie zda­wa­li mi się być wię­cej wy­kształ­co­ny­mi umy­sło­wo od na­szych pa­ni­czów.

Ale jak­że po­wierz­chow­ność owych Po­łu­dniow­ców była róż­ną od Ame­ry­ka­nów Pół­no­cy, od­da­nych han­dlo­wi od lat dzie­cin­nych! Gdy uj­rzysz pol­skie­go szlach­ci­ca z za­krę­co­nym wą­sem, miną but­ną, z ru­mień­cem na licu i okrą­głym pod­bród­kiem, sprze­da­ją­ce­go na pniu zbo­że prze­bie­głe­mu żyd­ko­wi, co za jed­nym rzu­tem oka ob­li­cza wszyst­kie mo­żeb­ne dla się ko­rzy­ści, bę­dziesz miał ob­raz po­dob­ny do ze­sta­wie­nia Ame­ry­ka­ni­na plan­ta­to­ra, rasy hisz­pań­skiej, z jego ziom­kiem, han­dla­rzem z Pół­no­cy, rasy an­glo-sak­soń­skiej.

Ten ostat­ni wziął już górę nad pierw­szym. Za­cho­dzi te­raz py­ta­nie, czy ple­mio­na izra­el­skie i ger­mań­skie nie za­wład­ną z cza­sem po­sia­da­cza­mi zie­mi pol­skiej?

Rzecz jest praw­do­po­dob­ną.

Szlach­ta w ogó­le przy zmia­nie wa­run­ków swe­go ist­nie­nia, przy uwłasz­cze­niu wło­ścian, przy wstrzą­śnie­niach kra­jo­wych, nie zmie­ni­ła daw­ne­go spo­so­bu ży­cia. Taż sama u nich dwor­skość co była i przed­tem: lo­kaj dla pana, dru­gi dla jej­mo­ści, chło­piec w przed­po­ko­ju, pan­na re­spek­to­wa, Niem­ka i Fran­cuz­ka do dzie­ci, ku­charz, kuch­ta, dwie młod­sze, i t.d.

Jak­że płod­ną mu­sia­ła­by być owa ski­ba, aby wy­ży­wić i opła­cić tak licz­ną dru­ży­nę! Do­daj­my do tego wy­jaz­dy za gra­ni­cę, To­wa­rzy­stwa Kre­dy­to­we, tu­dzież inne cię­ża­ry i wie­deń­skie ban­ki, któ­re jeno czy­ha­ją na to, żeby przy­cho­dzić w po­moc Po­la­kom za wiel­kie pro­cen­ta, a nie trze­ba być ma­te­ma­ty­kiem iżby ob­ra­cho­wać, że szlach­cic co nie po­stę­pu­je dziś z du­chem cza­su, co nie rzek­nie: sam pan, sam słu­ga, i nie po­spie­sza ze zmniej­sze­niem bu­dże­tu swo­ich wy­dat­ków, z góry chy­ba po­wie­dzieć so­bie mu­siał: «Apres moi le délu­ge!»…

Lecz wróć­my do plan­ta­to­rów. Byli oni na­der uprzej­mi, gdy wda­łem się z nimi w roz­mo­wę. Je­den z nich po­ka­zy­wał mi swą wil­lę kry­ją­cą się za­lot­nie wśród par­ku. Po za tym roz­po­ście­rał się gaj cy­pry­so­wy, po drze­wach któ­re­go roz­pi­nał się z wdzię­kiem w kształ­cie wi­szą­cych fe­sto­nów mech hisz­pań­ski.

Szcze­gól­niej­sza ta ro­śli­na wiel­ce jest uży­tecz­ną dla miesz­kań­ców, do­star­cza im bo­wiem wy­god­nej po­ście­li. Wy­su­szo­na i ob­ra­na spo­so­bem ła­twym z de­li­kat­nej kory, sta­je się po­dob­ną do wło­sie­nia koń­skie­go i za­stę­pu­je wy­bor­nie jego uży­tek w wy­ro­bie ma­te­ra­ców.

