- W empik go
Podróż do Włoch. Tom 3, (Medyolan, Pawia, Genua, Florencya) - ebook
Podróż do Włoch. Tom 3, (Medyolan, Pawia, Genua, Florencya) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 633 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(CIĄG DALSZY).
Niechaj się wam nie cni szanowni czytelnicy na tej ziemi północnych Włoch, po których tak często hulają powiewy od śnieżnych a tak hardych helweckich szczytów; niechaj się wam nie zbyt śpieszy na południe, kędy już oddychają swobodnie, jak w domu swoim, cytryny, laury, oliwy; bo ja przecież pomijam w tym Medyolanie mnóstwo ważnych rzeczy, zwracając jedynie na to uwagę, bez czego się nie obejdzie cel podróży naszej. A czyby mnie, jako starszemu, było do twarzy, gdybym, stając się zgorszeniem dla młodszej braci, lekkomyślnie ruszał z miasta do miasta, a tak wtórował owym stadom nowoczesnych wojazerów ścigających wichry? Wszak i między nami nie trudno o sierotki duchowe, co, wrzucone na żelazną kolej, pędzą gnane pustą próżnostką do Paryża, a gonią bez tchu biedaki, jakby owe bezgłowe ostrygi, co im wielce śpieszno by nie zatęchły w drodze; a mimo to często i zatęchnie taka ludzka ostryga. Kto wie, czyli wrychle nie nadejdzie czas, w którym rodzice, poważniejsi rozumem a zamożniejsi w zasoby, każą synom swoim podróżować pieszo po krajach głębszej i bogatszej treści, zostawując kolej żelazną dla młodzieży o płytszej głowie lub chudszym mieszku, albo też takim, co dla zarobku pędzą przez świat.
Zatem czytelniku racz cierpliwie towarzyszyć mi do pałacu Brera (Sta Maria di Brera – łąki), kędy, pomijając inne bogate zbiory, rozpatrzymy się w samej wyłącznie galeryi obrazów.
I architektura tego niegdyś klasztoru, zwłaszcza dziedziniec, zasługuje na całą naszą uwagę. Mistrzem – budownikiem był Franciszek Ricchini. Ponieważ on umarł w roku 1652, więc ze samej tej daty czytelnik zgadnie, że ta budowa należy do stylu barocco. Wiemy już, że styl ten wtedy zaczął popisy swoje w świecie, gdy sztuka, utraciwszy świeżą swoją młodość, pragnęła różnemi sztucznemi próbkami jakby fryzurą, peruką muskaniem, farbowaniem rzęsów it.p… podbijać serca ludzi; wiemy atoli również że ta architektura barocco umiała z mistrzowska sprawić wrażenie, zagrać wielkim efektem na cieniach i światłach, wybierać najdoskonalej miejsca dla dzieł swoich. Co więcej, niekiedy się zdarzało że ta architektura zrzucała z siebie drobiazgowe koncepta, a jęła się stawiać na wielką stopę; wtedy ona tworzyła zaprawdę znakomite, arcywspaniałe budowle swojego rodzaju. Ze styl barocco miewał takie chwile szczęśliwe, mamy dowód w tym dziedzińcu, który tu przed sobą widzimy.
Mistrz Francesco chciał obwieść ten dziedziniec w koło szerokiemi sklepionemi podsiemami; obaczmy jak sobie poradził barocco. Filary same przez się nasuwały się myśli jego; bo filary są i odpowiedniejsze stylowi barocco, a przytem nierównie więcej nadają się do diwigania sklepień niż kolumny. Francesco jednak nie chciał filarów; bo takowe zbyt podsadziste, cieniste, a jemu chodziło oto, aby te krużganki, choć olbrzymiej szerokości, były światliste i słoneczne. Postanowił tedy użyć kolumn. Jakże sobie poradzić, aby one zniosły brzemię sklepień? Zdawało się, że ku temu podawały się tylko dwa sposoby: naprzód mógł postawić te kolumny gęsto obok siebie; a tym trybem wielka ich ilość podołałaby ciężarowi. Prawda! aleć wtedy arkady krągłe, bieżące z góry od kolumny do kolumny, zbytby zdrobniały, a widok takowy wielkiej ilości maluczkich arkadek nie byłby wcale wspaniałym. Drugi sposób był ten, aby rozstawić szeroko od siebie kolumny, ale za to uczynić je wielce potężne. W takim razie potężność choć nie mnogiej liczby kolumn podołałaby ciężkości sklepień, a arkady, rozpinające się u góry od kolumny do kolumny, jużby się stały wielkie a okazałe. Temu nie przeczymy! Jednak zato te kolumny dla mocy musiałyby być zbyt grube, podsadziste; ich średnica ogromna nie byłaby proporeyonalną do ich wysokości. Otóż mistrz Ricchini nie użył żadnego z tych dwóch sposobów. On obrał sobie kolumny kształtne, proporcyonalne, więc nie zbyt grube, a postawił je parami. Kolumny do jednej pary o tyle od siebie oddalił, że między niemi dość zostaje światła i przeźrocza. Każdą parę pokrył wspólnym silnym kamiennym tramem (belką), na którym spoczęły arkady, łączące każdą parę z jedną i drugą sąsiednią parą kolumn. Podobnie, jak te dolne podsienia, zbudowane jest i pierwsze piętro. Tak nasz artysta gracko wywiązał się z zadania swojego; bo nie tylko uczynił te podsienia lekkie, światliste i mocne, ale jeszcze naturę estetyczną kolumn, wymagającą belkowania płaskiego, zestroił z krągłą formą arkad i sklepień.