Po dłu­giej po­dró­ży przy­by­li­śmy na­ko­niec do krań­co­we­go Kan­to­nu czy­li Sta­nu Lu­izja­ny. Stan ów, wiel­kiej dla Unji wagi, jako do­ty­ka­ją­cy Oce­anu, mie­ści w so­bie naj­znacz­niej­szy port z przy­sta­nią: Nowy Or­le­an; jako też zbieg głów­nych rzek Ame­ry­ki pół­noc­nej. Po­sia­da­nie Lu­izja­ny za­pew­nić może Sta­nom Zjed­no­czo­nym prze­wa­gę na za­to­ce Mek­sy­kań­skiej, któ­ra wcze­śniej czy póź­niej sta­nie się ogni­skiem han­dlu we­wnętrz­ne­go dwóch świa­tów. Są… to do­god­no­ści, na któ­re na­ro­dy mają za­wsze zwró­co­ne oczy, i któ­re sta­ra­ją się zdo­być za ja­ką­by nie było cenę.

Za­zdro­sna mor­skich zdo­by­czy An­gl­ja zmu­szo­ną się być wi­dzi oszczę­dzać za­wsze Sta­ny Zjed­no­czo­ne, bo znaj­du­je w nich po­tęż­ne­go są­sia­da, któ­ry w chwi­li da­nej może na­paść z ca­łe­mi si­ła­mi na przy­le­głą so­bie Ka­na­dę an­giel­ską. Nie po­trze­ba i tego – do­syć aby Sta­ny za­mknę­ły swe por­ty dla han­dlu an­giel­skie­go, żeby wznie­cić za­mię­sza­nie w ło­nie sa­mej­że An­gl­ji i wy­rzą­dzić jej nie­po­we­to­wa­ne szko­dy.

Ka­na­da jest an­giel­ską, ale czyż Sta­ny Zjed­no­czo­ne nie są An­gl­ją w Ame­ry­ce – a na­wet czemś wię­cej jak An­gl­ją? gdyż utwo­rzo­ne póź­niej od niej, mo­gły, ko­rzy­sta­jąc ze świa­tła swych przod­ków, uor­ga­ni­zo­wać się na lep­szych pod­sta­wach. Wie­le in­sty­tu­cji an­giel­skich, jak­kol­wiek naj­lep­szych w Eu­ro­pie, są prze­cież wy­ni­kiem epok mniej oświe­co­nych od tych, któ­re stwo­rzy­ły pier­wiast­ki Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Brze­gi Mis­sis­si­pi w kan­to­nie Lu­izja­ny, czar­ne i tłu­ste, dzię­ki czę­ste­mu nie­gdyś wy­le­wo­wi tej rze­ki, tak są ży­zne, iż bez żad­ne­go na­wo­zu wy­da­ją, ob­fi­cie trzci­nę cu­kro­wą, pal­my i inne wy­kwint­ne pło­dy ro­ślin­no­ści. Lecz naj­bar­dziej zaj­mu­ją­cy wi­dok dla Eu­ro­pej­czy­ka przed­sta­wia się tam w po­rze, gdy zie­lo­ne pęki peł­ne ba­weł­ny z wy­sta­ją­ce­mi na wierz­chu jej rąb­ka­mi, na ob­szer­nych ni­wach, oto­czo­nych do koła rzę­da­mi chat mu­rzyń­skich, za­czną mu się znie­nac­ka uka­zy­wać po obu stro­nach Mis­sis­si­pi – gdy uwi­ja­ją­ce się tam i owdzie nie­wia­sty z czar­nem ob­li­czem i ja­sną za­wiąz­ką na gło­wie, prze­świad­cza­ją go, iż się znaj­du­je w nie­zna­nej kra­inie, w no­wym zu­peł­nie świe­cie – gdy mir­ja­dy róż­no­barw­nych mo­ty­li zda­ją się wy­stę­po­wać w świą­tecz­nych stro­jach na jego przy­by­cie, bu­ja­jąc nad pach­ną­ce­mi krze­wa­mi – gdy fran­cuz­ka mowa mu­rzy­nek za­la­tu­je do ucha po­dróż­ne­go.

Lu­izja­na jest kró­lo­wą bia­łej, naj­do­sko­nal­szej w świe­cie ba­weł­ny. Trze­cią jej część za­ku­pu­je sama An­gl­ja do rę­ko­dziel­ni swo­ich, jako su­ro­wy to­war, któ­ry za­mie­nio­ny w wy­rób, sprze­da­je póź­niej za dro­gie pie­nią­dze in­nym na­ro­dom i sa­mym­że Ame­ry­ka­nom, nie mo­gą­cym wy­trzy­mać kon­ku­ren­cji fa­brycz­nej z An­gli­ka­mi.