Schody, które stworzył Francesco w tym klasztorze Brera, są drugiem jego arcydziełem.
Czytelnik zapewne sobie przypomina, że ta cudna ziemia medyolańska bywała przez długie wieki jakby piękną a posażną dziedziczką, o którą się dobijali ciągle i swoi i sąsiedzi. A wiemy, ie do najgorętszych obcych konkurentów należeli królowie francuzcy i niemieccy cesarze. Zatem wśród hałasów żołnierskich, a brutalstw wojennych, niechętnie pojawiała się sztuka, bo ona, choć maluje namiętności, jednak na takowe jedynie z wysokości idealnych spogląda, a unika rubasznego z niemi zetknięcia.
Gdy Giotto obudził z letargu sztukę, reformę jego przyniósł do Medyolanu Gior. di Milano. Odznaczył się później w tymże kierunku Michele di Milano i Trozo da Monza. A gdy następnie po całych Włoszech, jak ptaszki na wiosnę, odzywała się miłość do artyzmu, wtedy i na ziemi medyolańskiej, lubo krwią spluskanej, wojną zaoranej, puściły się roślinki i ziółka twórczej fantazyi, mianowicie, gdy władcy Medyolańscy: jako Filip Visconti i Francesco Sforza, mając zmysł estetyczny, hodowali chętnie artystów, już dla potrzeby serca a domu, już to dla samej parady.
Patrz na ten fresk! On, odpiłowany od ściany kościelnej, został do galeryi Brera przeniesiony. Jestto S. Sebastyan przywiązany do kolumny, przeszyty mnóstwem strzał; dwaj oprawcy pod arkadą zajęci strzelaniem, a trzeci z miną obojętną przypatruje się tym okropnościom. Widno, że mistrz znał się doskonale na anatomii i dla tego też zapewne nie tylko sobie obrał postać bezszatnego S. Sebastyana, ale nawet ubrał oprawców w suknie tak opięte, że, malując ich, mógł się popisać doskonałą znajomością muskułów; nadto mistrz tego obrazu rysuje poprawnie, ściśle, a z wielką pewnością. I nie dziw, bo nim jest Wincenty Foppa (1460) uczeń szkoły Padewskiej. A ma też on i przywary swojej szkoły, bo obraz jego mroźny bez idealności; przedstawia w Św. Sebastyanie dzielnego, pełnego stałości człowieka, ale nie męczennika cierpiącego w Bożej sprawie. Nierównie więcej zajął nas obraz ukrzyżowanego Pana Jezusa, a to nie dla wartości artystycznej dzieła, ale raczej dla tego, że jest pracą już znanego nam Bramantego (1444 do 1514). Mistrz ten, jak wiecie, porzucił pęzel a jął się architektury, co było, jakbym śmiał powiedzieć, myślą arcy szczęśliwą, bo sztuka budowania wiele na niej zyskała, a malarstwo nie poniosło zbyt wielkiej straty. Ot! w tym obrazie znać, że architekt bawi się w malarza: kompozycya symetryczna, monotonna; w niej nie widać żywego pulsującego ruchu ani głębszego uczucia. Figury sztywne, niby z drzewa strugane, co zapewne ztąd pochodzi, iż Bramante dla draperyi ubierał sobie lalki w papiery lub płótna napuszczane klejem. Obaj złoczyńcy, ukrzyżowani po bokach Zbawiciela, prawie jednacy w ułożeniu swojem: jednego godłem jest anioł, drugiego szatan; w jednym rogu obrazu słońce, w drugim księżyc. Oba te ciała niebieskie przypominają oblicza ludzkie, mające fizyonomie zafrasowane, aten frasunek dość osobliwie patrzy na tych twarzach okrągłych i tuszystych.