Czę­sto też na mięk­kim, gli­nia­stym brze­gu Mis­sis­si­pi uj­rzy zda­le­ka po­dróż­ny, w oko­li­cy No­we­go Or­le­anu, niby sza­ro­bru­nat­ne ru­cho­me kęp­ki; do­pie­ro gdy le­piej się w nie wpa­trzy, po­zna, że są to kro­ko­dy­le wy­grze­wa­ją­ce się na słoń­cu.

Kraj ów z po­wo­du niz­kie­go i ba­gni­ste­go po­ło­że­nia, jest oj­czy­zną kro­ko­dy­lów.

– Czy pan wi­dzi – rze­cze do mnie plan­ta­tor – tę dro­gę świe­żo zro­bio­ną, co się wzno­si po­śród wą­wo­zu w kie­run­ku pro­sto­pa­dłym do rze­ki? Pro­szę za­uwa­żać róż­ni­cę mię­dzy jed­ną a dru­gą stro­ną wą­wo­zu.

– Wi­dzę tyl­ko – od­po­wie­dzia­łem – że jed­na stro­na jest gład­ką, a dru­ga roz­ko­pa­ną.

– Otóż to! Nad tą gład­ką pra­co­wa­li przez dłu­gi czas emi­gran­ci eu­ro­pej­scy; dru­gą zaś, zkąd bry­ły zie­mi zda­ją się być wy­ry­wa­ne nad­ludz­ką siłą Ty­ta­nów, ro­bi­li Ame­ry­ka­nie z Lu­izja­ny… co sta­ną się kie­dyś Ty­ta­na­na­mi dla yan­ke­sów z Pół­no­cy.

Cha­rak­ter, po­tę­ga i py­cha plan­ta­to­rów od­bi­ła się w tych sło­wach. Nig­dy ich nie za­po­mnę.. Były one nie­ja­ko wróż­bą przy­szłych za­pa­sów.

W owym cza­sie pre­zy­dent Unji Bu­cha­nan, po­przed­nik Lin­col­na, sta­ry dy­plo­ma­ta z par­tji se­pa­ra­ty­stow­skiej stał się na­rzę­dziem Po­łu­dniow­ców, gro­ma­dzą­cych od daw­na ma­ter­ja­ły, aby ro­ze­rwać świet­nie urzą­dzo­ną fe­de­ra­cję i sfor­mo­wać rząd opar­ty na ba­gne­tach.

Póź­niej­sza, a strasz­li­wa woj­na do­mo­wa, wy­ka­za­ła skut­ki śmia­łych za­mia­rów, któ­re po­cząt­ko­wo nie dały się ob­ra­cho­wać.II.

Kie­dy Sta­ny po­łu­dnio­we, wy­braw­szy na pre­zy­den­ta Jef­fer­so­na Da­vi­sa, za­pro­te­sto­wa­ły czyn­nie prze­ciw wy­bo­ro­wi Lin­col­na, a tem sa­mem i prze­ciw Unji, li­czy­ły one na po­moc An­gl­ji i Fran­cji – i omy­li­ły się na dy­plo­ma­cji.