Daleko wdzięczniej maluje uczeń jego Bartolomeo Suardi, (żyje jeszcze wr. 1529), którego zwykle po nauczycielu ale pieszczotliwie Bramantino zowią. Jest tu w Brera jego Madonna na tronie. Dzieciątko święte, ochuchane niebiańskim powiewem, i dwaj aniołowie stojący po bokach są pełne prostoty a cichego wdzięku. Współczesnym Bramantina jest Ambrogio Fossano zwany Borgognone (kwitnie około 1473). Dziwna rzecz, że on żyje i pracuje jeszcze w całej pełni szesnastego wieku, a przecież fantazya jego ma jeszcze jakoś podwiązane loty. Obraz jego w Brera przedstawia nam Wniebowzięcie Przenajświętszej Dziewicy. Zaiste postać Maryi Panny jest zupełnie posągowa; wskroś też symetryczne są i aniołki ustawione na dwóch odpowiednich sobie obłokach; znać że niebożęta zadają sobie wiele pracy z tą muzyką swoją, a wtórują im, ile sił, braciszkowie na drugim obłoku. Trzy pary aniołków unoszą Pannę
Przenajświętszą ku niebu, a wszyscy sześciu trzymają rączki, nóżki, prawie tym samym trybem – więc tu istna architektoniczna symetrya. – Zupełnie podobnym do tych poprzedników swoich jest Filippo Mazuolo.
Przecież wtedy inny już czas nastawał dla Medyolanu, bo inny czas się był zrodził dla całych Włoch. Fantazya italskich mistrzów mimo wiedzy swojej już była przygotowana, by się odrodzić najwyższą pięknością, by się odrodzić ideałem sztuki, o którym twórcza artystyczna moc ani zamarzyła w ostatnim lat tysiącu. Ta fantazya czekała tylko jednego gienialnego człowieka. Bo jeden człowiek, z gwiazdą gieniuszu w duszy, zaważy za miliony ludzi powszednich; on sam jeden wyświęci wszystkie te miliony na nowe pokolenie, bo on zdoła rozwiązać zagadkę, która robi i tęskni we wszystkich sercach, a z której przecież nikt sobie sprawy zdać nie zdoła. Jeden człowiek wielki, gdy się zjawi na czasie, zdoła cudów dokonać, zdoła wywyższyć upadłych, a niemocą złożonych wyzdrowić i wznieść na szczyty chwały. Wszak jeden człowiek, którego oczu dotknął się gieniusz, widzi przyszłość ludzkiego rodu, która dopiero czeka oddalone prawnucze pokolenia. Te widzenia jego, ten jego wzrok duchowy milionom zwyczajnych ludzi sennem roidłem być się wydaje – i niema w tem nic dziwnego. Wszak podobnie człowiek, patrzący przez teleskop w przepaści niebios, obaczy w tych głębiach Boże sprawy, których nie dojrzą nigdy tłumy choćby milionów ludzi, zwracających tylko gole oczy ku gwiaździstym sklepom. W tem cała ludzkość podobna do historyi każdego z ludzi powszednich. Ten lub ów wśród nas dręczy się i męczy, by rozwiązał zagadkę, która mu stanęła w poprzek drogi to w umiejętności, to w życiu. I nęka się i łamie by przemógł trudność uporną a daremne są jego silenia, choć przeczucie tajemne mu szepce, że jest przecież jakiś sposób przezwyciężenia zawady; ta myśl go ściga, chodzi za nim i nie opuszcza go i domaga się natrętnie wybawienia swojego. Czasem, a niestety zbyt często się dzieje, że taki męczennik życia lub wiedzy, ścigany ta myślą, schroni się przed nią do grobu a zaśnie śmiercią na tych cierniach swoich, nie dokonawszy wyznaczonego sobie w życiu zadania. Niekiedy zaś bywa, że właśnie wtedy, gdy już gasła wszelka nadzieja, błyśnie mu w duchu, a ta jedna błyskawica rozwidni mu najcięższą zagadkę życia swojego. Wtedy człek, otrzymawszy krwawe i ciężkie zwycięztwo, odprawia najświetniejsze tryumfy. Czasem cały lud, lub cały wiek pracuje i mocuje się by rozwiązać zadanie powierzone sercu jego. I pali go trud, i truje mu duszę uczucie rozpaczliwej niemocy, i już już zbliżał się do prawdy, która była wszystkich jego tęsknot, wszystkich jego marzeń celem; już jej się prawie ręką dotykał; ale on jej nic obaczy! i umarł z boleści. Jeżeli się zaś stanie, że jemu błyśnie owa jasności myśl, wtedy cały lud a cały wiek przejrzy na duchu. Tą zaś jasnością, tą błyskawicą dla całego narodu, dla całego stulecia może być jedynie wielki człowiek.
Jak w życiu, jak w umiejętności, jak w historyi, tak się też dzieje w rozwoju historycznym sztuki pięknej; tak się też stało z artystyczną sprawą we Włoszech w końcu XV wieku; tak się stało ze sztuką w Medyolanie, gdy do niego przybył Leonardo da Vinci.
Słusznie dawno już powiedziano, iż aby wiedzieć czem był Leonardo dla twórczej artystycznej fantazyi, wystarczy, by porównać dzieła sztuki, utworzone przed jego pojawieniem się, z temi co były wykonane po nim, to jest w tej nowej epoce, którą dopiero on roztworzył dla świata.
Pisząc wam o moim pobycie w galeryi Brera, wyznać winienem otwarcie, że choć później patrzałem na dzieła Michała Anioła, Rafaela i innych jasnych mistrzów sztuki, to przecież nigdy nie doznałem uczuć głębszych, wrażeń ogromniejszych nad te, które mnie jakby dreszczem przejęły, gdy w Brera stanąłem w obec kartonu wyobrażającego Chrystusa Pana z wieczerzy w S. M. delie Grazie. Ten karton był wykonany przez Leonarda zanim się jął samego dzieła w refektarzu; był mu wzorem, widziadłem, gwiazdą przewodnią co, w promiennej chwili gieniuszu zrodzona, przyświecała mu w czasie tej pracy około samej "Wieczerzy Pańskiej."
Nie wiem jakby czytelnikom opisać to uczucie, które mnie przeszło, patrząc na to oblicze Chrystusa Pana. Myślę że w tym względzie najtrafniej uczynię, gdy się odwołam do wrażenia, którego zapewne doświadczał choć raz w życiu nie jeden ze starszych czytelników moich. Bo człek prawie każdy, byle le – tniejszy, przypomni sobie, że były chwile, a choćby jedna chwila, gdy mimo wiedzy stanął nad przepaścią i że już – nie mając nawet przeczucia o złowrogiem niebezpieczeństwie, już miał uledz nieprzewidzianej klęsce nieszczęsnej, a tu znagła, nie wiedzieć zkąd, zdarzył się niby jakiś przypadek, który wstrzymał cios a zgubną katastrofę. W takich chwilach człek przejrzy, roztworzą mu się oczy wewnętrzne, wtedy skłoni czoło; dreszcze mrowiem przejmą najgłębszą istotę jego, bo poczuje jakby z blizka tchnął na niego powiew ducha, co przeszedł około niego; wtedy zrozumie że Opatrzność Boża chodzi niewidomie wśród nas i że mieszka między nami; wtedy człowieka przejdą dreszcze, bo przewidzi, bo pozna że miłość niebiańska jawi się nam nawet często w doczesnym a powszednim żywocie. Więc właśnie owa prawda, co u niego była wiarą, która u niedouków zwie się szczęśliwym przypadkiem, owa prawda, której nie wystarczy żadne płytkie i niby od ucha rozumowanie – ta prawda stanęła mu tez żywą przed żywe oczy. Otóż podobne uczucie, podobne dreszcze mnie przejęły, gdym się wpatrywał z jakimś rzewnym a nie do opisania dziwem w to oblicze Zbawiciela. Tak jest, w tem obliczu, pod ogólnym zarysem ludzkim, promieni się i mądrość i miłość nieskończona. Tutaj czujesz całą istotą twoją jakby na ciebie wionął z tego oblicza dech innych światów; rzekłbyś, że niebiańska moc, co chodzi niewidomie wśród nas, tutaj stała się uwidomioną dla żywych oczu twoich, o ile ją tylko istny gieniusz uwidomić zdoła.
A to przecież, com tu widział, nie było bynajmniej obrazem o świecistych, czarodziejskich kolorach, o powierzchowności promiennej a technice wykończonej. Był to jedynie rysunek, szkic, karton zamknięty za szkłem w skromnych ramach, wykonany czarną kredą na papierze, lekko kolorowany zwłaszcza w oczach, na licach, na ustach i włosach; więc nawet tu i ówdzie, a mianowicie gdzie się obraz kończy, widać kresy czarne rysunku. Na tym kawałku papieru nieskończonej wartości znać, że był zmiętoszony, sponiewierany, łamany; bo po brzegach podarty, nawet nad czołem Zbawiciela papier skaleczony. Wyraz oblicza, duch w tem dziele żyjący, jest wyższy nad opisujące go słowa. Na tych rysach niebiańskich jak obłok unosi się głęboki smutek ze straszliwej zdrady jednego z uczniów, jednak rozlana po tym smętku nadgwiazdna słodycz, przebaczenie nieskończonego miłosierdzia. O ile tylko wzniosły gieniusz w szczęsnem natchnieniu dokazać tego zdoła, widzisz tutaj połączenie dwóch światów. Tak zaiste w godzinach skonu zacnego człowieka kojarzy się westchnienie ziemskiej boleści z radosnym hymnem wiekuistego Bożego królestwa.