Wda­nie się obu po­wyż­szych mo­carstw w spra­wę pół­noc­nych Sta­nów by­ło­by wpraw­dzie sza­lo­nym i bez­u­ży­tecz­nym kro­kiem, gdyż tak ogrom­ne pań­stwo, o roz­wi­nię­tej do wy­so­kie­go stop­nia sa­mo­wie­dzy i po­czu­ciu sił wła­snych mło­dzień­czych, nie da się za­jąć za jed­nym za­ma­chem; a na­wet za­ję­te, na­ba­wi­ło­by za­bor­ców wiel­kie­go kło­po­tu, bo nie da­ło­by się utrzy­mać – wsze­la­ko woj­na w pierw­szych po­cząt­kach po­ka­za­ła, że Ame­ry­ka­nie nie mie­li śród­ków wo­jen­nych do sta­wia­nia opo­ru do­brze uor­ga­ni­zo­wa­ne­mu ze­wnętrz­ne­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi. Bra­ko­wa­ło im wszyst­kie­go, cze­go ko­niecz­nie po­trze­ba w go­spo­dar­stwie wo­jen­nem. Nie było ani wo­dzów, ani żoł­nie­rzy; za­pa­sów ani śla­du; flo­ta, któ­rą, yan­ke­sy cheł­pi­li się, ja­ko­by była nie do zwy­cię­że­nia, zo­sta­wa­ła w warsz­ta­tach i ar­se­na­łach, ale nie na mo­rzu; sta­re okrę­ty były nie do uży­cia, no­wych ogrom­na, po­dzi­wie­nie wzbu­dza­ją­ca licz­ba, jesz­cze nie­przy­go­to­wa­na i nie­uzbro­jo­na; był to wła­śnie czas prze­kształ­ce­nia sys­te­mu na­wi­ga­cji, czas prze­sie­dla­nia się ze sta­re­go miesz­ka­nia do no­we­go, kie­dy sprzę­ty za­pa­ko­wa­ne, a nie­wpraw­ne oko wi­dzi tyl­ko za­męt.

Go­rą­cy plan­ta­to­ro­wie Po­łu­dnia we wszyst­ko le­piej się byli za­opa­trzy­li; za­wcza­su po­sta­ra­li się o po­trzeb­ne za­so­by, na­wet przy­go­to­wa­li szu­bie­ni­ce, na któ­rych dyn­dać mie­li ich po­ko­na­ni prze­ciw­ni­cy.

Ale pół­noc­ny Ame­ry­ka­nin nie jest to czło­wiek, któ­ry­by ła­two tra­cił od­wa­gę; dziel­ność do­da­je mu uf­no­ści w sie­bie sa­me­go, pra­ca wy­trwa­ła har­tu­je du­cha; od­wa­ga jest sio­strą prze­my­słu i lubi iść z nim w pa­rze.

Bę­ben wzy­wa­ją­cy po uli­cach miast do wal­ki, po­bu­dził sta ty­się­cy rąk do no­wej, nie­zwy­kłej ro­bo­ty. Rę­ko­dziel­nie pra­cy spo­koj­nej, za­mie­ni­ły się, jak­by siłą cza­ro­dziej­ską, w wo­jen­ne; spe­ku­la­cja uj­rza­ła przed sobą nową, nie­zmier­ną niwę i za­płod­ni­ła ją; ka­pi­tał, jak­by re­krut, od­dał się na usłu­gi uci­śnio­nej oj­czy­znie; duch sto­wa­rzy­szeń i ak­cje wstą­pi­ły w służ­bę woj­sko­wą.

Chwi­lo­wa klę­ska na polu wal­ki na­peł­ni­ła wpraw­dzie ser­ca pa­tr­jo­tów nie­po­ko­jem, ale spe­ku­lan­ci po­wi­ta­li ją pod­nie­sie­niem swych ak­cji; i dla tego każ­da klę­ska wy­ra­dza­ła roz­wój sił. Czem była gieł­da dla han­dla­rza w cza­sie po­ko­ju, tem sta­ły się w chwi­lach bie­dy, biu­ra wer­bun­ko­we po mia­stach. Za­cięż­ne, ja­kie ochot­nik do­sta­wał, było mia­rą war­to­ści ży­cia.

Ajen­ci mi­ni­ster­jum woj­ny pro­wa­dzi­li in­te­res bez skru­pu­łu cał­kiem po ku­piec­ku.

– Co kosz­tu­je ten czło­wiek? – pyta się me­kler ma­ją­cy w zbor­ni kil­ku­set re­kru­tów.

– Dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów za­cięż­ne­go – brzmi od­po­wiedź.

– Kan­tor Ken­tuc­ky pła­ci dwa razy tyle, mam de­pe­szę.

– Nie opła­ci się; trans­port wie­le kosz­tu­je – rze­cze me­kler.

Lecz może kto po­wie, że tak po­stę­pu­ją wszy­scy wer­bow­ni­cy. Ato­li róż­ni­ca na­tem po­le­ga, że re­krut ame­ry­kań­ski ro­zu­mie swój in­te­res i z roz­wa­gą i spo­ko­jem przy­stę­pu­je do nie­go; za­sta­na­wia się nad swą ko­rzy­ścią i de­cy­du­je się na tg lub na ową stro­nę, a sko­ro raz przy­bił, cał­kiem się od­dał «in­te­re­so­wi» – dane sło­wo zro­bi­ło go żoł­nie­rzem du­szą i cia­łem.