Teraz nie mówić nam już więcej w Brera o Leonardzie. Jest tutaj w tej galeryi wprawdzie jeszcze wizerunek Najświętszej Panny (choć nieskończony) ręki tego mistrza; przecież nieraz jeszcze mówić będziemy o właściwości jego gieniuszu, a nadto, gdy da Vinci jest jednym z najzacniejszych synów Florencyi, więc byłoby krzywdą, wyrządzoną owemu rodzinnemu jego miastu, gdybyśmy z zarysem jego żywota nie poczekali, aż staniemy na ziemi owej kwiecistej ojczyzny jego. Przeto raczej przypatrzmy się mistrzom, co wystąpili sztuką, wywołani na świat wzorem Leonarda.
Pierwszym z nich jest Bernardino Luini, bo tak go zwykle zowią, choć on sam pisze się Lovino, gdyż się rodzi! w Luino nad Lago Maggiore. Ten człowiek szczęsny, od piękności a gracyi za kochanka wybrany, miał zaiste kwiatek niebiański w duszy, kwiatek co był posiany bożem ziarnem a rozwinął się i urósł w jasnych promieniach gieniuszu Leonarda. Jakoż nikt nie utworzył obrazów tak zbliżonych do dzieł wielkiego da Vinci, jak Bernardino Luini. Ztąd też malowania jego często uchodziły, i dziś jeszcze niekiedy uchodzą za pracę Leonarda. Prawda, że Luini niekiedy rzeczywiście wznosi się do wysokości z których jego mistrz patrzy się na świat. W takowych chwilach i uczniowi roztwierają się głębie mądrości, dla zwykłych ludzi na zawsze zasłonione. Podobne atoli chwile szczęsne nie są powszednie u Bernardina Luini, lecz zwykłą jego naturą jest wdzięk niewypowiedziany, słodycz jakby z nad ziemi zrodzona, rzewność uczuć i lubość zaiste nadludzka. Luini tez instynktem, jedynie prawdziwemu mistrzowi właściwym, przeczuwał rodzaj swojego gieniuszu; zatem przyswoił sobie jedynie tę stronę artyzmu Leonarda, której mógł podołać, i dla tego też właśnie dzieła jego wieńczy nigdy niezwiędła chwała. Bernardino Luini zgasł podobno około roku 1530. Z wielu obrazów tego mistrza, znajdujących się tu w Brera, wybieram tylko dwa.
W przestrzeni architektury renesansowej na tronie wzniosłym zasiadła Nieba Królowa. Ona patrzy na przychodnia jakby z żałością cichą, ale znów z taką słodyczą a nieskończoną dobrocią, iż sercem przewidujesz, że ona przebaczyła światu winy. Na lewem kolanie jej stanęło Pachole święte; ono lube i prostoty pełne, a jednak od razu widać, że to niejest dziecię ziemskie, bo na obliczu jego powiewa myśl, wieczność mierząca. U góry obrazu Bóg-Ojciec roztwiera w miłości nieskończonej ramiona nad wybraną, dziewicą. Po niżej, po lewej stronie Maryi Panny, Św. Barbara, z palmą męczeńską w ręku, jest uroczą dziewicą, a jednak niebiański pokój rozlany na całej jej postaci. Po prawej stronie stanął Św. Antoni, starzec o długiej siwej brodzie; zwrócił oczy na widza jakby znał wszystkie najskrytsze tajniki serca jego. U samego dołu obrazu na stopniach tronu umieścił się siedzący aniołek. Skrzydlaty ten grajek siadł niby z niechcenia, a nie mógł już siąść z większą gracyą. Rozstawiwszy wygodnie pulchne nóżki, wygrywa piosneczki, których się od starszych braciszków w niebie nauczył. Jednak, wedle mojego zdania, najpotężniej przemawia do serca widza samo to spójrzenie tych postaci wszystkich. Te ich oczy takie głębokie, a takie tkliwe i rzewne, że, choć są tylko dziełem malowanem, przenikają żyjącego widza aż do głębi duszy.
Teraz rzeknijmy słówko o drugiej pracy naszego mistrza. Cale tylne tło obrazu zajmuje ściana róź pnących się po kracie drewnianej. Przed nią usiadła Boga-Rodzica z dzieciątkiem przenajświętszym; ono bawi się doniczką, z której lilia wyrosła. Trudno sobie wystawie scenę niewinniejszą, a jednak patrząc na nią czujemy, iż rzewność głęboka a ogromne znaczenie tchnie po całym tym obrazie – Woń róży i kolce śmierci! Golgota i lilie! Vasari tylko zlekka wspomina o naszym wielkim Luinim; znać, że go nie cenił, ani znał dostatecznie. Wszak to dopiero w najświeższych czasach oddano cały hołd należny temu mistrzowi. Niechaj człowiek z płomykiem w duszy pracuje na użytek lub na uzacnienie świata, zawsze, choć późno, nadejdzie czas, w którym imię jego odrodzi się chwałą uczciwą, tak jak owo pompejańskie ziarno, co, lubo długie wieki przeleżało w ciemnicach grobowych, puszcza się dziś bujnym kwiatem i kłosem na podziw ludziom.