Wszyst­kie­go, cze­go po­trze­bo­wa­ła woj­na, do­star­cza­li lu­dzie pry­wat­ni.

Pe­wien no­wo­jor­ski dzien­nik po­da­je ry­sun­ki oko­ło czter­dzie­stu dział po­lo­wych no­wej kon­struk­cyi, któ­re na pró­bę za­pro­wa­dzo­no w po­je­dyń­czych od­dzia­łach. Nie­któ­re oka­za­ły się sto­sow­ne­mi i «sze­rzą­ce­mi znisz­cze­nie –» Przed­się­bior­ca, któ­re­go dzia­ło po­ka­za­ło się nie­uży­tecz­ne, musi po­no­sić szko­dę na­kła­du. Tak dzie­je się w każ­dym in­te­re­sie, a więc i w in­te­re­sie z pań­stwem.

Nowe wy­na­laz­ki ma­szyn pie­kiel­nych sze­rzą­cych znisz­cze­nie zmie­ni­ły sys­tem flo­ty wo­jen­nej na ca­łym świe­cie. Wia­do­mo, że ma­ry­na­rze po­stę­po­wi tę­pi­li się do­tąd, pły­wa­jąc stat­ka­mi po­kry­te­mi bla­chą – lecz o ile tar­cze ich były moc­ne­mi, o tyle po­więk­szo­no siłę kul. Ża­den pan­cerz nie może się oprzeć wy­strza­ło­wi dzia­ła świe­żo wy­na­le­zio­ne­go przez Ame­ry­ka­ni­na na­zwi­skiem Ja­mes Ma­chay. Dzia­ło to ma być ar­cy­dzie­łem w swo­im ro­dza­ju, nie­oce­nio­nym klej­no­tem dla wo­ja­ków, po­dob­nie jak ka­ra­bin igło­wy.

– I co też pan my­śli o owych gro­tach śmier­tel­nych na­sze­go wie­ku? rze­kłem do pew­ne­go An­gli­ka.

– Ha! od­po­wie, gdy udo­sko­na­lo­ne zo­sta­ną do tego stop­nia, iż żad­ne woj­ska nie będą mo­gły utrzy­mać się pod ich cio­sa­mi na polu bi­twy, wte­dy skoń­czą się na świe­cie woj­ny.

– Je­że­li tak, daj Boże aby to jak naj­prę­dzej na­stą­pi­ło! Lecz co po­czną lu­dzie, gdy nie będą mo­gli bić się mię­dzy sobą?…

– Hm! chcąc nie chcąc mu­szą żyć w po­ko­ju. –

Na za­spo­ko­je­nie po­trzeb fi­zycz­nych arm­ji czyn­nej, pra­co­wa­ły dzień i noc mil­jo­ny rąk, wszyst­kie ży­wio­ły i siła pary.

Kie­ru­nek po­cho­du więk­sze­go od­dzia­łu woj­ska wska­zy­wa­ła albo nowa ko­lej że­la­zna, albo świe­ży wy­rąb w le­sie dzie­wi­czym.

Do­kąd tyl­ko do­tarł sztan­dar gwiaź­dzi­sty, wszę­dzie sta­wa­ły na­tych­miast tar­gi, ty­sią­ce prze­kup­niów przy­by­wa­ło, wio­ząc za sobą za­kon­ser­wo­wa­ne ja­rzy­ny, mię­si­wo, na­po­je, drze­wo, wę­gle, i t.p… tak, że ko­mi­sor­ja­ty wca­le nie po­trze­bo­wa­ły my­śleć o tem, czem wy­ży­wią i za­spo­ko­ją po­trze­by woj­ska. Ufa­no du­cho­wi ku­piec­kie­mu i nig­dy się nie za­wie­dzio­no.