Drugim uczniem Leonarda był Marco d'Oggione (ur. 1490). On mniej wdzięczny, mniej rzewny, a przecież pełen pokoju, choć może nieco szorstki i cierpki. Spotykamy w tej galeryi jeden z jego obrazów następnej treści: W cudnej okolicy, wśród kwiatów i wonnych krzewów, rozstąpiła się otchłań; w tę przepaść ciemną spada Lucyfer; nad nim z podniesionym mieczem w ręku unosi się Archanioł Michał; dwaj drudzy archaniołowie stanęli po bokach rozwartej, piekielnej bezdeni. Prawda, że na archaniołach szat za wiele – bo one ukrywają w zupełności postać całą; ale oblicza tych niebian wielce wzniosłe i spokojne. Szlachetny gniew, pełen boleści na twarzy Św. Michała, jest jakby oczywistem świadectwem własnej szlachetności mistrza. Doskonale skomponowany szatan – Lucyfer, strącony na głowę w otchłań, rękę w złości piekielnej wykręcił ku archaniołowi; twarz chuda, wściekłością wypaczona; na głowie wykluły się rożki, a do pleców przyczepione ogromne skrzydła nietoperze. Te przybory i oznaki szatańskie, ta szpetność, mianowicie już sama pozycya złego ducha, na głowę spadającego w otchłań, byłyby się w rękach mniej dzielnego mistrza zamieniły w śmieszność – bo wiemy Jakto szpetnośó i złość w blizkiem sąsiedztwie z komicznością a groteską. Tego szkopułu uniknąwszy Marco dowiódł znakomitości swego talentu. – Zapiszmy sobie w pamięci jeszcze dwóch uczniów Leonarda da Vinci bo Andrzeja Salaino i Franciszka Melzi, Pierwszy z nich tak doskonale naśladował nauczyciela swego, że obrazy jego często za pracę samego mistrza uchodzić mogą. Nadto oblicze Andrzeja Salaino odznaczało się wielce szczęsną prawidłowością a do tego stopnia wdzięcznym wyrazem, iż je Leonardo chętnie brał za modłę do swoich obrazów religijnych. Franciszek Melzi zaś był synem jednej z pierwszych rodzin medyolańskich, jemu podobnie natura udzieliła urocze, pełne piękności rysy. Ztąd też Leonardo, przytulając go miłością do siebie, widywał w nim urzeczywistniony ideał, zrodzony na wysokościach twórczej swojej fantazyi. Pieścił się młodzieńcem starzec, jak się pieścimy w śród zimy niezabudką wiosny młodej. Franciszek Melzi odpłacał się mistrzowi miłością gorącą; a po śmierci jego pisze list łzawy, w którym, płacząc nad stratą okrutną, powiada, że póki ciało jego trwać będzie przy życiu, póty też czuć się będzie nieszczęśliwym.*
Obok nich wypada nam wspomnieć o innym uczniu Leonarda, bo o Janie Antonim Beltrafio (1467, f 1516), który ze czcią wpatrywał się we wzorodawcę swojego, zachowując jednak całą samodzielność swojego talentu. Przecież gieniusz Leonarda nierównie wierniej się odrodził w innym uczniu bo w Cezarze da Sesto. Nie litował trudu Cesare poświęcając się sztuce, a mając jakby rozwidnioną drogę do artyzmu misternym zmysłem piękności, stanął w tym stosunku do Leonarda, w jakim świetny talent staje zwykle do gieniuszu. Gdy atoli da Sesto później udał się do Rzymu, gdy tam obaczył Rafaela, wtedy, urzeczony duchem jego, zadrżał w sobie jakby oczyniony pierwszą miłością. Odtąd da Sesto stracił siebie, stracił samoistność swoją, i nie wrócił nigdy do siebie samego, ani do dawnego stylu. Niechaj sobie ten przykład wezmą do serca młodzi artyści nasi!
–-
* Kładziemy tutaj początek tego pięknego listu: "Francesco Melzi a ser Giulano e fratelli. Credo siate certiflcati delia morte di maestro Leonardo, fratello vostro e mio; quanto ottimo padre, per la cui morte serebbe impossibile che io potessi esprimere il dolore che io ho preso, e in mentre che queste mie membra si sosterranno insieme, io possederó una perpetua infelicità, e meritamente, perche soiscerato ed ardentissimo amore mi portava giornalmente. E doluta ad ognuno la perdita di tal uomo quale non e piu in podesta delia natura. Adesso Iddio onnipotente gli conceda eterna quiete…………!! die prima Junii 1519. Franciscus Meltius." – Ustęp ten wypisałem z Raccolta delia pittura, scultura ed archittetura publicata da M. Giov. Bottari Milano tom I.