Pie­niądz jest ner­wem ży­cia w cza­sie po­ko­ju i woj­ny. Sta­rzy już po­wia­da­li, że nie ma tak moc­nej twier­dzy, żeby się do niej nie do­stał osieł zło­tem ob­ła­do­wa­ny. Wie­dzą o tem i Ame­ry­ka­nie, i dla tego głów­nie o to się sta­ra­li, aby za­wsze mie­li peł­ne kasy wo­jen­ne. Ale po­nie­waż Ame­ry­ka­nie przy ca­łym pa­tr­jo­ty­zmie nie kie­ru­ją się uczu­ciem w spra­wach pie­nięż­nych, za­tem mu­sia­no pod­nieść po­dat­ki nie­sta­łe do ba­jecz­nej wy­so­ko­ści. Mi­ni­ster skar­bu, jako do­bry spe­ku­lant, za­ła­twił to przez sto­sow­ny roz­kład.

Jed­ne­go dnia oka­zał się… w arm­ji je­ne­ra­ła Gran­ta nie­do­sta­tek cy­gar. Wódz był tem bar­dzo za­fra­so­wa­ny. Żoł­nie­rze jego byli przy­zwy­cza­je­ni z cy­ga­ra­mi w ustach iść prze­ciw nie­przy­ja­cie­lo­wi; sam je­ne­rał do­wo­dził pa­ląc cy­ga­ro; brak cy­gar zna­czył tyle co brak wę­gla do lo­ko­mo­ty­wy, co brak her­ba­ty dla dam. Je­ne­rał za­te­le­gra­fo­wał: «Nie mamy cy­gar, gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo.» De­pe­sza ta ob­le­cia­ła lo­tem bły­ska­wi­cy po ca­łym kra­ju. «Nie ma cy­gar w głów­nej kwa­te­rze» brzmia­ło wszę­dzie ha­sło. Ty­sią­ce rąk za­ję­ło się ich wy­ra­bia­niem.

W Ame­ry­ce na­uka po­cząt­ko­wa ro­bót ręcz­nych roz­po­czy­na się od wy­ra­bia­nia cy­gar. Po kil­ku dniach jak naj­zu­peł­niej za­sy­pa­no nie­mi obóz Gran­ta. Do­sta­wa była tak wiel­ka, że 1000 sztuk moż­na było ku­pić za 2 do­la­ry (17 złp.), kie­dy przed kil­ko­ma dnia­mi za tę samą ilość trze­ba było za­pła­cić i 20 do­la­rów.

W żad­nej arm­ji na świe­cie nie sta­ra­no się tak o do­bre po­ży­wie­nie dla żoł­nie­rzy, jak w ostat­niej woj­nie ame­ry­kań­skiej. Żoł­nierz do­sta­wał zra­na: kwa­ter­kę wód­ki, ćwierć fun­ta kieł­ba­sy, 2 fun­ty bia­łe­go chle­ba, 3 fi­li­żan­ki her­ba­ty. 8 łu­tów ma­sła, 10 łu­tów cu­kru i tro­chę rumu; w po­łu­dnie: pół­to­ra fun­ta ro­st­bi­fu z ziem­nia­ka­mi, por­te­rów­kę piwa an­giel­skie­go lub wina, pół­to­ra fun­ta ja­rzy­ny, ćwierć fun­ta sera, pół fun­ta su­szo­nych owo­ców. Każ­da kom­pan­ja mia­ła przy­da­nych dwóch ku­cha­rzy, któ­rzy za osob­nem wy­na­gro­dze­niem mu­sie­li do­brze znać sztu­kę go­to­wa­nia. Do pra­nia bie­li­zny urzą­dzo­no ru­cho­me pral­nie pa­ro­we – żoł­nierz był obo­wią­za­ny dwa razy w ty­go­dniu zmie­niać bie­li­znę. Każ­dy żoł­nierz mu­siał się co­dzien­nie go­lić, a je­że­li nie umiał, za­pu­ścić bro­dę.

Szpi­ta­le po­lo­we sto­ją na niz­kim stop­niu w Ame­ry­ce pod wzglę­dem me­dycz­nym, z po­wo­du bra­ku na­le­ży­tej umie­jęt­no­ści. Ame­ry­kań­scy le­ka­rze ob­dby­wa­ją zwy­kle ta­kie na­uki, jak chi­rur­dzy w Eu­ro­pie. Kil­ku uta­len­to­wa­nych od­zna­cza się i jest ozdo­bą umie­jęt­no­ści, ale prze­waż­na licz­ba «pro­wa­dzi in­te­res» po rze­mieśl­ni­cze­mu – nie­uki, szar­la­ta­ny i rzeź­ni­ki. Masz tu «dok­to­rów», któ­rzy daw­niej za­mia­ta­li uli­ce; chi­rur­gów, co słu­ży­li w jat­kach.