Nierównie szczęśliwszym od Cezara był Gaudenzio Ferrari (ur. 1484 1549). I on bawił w Rzymie, ale w czasie, gdy tego wielkiego mistrza styl nie przeszedł jeszcze u jego następców w przyuczoną manierę. Nawet bardzo surowi sędziowie przyznają, że Gaudenzio pod Rafaelem nabrał rysunku pojętego na wielką stopę, a wdzięcznego, miłego kolorytu*
Ale bo tez ten Gaudenzio wielce łaskawie był uposażony od natury! W duszy jego przeczystej, jakby w domu Bożym, gorzała pobożność jasnym płomieniem. Cały żywot jego, wszystkie czynności a myśli jego były bez skazy, jedną i niby nieustającą modlitwą. Synod w Nocera nazywa go "eximie pius" i wyraża się o nim jakoby jego beatyfikacya nastąpić miała. Uczeń jego Lamozzo w zachwyceniu o- -
* Pan Rio jeden z najznakomitszych dzisiejszych znawców sztuki w tomie II dzieła swojego "De l'art chretien. Paris 1855 ( str. 216) twierdzi, że Sesto wróciwszy do Medyolanu, więc na ojczystą ziemię, od razu znowu stał się lombardzkim malarzem (il redevenait peintre Lombard, et remontait comme d'un seul bond à son premier niveau, dés qu'il avait touché le sol natal). P. Rio przywodzi, na świadectwo swojego zdania, obraz malowany przez Cezara da Sesto po powrocie jego do Medyolanu. Tymczasem inna a również znakomita w tym względzie powaga, bo p. Passavant (w Frankfurcie nad M.) wykazuje, że właśnie ten sam obraz jest dowodem, że Sesto w chwilach, gdy go malował, miał przed oczyma duszy postaci Rafaelowe a zwłaszcza postać Przenajświętszej Panny, Pana Jezusa, Św. Jana wzięte z Madonny di Foligno Rafaela; są tam też figury pożyczone z Disputa- – Nie roztrzygając w tej mierze polecamy jak najusilniej czytelnikom dzieło pana Rio. Zwracamy jeszcze uwagę, że cały obszerny ustęp a wielce ważny z drugiego tomu jego oddrukowany jest w osobnej broszurze pod tytułem: Leonard da Vinci et son é cole, par. A. T. Rio 1855.
rzeka, że nikt nie zdoła tak przelać w obraz świętości i czystoty jak Gaudenzio; w innem miejscu zaś porównywa go znowu do Platona – i czyni orła godłem nauczyciela a wzorodawcy swojego.
Gdy wejdziesz do galeryi, zaraz na wstępie uderza cię fresk odpiłowany od ściany kościelnej, a tu przeniesiony. Na nim Gaudenzio Ferrari opowiedział oczom i sercu ludzi dzieje Sw. Joachima i Sw. Anny. Ta historya rozdzielona jest na trzy ustępy, bo na dwa obrazy poboczne a jeden środkowy. Już nigdy nie obaczysz w świecie dzieła serdeczniejszego, rzewniejszego od tej kompozycyi Ferrarego. Na bocznym obrazie po prawej stronie widza wznoszą się schody do świątyni; tam arcykapłan błogosławi Sw. Joachima – a na dole dwóch młodzieńców pasterzy: jeden przytulił do siebie jagniątko, a drugi bawi się pieskiem. Ileż tu niewinności i słodyczy uśmiechającej się, błogiej, rajskiej! – Na drugim obrazie bocznym Sw. Anna; przed nią służebnica, która coś do niej prawi z głęboką troską w duszy. Z dziwną gienialnością Ferrari postawił tu niewiastę prostaczkę a przemawiającą z głębi dobrego a życzliwego serca obok Św. Anny, która, wyższej a nadziemskiej natury będąc, zwróciła ku wiernej słudze strapione oblicze, ale ją na poły tylko słyszy zajęta jakby przeczuciem, które na nią z nad gwiazd spłynęło. Środkowy obraz przedstawia na tylnem tle gród – więc kopuły, wieże it.d.; od tego miasta aż do przedniego tła płynie rzeka, przedzielająca pejzaż na dwie prawie równe części; a pejzaż miluchny, sielankowy – więc kwiaty, krzewy, pasterz i owieczki – po jednej stronie rzeki Św. Anna przechadza się samotnie po murawie utkanej kwiatami; a nad nią anioł zwiastuje jej łaskę nieskończoną. Po drugiej stronie Joachim Św. On właśnie rozmawiał z pasterzem, lecz w tej chwili i jemu wysłaniec pański przepowiada Boże wyroki. Pod samem miastem raz jeszcze, jakby w dalszem opowiadaniu swojem, malarz pokazuje nam Św. Annę i Św. Joachima – i wita się święta para otoczona wierną drużyną domowników radosnych. W tym obrazie poznajemy tę ogromną potęgę sztuki, gdy ona myśl głęboką wyraża trybem rzewnym a prostym.* Otóż powyżej wspomniałem o malarzu Lomazzo uczniu Ferrarego ( Jan Paweł Lomazzo ur. 1538, 1600). On to fantazyą prawdziwie fantastyczną napisał książkę o malarstwie. Wybiera sobie w tym celu naprzód siedmiu podług niego największych malarzy świata; tych osadza na siedmiu gwiazdach: po tych tedy gwiazdach swoich buja autor ucząc niby malarskiej sztuki. Do tych siedmiu wielkich malarzy nie policzył Coreggia! Nieborak olśnął już w trzydziestym trzecim roku życia; tak wskazany przez całe życie na ciemną bezludną noc dyktował ową księgę excentryczną… zrzucając z siebie prozę rozsądku jako zawadzające mu juki.
–-
* Lanzi II T. Storia pittorica dell Italia dal resorgimento delie belle arti fin presso afine del XVIII secolo. Wydanie pierwsze Firenze 1792, ostatnie Pisa 1815 – 17. Przypominamy że to dzieło należy do najważniejszych źródeł. Pan Quandt do tłómaezenia niemieckiego dołączył mnóstwo przypisów wielkiej wagi. Ob… jeszcze Rio. I. c… t. II,
Rzekliśmy już kilkakrotnie, że w drugiej połowie szesnastego wieku fantazya twórcza omdlewała we Włoszech, a czas niemocy się zbliżał – sztuka konała. Wiemy atoli, iż w czasach stopniowego upadania znajdą się niekiedy ludzie, co, o głowę i o serce wyżsi od innych, wytrwają do ostatka i jeszcze nie zwątpią o przyszłości, choćby ich samolubny tłum miał nazwać pocztą straconą, choćby też wszyscy o tej przyszłości zwątpili. Ta miłość, ta wiara zacnych mężów cudów dokazać zdoła. Tak się stało w tym czasie upadku sztuki. W Bononii powstał znakomity człowiek Ludwik Caracci (ur. 1555 † 1619). On powziął myśl reformy, nie dbając na krzyki i zawiści wrogie wrzekomych artystów; a dzielną mu byli pomocą dwaj synowcowie jego: Agostino i Annibale Caracci. Za główną zasadę bierze sobie ta szkoła naśladowanie wielkich mistrzów przeszłości, a to tym trybem, aby z każdego z dawnych wzorodawców brano tę stronę, którą on właśnie najwyżej celuje – tak tedy słusznie tę szkołę nazwano eklektyczną. Zbawienne jej wpływy odrodziły sztukę ówczesną, a dały się one uczuć i w Medyolanie, gdy do niego przybył uczeń tej szkoły Ercole Procaccini w r. 1609. A znalazł ten znakomity malarz opiekunów w lombardzkiej stolicy. Jakoż czem była rodzina Medyceuszów dla Florencyi, czem dla Mantui Gonzagowie, tem dla Medyolanu stali się dwaj prałaci: Swięty Karol Boromeusz i Fedcrigo Boromeo, kardynał. Ercole doznał silnej artystycznej pomocy od synów swoich Camillo i Giulio Cesare.
Szkoła Procaccinich rozwinęła się w Medyolanie gronem zacnych uczniów, a mianowicie jasno zasłynęła sławą jednego z nich – tym byt Giovanni Batista Crespi zwany il Cerano (1557 – 1653). Był to malarz na wielką stopę. Niechaj tedy zacne imie jego staje na końcu całego szeregu medyolańskich mistrzów.*
Lubo tym trybem dokonaliśmy rozpraw naszych o dziejach malarstwa w Medyolanie, nie opuścimy atoli jeszcze galeryi w Brera, nie zwróciwszy uwagi na kilka obrazów wielce ważnych, choć do szkoły tutejszej nienależących.
Będąc w Wenecyi, mówiliśmy o szkole Padewskiej założonej przez Franciszka Squarcione (r. 1394) przedstawiającej się atoli głównie w wielkim mistrzu Andrzeju Mantegna (t. I. str. 528 i następne). Nie spotkawszy się jednak w Wenecyi z żadnym obrazem Andrzeja, przyrzekłem, iż przy pierwszej sposobności zwrócę uwagę czytelnika na jakie dzieło tego mistrza. Otóż tu w Brera mogę wam wspomnieć o dwóch pracach jego. Pierwszym obrazem jest S.
–-
* Uzupełniamy rzecz o malarzach medyolańskich, przywodząc ważniejsze imiona niewspomniane powyżej.