Sta­ny Zjed­no­czo­ne są kra­jem zu­peł­nej wol­no­ści za­rob­ko­wa­nia. Chcesz być dok­to­rem, mo­żesz nim być od­ra­zu ty­tu­lar­nie. Nikt cię nie za­py­ta o pa­tent, ani nie za­bro­ni wy­ryć na bla­sze two­je na­zwi­sko z do­dat­kiem: dok­tor me­dy­cy­ny, i przy­bić je na drzwiach twe­go miesz­ka­nia. Je­że­li zdo­łasz po­zy­skać klien­te­lę, tem le­piej dla cie­bie; je­że­li otru­jesz kogo, ro­dzi­na lub przy­ja­cie­le nie­bosz­czy­ka mogą ci wy­to­czyć pro­ces.

Zna­łem pew­ne­go fa­ce­ta, emi­gran­ta i ro­da­ka na nie­szczę­ście, któ­re­mu po­dob­ny pro­ces wy­to­czo­no. Chciał on cud po­ka­zać i dał był pie­przu tu­rec­kie­go na ocu­ce­nie umie­ra­ją­ce­mu. Ten wy­sko­czył wpraw­dzie z łoża z wy­trzesz­czo­ne­mi oczy­ma i zdzi­wił wszyst­kich go ota­cza­ją­cych – lecz tem prę­dzej ży­cie za­koń­czył.

I kro­to­chwi­la mia­ła swych przed­sta­wi­cie­li w obo­zie ame­ry­kań­skim. Prze­by­wa­li w nim roz­ma­ici tref­ni­sie, skocz­ki kon­ni, bok­se­ry, ku­gla­rze, brzu­cho­mów­cy, cza­row­ni­cy, ma­gne­ty­ze­ry, a na­wet fo­to­gra­fo­wie.

Fo­to­gra­fia w służ­bie Mar­sa wy­ka­zać się może wiel­kie­mi przy­słu­ga­mi. Słu­ży ona ana­tom­ji pa­to­lo­gicz­nej, chwy­ta­jąc świe­że rany; ści­ga zbie­gów, re­ko­men­du­je szpie­gów, za­nim oso­bi­ście przy­by­li z wi­zy­tą do nie­przy­ja­ciel­skie­go obo­zu; uwiecz­nia czy­ny zna­ko­mi­te, a szcze­gól­niej tych, któ­rzy je wy­ko­na­li, chwy­ta i za­cho­wu­je przy­szłym cza­som chwi­le prze­mi­ja­ją­cej te­raź­niej­szo­ści.

Wspo­mnieć jesz­cze wy­pa­da o jed­nem zja­wi­sku, o ko­re­spon­den­tach do dzien­ni­ków:

Każ­dy wiel­ki dzien­nik ma swo­je­go spra­woz­daw­cę przy arm­ji, któ­ry na swe za­wo­ła­nie ma kur­je­rów, stat­ki pa­ro­we, te­le­gra­fy i osob­ne po­cią­gi ko­lei że­la­znych. Spra­woz­daw­cy, o któ­rych mowa, są, to po naj­więk­szej czę­ści lu­dzie po­waż­ni, co ato­li nie prze­szka­dza, aby za swe tru­dy i pra­ce nie ka­za­li so­bie do­brze pła­cie.

Tak n.p… dzien­nik New-York Ti­mes pła­cił swo­je­mu spra­woz­daw­cy obo­zo­we­mu 2000, wy­raź­nie dwa ty­sią­ce do­la­rów mie­sięcz­nie, co wy­no­si oko­ło 17,000 złp.

Do in­nych po­mniej­szych dzien­ni­ków prze­sy­ła­ją, ko­re­spon­den­cje wy­żsi ofi­ce­ro­wie i wca­le się nie kry­ją z tym po­bocz­nym za­rob­kiem. Słu­żyć pu­blicz­no­ści na­uką i wie­dzą swo­ją, czy­ni w Ame­ry­ce za­szczyt w każ­dem po­ło­że­niu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: